Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Piękny dzień na demokrację - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
3 października 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Piękny dzień na demokrację - ebook

[O KSIĄŻCE]

„Piękny dzień na demokrację” Kacpra Wodiczko jest wyjątkową powieścią/opowieścią; całość (bez retrospekcji i wizji) dzieje się w ciągu jednej upojnej nocy (Sylwester…) w pewnym drewnianym domu w Beskidach między kilkoma barwnymi, łebskimi postaciami; dzieje się zarówno w narracji, monologu, dialogu, pentalogu i heksalogu. Wśród bohaterów prym wiedzie warszawski kompozytor, gospodarz wspomnianego domu i wodzirej imprezy. Atmosfera wielokroć emanuje natężeniem, napięciem, wyobrażone wymyka się widzialnemu. Towarzystwo, skądinąd porządnie wykształcone, w takiej atmosferze właśnie, próbuje dowieść istnienia tudzież nieistnienia Boga. W ogóle autor plecie wątki w misterny, a i zawadiacki, sposób. Jeśli ktoś chce się fajnie stracić w lekturze, ona już tu jest!

Robert Rybicki

 

[FRAGMENT]

„zdawało się, że z długiego snu się właśnie wybudzili, z jakiejś tajemnej wieży na pustkowiu się właśnie wydostali, uciekli do lasów nieprzebytych, gdzie wilki wyją, a zjawy po dolinie się snują, byle dalej, byle nie tu. Uciekli, mimo że drzwi żelazne wciąż na cztery spusty zamknięte stoją.”

 

[O AUTORZE]

Kacper Wodiczko - urodzony w 1999 w Warszawie. Ukończył studia na Wydziale Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego. Studiował w City College of New York. Obecnie studiuje na Uniwersytecie Warszawskim. Lubi grać na gitarze, podróżować, pływać, i pisać

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67713-10-8
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ZA­ZNA­JO­MIE­NIE

Rzecz dzieje się w Be­ski­dach zimą 2020/2021 roku. Jest noc, wiatr wieje. Gdzieś na zbo­czu góry dym wy­cho­dzi z ko­mina. Ni­kogo nie ma w oko­licy. Mia­sto jest da­leko w tyle wraz ze wszyst­kimi swo­imi pro­ble­mami. Je­zioro...

Ignacy – lat 27 – to czło­wiek (?) nie byle jaki. Do­stał działkę w spadku. „A niech się chło­pak czymś zaj­mie na świe­żym po­wie­trzu, ugór za­orze, dom po­stawi, miej­scu temu i tak nie po­może” – po­my­ślał jego oj­ciec, kiedy zie­mię mu prze­pi­sy­wał. W tym cza­sie w War­sza­wie (skąd po­cho­dził, skąd był) dziwny cię­żar na­stał, lek­kość, którą wcze­śniej od­czu­wał, jako coś swo­iście da­nego War­sza­wie, zda­wa­łaby się gdzie in­dziej prze­no­sić. A na jej miej­sce cię­żar ja­kiś się wdał oraz dziw­ność. Jed­nak nie ta dziw­ność, którą go­nił i po­żą­dał. My­ślał, że wszy­scy ob­ser­wują każdy jego ruch, choć nie wia­domo, czy tak rze­czy­wi­ście było (nie było). Przy­cią­gał cza­sem uwagę swo­imi pi­jac­kimi eks­ce­sami, za­tar­gami i prze­róż­nymi eks­tra­wa­gan­cjami, kiedy jed­nak scho­dził w pie­czarę, cho­wał się w piw­ni­cach i od­mę­tach róż­nych, to w co­dzien­no­ści za­po­mnie­niu znów pły­wał i nikt już nie przej­mo­wał się jego wy­bry­kami. My­ślał, że jest róż­nica, co się my­śli, a co jest. Jak każ­den je­den we­dle oglądu po­tocz­nego tak i Ignaś trzy­mał się po­glądu roz­sąd­nego – my­śle­nie czym in­nym niż świat, sen zaś czym in­nym niż jawa. Choć cza­sem wszystko mie­szać się chciało, świat mu pod pal­cami oży­wał, po­wie­trze roz­huś­tane, wczu­ciem ro­ze­dr­gane, zie­mia snem prze­peł­niona, na­gle w jed­ność prze­mie­niona i nie raz, nie dwa ja­kaś zjawa przy­wi­dzieć mu się chciała i my­śle­nie z ist­nie­niem srogo w gło­wie mu wy­mie­szała. „Nie­po­ro­zu­mie­nia do­ty­czą nie­pra­wi­dło­wego na­zwa­nia po­dob­nych wra­żeń, tego sa­mego pra­wie, oni też tak mu­szą mieć, tylko ina­czej niźli ja to na­zy­wają” – tak so­bie my­ślał, i tak to sprawy za­zwy­czaj się mają, że za­słoną mil­cze­nia to wszystko za­kry­wał, choć nie­je­den go już do czub­ków po­sy­łał.

Nie­moż­liwy stał się każdy ar­tyzm, każde czu­cie, każda eks­pre­sja (naj­waż­niej­sza zaś im­pre­sja), każda sztuka (we­dle jego ro­zu­meczku). Ko­nieczna stała się ucieczka od ulic i lu­dzi, któ­rych ko­chał (nie wia­domo, czy tak było, czy ko­go­kol­wiek poza sobą sa­mym ko­chał). Tak osą­dził w swym mar­nym osą­dzie nie­do­szłego kom­po­zy­tora, te­raz pi­ja­czyny zmur­sza­łego, choć ja­kaś ogłada po­zo­stała, a wiek wciąż młody (pierw­sza mło­dość już prze­szła, ale jesz­cze tego nie za­uwa­żał, za­trzy­mał się w roz­woju na dzie­więt­na­stym roku ży­cia). Tak też zro­bił.

Wziął się więc do pracy. Za­trud­nie­nie ekipy by­łoby ry­zy­kiem za­wa­le­nia się kon­struk­cji i nad­wy­rę­że­nia bu­dżetu. Ignacy nie mógł so­bie na to po­zwo­lić. Mó­wił mi, że że­la­zną za­sadą jest nie­za­po­ży­cza­nie się, a przede wszyst­kim nie­dy­ba­nie na nie swoje pie­nią­dze, na ni­czyje, poza swo­imi, tymi skrom­nymi – tymi jego wła­snymi. Zie­mię wziął jed­nak ocho­czo, kiedy darmo dają, brać trzeba, zresztą my­ślał, że ta zie­mia w spadku dana, zni­kąd wzięta, niebu i lo­sowi chyba za­brana, ta zie­mia ro­dzinna, choć ni­gdy przez fa­mi­lię nie użyta, mu się po pro­stu na­le­żała. Był też ja­koś pół­świa­domy, (wie­dział, ale oszu­ki­wał sam sie­bie, aby le­piej my­śleć o so­bie ) że by­naj­mniej nie z przy­padku do­stał ten pła­che­tek, ten ugór pięk­nie po­ło­żony, to ru­mo­wi­sko w ładny pa­pie­rek za­pa­ko­wane, a to już gro­ziło z re­aliami zde­rze­niem... Czarna owca w ro­dzi­nie, nie­mal drab ja­kiś obcy, a co sprawy szalę wa­żące i naj­istot­niej­sze, utra­cjusz wy­rodny nie do­stałby ni­czego cen­nego, coś jed­nak dać mu trzeba było. „Taki mój los”, po­my­ślał, kiedy na miej­sce za­je­chał, nie do­pusz­cza­jąc jed­no­cze­śnie my­śli o tam­tym do cen­trów psy­chiki, do naj­istot­niej­szych ośrod­ków, aby szkód nie na­ro­biła. Za­wsze od­dzie­lał się tak od rze­czy­wi­sto­ści i od dia­bła naj­kosz­mar­niej­szego – niego sa­mego (czę­ści ja­kiejś nie­okre­ślo­nej). Zwal­czyć go chciał za­pal­czy­wie, jed­nak nie z ja­kie­goś za­cie­trze­wie­nia an­ty­dia­bo­licz­nego, a bar­dziej z po­wodu nie­zgod­no­ści in­te­re­sów – tych z sa­mym sobą „by­zne­sów”, co nie­raz różne twa­rze mieć mają w zwy­czaju.

„Praca wy­zwala czło­wieka”, tako my­ślał jako „mówi” nie­szczę­sny znak obo­zowy. I da­lej: „po­zwala na ucieczkę od fer­men­tów duszno-cia­sno-przy­tło­czo­nych – tychże war­szaw­skich po­rząd­ków no­wych, w stronę otwar­tej i nie­przy­tłu­mio­nej twór­czej wy­ra­żal­no­ści – tej za­ko­piań­sko-be­skidz­kiej”. Praca szła szybko. Po­cząw­szy od za­kupu bali drew­nia­nych od miej­sco­wego wy­ci­na­cza (choć po­noć w zu­peł­no­ści jego wła­sna to sprawka była) aż do spro­wa­dze­nia uży­tecz­no­ści do­mo­wych mi­nął rok...

Dom zrę­bowy, styl pod­ha­lań­ski, pro­sty, coś jed­nak in­nego w so­bie ma­jący; coś z kraju pół­noc­nego, nad Fiń­ską Za­toką po­ło­żo­nego. Kraju dłu­gie noce i sro­gie zimy wy­trzy­mu­ją­cego, wio­sną do ży­cia się bu­dzą­cego, la­tem z ży­cia do­piero co roz­kwi­tłego ra­do­śnie się cie­szą­cego, la­tem na­tura nie­ujarz­miona, la­tem w pełni ob­ja­wiona. Dzia­do­wie od Niem­ców się na­cier­pieli, przez setki lat w pańsz­czyź­nia­nym nie­wol­nic­twie ich mieli, wnuki zaś od ro­syj­skiego cara i pierw­szego se­kre­ta­rza swo­jej dawki nie­woli za­żyły. I Rzecz­po­spo­lita tam była, Ba­tory bił tam Iwana i pol­sko-li­tew­ska w es­toń­skiej nie­woli rola mała. Jak te domy z drewna su­ro­wego cie­pło we­wnątrz za­trzy­mują, gdy na ze­wnątrz mróz siar­czy­sty po le­sie hula (i gdy świa­tło z okien noc po­ko­nuje, świa­tło wę­drow­com wśród mro­ków na­dzieję wska­zuje, ży­cie im da­ruje), tak i oni – wielki na­ród es­toń­ski w so­bie cie­pło trzy­mają.

Czyż nie le­piej zim­nym być na ze­wnątrz i cie­płym we­wnątrz, niż cie­płym na ze­wnątrz i zim­nym być we­wnątrz? W środku pust­kami tak świe­cić?

Co zaś domu wła­ści­wego się ty­czy (tego na tych za­tło­czo­nych pust­ko­wiach je­dy­nego) – kon­struk­cja wień­cowa, na ja­skół­czy ogon po­łą­czona. Bale je­sio­nowe złą­czone na cie­siel­skie zamki. Z czte­rech stron wy­sta­wały zaś ostatki – bale okrą­glaki, grube, nie cher­laki. Szpary mię­dzy ba­lami weł­nionką wy­peł­nione. Nie­mal wszystko z drzewa szla­chet­nego, je­sionu wy­nio­słego, przez ko­goś kie­dyś na zie­mię po­wa­lo­nego, piłą ścię­tego. U góry więźba da­chowa małe pod­da­sze skrywa, drugi po­ziom dla wta­jem­ni­czo­nych ukrywa, im znany, przed in­nymi zaś ukryty, scho­dów nie ma wcale. Wią­zar jęt­kowy, po­ziome belki kro­kwie pod­pie­rają – jętki kro­kwie trzy­mają, nimi one po­łą­czone, nimi one uko­śnie złą­czone, uko­śnie też w dół spa­dają. Ma­te­riał każ­dej jętki mocny, nie giętki; wzmoc­nień do­sta­tecz­nie było wiele, ni­czego nie udają, kon­struk­cji sta­bil­no­ści do­dają. Od we­wnątrz miecz sto­powy wią­za­rowy, w od­wrotną stronę na­chy­lony. Na sa­mym szczy­cie grzędy jętki te naj­wyż­sze do sa­mej ka­le­nicy, do sa­mej da­chu kra­wę­dzi przy­mo­co­wane. Mur­łata zaś, po­praw­nie umiej­sco­wiona, cię­żar z więźby da­cho­wej na ściany prze­nosi, ob­cią­że­nia różne znosi, nie stąd, nie stam­tąd do ziemi je do­nosi. Ona – ta mur­łata – da­chu ser­cem była wła­ści­wym, dach sta­bi­li­zo­wała, od śniegu i wia­tru ćpuna chro­niła, zaś u góry z pew­nej jętki ja­kiś na­szyj­nik zwisa nie­bie­ski.

Dach spa­dzi­sty, sercu bli­ski, dwu­spa­dowy, grubą war­stwą strze­chy trzci­no­wej miał być ob­ło­żony, roz­my­ślił się jed­nak. Dach wió­rem osi­ko­wym za­miast strze­chy miał być wy­ło­żony – i tu się roz­my­ślił. Z igla­stych dra­nic, co wsie pol­skie pięk­nie zdo­bią, też zre­zy­gno­wał i za­miast tego wszyst­kiego wy­brał wresz­cie roz­wią­za­nie po­spo­lite, acz­kol­wiek trwałe – dach gon­to­wany, w de­seczki na za­kładkę ukła­dany. Myśl w kółko krą­żyła i zde­cy­do­wać się nie mógł, ale w końcu się po­wio­dło i cie­szył się go­spo­darz świeżo upie­czony z wy­boru swego.

Z da­chu ko­min wy­cho­dził. Szło o to, by kon­trast w oczy nie ra­ził. Dla­tego ce­gły wa­pien­nymi pły­tami za­stą­pił i tak to ko­min ka­mienny za­miast mu­ro­wa­nego sta­nął. Skoro ko­min... to i piec gdzieś wszak być musi! Je­den że­liwny, tam w ką­cie stoi, na pa­liwo stałe, bo jak­żeby ina­czej? Taki to oby­czaj, taki to wśród la­sów gę­stych zwy­czaj, że zimą drewno co rano no­sić trzeba, w piecu na­pa­lić, drwa spa­lić. A zbior­nik bu­fo­rowy cie­pła nad­miar ra­czył od­pro­wa­dzić.

Kom­po­zy­cji cie­płow­ni­czej domku nad je­zio­rem umiej­sco­wio­nego, wśród tych gór ni­skich, lub wy­so­kich, miej­sce zaj­mu­ją­cego (za­leży kto pa­trzy, kto sąd wy­daje) do­peł­niała pompa cie­pła wod­nego – w czy­stym, szkli­stym je­zio­rze sub­stan­cje ki­pią, biesy i ener­gie na lu­dzi ły­pią, wie­dział o tym i chciał to wy­ko­rzy­stać dla ce­lów cie­płow­ni­czych. Jed­nakże za dro­gie to się już wszystko ro­biło, więc na OZE ja­kieś do­fi­nan­so­wa­nie w swym zwy­cza­jo­wym szczę­ściu zgar­nął. Woda bie­żąca z je­ziora, bo skąd by in­dziej, wszyst­kim krę­ciła i tu­ma­niła; ni­czego mu tam w Be­ski­dzie nie bra­ko­wało, a i tak wszystko to skromne i nie­mal pu­stel­ni­cze się wy­da­wało.

Po­wie­dzieć też wy­pada – zda­nie ja­kieś zmon­to­wać, do je­sio­no­wej ściany wier­tarką je przy­mo­co­wać – na te­mat ca­ło­ści ar­chi­tek­to­nicz­nego planu, na te­mat działki układu: je­den do­mek miesz­kalny, je­den do­mek go­spo­dar­ski, je­den do­mek na drewno, z za­pa­sem na trzy wolno prze­mi­ja­jące, po so­bie na­stę­pu­jące, pory roku, i sauna tam z boku, na lasu skraju, mię­dzy dwoma świa­tami za­wie­szona, ta­jem­nicą tak gę­stą ob­wie­szona (nią za­kryta), że nic mi o niej nie wia­domo; co się tam dzieje i kto lub co (po­dobno) w niej mieszka. Już zimą 2020/2021 roku wszystko było ukoń­czone i można było za­cząć przy­go­to­wa­nia...

– Przy­znasz chyba, Kon­rad, że kli­mat tu nie byle jaki? – spy­tał Ignacy, pa­trząc nie­spo­koj­nie na spo­kojny kra­jo­braz. – Udało mi się umiej­sco­wić cały drew­niany am­ba­ras dość bli­sko je­ziora, dość bli­sko gór, nie dość bli­sko nieba. Pewny je­stem, że doj­dziemy tam... Dzi­siaj – za­pew­nił i wska­zał na (ja­kąś dziwną) tym­cza­so­wość tego ca­łego, tego wszyst­kiego. Tam coś szkli­stego, mgłą spo­wi­tego. Dzień szybko się koń­czy, a noc...

– Roz­mowa jest czymś dziw­nym. Mam wra­że­nie, że ro­zu­miem, co mó­wisz, ale nie mogę być pe­wien, że ro­zu­miem, co chcia­łeś prze­ka­zać. Ko­nieczne jest, że twoje in­tu­icje są two­imi in­tu­icjami, w ogóle myśl, że masz ja­kie­kol­wiek in­tu­icje, za­leży od mo­ich in­tu­icji, al­bo­wiem to my oso­bie oso­bo­wość na­da­jemy, zda­rze­nia men­talne za przy­czyny zda­rzeń fi­zycz­nych uzna­jemy, pod­stawy ubo­gie, wnio­ski bło­gie, coś czu­jemy, to i in­nym przy­da­jemy – od­po­wie­dział Kon­rad ja­kimś dziw­nym, wy­łą­czo­nym, odłą­czo­nym, nie stąd gło­sem. Gło­sem jakby spoza. Spoza świata, czy cze­goś in­nego. Z in­nego kon­tek­stu wy­rwany.

– Nie mo­żesz prze­wi­dzieć biegu dal­szych wy­pad­ków, nie je­stem wy­two­rem two­jej wy­obraźni. – Ignacy na­stro­szył się dziw­nie jak je­leń za­pę­dzony w kozi róg przez wilka (czy biesa), który nie chciał od­pu­ścić strawy. I wtedy po­my­ślał: „bo to ty je­steś wy­two­rem mo­jej”. Kon­ty­nu­ował jed­nak wy­mianę, o do­kład­nie jedną zmianę tej dziw­nej roz­mowy, ni­co­ści chyba sa­mej za­bra­nej.

– Tak być może. Tak być nie musi. Nie jest pewne, że tak nie jest. Być może je­dy­nie pewne jest, że moje do­świad­cze­nia, moje świetlne przy­wi­dze­nia są pro­ste, nic za nimi nie ma i to ja do­da­tek do­daję w prze­ko­na­niu po­staci, że za tymi oto na­ocz­no­ściami po­wyż­szymi stoi umysł po­dobny do mo­jego. – „Czy też czai się zło­śli­wie” – w my­ślach do­dał. Ze swo­jej gry wyjść nie chciał, a to już o wyj­ście za­kra­wało. – Z da­le­kich krain wró­ci­łem, wśród śnie­gów w mo­krej ko­szuli sam cho­dzi­łem, a do­piero co przy­schnąć zdą­ży­łem. Śnieg ja­kiś taki czer­wony mi się przy­wi­dział, lub zwi­dział, al­bom ja na­prawdę go wi­dział. Skądś ty wró­cił? Gdzieś był, gdy cię nie było? – po­wie­dział Kon­rad.

– Za­pro­si­łem resztę. Zja­wią się nie­ba­wem – od­po­wie­dział Ignacy, tamto mil­cze­niem zby­wa­jąc, jak się oka­zuje, sku­tecz­nie. „Gdzie by­łem, tam by­łem” – po­my­ślał i za­raz w my­ślach do­dał – „ale tak, być może tam­ten ma­ne­ki­nem. Niech się dwoi i troi. Jemu głębi nie mieć nie przy­stoi; być może u niego wszystko na wierz­chu...”.

Stary płaszcz za­ło­żył i wy­szedł na ze­wnątrz, nie oglą­da­jąc się za sie­bie. Drogi miał tylko ka­wa­łek, ale cią­żyła mu bar­dzo. Nad je­zio­rem snuła się mgła w po­świa­cie księ­życa. Świa­tło, które prze­szło już przez wodny dym, od­bi­jało się gło­śno od do­piero co za­mar­z­nię­tej szyby ta­fli je­ziora. Wkoło nie było ni­kogo, na­gle przy­je­chał sa­mo­chód. Otwo­rzyły się drzwi i wy­ło­niły się zeń dwie czarne po­staci w płasz­czach: jedna z la­ską przy boku, druga z to­rebką u boku. Pierw­sza za­ma­szy­ście przy­wi­tała się z go­spo­da­rzem (uty­ka­jąc nie­znacz­nie, acz za­uwa­żal­nie na prawą nogę); druga gdzieś wo­koło, mię­dzy róż­nymi sta­nami sku­pie­nia była, w ni­cość się wpa­trzyła. Wśród uśmie­chów sły­chać i wi­dać słowa było po­uf­nie i z dziwną ma­nierą wy­po­wia­dane. Otóż wła­śnie przy­je­chał Sta­ni­sław z żoną Kry­styną. Prze­szli dum­nie wy­pro­sto­wani pod próg domu go­spo­da­rza i przy­wi­tali się tymi sło­wami: „Do­brze cię wi­dzieć. Po co nas tu ścią­gną­łeś aż z War­szawy?”

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: