Piękne dni mojej młodości - ebook
Piękne dni mojej młodości - ebook
Wyobraźmy sobie, że zapiski Anne Frank nie kończą się po jej aresztowaniu, że pisze ona dalej, już w niemieckim obozie. To właśnie "Piękne dni mojej młodości" Any Novac - niezwykły dokument, pamiętnik piętnastoletniej Żydówki, więzionej w Auschwitz, Płaszowie i innych obozach, wstrząsający obraz świata, w którym zapisywanie wstrząsających wrażeń staje się dla autorki dowodem własnego istnienia. Dokument cudem sporządzony na skrawkach papieru za pomocą znalezionego kawałka ołówka, cudem zachowany, przemyślnie ukrywany, a nawet przemycony z Płaszowa na zewnątrz. "Piękne dni mojej młodości", bezlitośnie dojrzała i wyrazista relacja, opisująca dno piekieł widziane oczyma nastolatki, pozostaje do dziś jednym z najważniejszych i najbardziej poruszających świadectw Holokaustu.Wieszanie to element lokalnego kolorytu, jest w Płaszowie tradycją. Metodą, którą popiera komendant obozu. Wystarczy nierozważne słowo, grymas, czy po prostu podejrzenie, że w czyimś sercu nie ma miejsca na Reich. Tak samo nadałby się do tego rewolwer. Ale komendant Płaszowa uwielbia przedstawienia, jest estetą. Dlatego tylu biedakom przypada w udziale zaszczyt duszenia się na oczach tysięcy widzów. Ponoć zmysł piękna komendanta posuwa się tak daleko, że raz wpakował kulę w głowę młodej dziewczyny tylko dlatego, że miała źle zawiązane sznurówki.
Ana Novac(1929 - 2010) urodziła się jako Zimra Harsányi w Rumunii. W 1944 roku wywieziona wraz z rodziną do Auschwitz, znalazła się następnie w obozie w Płaszowie, a jeszcze później w kilku mniejszych obozach. Jako jedyna z rodziny przeżyła wojnę. Wyzwolona w 1945 r. w czeskiej Chrastavie, gdzie znajdowała się filia obozu Gross-Rosen. Po wojnie mieszkała w Rumunii, by w latach 60. przenieść się do Berlina, a następnie do Paryża.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8295-747-1 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na świat przyszłam jako kobieta i Żydówka, do tego biedna i nieśmiertelna, w Siedmiogrodzie albo – jak mówią inni – w Transylwanii. Jest to kraina, o którą od niepamiętnych czasów spierają się trzy małe narody i trzy małe języki: saski (będący wariantem niemieckiego), węgierski i rumuński. Z tego powodu nigdy, abstrahując tu od błędu urodzenia (mojej rasy), nie byłam w stanie dokładnie określić swojej narodowości i języka ojczystego. Pojawiłam się na świecie razem z faszyzmem, młodość przeżyłam pod dyktaturą proletariatu, a między jednym okresem i drugim podróżowałam – tak dla urozmaicenia – do Auschwitz i siedmiu innych obozów koncentracyjnych. I to wszystko jako tak zwane dziecko, tak że już w wieku piętnastu lat należałam do ocalałych. Weszło mi to w krew, bowiem inaczej aniżeli chce tego porzekadło, uważam, że umiera się wiele razy.
Moja twarz i mój wiek przestały odpowiadać danym w moich dowodach tożsamości. Tak daleko, jak tylko sięgam pamięcią, nigdy nie czułam się dzieckiem, człowiekiem dorosłym czy starym. A jeśli chodzi o wiek mojej duszy, to jest on wielkością zmienną – krąży gdzieś między piątym rokiem a pięcioma tysiącami lat. I tak zdarzyło się, że pewnego dnia omal jej nie straciłam, kiedy usłyszałam: „W pani wieku trzeba uważać!”. Moje serce wypadło z rytmu i przez całe miesiące nie mogłam wrócić do pisania. Stąd bierze się moja pewność, że to nie lata nas rujnują, lecz skandal polegający na tym, że jesteśmy tego świadomi. W którym momencie zaczęłam wątpić w swoją nieśmiertelność? Przypuszczalnie w trakcie długiej choroby, kiedy stało się dla mnie jasne, że muszę się pośpieszyć pobyć sobą, zdefiniować się, zanim będzie za późno. Było to w sanatorium, na leżaku, z którego przez szesnaście z dwudziestu czterech godzin doby miałam widok na Karpaty. Ograniczyłam się tam do jednego, co mi pozostało, aby móc orbitować wokół własnej osoby: do alfabetu. Zaczęłam pisać listy do matki (coś w rodzaju dziennika) w miejscu, gdzie jedynymi wydarzeniami poza posiłkami były moje myśli. Zaczęłam je śledzić, kontrolować, zatrzymywać się przy jakiejś jednej zamiast przy drugiej – krótko: zaczęłam wybierać. Być może nigdy nie wątpiłam, że każda myśl wędruje przez mózg, że pisanie nie wymaga szczególnego talentu, że jedyną różnicę między pisarzem i niepisarzem stanowi odmienna forma uwagi, cierpliwości lub namiętności, w szczególności ta polegająca na znajomości i kontrolowaniu poruszeń swojego umysłu.
Do obozu trafiłam z nawykiem porządkowania chaosu w głowie oraz już z kilkuset zapisanymi stronami. Ważniejsze jednak wydaje mi się to, że nie mogłam zasnąć, dopóki nie oblekłam w słowa wszystkich idei, jakie zaprzątały mnie przez cały dzień. Czy już wtedy odkryłam, że nie myśli się słowami? Że myślenie jest tylko zarysem sformułowanego zdania, że między jednym a drugim zieje luka, wielka dziura, którą dopiero trzeba zapełnić…
Jeżeli mój dziennik jest rzeczywiście jedyny, jaki wedle mojej wiedzy kiedykolwiek opuścił obóz, to – jestem zdziwiona… Inaczej aniżeli chce tego przekaz, zależało to, moim zdaniem, tylko od nas samych. Ponieważ już na długo przed przybyciem do obozu byliśmy skazani na gaz, to nasi „gospodarze” mieli gdzieś nasze literackie czy inne zajęcia, nasze takie czy inne przemyślenia na temat Reichu i tak dalej. (Jest faktem, że odbywano spirytystyczne seanse, że pisaliśmy na pryczach wiersze i deklamowaliśmy je – Dante miałby dosyć czasu na skończenie swego Piekła). Chodziło tylko o zdobycie papieru i ołówka! Dlatego zaczęłam grzebać w kubłach na śmieci i zrywać resztki plakatów.
Chętnie chciałabym móc powiedzieć, że narzuciłam sobie tę pańszczyznę, aby uzupełnić ludzką pamięć o szczegóły, konkretne drobiazgi, które nie trafiają do dokumentów, ulatują nawet ze wspomnień. Byłoby to wprawdzie wielce szlachetne, ale kłamliwe! Przynajmniej na jedną godzinę w ciągu dnia uciec od obsesji zupy! Uciec od grzęźnięcia w masie! Mieć swoją wyłączną sferę, swoje „prywatne” życie, a przede wszystkim nie uczestniczyć w grze, jaką narzucał mi mój gówniany los. I tak nie byłabym w stanie postępować inaczej, nie ulegając jednocześnie dezintegracji, nie odwalając kity przed wszystkimi innymi.
Spędziłam potem dwa lata w szpitalu, umierając tak opieszale, że wprawiało to w zakłopotanie moich pielęgniarzy. Następnie zostałam aktorką, a jeszcze później pisałam komedie. Może był to najbezpieczniejszy sposób pisania o nowym obozie: obozie „pokoju”, gdzie co prawda nie ginęło się z głodu, ale z obłudy. Grano moje sztuki na wielu scenach, w ZSRR, w bratnich republikach, wszędzie w pustynniejącej stronie świata, ale nie zapominałam, że muszę walczyć o paszport. Wolność! Wywalczyłam ją dzięki upozorowanemu małżeństwu i świadomości, że zawsze byłam wolna, nawet za drutami. Że wolność mniej zależy od granic i prawa do zmiany miejsca zamieszkania – krótko: że jest raczej właściwością ducha czy duszy; że człowiek rodzi się wolny, na przykład jako książę, muzyk czy klaun…
Być może była wyborem decyzja pisania po francusku, w języku, o którym od pierwszej próby sformułowania zdania na papierze sądziłam, że go znam i kocham. Na mój gust jednak był on zbyt wyszukany, zbyt skomplikowany, zbyt zużyty i rozwlekły w porównaniu z moimi małymi językami stron ojczystych. Przede wszystkim w porównaniu z węgierskim, językiem żywym, plastycznym, oszczędnym, obdarzonym specyficznym humorem wewnętrznym. Wszystko więc musiałam wymyślić na nowo, konstruować na nowo, zaczynając od języka. Wyglądało to tak, jak gdyby człowiek budował sobie nowy dom. Mały, funkcjonalny, jasny, z elementami okazałego pańskiego pałacu, dla mnie jednak nienadającego się do zamieszkania z racji alergii na wszelką pompę, niewygodę i wszystko to, czego za dużo i co zbyteczne. Odtąd był to język skrojony na moją miarę, moja jedyna, prawdziwa ojczyzna. Jeśli nie liczyć paru teatrów kawiarnianych i festiwali – moich sztuk we Francji nie wystawiano: z braku scen, stosunków, szczęścia? Dlatego też „dokonałam wyboru” zostania prozaiczką, tak jak dzięki alfabetowi stałam się w sanatorium kimś w rodzaju filozofki; także dlatego, że miałam zbyt dużo czasu i byłam bardzo samotna. Chociaż doświadczałam samotności jako wycofania się (jako tunelu bez końca), to wydawało mi się, że wszystko jej zawdzięczam, bo jest ona, samotność, źródłem, początkiem wszystkich moich utworów, wszystkiego, co zasługuje na wymienienie. Czy trwała dekadę, czy kilka dekad? (Nie wyczuwam liczb, tak samo jak nie mam poczucia czasu). W każdym razie trwała na tyle długo, abym mogła swoją przygodę powtórnie przeżyć w całkowitym spokoju: obydwa imperia, z jakich uciekłam, obydwa równie groźne, jak i śmieszne, chociaż spoczywały na fundamentach ideologii pozornie nie do pogodzenia… I dlaczego izmy prowadzą zawsze, niezależnie od wszelkich absurdów i logik (śmiem powiedzieć: „światła”), jakie zawierają, do tych samych rezultatów, tych samych potworności z tą samą nikczemnością? Dlatego bez końca mogłam zgłębiać tajemnicę swego trwania, trwania mojego gatunku. I pytać: „Miałżeby on być jedynie projektem, fuszerką stwórcy, któremu być może zabrakło tchu (albo który stracił przytomność), zanim zdążył swojemu stworzeniu nadać prawdziwą twarz?”. Po śmierci dozorczyni, która zaopatrywała mnie w tytoń i kawę, nałóg zmusił mnie do pokonania sześciu pięter w dół… Pamiętam swoją pierwszą myśl po wyjściu z tunelu: „Świat jest płaski!”. Może myśl ta istniała już przed moim wycofywaniem się (i była jego prawdziwą przyczyną) – czyżby nieszczęsny Galileusz wyrzekł się siebie na próżno?
W owym czasie byłam już autorką pięciu książek, które uważałam za swoje prawdziwe dzieci, swoje dzieło – podczas gdy zapiski z obozu jawiły mi się jako odległy początek, mglisty przodek. Niestety, miał on trwale zaciążyć na swoim potomstwie (na dzieciach mojego serca), bowiem moje nazwisko i moje dzieło zrosły się nierozłącznie z moim wizerunkiem „męczenniczki” jako uboczny efekt pobytu w Auschwitz – nietypowa relikwia, na zawsze złożona w muzeum grozy. Czy to dlatego dziennik leżał przez szesnaście lat w zapomnieniu, a ja nie sięgałam po niego, zbyt mocno zaabsorbowana teatrem? A może zbyt odległa była mi myśl, że groza, którą przeżyłam, mogłaby stać się towarem? Że po drugiej stronie, bardziej błogosławionej stronie muru, może istnieć popyt na krew i łzy bez dna: monstrualnie ogromny rynek cierpienia…
Tak czy inaczej, kiedy tylko po to, aby przeżyć, kreśliłam swoje zapiski, byłam przekonana, że w przyszłym świecie, w którym wyląduję, będą one równie niezrozumiałe co chińszczyzna! Cóż za pomyłka! Wystarczy nacisnąć guzik w komputerze, aby niezliczone szkielety, o których myślałam, że zostawiłam je za sobą na zawsze, znów się pojawiły, w oczekiwaniu na humanitarną jałmużnę; żeby każdego dnia, jaki Bóg obudzi jeszcze do życia, ukazywały się nowe holokausty (tak na marginesie: często zaniedbywane na korzyść NASZEGO, jedynego, który opłakiwany jest bez końca). Jak gdyby istniały bardziej i mniej czcigodne mordy masowe, ofiary wybitne i takie bez znaczenia, zaczynając od milionowych ofiar Gułagu, zapomnianych, pomijanych we wszelkich statystykach. To dziwnie „nieprzystępny” świat, zdeterminowany (jak mi się wydaje), aby zatrzeć te drobne różnice, jakie istnieją jeszcze między jednostką a jej komputerem. Dlatego cieszę się za każdym razem, kiedy z powrotem widzę twarz niegdysiejszej smarkuli, która szwendając się po obozowej ulicy, zdumiona mówi do siebie: „No popatrz, a więc jesteś w miejscu zagłady!”.
Ana Novac, Paryż 2008Co mogłam napisać na tej stronie? Nie wiem. A na tej poprzedniej? Wszystko wyblakło. Papier jak zwiędły kapuściany liść, przeżarty przez czas. Z jakiej mogiły pamięci uchodzą te odurzone listy? Z pamięci? Nie, nić, która tam wiedzie, już dawno została przerwana. Wspomnienie czegoś, o czym z pewnością kiedyś dawno pamiętałam; o czymś prawdziwym, żywym, co mnie spotkało, co jednak litościwe zapominanie odsuwało coraz dalej, a co wątłe, coraz bledsze żyje nadal jak te historie, które czasem opowiada się z przyzwyczajenia, a które już nic nas nie obchodzą. Te stare strony odszyfrowuje teraz obca osoba. Stary jest też jej niepokój, jej przerażenie.
Ja tylko przepisuję. Po dwóch podartych, nieczytelnych stronach zdanie, które jest początkiem bądź kontynuuje wcześniejsze:
– Zdechniecie – syknęła Słowaczka, szczerząc zęby. Ta zazwyczaj tak obojętna dziewczyna budzi się tylko po to, aby uderzyć. Ożywia ją to jak tenisistę, który po nudnym treningu wreszcie rzuca się w wir meczu. Jej broda wysunęła się do przodu, piękne, rozleniwione usta zacisnęły się w wąską kreskę. Przez chwilę nieruchomo obserwuje spod przymkniętych powiek swoją ofiarę. A potem na jej wargach pojawia się nieco rozmarzony lub łobuzerski uśmieszek. Pejcz odchyla się do tyłu, aby z pełną siłą świsnąć w dół. Cała gama słodkich doznań na tej zwykle nieistotnej twarzy.
Chwilowo jednak stoi uprzejmie i nieruchomo za Niemcami. Lalkowata Twarz chichocze. Jej ostry głos rozcina cichą noc. Oficer odwraca się do Słowaczki, coś do niej mówi, ona kiwa głową, zaczyna biec wzdłuż szeregów, wychodzi przez bramę. Umykającą postać wkrótce pochłania ciemność.
Dokąd ją wysłano? Po co?
To nie pierwsza noc, którą tak spędzamy, stojąc piątkami w szeregach, nie wiedząc, co nas czeka, czego się obawiamy. Stopy mi puchną, w piersi narasta ucisk. Niepokój… Czuję, jak wpełza w moje ciało; ciemne, śliskie i wielkie zwierzę.
Minuty mijają, potem słyszymy głos Słowaczki zza drutu kolczastego: Na lewo! Links, links, links und links1. Nowych jest widocznie dużo, tysiąc albo więcej. Po szeregach przeszedł pomruk ożywienia. Skąd to wiemy? To zagadka, ale wszystkie jesteśmy na bieżąco, ewakuują sąsiedni obóz. Ten ogromny transport ma zostać rozlokowany u nas. Widzimy, jak się zbliżają: tysiące pustych żołądków, tysiące prycz. Nasze dzikie spojrzenia napotykają błędne oczy. Kobiety są jeszcze bardziej wycieńczone, jeszcze chudsze od nas. Musiały już długo przebywać w Auschwitz; są w łachmanach.
Po kilku chwilach idzie w ruch obozowy telegraf (za pomocą minimum gestów bezgłośnie przekazuje dalej maksimum informacji).
– Skąd jesteś? – pytam dziewczynę, która zatrzymała się na chwilę na mojej wysokości.
– Oradea – szepcze, a jej zaszczuty wyraz twarzy wydaje mi się znajomy, nawet w bladym świetle reflektorów. Może z powodu nazwy miasta, mojego miasta. Już rusza ponownie. Jej opadające ramiona, ten lekko kołyszący chód… Judy! Moje usta poruszają się, ale gardło mam suche. Nie dobywa się z niego żaden dźwięk. Wbijam wzrok w dobrze mi znane plecy: „Odwróć się! Odwróć się! Odwróć się!”. Ze wszystkich sił, całą swoją wolą patrzę w ślad za nią. Cud! Zatrzymuje się. Nie rozpoznaje mnie, przesuwa po mnie wzrokiem, obojętnie. Jednak po kilku krokach przystaje, odwraca się zdumiona – moja twarz, którą omiotła rozkojarzonym wzrokiem, musiała stać się konkretną postacią w jej głowie. Te okropne łachmany! Krzyczy niezrozumiałym, nieznanym głosem, może moje imię. Zamęt w głowie oszałamia mnie. Już jej nie widzę – tylko rytmiczny ruch pleców Słowaczki i, całkiem blisko mnie, pejcz, którym się zamierza. Bije Judy.
Nie ruszam się, widzę, jak te plecy pochylają się, znów prostują, jakby wszystko zależało od uwagi, z jaką śledzę jej najdrobniejsze ruchy.
– Co się dzieje? – pyta ktoś z ostatniego szeregu.
– Troszczy się o nowe.
Żadna głowa się nie odwraca.
Trzeba się z tym pogodzić, mówię sobie, że jest się niczym, nikim, cieniem z bezużyteczną pamięcią, jedną z piątki, jedną piątą.
Gdybym w napadzie szaleństwa zawołała: „Jestem ta i ta. A ta biczowana jest moją przyjaciółką, przewodniczącą kółka literackiego w gimnazjum, silny charakter, tylko trochę nerwowa”, to bez wątpienia wywołałabym równie wielką wesołość, jak gdybym zaczęła szczekać. Są chwile, kiedy graniczącą ze śmiesznością niestosownością jest zdradzenie swoich myśli, choćby najmniejszej części swojej natury. Dlatego żyjemy wszystkie osnute naszymi kokonami. Pięcioosobowy szereg jest klatką i parawanem. Numer jest naszym przebraniem. Spotkanie masek. Tkwiący za każdą z nich człowiek ukrywa, jak tylko potrafi, to, co kiedyś z rozkoszą wystawiał na pokaz: swoją duszę. Tak powstaje pancerz, twardy i miłosierny.
*
Koszmar: zapodziałam gdzieś ołówek. Obudziłam się zesztywniała ze strachu i nie zważając na sapanie i chrapanie wokół siebie, przeszukałam siennik. Ołówek tam był. Teraz piszę. Piszę, że piszę. Chwała Bogu albo przypadkowi, obojętnie, że wśród tak wielu stóp, tylu kroków akurat moje się o niego potknęły. Ale czy naprawdę się potknęłam? Może po prostu zatrzymałam się przed czymś, czemu nikt inny nie poświęcił więcej uwagi niż zadeptanemu niedopałkowi? Ja tylko dokładnie w tym momencie przystanęłam dokładnie w tym miejscu. I to uratowane z błota, stoczone przez robaki coś oddaje mi w każdej chwili potajemnie to wszystko, co świat szaleńców próbuje mi wydrzeć: radość powiedzenia „gówno”!
*
Widziałam Judy. Jedynie przez krótką chwilę, ale bez wątpliwości. Nasze spojrzenia raz się spotkały. Jeden jedyny raz. Odwróciłyśmy się od siebie i, jak w milczącym porozumieniu, nigdy więcej nie próbowałyśmy się szukać.
Korowód nagich ciał pod czerwonym niebem i te wszystkie poruszające się cienie… jakbyśmy pochodziły z dawno minionych czasów, z jakiejś dzikiej bajki. Czy ten elegancki człowiek pośrodku jest wodzem plemienia? Tylko jego mundur wydaje się nie na miejscu. Zafałszowuje obraz. Gwiżdże. Wciąż powtarzającym się ruchem kciuka w każdej minucie wywołuje ciało z korowodu. Jego palec porusza się rytmicznie, w takim samym rytmie kurczy się korowód. Kręcimy się coraz szybciej… i jest nas coraz mniej. Po co? (Znów pytanie: czy ja się nigdy nie odzwyczaję?) Niemcy uczą nas tańczyć.
Dziwne! Podczas tego rytuału nie zadawałam sobie żadnych pytań. Niczemu się nie dziwiłam. Poruszałam się, kręciłam w kółko, jak gdyby bezcieleśnie, bez trudu, jak we śnie.
Ale nie o tym chciałam mówić. Judy! Kiedy było już po wszystkim, stanęłam, zataczając się, i wtedy ujrzałam szereg nagich ciał, który się oddalał. Strach mnie otrzeźwił. Jakbym z lekkomyślności lub tchórzostwa popełniła coś nienaprawialnego. Biegałam w ciemności, wykrzykując jej imię. Nie było jej wśród tych, które pozostały. I wtedy znalazła mnie Sofi.
Z niezwykłą dla niej werwą chwyciła mnie za ramię. (Kiedy teraz o tym myślę, chce mi się śmiać. Cóż może być bardziej groteskowego od dwóch ogolonych na łyso, obejmujących się nagich dziewczyn!)
– Co za szczęście, że je zabrano – powiedziała. – W baraku jest teraz więcej miejsca.
Milczałam. Wolałabym, aby to ją zabrano, a pozostawiono Judy.
*
O spaniu nie ma mowy. W baraku na szczęście nigdy nie jest całkiem ciemno, mogę pisać. Ale jak odcyfrować te hieroglify? Wszystko jedno! Najważniejsze, że mogę zrzucić ciężar nieznośnych myśli. Pozbyć się ich. W rzeczywistości chronię się tym ciężarem – przeskakuję kilka swoich myśli jak czarne dziury – choć być może wystarczyłoby upaść, dać się pokonać temu zniechęceniu. I tam, w głębi, gdzie nie można już spaść niżej, wreszcie zasnąć, bez strachu i bez snów. Ale do tego jeszcze daleka droga, wiem o tym. A tu jest ta bezkresna noc i Judy, i otaczająca ją tajemnica: dlaczego musiała się pojawić i zaraz zniknąć? Te dwa minione dni! Dwa razy po dwadzieścia cztery roztrwonione godziny. Dlaczego się nie szukałyśmy? A na koniec to tchórzliwe, upokarzające pożegnanie? Wstydziłyśmy się naszej nagości? Nie, to nie tylko to. Istnieją skromne, cierpliwe przyjaźnie na niepogodę. Nasza była niespokojna, burzliwa jak Judy, rozgorączkowana i nieśmiała jak ja. I jak my obie, bardzo zmienna.
Dlaczego cierpieć z powodu rzeczy, które się lubi? Razem się drapać, razem kaszleć, znosić zapachy, kolki i trzymać się przy tym za ręce? Dlaczego przywoływać kruchość obrazów? Dlaczego nie zachować obrazu Judy, jaką była: pulchnej, miękkiej, o bujnych kształtach, pełnej fantazji i humorów! Bogatej! Twierdziła, że ma to w nosie, i tak było, tyle że biedni rzadko miewają humory. Mawiała: „Teraz zrobimy to, teraz pójdziemy tam”, nie dodając: „jeżeli chcesz”. Bez namysłu, ale z ciężkim sercem odpowiadałam: „Nie”.
Te afektowane troski! Ileż to innych miałam od tamtego czasu! Zależy mi jednak na tym, aby zachować te stare, dziecinne zmartwienia, ponieważ są jedynymi, jakich nie dzielę z moją piątką.
*
Mają się zgłosić wszystkie poniżej szesnastu lat. Poinformowano nas o tym właśnie podczas apelu. Zostaną przewiezione do innego obozu, gdzie czekają na nie starcy i dzieci. Wyśmienite warunki: chleb z masłem rano, własna prycza, własny koc, czysty talerz i codziennie kąpiel. Podobno ten obóz to ośrodek wypoczynkowy, coś w rodzaju sanatorium: na trawniku, w cieniu wielkich drzew starzy wyprowadzają wnuki na spacer. Fantasmagorie? Ktoś to widział. Tylko spokojnie. Tu zawsze jest ktoś, kto wszystko widział (na własne oczy), i ktoś, kto o tym zaświadcza. Ktoś widział już pszenny chleb, nowe ubrania, które na nas czekają, szczoteczki do zębów. Ktoś widział cywilów, na pewno dyplomatów, którzy na Lagerstraße2 rozmawiali z esesmanami po angielsku. Inni ręczą, że ten cyrk potrwa najwyżej jeszcze tydzień. Ale cyrk trwa, a w naszych szeregach niezmordowanie widzi się i zaświadcza dalej. Kto narzekałby na pszenny chleb czy angielskiego dyplomatę, skoro ktoś widział beczkę marmolady, która zostanie rozdzielona, skoro ktoś widział nad obozem amerykańskie spadochrony, a ktoś zaklinał się, że to prawda?
Czyż w swojej skrajnej bezradności nie jesteśmy jak dziecko, które zostało samo w ciemnościach, wzdryga się na każdy cień i widzi na ścianach tańczącego diabła? Jedno jest pewne: tu w obozie nie ma dzieci. Nie ma też starych ludzi. Gdzieś muszą przecież być. I dlaczego mieliby nie być razem? Mleko, chleb z masłem, własne łóżko: mrzonki. Ale gdyby choć jedna setna z tego była prawdą: że żyją…
*
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
------------------------------------------------------------------------
1 We francuskim pierwodruku książki niektóre wyrażenia i zdania były zapisane w języku niemieckim. W przekładzie niemieckim zostały one wyróżnione kursywą. W polskim wydaniu zachowano ten zapis, z podaniem tłumaczenia części z nich w przypisach (wszystkie przypisy – o ile nie zaznaczono inaczej – pochodzą od tłumaczki).
2 Ulica obozowa.