Piękni i przeklęci - ebook
Piękni i przeklęci - ebook
Ameryka, początek dwudziestego stulecia. Tytułowi „piękni i przeklęci”, Anthony i Gloria, to beztroscy, młodzi kochankowie z wyższych sfer, których wspólne życie utkane jest naprzemiennie z dni zabaw oraz dni melancholii. Ten niezmienny rytm wyznaczają także ich dwie obsesje: pieniądze i alkohol, które z czasem przemienią ich życie w koszmar miłości oraz nienawiści, nałogu i choroby umysłowej. W głównych postaciach odbijają się niczym w lustrze osoby Francisa i Zeldy Fitzgeraldów; powieść, przesycona wątkami autobiograficznymi, stała się zapowiedzią ich późniejszych dramatycznych losów.
„Piękni i przeklęci” to klasyka literatury amerykańskiej, jedno z największych osiągnięć literackich Fitzgeralda.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-17173-2 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozdział II
Portret syreny
PORTRET SYRENY
Miesiąc później w Nowym Jorku nastał chłód, za którym podążył listopad oraz trzy najważniejsze mecze futbolowe i głośny szelest futer na Piątej Alei. Przyniósł ze sobą również poczucie napięcia i tłumionego podniecenia. Każdego ranka Anthony otrzymywał różne zaproszenia. Trzy tuziny cnotliwych kobiet z wyższych sfer ogłaszały wszem i wobec swoją zdolność, a nawet chęć, do urodzenia dzieci trzem tuzinom milionerów. Pięć tuzinów cnotliwych kobiet z nieco niższych sfer głosiło nie tylko taką zdolność, ale również ogromną i niczym nieskrywaną ambicję poznania tych trzech tuzinów młodych mężczyzn, których oczywiście zaproszono na wszystkie dziewięćdziesiąt sześć przyjęć… wraz z całą grupą przyjaciół i znajomych młodej panny, studentów i pełnych zapału prowincjuszy. Była jeszcze i trzecia warstwa towarzyska – pochodząca z przedmieść, z Newarku i Jersey, aż po zgorzkniałe Connecticut i zupełnie nieodpowiednie części Long Island… – oraz kolejne, coraz niższe w hierarchii sfery, aż po warstwy najniższe – od Riverside aż po Bronx młode Żydówki debiutowały w dorosłym świecie, z niecierpliwością wyczekując poznania młodego maklera lub jubilera i koszernego wesela; Irlandki kierowały swoje wysiłki, nareszcie za przyzwoleniem, na młodych polityków z partii demokratycznej, pobożnych przedsiębiorców pogrzebowych i dorosłych już ministrantów.
Naturalną koleją rzeczy całe miasto zaraziło się tą atmosferą „wchodzenia w świat” – pracujące dziewczęta, te biedne brzydule pakujące mydło w fabrykach i obsługujące klientki w wielkich domach handlowych marzyły, że w tej spektakularnej atmosferze podniecenia znajdą może tego upragnionego mężczyznę – podobnie jak nieudolny kieszonkowiec może liczyć na lepszy połów wśród rozbawionego, karnawałowego tłumu. Zaczęły dymić kominy, a stęchłe powietrze w wagonach metra nieco się orzeźwiło. Aktorki zaczęły występować w nowych sztukach, wydawcy publikowali nowe książki, tancerze trenowali nowe tańce, a linie kolejowe ogłaszały nowe rozkłady jazdy, zawierające nowe błędy, które zastąpiły te stare, do jakich pasażerowie zdążyli się już przyzwyczaić.
Całe miasto szykowało się do debiutanckiego balu!
Pewnego popołudnia, idąc Czterdziestą Drugą Ulicą pod stalowoszarym niebem, Anthony spotkał niespodziewanie Richarda Caramela, który właśnie wychodził od fryzjera w hotelu Manhattan. Był to pierwszy tak zimny dzień i Caramel ubrany był w długi kożuch, taki jakie nosili robotnicy na Środkowym Zachodzie i który zaczął powoli wchodzić w modę. Na głowie miał ciemnobrązowy, miękki kapelusz, spod którego jego widzące oko lśniło niczym topaz. Z wielką radością powitał Anthony’ego, klepiąc go po ramionach nie tyle z radości, co dla rozgrzewki, a potem, po nieodzownym uścisku dłoni, zaczął mówić na cały głos:
– Zimno jak diabli… Boże, pracowałem dziś jak wariat przez cały dzień, ale w pokoju zrobiło się tak zimno, że o mało co nie dostałem zapalenia płuc. Ta cholerna gospodyni skąpi węgla. Musiałem wołać ją chyba z pół godziny, zanim wreszcie przylazła na górę. Zaczęła się mocno tłumaczyć. Boże! Najpierw doprowadziła mnie do szału, a potem pomyślałem sobie, że może przyda mi się jako postać do książki, więc zacząłem robić notatki, ale tak, żeby się nie zorientowała, no wiesz, żeby pomyślała, że sobie bazgrzę od niechcenia…
Schwycił Anthony’ego pod ramię i szybkim krokiem poprowadził wzdłuż Madison Avenue.
– Dokąd idziemy?
– Donikąd.
– To nie ma żadnego sensu – powiedział Anthony.
Zatrzymali się i wbili w siebie wzrok. Anthony zastanawiał się, czy jego zmarznięta twarz była tak samo odpychająca jak twarz Dicka, którego nos przybrał kolor purpury, czoło stało się sine, a żółte oczy – zaczerwienione i załzawione.
Po chwili znów ruszyli przed siebie.
– Sporo udało mi się napisać – powiedział Dick, patrząc na chodnik – ale muszę czasami wyjść na miasto. – Rzucił Anthony’emu przepraszające spojrzenie, jak gdyby oczekiwał zachęty.
– Potrzebuję rozmowy. Mam wrażenie, że niewielu ludzi po prostu rozmyśla, to znaczy siada i zaczyna myśleć, i przychodzą im do głowy sprecyzowane pomysły. Ja myślę, pisząc albo rozmawiając. Trzeba od czegoś zacząć, czegoś bronić lub czemuś przeczyć – mam rację?
Anthony mruknął coś pod nosem i uwolnił ramię.
– Możesz uwiesić się na mnie, Dick, ale ten kożuch…
– Chodzi o to – ciągnął Dick z powagą na twarzy – że kiedy piszesz, pierwszy akapit musi zawierać jakąś koncepcję, którą potem się krytykuje lub rozwija. W rozmowie zawsze odpowiadasz na ostatnią wypowiedź rozmówcy, ale kiedy rozmyślasz, no cóż, wówczas twoje myśli kręcą się po głowie niczym obrazki w latarni magicznej, a każda nowa wypiera tę poprzednią.
Minęli Czterdziestą Piątą Ulicę i zwolnili kroku. Zapalili papierosy, wydychając wielkie kłęby dymu zmieszane ze zmrożonym powietrzem.
– Chodźmy lepiej do Plaza napić się ajerkoniaku – zaproponował Anthony. – Dobrze ci zrobi. Przewietrzysz sobie płuca z tej okropnej nikotyny. Chodź… możesz mi opowiadać o swojej książce przez całą drogę.
– Nie chcę cię zanudzić. Nie musisz tego robić z grzeczności – wyrzucił z siebie Dick, lecz mimo że próbował niczego po sobie nie pokazać, jego twarz skrzywiła się nieznacznie. Anthony poczuł, że musi zaprzeczyć: – Zanudzić? Co za bzdura!
– Moja kuzynka… – zaczął Dick, ale Anthony nie dał mu dokończyć. Rozłożył ramiona i wykrzyknął radośnie:
– Wspaniała pogoda! Prawda? Czuję się, jakbym znowu miał dziesięć lat. To znaczy, jak powinienem się czuć, mając dziesięć lat. To wszystko jest takie męczące! Mój Boże! W jednej chwili czuję się panem świata, a chwilę później, że jestem największym głupcem na świecie. Ale dzisiaj świat należy do mnie i wszystko idzie jak z płatka. Nawet nic jest łatwe!
– Mam kuzynkę w Plaza. Wszyscy ją znają. Możemy ją odwiedzić. Mieszka tam zawsze zimą, a przynajmniej ostatnio… z matką i ojcem.
– Nie wiedziałem, że masz krewnych w Nowym Jorku.
– Ma na imię Gloria. Pochodzi z moich stron, z Kansas City. Jej matka wyznaje bilfizm, a ojciec jest nudziarzem o nieskazitelnych manierach.
– A co oni robią? Dostarczają ci materiałów do książki?
– Próbują. Stary zawsze mi opowiada, że właśnie spotkał kogoś, kto mógłby być wspaniałą postacią w powieści. A potem zaczyna gadać o jakimś swoim głupim znajomym i stara się mnie przekonać: „To jest właśnie temat dla ciebie! Może napisz coś o nim. Każdy będzie nim zainteresowany”. Albo zaczyna wywody na temat Japonii czy Paryża lub innego znanego wszystkim miejsca i sugeruje: „A może napisałbyś o tym coś? To byłoby wspaniałe miejsce akcji!”.
– A co z tą dziewczyną? – zapytał od niechcenia Anthony – Gloria… jak jej tam?
– Gilbert. Na pewno o niej słyszałeś… Gloria Gilbert. Chodzi na wszystkie bale uniwersyteckie i takie tam inne rzeczy.
– Jej nazwisko obiło mi się o uszy.
– Bardzo ładna… wręcz przepiękna.
Doszli do Pięćdziesiątej Ulicy i skręcili w stronę Alei.
– Co do zasady, nie gustuję w młodych dziewczynach – powiedział Anthony, zmarszczywszy czoło.
Nie było to jednak całkowicie zgodne z prawdą. Choć wydawało się mu, że przeciętna debiutantka spędza całe dnie, myśląc jedynie o tym, co zgotował dla niej wielki świat na najbliższą godzinę, fascynowały go wszystkie dziewczęta, które całe swoje życie poświęcały jedynie urodzie.
– Gloria jest bardzo miła… nie ma w głowie ani kropli oleju.
Anthony parsknął śmiechem.
– Rozumiem, że nie lubi rozmawiać o literaturze.
– Nie, wcale nie.
– Dick, dobrze wiesz, co według ciebie uchodzi za inteligencję u dziewczyn. Szczere młode kobiety, które przesiadują z tobą w kącie i rozmawiają z ożywieniem o życiu. Takie, które w wieku szesnastu lat debatowały z poważną twarzą o tym, czy całowanie im uchodzi, czy nie… i czy studenci pierwszego roku powinni pić piwo.
Richard Caramel poczuł się urażony. Twarz wykrzywiła mu się niczym zmięta kartka papieru.
– Nie… – zaczął, ale Anthony przerwał mu bezlitośnie.
– Ależ tak; takie, które właśnie w tym momencie siedzą w kącie i dywagują na temat najnowszego dzieła Dantego ze Skandynawii przetłumaczonego na angielski.
Dick odwrócił się do niego dziwnie przykurczony. Zapytał niemal błagalnym tonem: – Co z tobą i z Maurym? Czasami traktujecie mnie z wyższością.
Anthony zmieszał się, ale był tak przemarznięty i zmęczony, że zamiast się bronić, zaatakował: – Tu nie chodzi o twoją inteligencję, Dick.
– Oczywiście, że o to chodzi! – krzyknął z gniewem Dick. – Co masz na myśli? Dlaczego to się nie liczy?
– Być może zbyt wielu myśli nie potrafisz przelać na papier.
– Zupełna bzdura.
– Mogę sobie z łatwością wyobrazić – ciągnął Anthony – kogoś, kto wie zbyt wiele, aby to wyrazić na piśmie. Tak jak ja. Przypuśćmy na przykład, że mam więcej wiedzy, ale mniej talentu niż ty. Nie potrafiłbym napisać ani słowa. A ty z kolei masz wystarczająco wody, aby napełnić naczynie i naczynie wystarczająco duże, aby ją tam wlać.
– Nie mam pojęcia, o czym ty mówisz – zaczął żalić się Dick. Wydawało się, że na znak protestu znowu uwydatniły się wszystkie jego wypukłości. Przyglądał się Anthony’emu tak intensywnie, że co chwila wpadał na innych przechodniów, którzy obrzucali go oburzonym spojrzeniem.
– Myślę po prostu, że taki talent jak Wells mógłby sprostać inteligencji takiego na przykład Spencera. Ale człowiek mniej utalentowany może jedynie z godnością pisać o podrzędnych ideach. Im bardziej przyglądasz się czemuś z bliska, tym bardziej możesz traktować to z humorem.
Dick zastanowił się przez chwilę, nie mogąc zdecydować, jak bardzo krytyczne były uwagi Anthony’ego. Ale Anthony kontynuował z charakterystyczną dla siebie swobodą. Jego czarne oczy płonęły w szczupłej twarzy. Uniósł podbródek, podniósł głos i jego cała postać zdawała się również unosić.
– Przypuśćmy, że jestem dumny, rozsądny i mądry… niczym rodem z Aten. A i tak może nie udać mi się coś, co komuś gorszemu przyszłoby z łatwością. Mógłby on mnie naśladować, coś tam pozmieniać, coś dodać, dolać trochę entuzjazmu i mógłby nawet wyrażać się całkiem konstruktywnie. Natomiast ja byłbym zbyt dumny, aby kogoś naśladować, zbyt rozsądny, aby okazywać entuzjazm, zbyt wyrafinowany, aby wierzyć w ideały i zbyt grecki, aby dodawać jakiekolwiek upiększenia.
– Czyli uważasz, że artysta nie kieruje się inteligencją?
– Tak właśnie uważam. Jeżeli jest w stanie, ulepsza tylko styl, który naśladuje i tworzy, stosując własną interpretację otaczającego świata. A tak naprawdę każdy pisarz tworzy, bo tym zarabia na życie. Nie wmówisz mi, że wierzysz w tę całą bzdurę o świętym posłaniu artysty?
– Nawet ja sam nie uważam się za artystę.
– Dick – Anthony zmienił zupełnie ton – bardzo cię przepraszam.
– Dlaczego?
– Za ten wybuch. Naprawdę przykro mi. Popisywałem się tylko.
– Zawsze mówiłem, że w głębi ducha jesteś prostaczkiem.
Kiedy doszli do białej fasady hotelu Plaza i powoli smakowali gęsty i spieniony ajerkoniak, zapadał już mroźny zmierzch. Anthony przyglądał się swojemu towarzyszowi. Jego nos i czoło nabierały powoli normalnego koloru; nos stawał się mniej czerwony, a czoło mniej sine. Anthony zerknął na swoje odbicie w lustrze i z zadowoleniem stwierdził, że jego skóra nie zmieniła koloru. Wręcz przeciwnie, z lekko zaróżowionymi policzkami… nigdy nie wyglądał przystojniej.
– Ja już mam dość – powiedział Dick jak sportowiec po ciężkim treningu. – Chcę teraz iść na górę i odwiedzić Gilbertów. Idziesz ze mną?
– Oczywiście, czemu nie. Pod warunkiem, że nie uciekniesz gdzieś do kąta z Dorą, pozostawiając mnie na pastwę rodziców.
– Nie Dora, tylko Gloria.
Recepcjonista zaanonsował ich przez telefon. Wjechali na dziesiąte piętro, przeszli długim i krętym korytarzem do pokoju 1088. Drzwi otworzyła dama w średnim wieku – pani Gilbert we własnej osobie.
– Witam panów. – Mówiła tak, jak wszystkie konwencjonalne damy w Ameryce. – Bardzo mi miło…
Dick próbował coś wtrącić, lecz ona kontynuowała:
– Pan Patch? Zapraszam do środka, tutaj może pan zostawić palto. – Wskazała na fotel i zaczęła mówić już zupełnie innym tonem, co chwila śmiejąc się lekko pogardliwie. – Bardzo mi miło… bardzo. Richard, tak dawno nas już nie odwiedzałeś… ależ nie… nie… – Te ostatnie monosylaby były odpowiedzią na próby nawiązania rozmowy przez Dicka. – Siadajcie, proszę, i powiedzcie, jak wam się wiedzie.
Nie wiedzieli za bardzo, co zrobić z rękoma; stali, lekko kiwając głowami, uśmiechając się głupkowato i zastanawiając się, kiedy pani domu wreszcie usiądzie, aby mogli zasiąść wygodnie w fotelach i spędzić miły wieczór.
– To na pewno dlatego, że jesteś bardzo zajęty, z całą pewnością – pani Gilbert uśmiechnęła się dosyć dwuznacznie.
„Z całą pewnością” było jej ulubionym wtrąceniem we wszystkich niezbyt zręcznych wypowiedziach. Miała jeszcze dwa inne: „Ja przynajmniej tak uważam” i „To oczywiste”. Te trzy powiedzonka stosowane na przemian sprawiały, że wszystkie jej wypowiedzi przybierały ton refleksji nad życiem, jak gdyby zanalizowawszy wszystkie przyczyny, nareszcie wybrała tę najlepszą.
Anthony spostrzegł, że twarz Richarda przybrała już naturalny kolor. Czoło i policzki miały normalną barwę, a nos stał się znowu tylko niepozorną częścią twarzy. Wpatrywał się w ciotkę swoim jaskrawożółtym okiem, poświęcając jej przesadnie całą swoją uwagę, jak to czynią wszyscy młodzi mężczyźni w stosunku do kobiet, którymi się w ogólne nie interesują.
– Czy pan też pisze, panie Patch?… No, to może na nas wszystkich spłynie trochę sławy Richarda… – Roześmiali się w odpowiedzi na śmiech pani Gilbert.
– Gloria wyszła – powiedziała stanowczym tonem, jak gdyby próbowała udowodnić jakieś twierdzenie. – Poszła dokądś na tańce. Ciągle tylko dokądś chodzi. Zrozumieć nie mogę, jak ona to może znieść. Tańczy od wieczora do rana. Czasami boję się, że nic z niej nie zostanie. Jej ojciec bardzo się o nią martwi.
Uśmiechnęła się do nich. A oni do niej.
W opinii Anthony’ego składała się z szeregu półokręgów i krzywych, jak sylwetki tworzone na maszynie do pisania przez osoby uzdolnione: głowa, ramiona, biust, biodra, uda i stopy – wszystkie były w sposób wręcz oszałamiający i zdumiewający okrągłe. Pani Gilbert była bardzo schludna i nienagannie ubrana. Miała nienaturalnie srebrzyste włosy; jej duża twarz stanowiła schronienie dla otoczonych zmarszczkami niebieskich oczu, a nad górną wargą dostrzec można było delikatny, siwy wąsik.
– Zawsze powiadam – zwróciła się do Anthony’ego – że Richard to dusza wręcz starożytna.
Zapadło niezręczne milczenie i Anthony już chciał wyskoczyć z jakimś dowcipem, np. że Dickowi wszyscy wchodzą na głowę.
– Wszyscy mamy dusze z różnych epok – ciągnęła promiennie pani Gilbert – ja tak przynajmniej uważam.
– Być może – przytaknął Anthony, udając zainteresowanie. Pani Gilbert trajkotała dalej:
– Gloria to bardzo młoda dusza – zupełnie nieodpowiedzialna, z całą pewnością. Nie ma absolutnie poczucia odpowiedzialności.
– Ma bardzo żywy temperament, proszę cioci – powiedział uprzejmie Richard. – Jakiekolwiek poczucie odpowiedzialności wszystko by popsuło. Jest taka śliczna.
– No cóż – przyznała pani Gilbert – wiem tylko, że nigdy jej w domu nie ma…
Dalsze wywody na temat licznych eskapad Glorii przerwał odgłos otwieranych drzwi, w których stanął pan Gilbert.
Był niskiego wzrostu, z wąsem przypominającym biały obłoczek zawieszony pod zupełnie przeciętnym nosem. Osiągnął w swoim życiu etap, na którym jego wartość jako członka kręgów towarzyskich była zdecydowanie ujemna. Wyznawał te same bzdurne poglądy, które popularne były dwadzieścia lat temu, a jego światopogląd oparty był obecnie tylko na artykułach wstępnych w gazetach. Po ukończeniu niewielkiego, ale przerażającego uniwersytetu na Zachodzie rozpoczął pracę przy produkcji celuloidu i całkiem nieźle sobie radził przez szereg lat, gdyż praca ta wymagała tylko niewielkiej dozy inteligencji. Działał tak do 1911 roku, kiedy zarzucił realizację zamówień na rzecz raczej niekonkretnych umów z przemysłem filmowym. Niestety już w 1912 roku przemysł filmowy całkowicie go pochłonął i zaczął mu się zapadać grunt pod nogami. W tym czasie pracował jako kierownik Associated Midwestern Film Materials Company, spędzając pół roku w Nowym Jorku, a pół w Kansas City i St. Louis. Wierzył naiwnie, że nadejdą niedługo lepsze czasy, a jego żona i córka podzielały to przekonanie.
Nie aprobował zachowania Glorii – wracała do domu późną nocą, nigdy nie kończyła posiłków, zawsze powodowała wokół siebie zamieszanie, a kiedyś, gdy zezłościła się na niego, obrzuciła go słowami, o znajomość których w życiu by jej nie podejrzewał. Znacznie łatwiej żyło mu się z żoną. Po piętnastu latach wojny partyzanckiej nareszcie udało mu się zwyciężyć – była to wojna mętnego optymizmu ze świetnie zorganizowaną nudą. Zwycięstwo przyniosła mu strategia nieustannego potakiwania, którym był w stanie zatruć każdą rozmowę.
– Tak-tak-tak-tak – mawiał – tak-tak-tak-tak. Niech pomyślę. To było latem… chwileczkę… dziewięćdziesiątego pierwszego albo drugiego – tak-tak-tak-tak.
Nawet pani Gilbert nie zdołała wytrwać piętnastu lat potakiwania. Natomiast kolejne piętnaście lat tych ciągłych, niczego niepotwierdzających potwierdzeń, którym towarzyszyły bezustannie kłęby dymu z trzydziestu dwóch tysięcy cygar, zupełnie ją złamało. Poddała się mu ostatecznie i poszła na ostatnie ustępstwo w małżeńskim życiu, które jest bardziej trwałe i nieodwołalne aniżeli ślubowanie – zaczęła go słuchać. Wmawiała sobie, że te wszystkie lata nauczyły ją tolerancji, a tak naprawdę pozbawiły ją jedynie resztek odwagi moralnej.
Przedstawiła męża Anthony’emu.
– To pan Patch – rzekła.
Młodzieniec i starszy pan uścisnęli sobie dłonie; ręka pana Gilberta była miękka i zużyta niczym wyciśnięty grejpfrut. Małżonkowie przywitali się – on stwierdził, że na dworze jest coraz zimniej; opowiedział o swoim spacerze do kiosku na Czterdziestej Czwartej Ulicy, żeby kupić gazetę z Kansas City. Miał zamiar wrócić autobusem, ale było w nim zbyt zimno, tak, tak, tak, tak, zbyt zimno.
Pani Gilbert wsłuchiwała się w jego słowa z wielkim zainteresowaniem, podziwiając jego odwagę w walce z mrozem.
– Ty to masz ikrę! – wykrzyknęła z podziwem. – Bohater z ciebie. Ja nie wyszłabym z domu za żadne skarby świata.
Pan Gilbert, jak na prawdziwego mężczyznę przystało, pominął milczeniem podziw, jaki wzbudził w swojej żonie. Zwrócił się do młodzieńców i z triumfem zrobił im wykład na temat pogody. Richard Caramel miał za zadanie przypomnieć sobie, jak wyglądał listopad w Kansas. Nie zdążył jednak zająć się tą kwestią, gdyż natychmiast wciągnięty został z powrotem w pułapkę rozmówcy, który jak drapieżnik bawił się nim, dopóki nie pozbawił go oznak życia.
Poruszono też odwieczny temat, że gdzieś tam bywają ciepłe dni, a noce są bardzo przyjemne i określono dokładnie dystans od małej stacyjki pomiędzy dwoma punktami, o których Dick wspomniał niechcący. Anthony przypatrywał się panu Gilbertowi tak intensywnie, że niemal wpadł w trans, z którego wyrwał go wesoły szczebiot pani Gilbert:
– Wydaje się, że tutaj powietrze jest wilgotniejsze, mrożące do kości.
Ponieważ pan Gilbert miał na końcu języka tę właśnie uwagę, popartą odpowiednią liczbą potakiwań, nic dziwnego, że postanowił nagle zmienić temat.
– A gdzie Gloria?
– Powinna przyjść lada chwila.
– Czy zna pan moją córkę, panie…?
– Jeszcze nie miałem przyjemności. Ale Dick często o niej mówi.
– Są kuzynami.
– Doprawdy? – Anthony uśmiechnął się z pewnym wysiłkiem. Nie był przyzwyczajony do przebywania w towarzystwie starszych ludzi i usta zdrętwiały mu już od sztucznego uśmiechu. Tak miło było pomyśleć o Glorii i Dicku jako kuzynach. Udało mu się w trakcie kolejnej minuty rzucić błagalne spojrzenie na przyjaciela.
Richard Caramel z żalem stwierdził, że muszą już wychodzić.
Pani Gilbert było bardzo przykro.
Pan Gilbert stwierdził, że to wielka szkoda.
Pani Gilbert powiedziała coś jeszcze: że miło było ich gościć, nawet jeśli musieli rozmawiać jedynie ze starszą panią, zbyt starą, aby z nimi flirtować. Anthony i Dick wybuchli gromkim śmiechem unisono, rozbawieni tym wspaniałym żartem.
A może dadzą się zaprosić wkrótce?
– Z pewnością.
Glorii będzie bardzo przykro!
– Do widzenia.
– Do widzenia.
Uśmiechy!
Uśmiechy! Trzask!
Niepocieszeni, udali się do windy na dziesiątym piętrze hotelu Plaza.
Nogi damy
NOGI DAMY
U Maury’ego Noble’a za fasadą atrakcyjnej indolencji, roztrzepania i łagodnego kpiarstwa kryła się zaskakująco niepowstrzymana chęć dążenia do celu. Już na uczelni zaplanował spędzić trzy lata na podróżach, trzy lata poświęcić całkowitemu nieróbstwu, a następnie wzbogacić się jak najszybciej.
Trzy lata podróży miał już za sobą. Objechał cały świat z takim zapałem i zaciekawieniem, że u każdej innej osoby uznano by to za pedanterię bez jakiejkolwiek spontaniczności, niemalże uosobienie ludzkiej wersji przewodnika turystycznego. Jednak Maury’ego otaczała atmosfera tajemniczego celu i istotnych zamiarów, jak gdyby był on z dawna zapowiadanym antychrystem, którego dawne proroctwo zmusiło do odwiedzenia wszystkich zakątków świata i spotkania miliardów ludzi, którzy płodzili dzieci, płakali i zabijali się nawzajem.
Po powrocie do Ameryki zajął się szukaniem wszelkich form rozrywki z taką samą determinacją. On, który nigdy dotąd nie poprzestawał na kilku koktajlach czy kieliszku wina przy kolacji, nauczył się pić tak, jakby uczył się greki – bo tak jak greka, była to brama otwierająca drogę do nowych doznań, nowych stanów psychicznych i nowych reakcji, radosnych lub pełnych smutku.
Jego nawyki były kwestią ezoterycznej spekulacji. Choć wynajmował trzypokojowe mieszkanie na Czterdziestej Czwartej ulicy, rzadko tam przebywał. Telefonistka otrzymała ścisłe instrukcje, aby nigdy go nie łączyć z nikim, kto się najpierw nie przedstawi. Otrzymała również listę kilku osób, dla których nigdy nie było go w domu, i tylu też osób, od których zawsze odbierał telefon. Na czele tej drugiej listy znajdowali się Anthony Patch i Richard Caramel.
Matka Maury’ego mieszkała u swego żonatego syna w Filadelfii, gdzie Maury zwykł był spędzać weekendy. Tak więc pewnego sobotniego wieczora, kiedy desperacko znudzony Anthony przemierzał przepełnione chłodem ulice i wpadł na chwilę do Molton Arms, z radością stwierdził, że pan Maury Noble jest u siebie.
Humor poprawił mu się już w windzie. Tak bardzo, bardzo cieszył się na myśl o rozmowie z Maurym – a on też z pewnością się ucieszy na jego widok. Popatrzą na siebie z głęboką sympatią w oczach, którą obydwaj potrafili ukryć za fasadą łagodnej kpiny. Gdyby to było lato, wybraliby się na miasto, wysączyli dwa koktajle, rozluźniając przy tym kołnierzyki, i udaliby się na jakieś, raczej nudne, sierpniowe przedstawienie. Ale na dworze panował ziąb, wiatr hulał między wysokimi budynkami, a grudzień był tuż za rogiem. Znacznie bardziej atrakcyjny wydawał się wspólny wieczór w miękkim świetle lamp i przy szklaneczce lub dwóch whisky albo kieliszku Grand Marnier, który Maury tak lubił, wśród zdobiących ściany książek, gdzie Maury, niczym wielki kocur, zagłębi się w swoim ulubionym fotelu.
A oto i on! Ściany pokoju otoczyły Anthony’ego niby ciepłe ramiona. Ciepło bijące z tego potężnego i elokwentnego umysłu, temperament niemalże orientalny w swojej nieukrywanej niewzruszoności rozgrzały niespokojną duszę Anthony’ego i ogarnął go spokój, który można by jedynie porównać do ukojenia, jakie daje towarzystwo głupiej kobiety. Trzeba albo wszystko zrozumieć, albo brać wszystko, jakie jest. Maury wypełniał pokój niczym tygrys albo jakieś bóstwo. Wiatr ucichł za oknami; mosiężne kandelabry na kominku lśniły jak świece przy ołtarzu.
– Co cię zatrzymało w mieście? – Anthony wyciągnął się na miękkiej kanapie, oparłszy łokcie na poduszkach.
– Jestem tu już od godziny. Byłem na tańcach i tak się zasiedziałem, że uciekł mi pociąg do Filadelfii.
– To dziwne, że tak długo zostałeś – skomentował Anthony głosem pełnym zaciekawienia.
– Raczej dziwne. A ty co robiłeś?
– Miałem randkę z Geraldine, no wiesz którą, tą bileterką z Keitha. Opowiadałem ci o niej.
– Aaa!
– Wpadła do mnie około trzeciej i została do piątej. Dziwna z niej dzieweczka – rozumie mnie. Jest strasznie głupiutka. – Maury siedział w milczeniu.
– Co ciekawsze – ciągnął Anthony – z tego, co słyszałem i co sam stwierdziłem, Geraldine to chodząca cnota.
Znał ją od miesiąca, tę dziewczynę o nieokreślonych i koczowniczych zwyczajach. Przedstawił mu ją jej poprzedni adorator. Anthony’ego bawiła jej osobowość i nawet polubił czyste i lekkie pocałunki, jakimi obsypała go trzeciego wieczoru ich znajomości, kiedy jechali taksówką przez Central Park. Miała jakąś rodzinę – jakąś ciotkę i wuja, u których mieszkała gdzieś w labiryncie ulic w górnej części miasta. Dobrze czuł się w jej towarzystwie, bliskim i intymnym, i kojącym. Nie był jednak zainteresowany niczym więcej – nie ze względu na skrupuły moralne, ale raczej ze strachu, że jakikolwiek bliższy związek może zaburzyć jego coraz bardziej spokojny byt.
– Ma w rękawie dwie sztuczki – zwierzył się Maury’emu. – Jedna to jak przesłania oczy włosami, a potem je rozdmuchuje, a druga, jak ciągle powtarza „ Jesteś szalooony!”, kiedy usłyszy coś zbyt dla niej skomplikowanego. Fascynuje mnie to. Potrafię godzinami rozmyślać, zaintrygowany zwariowanymi symptomami, które wyzwala w mojej wyobraźni.
Maury przekręcił się w fotelu i stwierdził:
– Zadziwiające jest, jak taka osoba może rozumieć tak niewiele, a jednocześnie radzić sobie w tak złożonej cywilizacji. Takie kobiety przyjmują cały wszechświat za rzecz oczywistą. Nie ma bladego pojęcia o niczym – ani o filozofii Rousseau, ani o wpływie taryf celnych na cenę jej kolacji. Jakby została przeniesiona z epoki kamiennej i porzucona w naszych czasach, bezbronna jak wojownik, który idzie z łukiem na pojedynek na pistolety. Mógłbyś unicestwić całe pokłady historii, a ona nawet by tego nie zauważyła.
– Może Richard napisałby coś o niej.
– Och, Anthony, chyba nie myślisz, że jest tego warta.
– Tak jak każda inna – odpowiedział, ziewając. – Pomyślałem sobie dzisiaj, jak bardzo wierzę w Dicka. Jeśli tylko będzie pisać o ludziach, a nie o ideałach, a natchnienie czerpać będzie z życia, a nie ze sztuki, zakładając jego dalszy twórczy rozwój, może osiągnąć wielkie sukcesy.
– Sądząc po tym, że ostatnio cały czas nosi ze sobą notatnik, zaczął się bardziej interesować życiem.
Anthony oparł się na łokciu i zaczął perorować z ożywieniem:
– Stara się bardzo. Tak jak każdy inny pisarz, z wyjątkiem tych najgorszych, ale przecież większość z nich żywi się przetrawioną papką. Mogą czerpać historie czy postaci z życia, ale pisarz zazwyczaj interpretuje je na podstawie ostatnio przeczytanej książki. Załóżmy na przykład, że spotka kapitana statku i stwierdzi, że to postać godna zainteresowania. A tak naprawdę dostrzega podobieństwo między tym kapitanem i kapitanem z najnowszej powieści Richarda Dany’ego lub innego autora marynisty, w związku z czym wie, jak go opisać na papierze. Dick, rzecz jasna, jest w stanie stworzyć dowolną barwną postać o wyróżniającej się osobowości, ale czy byłby w stanie przedstawić swoją własną siostrę we właściwym świetle?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki