Piękne zielone oczy - ebook
Piękne zielone oczy - ebook
Piętnastoletnia Żydówka Hanka Kauders traci w obozie koncentracyjnym całą rodzinę. Jej samej udaje się przetrwać tylko dzięki temu, że trafia do obozowego burdelu. To doświadczenie, od którego nigdy się nie uwolni, tak jak nie pozbędzie się tatuażu Feldhure, „kurwa polowa”. Jej napiętnowane ciało na zawsze pozostanie trochę obce. Na pytanie: „Kim jesteśmy?”, dziewczyna odpowie: „Kawałkiem mięsa i roztrzaskaną duszą”.
„Piękne zielone oczy” to porażające studium bezsilności ofiary wobec kata, opowieść o doświadczeniu niewypowiadalnej traumy. To próba znalezienia odpowiedzi na pytania, na które odpowiedzieć się nie da: Jak możliwe było tak potworne okrucieństwo? Ile można oczekiwać od tych, którym odebrano wszystko, nawet nadzieję? Czy głodujących, którzy nie kradli, powinniśmy uznać za świętych? Czy wola życia za wszelką cenę może być grzechem?
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8191-100-9 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Od rana przybywały do majątku oddziały Waffen-SS. Wymusiły przedłużenie dniówki do czwartej po południu.
Piętnastu: Herrmann Hammer, Fritz Blücher, Reinhold Wupperthal, Siegfried Fuchs, Bert Lippert, Hugo Redinger, Liebel Ulrych, Alvis Graff, Sigmund Schwerstei, Herbert Gmund, Hans Frische, Arnold Frey, Philip Petsch, Mathias Krebs i Ernst Lindow.
Nocą na krawędziach ścian majątku osiadły zwały świeżego śniegu, niczym zsunięta do tyłu czapka kucharska. O brzasku, gdy zamieć ucichła i wiatr rozpędził chmury, zdawało się, że śnieg na ziemi krwawi. Na kilka minut zalała go purpura i rubinowa czerwień. Okolicę okryła nienamacalna cisza.
Na korytarzu ciągnął się czerwono-brązowy napis ostrym gotykiem: „Urodziliśmy się, by zginąć”. Dwie błyskawice SS były znakami runicznymi.
Niewidzialną ciszę zakłóciła ciężarówka lub autobus zdążający do zamtuza polowego. W oddali między niebem a ziemią dudniły działa.
Zbudziła się w środku nocy. Bolało ją krocze. Otworzyła oczy. W uszach pobrzmiewało zdanie Polaka zasłyszane, kiedy wysiedli z wagonów na rampie w Auschwitz-Birkenau, głęboki piersiowy głos członka komanda Kanada. Idąc, nakłaniał matki: „Dajcie dzieci babciom”. Minąwszy niemieckich lekarzy, którzy na końcu szeregu rozdzielali ludzi – w prawo, w lewo – dopiero wtedy, już w obozie kobiecym, zrozumiała: staruszki i dzieci szły z rampy prosto do gazu.
Burdelmama Kulik, zwana madame, miała radę dla wszystkich: „Nie musisz chłopa wodzić za nos. On sam się wodzi”.
Mróz trzymał już trzeci dzień. W majątku popękały rury, tamując resztki zamarzniętej wody. Dali im dwie nowe kadzie. Woda w nich też krzepła na kamień. Lód pokrył wszystko, nawet rzekę. Rdzewiało żelazo, pękała stal. Czasem za mostem stawał pociąg, gdy z powodu mrozu psuł się kocioł lokomotywy. Tynk budynku pokrywała pleśń, a ściany klitek i wspólnej jadalni z długim stołem na sześćdziesiąt osób czerniały od dymu, jak w wędzarni.
Dwunastu: Sepp Erlanger, Konrad von Heincke, Gerald Nauman, Ernst Varin, Nicolaus Geist, Wolf Kramer, Sigfried Barlinger, Ernst Wozarin, Wolf Steinitz, Willi Brecker, Dietrich Bonar Funk i Harry Mützenbecher.
Dwunastu: Manfred Seidenstricker, Horst Gescheit, Asa Jochen Breubauer, Jens Vogelmann, Heinz Zingerle, Fritz Bausinger, Winfried Merzenstiel, Hans Weltfuss, Arno Heintze-Lorentz, Adalbert Hecht, Jürgen Freye i Lutz Renn.
Tym, co ocalam z krainy zapomnienia, jest niezbadana smużka szarości między nocą a świtem. Światło, w którym nic nie rzuca cienia. To, co piszę, jest przybliżeniem.
Chyba tak to było. Teraźniejszość Skórki, Hanki Kauders, w której chciała pogrzebać przeszłość.
Waffen-SS strzelali z wież wartowniczych do wilków, czasem do szczurów. Wilki przebiegały zamarzniętą rzekę i przedarłszy się przez zlodowaciałe trzciny, mijały nieczynny kamieniołom, gdzie latem zeszłego roku zostały stracone czemuś winne dziewczyny i gdzie prócz wilków ukrywali się bandyci, niedobitki dawno pokonanej polskiej armii, oraz żydowscy uciekinierzy z lagrów.
Watahę prowadził srebrny wilk, którego wciąż nie imały się kule wartowników.
*
Wiatr chrzęścił puszkami przywiązanymi do ścian, aby płoszyć wilki. Te, które udało się zastrzelić, leżały na śniegu. Nad rzeką turkotał pociąg, przy oknach stali urlopowani żołnierze.
Wysoko nad zlodowaciałą krainą pojawił się samolot, zostawiając za sobą kitę białych gazów, które potem stawały się niebieskie, a w końcu zamarzały na wygiętej tafli nieba. Nie umiały rozpoznać, jaki to myśliwiec: niemiecki czy rosyjski.
Dwunastu: Bruno Lengbein, Hubert Fitzke-Czerny, Erhard Römer, Hans-Georg Röhrich, Sepp Hoyer, Dietrich Wagner, Gerd Müller, Siegfried Rahm, Franz Burger, Heinrich Brunner, Hermann Loki i Franz-Ulrich Rolf Mötz.
Na otwarcie 232 Ost przyjechał generał Waffen-SS brigadenführer SA Andreas Strassemeyer w towarzystwie brigadenführera Waffen-SS Justena Herlesa oraz standartenführera Waffen-SS Konrada Uhlfeldera. Mówił o _Ahnenerbe_ – dziedzictwie przodków. Nikt go nie rozumiał, z wyjątkiem oświadczenia, że „będą miały piękne życie”.
Madame Kulik uznała za swego patrona majora Karla Maximiliana von Kalckreutha. Major powtarzał za pewnym markizem, że zło jest człowiekowi przyrodzone – im więcej go uczyni, tym jest szczęśliwszy. Karanie grzechów to nonsens. Wojna zanegowała szkolną mądrość majora, że człowiek rozumie dobro, a nie zło. Zgadzał się z markizem. Z przydziałów dla lotników dawał madame wojenną czekoladę, poprawiając jej humor, kiedy miała okres. A także wodę do płukania ust i pastę do zębów. Pieniądze wyłącznie w banknotach. Nie był jak ów polski generał, który rankiem, gdy prostytutka napomknęła o pieniądzach, oświadczył, że z zasady nie przyjmie od damy ani grosza.
Grali razem w skata. Potrafił zgrać się do suchej nitki. W duszy był monarchistą. Nosił monokl na srebrnym łańcuszku. Soczewka spadała natychmiast po założeniu. Majorem wstrząsnął ubiegłoroczny wrzesień: egzekucja jego ulubionego pianisty Karlroberta Kreitena, któremu nie podobał się wąsik Hitlera.
– Wiesz, na co mam teraz smak? – spytał major. – Na _Schweinschnitzel mit Kartoffelknödeln auf bayerische Art_. A wcześniej _Rüdesheimer Kaffee_ ze sznapsem z Asbach i _Schwarzwälder Kirschtorte_.
Po pierwszej dniówce Wielka Leopolda Kulik powiedziała do Skórki:
– Kiedy kobieta krwawi, krwawi jej serce. – I dodała: – Najlepsza rada brzmi tak: pozwól sobie doradzić. Ale i bez niej zorientujesz się, co robić. – A potem: – Jak będziesz smutna, umrzesz.
Oto moja opowieść miłosna. Mówi o miłości niemal tak samo jak o zabijaniu, o jednej z jej wielu twarzy (bo czyż obersturmführer Sarazin nie powiedział Skórce podczas stosunku, że zabijanie jest prawdą, a cała reszta to czcza gadanina?). O zamtuzie polowym nad rzeką San. O tym, co piętnastoletnia dziewczyna może przeżyć przez dwadzieścia jeden dni. Co zrobi z tym pamięć i zapomnienie. Albo nie zrobi. Zakochałem się w uśmiechu Skórki. Wiedziałem, ile jest w nim bezsilności, zakłopotania, nadziei. W zmarszczkach szesnastolatki, które pojawiały się w pewnych chwilach. Czas ocala moje przybliżenia. Strzępki, które składają się na tę opowieść. Ich barwy, cienie.
Dzień przed ewakuacją 232 Ost, zanim madame Kulik stanęła pod ścianą kilka kroków od kuchni polowej i nim pierwsza salwa pogruchotała jej zęby, powiedziała, że w głębi duszy nie oczekiwała niczego lepszego. A wcześniej zwróciła się do Skórki: „Bierz życie, jak leci, bo inaczej cię zmiażdży. Wszystko jest normalne. Nie dziw się niczemu. Krzywda? Miej ją w nosie. Wszyscy są krzywdzeni. Tylko tak zdołasz to przełknąć, inaczej się udławisz”. Sama przełknęła chyba więcej niż inni.
Dwunastu: Karl-Gottlieb Hain, Johann Oberslatzer, Wilhelm Tietze, Arnold Köhler, Gottfried Lindner, Moritz Krantz, Andreas Schmidt, Granz Biermann, Carulus Mautch, August Kreuter, Felix Körner i Jorgen Hofer-Wettermann.
*
Słyszę w duchu, jak madame Kulik zaznajamia Skórkę, Hankę Kauders, z regulaminem 232 Ost. Piątek rano, pierwszy dzień Skórki. Co nie jest wyraźnie dozwolone, jest zakazane. Zasady wiszą na drzwiach klitek. Żołnierz ma zawsze rację. Pocałunki są zabronione. Obowiązuje bezwzględne posłuszeństwo. Nie wolno się naprzykrzać, palić (żołnierze mogą) i tak dalej. Powinny być czyste i pachnące, spełniać życzenia, prowadzić rozmowy na tematy, które interesują żołnierza: o rybach, o jeździe saniami, o markach samochodów. Nie mędrkować.
Tamtego piątkowego ranka madame Kulik spytała ją, jak się czuje.
– Silna – odparła.
– Cieszę się, że nie kłamiesz. – Wypatrując w zielonych oczach Skórki kruchości, ujrzała nieustępliwość.
Siła madame Kulik tkwiła nie tylko w mięśniach, potężnych piersiach przypominających dynie i mocnych udach z fałdami tłuszczu, lecz także w jej pamięci, która składała wszystko w opowieści i epizody. Minione i zapomniane zdarzenia swego życia nizała niczym koraliki na sznurku. Pamięć była jej niewidzialną tarczą i ochroną, dzięki niej powracała do lepszych czasów.
– Korzyści dzielimy po równo. – Madame rzekła to jakoś mętnie i przebiegle. Jako prawdziwa kurwa zorientowała się w mig, kto jest kto. Po czym dodała: – Mężczyzna jest jak dziecko i często tak właśnie się zachowuje. Oczekuje, że dostanie to, czego chce. Zakłada, że okażesz mu bezinteresowność, niczym matka.
Zachęcała Skórkę do myślenia o przyjemniejszych sprawach. Widziała już kilka egzekucji dziewczyn pod tylną ścianą; wcześniej była w Auschwitz-Birkenau, w aryjskiej części. W Krakowie Niemcy z upodobaniem wieszali Polaków na hakach rzeźniczych polskiej produkcji. Do najważniejszych reguł zamtuza należy: nie mówić o śmierci, bólu i cierpieniu, nawet jeśli zaczną sami żołnierze, podoficerowie czy oficerowie. Dziewczyna ma ignorować śmierć, ból i cierpienie.
Chłostę da się przeżyć, byle nie więcej niż trzy. A stosunek, jeśli potraktować go jak egzekucję na raty, jest nieskończonością.
Na drzwiach klitek, w poczekalni i umywalni oberführer Schimmelpfenig nakazał rozkleić zarządzenie:
„Zakazuje się w trybie natychmiastowym: świadczenia usług bez gumowego zabezpieczenia. Surowo zabrania się stosunku analnego, oralnego i brutalnego, połykania moczu i nasienia oraz kilkukrotnego stosowania tych samych zabezpieczeń i przyborów”.
Dwunastu: Heinrich Faus, Felix Schellenberg, Fritz Zossen, Siegfried Skarabis, Adolf Seidel, Günther Eichman, Hans Scerba, Rudolf Weinmann, Hugon Gerhard Rossel, Ernst Heidenkamf, Manfred Wostrell, Eberhard Bergel.
Polak, który przyjeżdżał z Wehrkreisu, wytatuował im na ramieniu i brzuchu słowo _Feldhure_, kurwa polowa, żeby nie miały ochoty uciec.2
Wieczorem, odśnieżając pod bramą z orłem Rzeszy, zgarniała kupki śniegu w pryzmy.
Kim była Wielki Brzuch, po której miała klitkę numer 16, żeliwny garnek do podgrzewania wody i beczkę? A kim były Krikri albo Maria-Gisela? Dwie pierwsze poszły pod ścianę, trzecia do Hotelu dla cudzoziemców w Festung Breslau. Kim była dziewczyna o przezwisku Szczęśliwy Głos? Kim Piękna, Estela, Maria z Poznania, Wysoka, Gruba, Sprytna, Cicha i inne? Jakie imię czy przezwisko nosiła dziewczyna, która trzeciego dnia po operacji ślepej kiszki zmarła o drugiej w nocy, bo doktor Schimmelpfenig, szef burdelu, schrzanił robotę?
*
– Jak się nie prześpisz, kiepsko będziesz jutro wyglądać. Nie śpiąc, niczego nie zmienisz – powiedziała Estela.
Spadł świeży śnieg. Na stalowym moście turkotał pociąg.
– Tak jakoś musi wyglądać w Cieśninie Beringa. Poza tymi, co tam zimują, ani śladu człowieka – dodała Estela.
– Chciałabym być w Cieśninie Beringa – rzekła Skórka. Nigdy o niej nie słyszała.
– Ciemno przez dwadzieścia jeden godzin, dzień w dzień. Morze lodu – oświadczyła Estela.
– Ile tego spadło?
– Daj spokój, śpij.
Po chwili ni stąd, ni zowąd Estela spytała:
– Myślisz, że ktoś zna prawdę?
– O czym?
– O tobie, o mnie. O oberführerze albo madame Kulik.
– Kręci mi się w głowie, musimy spać – rzekła Skórka.
– A mnie pamięć zawodzi – oznajmiła Estela.
– Powinnaś się cieszyć.
– Dlaczego?
– Dlatego.
– Dziwna czasem jesteś.
– Dlaczego?
– Dlatego – rzekła Estela. I dodała: – Powiedz mi coś.
– Jestem daltonistką – szepnęła Skórka.
Chwilę potem Estela wyszeptała:
– A kto nie jest?
Skórce kleiły się oczy. Było jej zimno; wiedziała, że będzie marznąć aż do pobudki. W klitce z żołnierzami było przynajmniej ciepło. Oberführer zabronił ogrzewać sypialnię. „Możecie się do siebie przytulać”, powiedział. Oby nie ogłosili próbnego alarmu. Zasypiała z obrazem obozu kobiecego i rampy w Auschwitz-Birkenau, gdzie była z matką, bratem i ojcem. Ojciec rzucił się na druty pod wysokim napięciem, skracając swoje cierpienie. Czy może przedłużył jej? Ostatnio widziany Ramon to były jego plecy, beret i poły brązowego palta. Uodporniła się na wszystko, co ją osłabiało, skupiona na tym, jak wytrzymać. Zobojętnienie było jej niewidzialną tarczą, jak dla żołnierzy kuloodporne kamizelki, które ponoć mieli wyfasować. Wytrzymaj, powtarzała sobie, przetrzymaj. Wirował z nią cały świat. Nie potrafiła otworzyć oczu ani przekręcić głowy. Pragnęła, by odraza zmieniła się w siłę. Przed zaśnięciem ogarnęło ją zwątpienie, czy ma w sobie wystarczająco dużo woli i wytrwałości.
– Mężczyźni to złodzieje i mięczaki – sapnęła rano madame Kulik.
Napełnienie kadzi wymagało sześciu saganów wody. Wysoka spytała Sprytną:
– Myślisz, że Krikri naprawdę była buddystką?
– Bo co?
– Powiedziała hauptmannowi, że nawet największa rozkosz jest zalążkiem cierpienia.
– Czyjego cierpienia, jego czy jej?
O Krikri, którą postawili pod ścianą, ponieważ opowiadała dowcipy i zrobiła jeszcze coś, co nie zostało udowodnione, mówiło się, że kogoś ugryzła. Również Wielki Brzuch, też rozstrzelana, była przedmiotem plotek. Kim była Maria-Gisela? Szczęśliwy Głos? W głuchym echu korytarza słyszała ich głosy.
Mydliły się nawzajem, mydło miało posmak kadzidła. Ze ścian kadzi odrywały się ciemnozielone i jasnobrązowe glony, strzępki mchu. Skórka dotknęła brzucha. Mętna woda odbijała się z pluskiem od drewna albo od ich ciał. Przestraszyła się, ujrzawszy swój zapadnięty brzuch. Była głodna. W półmroku nie było tego widać, ale jej skóra się zmieniała. Cienie tworzyły obrazy dziobów dziwnych zwierząt.
– Kto ci to mówił?
– Hauptmann Gerhart Trudell z Wehrkreisu. Był komiwojażerem, handlował bielizną.
– Dla niektórych to część religii. Wierzą w jakieś światło albo podmuch, które tylko czekają na swoją chwilę. Świat zawsze był na zasadzie coś za coś. – Wyszedłszy z kadzi, powiedziała do Rudej: – Jeszcze ciepła…
– Kłamiesz, zimna jak lód – odrzekła Ruda.
– Co, nie jesteś zahartowana?
– Będziesz miała brzydkie dzieci.
– Ja? Będę bezdzietna.
Później Ruda powiedziała do Marii z Poznania:
– Fałda ci się robi pod tyłkiem.
– Dzięki, gdyby nie ty, tobym nie wiedziała – burknęła Maria.
Korytarz z kadziami był ciemny, hulał po nim wiatr. Ruda i Maria z Poznania, czekające na kadzie po Sprytnej i Wysokiej, w świetle trzech naftówek na ścianie przypominały zjawy. Poniżej sufitu mróz przykleił pajęczyny pełne zamarzniętych much, chrząszczy i ciał pająków.
Przeciąg zgasił naftówkę blisko wejścia.
Estela powiedziała jej przed świtem:
– Czasami budzisz się, mówisz coś o tacie i znowu zasypiasz. Siadasz, czeszesz połowę głowy i nie masz siły, żeby uczesać resztę.
– Gadam przez sen?
– Trochę się wiercisz.
– Jestem zmęczona.
– To nic.3
Oberführer Schimmelpfenig korespondował z doktorem S. z Mauthausen w austriackich Alpach. Jego przyjaciel szkolił się w amputacji rąk i nóg. Mierzył czas, w którym pacjent całkowicie się wykrwawiał. Pamiętasz Helgę S., z którą razem studiowaliśmy? Szkoli się w Buchenwaldzie. Mamy iść razem na front, do szpitala polowego. Nim tam trafimy i zacznę operować na całego, myślimy o ślubie, o szczęściu małżeńskim.
Po trzech łykach wódki Wielka Leopolda Kulik wracała pamięcią do krakowskich tancbud Odeon i Gloria. Bajkę o żabie, która za jeden bezinteresowny pocałunek zamieniła się w księcia, należałoby napisać od nowa, ze zmienionymi początkiem, rozwinięciem i zakończeniem, aby morał nikogo nie wprowadzał w błąd. Uboga samotna dziewczyna każdą namiastkę uznaje za miłość. Pokocha się taka raz i zostaje matką. Nie wierzy w swoją wartość. Oddaje się tanio, zazwyczaj za darmo. Dziewczyna jest dla armii niczym dostawa wody na pustyni.
Dwunastu: Gustav Habenicht, Sepp Bartells, Hanan Baltrusch, Fritz Puhse, Heinrich Rinn, Otto Scholtz, Heini Baumgarten, Fritz Heindl, Wilhelm Kube, Johannes Kurfürst, Rudolf Margeux-Weismüller i Hans Ewing.
Mgła zamarzała. Kierowca ciężarówki, rzuciwszy parę sprośnych uwag, otarł rękawem gila. Tutaj człowiek nie musi przestrzegać konwenansów. Świece w metrowych pudłach, zrabowane z drewnianej cerkwi, nim stała się stertą popiołu, szofer i rozprowadzający złożyli w oficynie oberführera doktora Helmutha Gustava Schimmelpfeniga.
Zniknęła mi pod koniec września w jednym z pięciu transportów na wschód. W obozie kobiecym Auschwitz-Birkenau naprawiały wraz z matką boczne ściany wagonów, oczyszczały drogi, nosiły głazy do Auto Unionu i z powrotem. Wtedy tatuowali każdego, kto przyjechał, bez wyjątku. Numer nie wskazywał, kto nie jest aryjczykiem. Przy stawie na Harmenzach podbierała mewom jajka.
W końcu trafiła jako sprzątaczka do szpitalnego baraku obersturmbannführera doktora Juliusa Kruegera, który ją wysterylizował.
Dzień po tym, jak Julius Krueger awansował na obersturmbannführera, leczył pospiesznie odmrożenie obergruppenführera Waffen-SS, przeszczepiając mu trzydziestocentymetrowy płat skóry wyciętej żydowskiemu podczłowiekowi. Za tę niebywałą nikczemność wysłali go natychmiast na front. Nie zabrał nawet wiszących na ścianie dyplomów; oprócz lekarskiego miał jeszcze dyplom doktora filozofii i biologii.
Skończyła sprzątanie gabinetu, wilgotną szmatą starła krew z kafelków, wypolerowała narzędzia. Usiadła. Była w kropce. Co stanie się rano, kiedy miejsce Kruegera zajmie inny lekarz? O reszcie personelu wolała nie myśleć. Gaz, potem komin. Chyba przez niedopatrzenie znalazła się sama w gabinecie, może i w całym baraku. Zgasiła światło, okna utonęły w ciemności. Była to jedna z tych nocy w Auschwitz-Birkenau, kiedy szarość oznacza nie tylko ubytek światła, ale też mrok, który nastanie na końcu świata, z końcem ostatniego człowieka, ostatniego drzewa, ostatniej gwiazdy. Spowił ją, przeniknął umysł, serce, duszę i ciało. W Auschwitz-Birkenau była już osiemdziesiąt dni, lecz to, co działo się tutaj, wykraczało poza jej zdolność rozumienia.
Gabinet cuchnął karbolem, jodem, krwią i wilgocią. Przez okno widziała ognie drugiego i trzeciego krematorium. Dopóki był tu doktor Krueger, nosiła fartuch. Nie pracowała na zewnątrz i nie musiała przechodzić przez to, co pozostałe dziewczęta z baraku. W kieszeni miała przepustkę za Postenkette, łańcuch straży. Po tej nocy traciła ważność. Każdy człowiek w Auschwitz-Birkenau, nie myśląc dłużej niż sekundę, potrafił sobie wyobrazić siebie w podziemnej rozbieralni, jak ściąga ubranie i idzie do łaźni. A potem zamykają się hermetyczne drzwi, od wewnątrz bez klamki, i z fałszywych natrysków w suficie zaczynają spadać kryształki zielonawego cyklonu B, z których uwalnia się gaz.
Wiedziała, że siedzenie tu kołkiem i myślenie o własnym końcu nie jest dla niej dobre. Nie mierzyła czasu, gdyż nie miała zegarka, na ścianie też go nie było. Miała identyczne wrażenie jak starcy, kiedy już wszystko zostało ustalone. Martwych nikt o nic nie pyta. Prócz gabinetowego odoru wyczuwała wciskający się przez każdą szczelinę tłusty dym. Auschwitz-Birkenau, stacja końcowa. Przyszło jej na myśl niemieckie słowo _Endlösung_.
Tkwiła w napięciu niczym mysz w pułapce, niewidząca drogi ucieczki. Jeszcze wczoraj dodawała jej otuchy obecność obersturmbannführera Kruegera w mundurze ze srebrnymi epoletami i obszytymi srebrem dziurkami na guziki. Mógł podnieść słuchawkę telefonu, zadzwonić do żony, dorosłych dzieci, do córki w Alzacji, zastanawiać się na głos, co będzie robił w niedzielę. Nawet ukarany obersturmbannführer miał jakieś perspektywy.
Była głodna i spragniona. Wiedziała, że rano będzie gorzej. Czuła chłód, zostawiła więc chustkę na głowie. Zeszłego tygodnia bolał ją ząb.
Ze sprzątającą dziewczyną, którą zmieniła w gabinecie doktora Kruegera, nie cackali się nic a nic. Każdy, kto tu jeszcze żył, żył kosztem innego.
W rzadko używanym pokoju usłyszała hałas. Zastygła. Dobiegło ją skrzypnięcie i odgłos zatrzaskiwanych drzwi. Ktoś wszedł do ubikacji. Następne skrzypnięcie, potem dźwięk spłukiwanej wody. Wyszła dziewczyna.
– Ty, słuchaj – powiedziała Skórka.
– O co chodzi? – spytała dziewczyna po polsku.
– Jesteś z baraku?
– Nie.
Na oko osiemnaście lat, wystrojona. Spódnica do kolan, kolorowa bluzka z bufiastymi rękawami, wełniane skarpetki, sznurowane buty. Więźniarki tak nie wyglądały. Włosy zaczesane mocno do góry, na początku wojny nawet prascy chłopcy nosili podobną fryzurę. Powiedziała, że doktor, który ma zastąpić Kruegera, właśnie wybiera dziewczyny do burdelu polowego gdzieś na Wschodzie.
– Jeżeli będziemy miały szczęście, zrobią z nas kurwy. Jak myślisz, nadaję się?
– Czy to selekcja? – spytała Skórka.
– A co to takiego?
– _Sortierung_. Wybieranie.
Dziewczyna nie znała obozowego słownictwa.
– Nas jest sześćdziesiąt, wybiorą trzydzieści sześć. Reszta może iść na pielęgniarki.
Nagle w baraku i na zewnątrz zgasło światło.
– O, tutaj też są awarie jak w Warszawie? – zdziwiła się dziewczyna.
Miała ładny spokojny głos, na przegubie maleńki zegarek. Już samo to ją wyróżniało, bo zegarki były zabierane. Ponadto na środkowym i serdecznym palcu nosiła pierścionki.
Skórka przemyślała błyskawicznie, co może dla niej znaczyć udział w przeglądzie. Przez otwarte drzwi dobiegał rozwścieczony męski głos, który krzyczał do telefonu:
– Co takiego? Pół godziny do godziny? _Scheisse_. Tutaj hauptsturmführer doktor Lucian Schneidhuber. Barak dwudziesty pierwszy.
Było słychać, jak rzucił słuchawką. Telefon jeszcze zabrzęczał, po czym ucichł.
– Jest tu ktoś? Potrzebne mi świece! – zawołał.
Skórka wiedziała, gdzie są.
– Zaraz będą! – krzyknęła w mrok ponad głową dziewczyny.
Odszukawszy płaskie pudełko, ruszyła po omacku na drugi koniec korytarza. Spieszyła się. Doktor gestem ręki kazał jej stanąć przy ścianie, razem z dziewczynami. Czyżby uznał ją za jedną ze stłoczonych w pokoju aryjek? Nie miała nic do stracenia. Hauptsturmführer zapalił pierwszą świecę, zamknął zapalniczkę i od płonącego knota zapalił drugą. Następnie na zeszyt w twardej czerwonej okładce kapnął z obu dwie krople wosku i postawiwszy na nich świece, chwilę je przytrzymał.
Skórka zostawiła uchylone drzwi, płomienie chybotały w podmuchach przeciągu. Stała pod ścianą, ostatnia. Nie rozglądała się zbytnio, by nie zwracać na siebie uwagi, niemniej dostrzegła, jak wygląda już wybrana piętnastka. Dziewczyny miały na sobie bluzki, spódnice i buty, na hakach wisiały ich kolorowe płaszcze. Musiały być w lagrze nowe, pewnie dopiero co przywiezione. Wszystkie w wieku osiemnastu, dwudziestu lat lub niewiele więcej, ale raczej nie mniej. W pokoju czuło się woń potu, pachnideł i niezmienianej od kilku dni bielizny. Trzydzieści sześć? Wątpiła, by te niewybrane przez lekarza zostały pielęgniarkami.
Czuła się tak samo jak dwudziestego ósmego września na rampie w Auschwitz I. Obojętna na wszystko, niczym łza wosku, z której każdy sformuje, co zechce. Miała szczęście, że doktor Krueger, który nie cierpiał sprzątaczek w więziennych pasiakach, nakazał przynieść dla niej z magazynu sukienkę z długimi rękawami i sznurowane buty z grubymi wełnianymi pończochami.
Dziewczyny stały niedbale, plecami lub ramionami oparte o ścianę. Albo nie wiedziały, że są w Auschwitz-Birkenau, albo co to znaczy.
Niekiedy hauptsturmführer krzyczał: „_Ruhe!_ Cicho!”, a od czasu do czasu cedził „_Schweinerei_”. Wyczytał trzy niemieckie nazwiska z wykazu: Mathilde Seder, Brunhilde Bausinger, Helga Burger. Miał podkrążone oczy.
Wywołana trójka odkleiła się od ściany. Były to Wasserpolki. Bez żadnych pytań przydzielił je do wybranych. Interesowała go rasa. Policzył: osiemnaście. Jeszcze osiemnaście.
Był wysoki i chudy jak tyka, o trupio bladej twarzy. Jedna ze świec zgasła. Zapalił ją znowu. W świetle dygoczących płomyków wyglądał równie upiornie jak dziewczyny. Obóz wciąż tonął w ciemności. Myśląc o tacie, Skórka zastanowiła się, czy przez druty pod napięciem biegnie teraz prąd.
Hauptsturmführer Schneidhuber siedział za dużym biurkiem. Z prawej podpisana teczka, z lewej kwestionariusze i wykazy. Na suficie nad jego głową tańczyły cienie.
Wiedziała już: musi zataić, że jest Żydówką. Hauptsturmführer sprawdzał pochodzenie rasowe każdej dziewczyny, nie sprostałaby jego drobiazgowym pytaniom. Jeśli spyta, odpowie, że jest aryjką. Gdy zapyta o wyznanie, opisze siebie jako swoją nauczycielkę rysunków w podstawówce, wiedziała bowiem, do jakiego ta chodziła kościoła. Układała sobie w głowie odpowiedzi na możliwe pytania hauptsturmführera.
W Auschwitz-Birkenau przebywała osiemdziesiąt dni, ostrzyżona na zero. Dziewczyny pod ścianą jeszcze nie były ścięte na trzy milimetry, we włosach miały spinki, kokardki, grzebyki. Ta z wysoko zaczesanymi włosami stała z boku. Nie zaliczyła pytań. Zostanie pielęgniarką. Czemu ludzie tak bardzo wierzą Niemcom? Czy dlatego, że wygodnie jest wierzyć, trudniej nie wierzyć, a czymś strasznym nie wierzyć w nic? Jakie cechy musi mieć dziewczyna, by hauptsturmführer ją wybrał?
Co też uczyni z jej nieobecnością Beata Kowalska w baraku numer 18? Już ją pochowała? Jeśli jej nie szukali wieczorem, rano tym bardziej nie będą. Nawet w przedsiębiorstwie Auschwitz-Birkenau ludzie znikali na dzień, dwa, czasem dłużej, niczym przysłowiowa igła w stogu siana.
Zastanowiła się nad swoimi szansami. Nikt nie wie, że ma piętnaście lat. Już po przyjeździe, na rampie, stosując się do rady Polaków, dodała sobie trzy. Po dniu i nocy w Auschwitz-Birkenau nie skłamałaby, twierdząc, że ma tysiąc. Dzieci poniżej piętnastki szły z rampy prosto do komina. Ludzie powyżej czterdziestki – o ile nie skłamali – zazwyczaj także.
Czuła w kościach, że zaraz przyjdzie kolej na nią. Nasłuchiwała pytań hauptsturmführera, starając się zapamiętać, w jakiej kolejności je zadawał i co zapisywał. Spieszył się. To dobrze. Ta z wysoko zaczesanymi włosami obojętnie przyjęła swój los. Co z tego, że będzie wynosiła nocniki z izby chorych? Powietrze w pokoju zgęstniało, świece kopciły.
Tyczkowaty hauptsturmführer doktor Lucian Schneidhuber zajadał przy pracy owsiankę, popijając wodą mineralną z butelki z niemiecką etykietką. Badawcze zmęczone oczy i krótko przystrzyżone płowe włosy. Czapkę z trupią czaszką odłożył na skraj biurka, mogła spaść w każdej chwili. W rubrykach kwestionariuszy notował cechy dziewcząt. Gdyby wybierał dla Lebensbornu, Źródła Życia, gdzie sprawni esesmani zapładniali zdrowe i chętne niemieckie kobiety, aby rodziły dzieci czystej rasy, stosowałby inne kryteria. Nie krył niezadowolenia, gdy w trakcie przesłuchania któraś mu się nie spodobała lub podejrzewał ją o kłamstwo. „_Schweinerei, fort mit dem Dreck_”. Następna. Kilka razy mruknął „_Scheissegal_”. Mówił powściągliwie, do rzeczy. Miał bardziej niewybredne słownictwo niż obersturmbannführer Julius Krueger, który również walił prosto z mostu. Ciemna żarówka, zwisająca na sznurze o długości mniej więcej dwóch łokci, huśtała się w przeciągu. Zadanie wyboru prostytutek dostał w ostatniej chwili. Kolej na Skórkę. Zlustrował ją szybko od stóp do głów. Czy przypomniał sobie, że to ona przyniosła świece? Wziąwszy pejcz, uderzał nim lekko w półotwartą dłoń.
– Aa, to ty. Podejdź. – Odłożył pejcz na biurko i wziął ołówek. Pisząc coś na górze kartki, złamał czubek. Zaklął, po czym powiedział: – _Aber jetzt nur die Wahrheit_. Teraz gadaj prawdę.
Była ostatnią ze zleconej liczby. Grzebiąc w papierach, szukał kwestionariusza numer trzydzieści sześć. Kazał, by odpowiadała tylko „_ja_”, „_nein_”. Wyglądała młodo i zdrowo.
Nie pierwszy raz grała o życie, ale zawsze było tak samo jak za pierwszym razem. Tkwiło w niej coś, co dotychczas się sprawdzało. I tego się trzymała. Był to upór, ale nie tylko.
Jak przy coponiedziałkowych selekcjach w Auschwitz-Birkenau. Za każdym razem jej życie było w obcych rękach. O tym, czy będzie żyła lub nie, znów zdecyduje ktoś, kto jej nie zna, widzi ją pierwszy raz, jednym okiem. Dla Ramona pierwsza selekcja była zarazem ostatnią. Podczas jednej z niespodziewanych selekcji w baraku numer osiemnaście straciła matkę. Gdzieś w zakamarkach mózgu znajdowali się jej znajomi i nieznajomi, których ostatni raz widziała przy selekcji. Krematoria nie mogły próżnować. Jeśli było za mało chorych, szli zdrowi, jak nie mieli Czechów, szli Węgrzy. Matka, kto wie, może jeszcze żyła. Mówiono, że wtedy jej grupa nie pojechała ciężarówką _Sortierabteilung_ do krematorium, tylko dalej, za bramy Auschwitz-Birkenau.
Wszystko to zmieściło się w ułamku między skinieniem i podniesieniem głowy. _Ja_, _nein_. Wynikający z pochodzenia brak pewności siebie ubierała w kłamstwo, jakby było stosowną sukienką. Na razie nie myślała, co zrobi, jeśli przejdzie.
– Nazwisko, dzień, miesiąc, rok i miejsce urodzenia. – Hauptsturmführer zaostrzył temperówką jeden z dwóch ołówków. Stłumiwszy beknięcie, napił się mineralnej. – Ostatnie miejsce pracy.
Proste pytania.
– Gabinet doktora Kreugera.
– No proszę. Masz jakichś żydowskich krewnych?
– Płynie we mnie aryjska krew – odparła pełnym zdaniem, jak najmocniejszym głosem.
– Gdybyś miała wybierać między szczurem a królikiem, co byś wybrała?
– Królika.
– Dlaczego?
– Bo ma delikatną sierść.
– Między wołem a kogutem?
– Koguta.
– Dlaczego?
– Nie wiem…
– Między świnią a koniem?
– Konia. Jest czystszy, szybszy, mądrzejszy…
– Dobrze. A między jagnięciem a wężem?
W końcu kazał jej podkasać sukienkę. Znała to już z selekcji na rampie, zaraz po przyjeździe. Rozkrok. Wykonała. Ma długie nogi, dziecinne uda, dobra, jak przyjdzie co do czego, da sobie radę. (Nie wspomniał kto). W tym momencie głos hauptsturmführera brzmiał niemal roztropnie. Jeszcze nie powiedział, że przeszła.
– Jestem bezpłodna. _Ich bin unfruchtbar_. Doktor Krueger naświetlił mi krocze rentgenem, z przodu i z tyłu.
Zainteresował się.
– Jesteś tego pewna?
– Tak jak Boga nade mną.
– A jeśli jest pod tobą w piekle? – zaśmiał się doktor Schneidhuber. – _Gott macht die Nüsse, aber er knackt sie nicht auf_. Bóg robi orzechy, ale ich nie łupie. – Odebrał to, jakby się chełpiła, że jest ślepa, głucha, niema. Z aryjką czuł się swobodniej niż z żydowskimi podludźmi, na których już jutro zacznie eksperymentować.
Podpisawszy jej kwestionariusz, włożył wszystkie do teczki. Nie myślała o tym, że liczby muszą się zgadzać, więc jutro zamiast niej ktoś inny pójdzie do komina. Doktor łyknął wody i wziął czapkę:
– Muszą ci urosnąć włosy, bo dużo ich nie masz. Dlaczego? Złapałaś wszy?
Potrwa to rok. Służenie żołnierzom frontowym jest zaszczytem. Obowiązek wobec Niemiec nade wszystko. Czystość, porządek, posłuszeństwo. Będą sobie prały i cerowały bieliznę. Na prace ręczne zostanie im mnóstwo czasu. Będą haftować, szydełkować, robić na drutach swetry i wełniane, chroniące przed mrozem maski – dla siebie i dla wojska.
Na dnie talerza zostawił trochę zimnej owsianki. Wziął pejcz leżący obok czapki. Trzonek był wykonany ze skóry hipopotama. Pozwolił jednej z dziewczyn dojeść resztki – wylizała talerz razem z łyżką. Podniósł słuchawkę telefonu: jadą z eskortą, natychmiast. _Morgen geht’s los_, pomyślał.
Wartownicy się nudzili. Nie wolno im było zadawać się z prostytutkami, chociaż niektórzy się zadawali. Dla obu stron oznaczało to złamanie zakazu, złapanie na gorącym uczynku i karę. Winny esesman szedł na front, do Einsatzgruppen albo do kryminału. Dziewczyna polowa, jeśli miała szczęście, wędrowała do Hotelu dla cudzoziemców w Festung Breslau. Tak czy owak, obrywała na goły tyłek.
Kiedy śnieg zasypał kamieniołom, egzekucje przebiegały pod ścianą. W tym samym miejscu wartownicy z jednostki, która została już przeniesiona gdzie indziej, organizowali walki psów. Wyłapywali na pustkowiu zdziczałe psy, głodzili je, potem wybierali pary tej samej wielkości i rzucali im najbardziej osłabionego, aby tamte go rozszarpały i nasyciły się jego krwią. Później przez kilka dni nie dawali im wody, nie pozwalając nawet lizać śniegu. W ten sposób odwadniali ich organizmy, co zmniejszało upływ krwi. Na zakłady przeznaczali swój żołd. Zwycięski pies, chcąc zaspokoić pragnienie, lizał krew pokonanego. W listopadzie zaprosili na walkę madame Kulik. Owczarek, który przeżył dwa pojedynki, dał się rozszarpać podczas trzeciego. Zabrakło mu sił. Jego krew tryskała aż na ścianę, mieszając się tam z zaschniętymi plamami krwi straconych. Kilka kłębków sierści z psimi wydzielinami i odchodami upaćkało jej nogi powyżej kolan.
Dla oberführera Schimmelpfeniga okrucieństwo pojedynków potwierdzało prawa natury. Starożytni Germanie mieli rację, gdy miast się modlić, czcili lot ptaka, rączość konia czy hart psa. Tafle jezior, biel szronu. Nie musiał patrzeć na kurwy, by się przekonać, jak człowiek i zwierzę są sobie bliscy. Żołnierze też to potwierdzali, niestety. Nawet podświadomie czuł więź ze swymi dawnymi przodkami. Bo czyż pustkowie z kamieniołomem nie było podobne do Olbrzyma Szronu? Szczury ze swymi wyszczerzonymi zębami przypominały mu wiewiórki, które podług mądrości przodków rozniecały spory i siały niezgodę. Cierpiąc na bezsenność, nocami myślał o epokowym ruchu, o niemieckim socjalizmie narodowym, któremu zawdzięczał awans. Mróz i samotność pozbawiły go kapitału lekarskiego i ogólnego wykształcenia. Natura kierowała go tam, gdzie chyba kiedyś już był. Fascynował się walką zwierząt.
– Walczące na śmierć i życie psy uczą cię, co jest dobre, a co złe – powiedział madame Kulik. – Podpowiadają, co się dzieje wokół ciebie. Co masz robić, żeby wygrać. Każde szczeknięcie, warkot czy ugryzienie utwierdza mnie w przekonaniu, że to, co robię, robię dobrze. A ty ucz tego swoje młode kurewki. – Potem zapytał: – Ty drżysz?
– Zimno jest dla mnie powolną śmiercią – odparła. Zależało jej, by się nie połapał, co ma na myśli: „A wy, Niemcy, jesteście tą prędką”. Nawet nie próbowała zetrzeć z siebie tego, co do niej przymarzło. Musi się przebrać i trzykrotnie wszystko wyprać. Nie pierwszy raz wzdrygnęła się z obrzydzenia. Oberführer przekreślał jej widoki na przyszłość.
Wartownicy wypędzali zwycięskiego psa za bramę na pastwę wilków, a sami rozgrzewali się herbatą z termosów, rozdzielając zgrabiałymi rękami wygrane i przyjmując nowe zakłady. Dziewczęta patrzyły przez okno.
Dowódca nowego oddziału wartowniczego hauptsturmführer Waffen-SS Peter Hanisch-Sacher, który przyjechał z końcem listopada, nie przepadał za walkami psów. Z Bremerhaven przywiózł wilczura Fentiego i umieścił go w kojcu. Zdziczałe psy przypominały mu Cyganów, nie widział dla nich miejsca w psiarni, obok rasowych. Wśród czworonożnych Fenti był tym, kim hauptsturmführer we własnych oczach. Obaj mieli swoją reputację, rasę i honor. Zabite, zagryzione i wykrwawione psy kojarzyły mu się z obrzezanymi, a walka – z prostytutkami polowymi. W tym względzie zgadzał się z oberführerem, przeszkadzało mu jednak, gdy ten zawsze dawał do zrozumienia, że wolałby być gdzie indziej. Na kontakty swych ludzi z prostytutkami przymykał oko, byle zachowywali umiar. Kiedyś przy kieliszku sznapsa powiedział: faceci zostaną facetami. Nie pojmował logiki zwierzchnich urzędów wojskowych, które kierowały tu jednych esesmanów, zakazując zarazem tego innym. Niemniej rozkaz był świętością. Sam nie przejawiał zainteresowania dziewczynami. Brzydził się nimi, ale rozmowa o nich go nie męczyła.
Walka owczarka Austriego trwała trzydzieści pięć minut. Sturmmann Ruhe, który na niego postawił, przegrał żołd. Pięć minut później wilki rozszarpały zwycięskiego psa. Wnętrzności obu psich ciał wyżarły szczury.
Wielka Leopolda dotarła do łóżka dopiero o wpół do trzeciej nad ranem, wysławszy wcześniej cztery dziewczyny do esesmańskiej kuchni polowej, żeby skrobały ziemniaki na poranną zupę. Nim podciągnęła koc pod brodę, zastanawiała się nad minionym dniem.
Po wojnie czasem rozmawiałem w myślach z Wielką Leopoldą Kulik, a ona jakby ze mną. Nawet najlepszy człowiek (nie mówiąc o gorszych) zrobi ostatecznie to, co mu posłuży. Zwłaszcza w obliczu niebezpieczeństwa. Z racji żywnościowych dla dziewczyn kradła wprawdzie chleb, margarynę i kiełbasę, ale nie miała zbyt wielkich wyrzutów sumienia. Przecież dawała im bieliznę, pachnidła, szminki albo biżuterię, kiedy przywieźli skrzynię z rzeczami zrabowanymi lub skonfiskowanymi żołnierzom. Na niesłownym oberführerze już dawno postawiła krzyżyk. Przez czternaście dni nie dostały choćby plasterka kiełbasy. Jak tu się gniewać na świnię za to, że jest świnią. Na węża, który niby umyka, a w końcu kąsa, żeby się nażreć.