Pieprzyć teraz to tysiąc dinarów - ebook
Pieprzyć teraz to tysiąc dinarów - ebook
Akcja „Pieprzyć teraz to tysiąc dinarów” – kultowej powieści Borisa Dežulovicia – rozgrywa się w ciągu jednego dnia wojny w Bośni i Hercegowinie.
Latem 1993 roku na tajną akcję wyrusza sześcioosobowa grupa chorwackich żołnierzy z jednostki specjalnej, z zamiarem obejścia muzułmańskiej linii frontu i udaremnienia budowy drogi, powstającej na bośniackie potrzeby wojenne. W tym samym czasie, z przeciwnej strony, z podobną misją rusza sześciu członków jednostki specjalnej bośniackiej Armii BiH. Dowództwa obu oddziałów wpadają na pomysł, że w wykonaniu zadania żołnierzom pomoże przebranie się w mundury wojsk nieprzyjaciela. Do przypadkowego spotkania obu grup dochodzi w sierpniową, upalną niedzielę we wsi Muzaferove Kuće.
Dežulović – mistrz błyskotliwych dialogów – stworzył wyjątkową tragifarsę antywojenną, którą można bez wątpienia zestawić z takimi klasykami gatunku jak „Paragraf 22” Josepha Hellera.
Galeria dwunastu bohaterów (najzwyklejszych reprezentantów swojego pokolenia), bez powodzenia próbujących ustalić, kto jest „nasz”, a kto „obcy”, nieustanna komedia pomyłek i lawina przezabawnych sytuacji, koszarowy język, dynamiczna akcja, cięte charakterystyki wszystkich postaci i innych osób, które doprowadziły żołnierzy do miejsca, w którym się znaleźli, oraz znakomicie przemyślana konstrukcja to główne atuty powieści chorwackiego pisarza.
Czytelnik śledzi jednocześnie wątek główny oraz przeplatające się wątki poboczne, poznając perypetie życiowe i rodzinne każdego z bohaterów, jak i relacje między nimi – wkraczającymi w dorosłość młodych ludzi różnych narodowości i wyznań, związanych wspólną przeszłością, często miejscem zamieszkania i zaskakująco wielu wspólnymi znajomymi. Choć w pewnej chwili czytelnik może mieć poczucie zagubienia w tej sieci wzajemnych powiązań, trudno nie odnieść wrażenia, że te perfekcyjnie stworzone przez autora puzzle, to po prostu opis złożonej bośniackiej rzeczywistości.
Warto podkreślić też, czym książka ta nie jest. Z pewnością nie jest opowieścią o polityczno-historycznym tle rozpadu Jugosławii ani opisem przebiegu walk na Bałkanach oraz wskazaniem oprawców i ofiar. Autor pokazuje wojnę od kuchni, z perspektywy przypadkowo zaplątanych w nią młodych ludzi, unikając jednocześnie wyświechtanych frazesów o „bałkańskim kotle”.
Pełna anegdot i grepsów oraz bośniackiego poczucia humoru powieść Dežulovicia jest także czymś więcej niż tylko satyrą na jugosłowiańską wojnę. Jej puenta i wydźwięk są bardzo uniwersalne i to znakomite literacko dzieło, opowiadając o tragicznych wydarzeniach z jednego dnia wojny na „dalekich” Bałkanach, uświadamiając czytelnikowi bezsens i absurd każdej wojny, w żadnym momencie nie epatuje patosem ani tanią dydaktyką.
Zawarta już w tytule puenta tej historii wyraźnie odsłania prawdziwy zamysł autora – przedstawienie życia i losu człowieka jako sumy przypadkowych zdarzeń oraz podejmowanych przez niego decyzji i wyborów. Fatum, które sami stwarzamy.
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7963-142-1 |
Rozmiar pliku: | 2,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
08:41
– Słyszałeś?
– Co?
– Teraz nic, bądź cicho.
– ...
– Że co słyszałem?
– Nic, kurwa, powiedziałem: milcz?
– To co mnie pytasz?
– Jakbyś słyszał, powiedziałbyś, że słyszysz. Skoro mnie pytasz – co, znaczy, że nie słyszałeś. Teraz milcz.
– ...
– A coś ty, kurwa twoja mać, taki nerwowy?
– Czemu jestem nerwowy?! Nerwowy jestem, wyobraź sobie tylko dlatego, że jesteśmy na tyłach, pośrodku pola minowego, ni tu, ni siu, dwieście metrów od Turków, bo nie możemy iść przez Rušticę, bo zepsuł się kenwood, bo od pełzania gacie mi weszły w dupę, a mrówki do uszu, bo jest czterdzieści pięć stopni w cieniu, bo pot mi spływa po plecach, bo mnie ta trawa bodzie w oczy i bo do tego wszystkiego jeszcze ty mnie wkurwiasz, oto czemu jestem nerwowy!
– Chwila, pst!
– ...
– Ja pierdolę, znowu, teraz słyszałeś?
– A co, słyszałeś? To samo?
– Aha, coś jakby pękało, tutaj.
– Pękało? Gdzie?
– Tu.
– Pieprzysz?!
– Nie, o, znowu. Czekaj, wiem... Wiesz, co by to mogło być?
– Nie mam pojęcia, co?
– To chuj mnie strzela od tych twoich nerwów, ot, co by to mogło być, w pizdu twoją mać i twoje mrówki, mała mrówka między cycki twojej matki wlazła, słyszysz, w pizdu twoją nerwową mać osiemset tysięcy razy!
Wtedy znów mu to przyszło do głowy, fakt: myślał o tym często, jeszcze zanim znaleźli się na środku pola minowego w pobliżu Musemiciów, ale teraz, właśnie w tej chwili – leżąc na brzuchu w ostrej, spalonej trawie Suhodolu, kiedy z nosa kapał mu gorący pot, a Zagor głośnym szeptem wyzywał jego matkę osiemset tysięcy razy – Pako nie myślał o niczym innym, jak tylko o dniu przed rokiem i czterema miesiącami, kiedy Ślepa Žuža podała mu sztangę pall malli i kiedy trzeba było tylko zostawić tę pieprzoną resztę pieprzonego tysiąca chorwackich pieprzonych dinarów.
W tamtej chwili, a pamięta ją, jakby to było dziś rano, i zapamięta pewnie do końca życia – bo w obecnym stanie rzeczy pożyje jeszcze najwyżej dwa, trzy dni – jego życie dzieliło się na dwa tory, a on wybrał ten zły. Gdyby tylko powiedział: „W porządku, ciociu Žužo!”, nie żarłby teraz suchej trawy na polu minowym pośrodku Suhodolu, a byłby programistą komputerowym w jakiejś spokojnej dzielnicy Filadelfii, z pensją trzy i pół tysiąca dolarów, skórzaną kurtką na podszewce i wielkim, czarnym labradorem na przednim siedzeniu swojego land rovera... Gdyby tylko powiedział: „W porządku, ciociu Žužo, pieprzyć teraz to tysiąc dinarów!”.
Oczywiście nie chodziło o to, że kioskarka Ślepa Žuža była niewidoma, a klienci z Vijenca końcówki pieniędzy zostawiali jej z litości i miłosierdzia: ta dojrzała, nazbyt dojrzała, rudowłosa kobieta o bujnym biuście wzrok miała mianowicie bardzo dobry (a o tym, dlaczego nazywali ją Ślepą – potem), lecz o to, że Ślepa Žuža resztę wyjmowała z szuflady pod ladą, nachylając się przy tym i kokieteryjnie prezentując swój dekolt głęboki jak Zufkina jama, jaskinia na Vučjej glavie, do której partyzanci zeszłej wojny zrzucali ustaszów i domobranów. Pako tak samo tamtego ranka najchętniej skoczyłby w mroczną Žužiną czeluść.
Chodziło też o to, iż po paru chwilach wyprostowała się i poprawiła na ramionach poduszeczki czerwonego swetra z dużym wycięciem, powiedziała, że brakuje jej tysiąc dinarów, by zwrócić mu resztę ze stu marek, potem opuściła na czubek nosa swoje czarne okulary Armani, spojrzała na niego sponad oprawek i przymilnie spytała: „Naprawdę nie masz drobnych?”.
Dwuznacznego pytania Žužy Pako nie zrozumiał od razu, lecz dopiero wtedy, gdy pochyliła się mocniej nad ladą, oferując mu niepowtarzalny widok na tajemnicze głębokości swojego dekoltu, przepaści, na dnie której można było domyślać się czarnych stalagmitów koronkowego biustonosza oraz różowych kwiatów brodawek Žužy, i kiedy zapytała go, jeszcze przymilniej i ciszej, prawie mu szepcząc do ucha: „A nie poszukałbyś trochę głębiej... w spodniach?”.
Pamięta Pako po dziś dzień każdy szczegół tej chwili na Vijencu. Pamięta, że miał na sobie ciemnozieloną koszulę brata, że właśnie po ulewnym, majowym deszczu wybuchło słońce, że było gorąco i że pocił się tak jak dzisiaj. Pamięta głos Žužy i zapach tureckich perfum. „Pako?”, odezwała się, „powiedz coś”, a on otumaniony i speszony, ze wszystkiego co mu przyszło do głowy, ledwo słyszalnie wystękał chrapliwe: „Naprawdę, ciociu Žužo... nie mam... drobnych”, co, patrząc z wysokości lady Žužy, było prawdą tak nagą i nie do obalenia, iż miał wrażenie, że gacie pękną mu w szwach.
Pamięta, że Žuža patrzyła na niego badawczo jeszcze przez parę chwil, jakby czekając na jego ruch, jakąś bardziej udaną próbę, i jak wtedy znowu wyprostowała się, poprawiła sweter i uśmiechnęła z wyższością, prawie z litością, po czym poprosiła go, by przypilnował kiosku, a ona jego stumarkowy banknot rozmieni w zajeździe Zdrój po przeciwnej stronie ulicy.
Miał na końcu języka – pamięta – że nie trzeba, w porządku, pieprzyć tysiąc dinarów, za te drobniaki weźmie pudełko zapałek, cokolwiek, ale ona już poszła. Chciał wtedy powiedzieć, że przecież on sam może się w tej chwili przelecieć do Zdroju, lecz tego już też nie słyszała, więc został przed kioskiem, zapatrzony we wszystkiego cztery, leżące na ladzie czasopisma, te z gołą Antonellą (l. 20), pomiędzy której rozłożonymi nogami szczelina otwarła się jak rzeźbione wrota kościoła parafialnego świętych Kuźmy i Damiana.
Pamięta – bo jakżeby nie! – jak Ślepa Žuža wkrótce wyszła z zajazdu, śmiejąc się na głos z czyjegoś komentarza w środku, że pomachała do niego i krzyknęła: „Już lecę!” i że wtedy, dokładnie w chwili, kiedy swą długą nogą w czarnej pończosze wkroczyła na ulicę, spostrzegł też rozcięcie jej czarnej spódnicy, jeszcze głębsze niż Zufkina jama, głębsze także od szczeliny Kimberly (l. 23) z Wisconsin i, rzecz jasna, zbyt długie dla żony Mujana.
I pamięta ten dźwięk, kiedy „już jestem!” Žužy stopiło się z głośnym ...crazy ‘bout an automobile Coodera, dobywającym się z tej brudnej, czarnej taksówki na brezowaczkich numerach, której kierowca do kogoś machał – pamięta Pako, bo Borderline to jego ulubiona płyta i zna ją na pamięć – i kiedy to „już jestem an automobile” stopiło się z piskiem samochodowych opon, oraz ten widok, bożwybacz, jak z kreskówki: Ślepa Žuža leci, unosząc się w ciepłe majowe powietrze niczym bożonarodzeniowy czerwony obrus matki porwany wiatrem podczas suszenia; ponad asfaltem ulicy Velja Papačicia, jak na zwolnionym filmie wirują jej wielkie okulary przeciwsłoneczne oraz jeden czerwony but i po kilku długich sekundach nieszczęsna kobieta spada w parku dwadzieścia metrów dalej, a jej długie nogi w czarnych pończochach sterczą z krzaków jak lufy fałszywych, drewnianych dział przeciwlotniczych porozstawianych wokół Blagajevca dla zmylenia Jugosłowiańskich Sił Powietrznych.
Wszystko się dobrze skończyło dla Ślepej Žužy, która jakimś niesamowitym cudem wyszła z tego tylko z połamanym żebrem, lekkim wstrząśnieniem mózgu, jakimiś zadrapaniami i paroma siniakami, jakie, mówiąc szczerze, i tak demonstrowała koło dziesiątego każdego miesiąca, gdy Mujan w barze Chicago trwonił wypłatę z fabryki aluminium, a ona w zemście odpłacała mu za to przezroczystymi bluzkami, głębokimi dekoltami oraz małymi skokami w bok, przygodami z blagajewickimi chłopcami, „świeżą jagnięciną”, jak ich nazywała.
Wszyscy w Blagajevcu wiedzieli o jej skłonności do młodych chłopców, choć nikt nie mówił o tym głośno ani też jej gołobrodzi kochankowie przesadnie się tym nie chwalili. Mujan był człowiekiem dość gwałtownej natury i dlatego połamałby kości nie tylko Žužy, ale każdemu gówniarzowi, jaki spojrzałby na nią lubieżnie, oraz każdemu idiocie w barze, który z powodu Ślepej Žužy robiłby sobie z niego jaja. Po dziś dzień w knajpach w mieście, pod nieobecność Mujana oczywiście, opowiada się, jak to pewnego razu przez Žužę i takie plotki podpalił całą wieś, tę przy drodze na Krvopolje, choć prawda jest taka, że wieś spalili Niemcy jeszcze podczas drugiej wojny światowej, Mujan zaś zapalił tam tylko jedną ruinę, starą twierdzę Muzaferbega, w której, jak powiadano, przyłapał swoją Žužę z jakimś młodym ogierem.
Mariofil Mujanović „Mujan” miał przez to także proces. Oskarżał go dziedzic majątku Muzaferbega, blagajewicki adwokat, który nigdy w życiu nie był na ojcowiźnie, nie udało się jednak wykazać, że to Mujan zapalił włości bega. Opowiadano także, że nie miał alibi i próbował dowodzić, że Žužy nie było wtedy we wsi, więc po co miałby palić twierdzę Muzaferbega, skoro jego małżonka była na wycieczce związkowej w szpitalu partyzanckim na Popovym sedlu. Tak czy siak, nie było żartów z człowiekiem, który był na tyle szalony, że można go było podejrzewać o podpalenie wsi z powodu żony, nikt więc rozumny w Blagajevcu nie komentował głośno ani wyzywających bluzek Žužy, ani jej czarnych okularów od Armaniego.
Žuža zresztą – by nie wyglądać podejrzanie – okulary przeciwsłoneczne nosiła zawsze: i kiedy dostała cięgi, i kiedy nie. Co więcej, czasami, żeby nie było, iż za każdym razem winny był Mujan, zarobiła siniaka potknąwszy się o krawężnik lub jakieś niskie ogrodzenie, których nie zauważała właśnie przez ciemne okulary. W zasadzie zawsze miała i okulary, i siniaki – czasem okulary z powodu siniaków, a czasem siniaki z powodu okularów. Dlatego też wszyscy w Blagajevcu nazywali ją Ślepą Žužą.
Tego ranka wszystko się dobrze skończyło dla Žužy, ale dość kiepsko dla Paka, który do brezowaczkiej taksówki z rozbitą przednią szybą wepchnął Žužę oraz ciężkie dwunastokilogramowe, świeżo zarżnięte i odarte ze skóry jagnię, które wypadło z samochodu. Jadąc wtedy rowerem do ośrodka zdrowia, Pako nie wiedział tego, co wie dzisiaj: że w tym czasie po Vijencu szukał go Aljo z podpisanym i podstemplowanym pozwoleniem na opuszczenie miasta, które wyżebrał dla nich stryj Kuba, gdy tylko dowiedział się, że rozpytuje o nich żandarmeria 119 Brygady HVO z powołaniem do wojska.
Aljoša Dimitrović „Aljo”, przyjaciel Paka z Klubu Informatycznego w Domu Techniki, biegał za nim w panice po całym mieście jeszcze tych parę godzin, przez które na jego rogatkach dyżurował Zujo, i nie można mu było zarzucić, że nie zaglądał wszędzie i nie pytał każdego, prócz doktor Rebac w ośrodku zdrowia, gdzie przecież nikt by go nigdy nie szukał.
A Pako czekał tam najpierw, by doszła do siebie pielęgniarka, która otworzywszy samochód, żeby wyciągnąć ranną, doznała ciężkiego szoku, natrafiając na dwie małe raciczki, wybałuszone oczy i puste spojrzenie oprawionego ze skóry jagnięcia. Kolejne dwie godziny Pako czekał, aż oprzytomnieje ciocia Žuža – trochę przez to, że go gryzło sumienie, choć nieco bardziej dlatego, że piekło go między nogami, kiedy ze wzrokiem utkwionym w rozpiętą szpitalną piżamę Žužy snuł na jawie najbardziej szalone fantazje – i w końcu jeszcze półtorej godziny, póki u cioci Žužy nie zjawił się jej pijany mąż Mujan.
Owszem, powiedzieli mu potem w Yumie, że szukał go Aljo, lecz nikt nie wiedział po co. Powiedziałaby mu też matka Ilka, trzy i pół godziny później, gdy wyruszył do domu; powiedziałaby mu, że go szukał Aljo, gdyby tylko wiedziała, że robi to po to, by mogli z paszportami i auswajsami uciec do Szybenika, do wujka Rajka, bo upomina się o nich żandarmeria. Powiedziałaby mu, gdyby na końcu doktor Rebac nie zatrzymała Paka na kawie, wypytując o jego ojca. Gdyby więc przyszedł do domu na czas i gdyby przed bramą podwórka już nie czekało na niego dwóch osiłków w maskujących mundurach.
Jednak wtedy matka nie wiedziała tego, co wie teraz, a mianowicie, że to Pako w tym czasie – gdy ona oczekiwała go nerwowo, rozmawiając z sąsiadką Merimą o Žužy Mujana, którą dopiero co przed kioskiem potrąciło auto – był właśnie z Žužą w ośrodku zdrowia. A i sąsiadka Merima nie wiedziała, że Žužę potrącił akurat jej bratanek, który wiózł jej od brata Jusufa z Brezovačy jagnię.
O niczym innym nie myślał Pako rok i cztery miesiące później, jak tylko o tym poranku na Grgina vijencu. Gdyby tylko powiedział „nie trzeba”, gdyby się tak nie speszył i nie zbaraniał, gdyby nie zakręciło mu się w głowie nad przepastnym dekoltem Žužy i wielkim kanionem między jej cyckami, gdyby więc powiedział: „Nie trzeba, ciociu Žužo!”, ona uśmiechnęłaby się czarująco i powiedziała: „Dziękuję, Branko. Pozdrów sąsiadkę Merimę”, powiedziałaby jeszcze: „I powiedz jej, że po południu wpadnę do niej na kawę”, on zaś wróciłby do Yumy, gdzie piętnaście minut później znalazłby go Aljo.
Potem chwyciliby paszporty i prysnęli z miasta z pozwoleniami od Kuby – stryja Alja, w punkcie kontrolnym zapytałby Zuja, czy byli ci z żandarmerii, on odparłby: „Jeszcze nie”, i dwie, trzy godziny późnej Pako byłby już u Buljata w Splicie, dwa, trzy dni później u wujka Rajka w Szybeniku, dwa, trzy miesiące potem u byłej żony wuja w Ameryce, a po roku i dwóch, trzech miesiącach na swojej zielonej ulicy na przedmieściach Filadelfii, w wielkim srebrnym land roverze, z dużym czarnym labradorem na siedzeniu obok, w drodze do Alja, mieszkającego dwie ulice dalej, jadąc na mecz koszykówki lokalnych „Sixersów” przeciw „Bullsom” Jordana, z biletami, które kupiłaby im, powiedzmy, dziewczyna Paka, zgrabna piersiasta Kanadyjka z lamborghini, basenem, bratem skautem w „Sixersach” i oryginalnym dresem Charlesa Barkleya z Olimpiady w Barcelonie, i która uwielbiałaby, kiedy on z przyjacielem Aljem rozmawiałby w niezrozumiałym dla niej języku, dziko się śmiejąc, szczypiąc ją w tyłek i kochając najbardziej na świecie, tę zgrabną rudowłosą dziewczynę z Północy z twarzą i cyckami... cioci Žužy.
W chwilach takich jak ta tak właśnie wyobrażał sobie swoje życie w jakimś równoległym wszechświecie, tym, w którym pewnego ranka powiedział Ślepej Žužy: „Ależ w porządku, ciociu Žužo, pieprzyć to tysiąc dinarów!” i pognał z powrotem do Yumy, życie, w którym o tej nieistotnej chwili nie wspomniałby już nigdy więcej ani nawet nie wiedziałby, że kiedy Ślepej Žužy zostawił tysiąc dinarów reszty, jego życie ruszyło właściwym torem, prowadząc go prosto na przedmieścia Filadelfii w dniu meczu „76ersów” z „Bullsami”, podczas gdy w odtwarzaczu jego land rovera leci Borderline Coodera, a wszyscy sąsiedzi odwracają się za nim: „O, Pako...”, mówią jedni do drugich, „...z tą swoją muzyką!”.
A on śpiewa głośno Every woman I know... i wciąga długi dym amerykańskiego marlboro, ...is crazy ‘bout an automobile..., potem odpija z puszki budweisera, chyłkiem, bo policja tu w Ameryce jest trochę pojebana, wesoło trąbi to every woman, jaką mija, i do sąsiadów – cichych, grubych ludzi z kosiarkami do trawy – macha oryginalną czapką dream team, a z łbem wychylonym przez tylne okno głośnym warczeniem pozdrawia ich także jego wielki, czarny labrador Brett.
I kto wie, jak długo by tak trąbili, warczeli i śpiewali, szczekali i bawili mieszkańców Filadelfii, gdyby Pako niespodziewanie nie oberwał w głowę ciężkim żołnierskim butem.
– Pytam, co teraz robimy? – obudził go głośny szept. To znowu Zagor. – Tam jest zaorane!
– Nie słyszałem cię... Jakoś się zamyśliłem.
– Co teraz robimy? Z tamtej strony od Musemiciów jest na zicher zaminowane.
Jeszcze przez chwilę, dwie Pako z mętnym, mlecznobiałym spojrzeniem miał nadzieję, że jakoś zamyślił się w tamtym życiu, w land roverze na amerykańskich numerach i oczami wyobraźni widzi wojnę, którą zostawił w Blagajevcu. Tymczasem nie słyszał już ani sąsiada z kosiarką, ani Rya Coodera – a teraz w kolejności jest The Girls from Texas i właśnie powinna się zacząć – ani klaksonu samochodu za nim, który go ponaglał, bo na skrzyżowaniu zaświeciło się zielone. Ani to kłucie, które czuje na potylicy, to zdecydowanie nie był jego labrador Brett.
– Halo, słyszysz? – Zagor łupał go w głowę czubkiem buta. – Tam jest na zicher zaminowane.
– Wiem, wiem...
– I co teraz?
– Chwila... Dobra, teraz idziemy według planu rezerwowego, w stronę drogi, za ten wrak czołgu.
– Czemu tam?
– Dlatego, że nikt normalny by tak nie zrobił.
– I to dla ciebie jest powód?
– Jest. Dlatego, że dla nikogo tam, nawet dla Turków na Rušticy, nie będzie dziwne, kiedy zobaczą szóstkę żołnierzy w mundurach Armii BiH. I jeśli nam trochę szczęście dopisze, przez dwie minuty będą się zastanawiać, czyi to są, spojrzą przez lornetkę, skumają, że to ich inżynierowie i już. A my pójdziemy przez Muzaferove Kuće i potem mamy wolną drogę prawie do rozwidlenia na Krvopolje. Później w prawo przez Vilaję i jesteśmy pod Starą gorą. Trochę naokoło, ale cóż zrobić.
– A niech mnie kule biją, to nie jest złe. Jesteś nerwowy, ale nie głupi.
– Przeciwnie, to jest złe, tylko inaczej nie da rady. Nie, od kiedy wziął w łeb ten plan z Rušticą. Teraz idziemy według planu B.
– Nie moja wina. Jak to możliwe, że nasi nie wiedzieli o czujce Turków?
– Daj teraz spokój. Zrobimy dokładnie tak: podczołgamy się do tamtego wielkiego dębu, a stamtąd, ukryci za krzakami, dotrzemy do drogi.
– I potem marsz na Krvopolje.
– Nie, prosto do tego czołgu, w kierunku Musemiciów, w stronę Rušticy.
– Ech, kurwa moja mać, wiedziałem, że coś jest nie tak i głupota nie opuściła cię tak po prostu. Więc po co chcemy minąć Rušticę?
– Dlatego, idioto, że z Rušticy na drodze za dębem z pewnością nas zauważą, i gdybym to ja był Turkiem na czujce i niespodziewanie zobaczył sześciu swoich żołnierzy na drodze, wydaliby mi się najmniej podejrzani, gdyby szli właśnie w moją stronę. A z pewnością mniej, niż gdyby wychynęli znienacka z trawy koło czołgu.
– I co potem?
– Nic, potem do niego podejdziemy, trochę się jakby pokręcimy, ściągniemy jakąś część i że niby idziemy z powrotem, w stronę Krvopolja, jak najbardziej rzucając się w oczy, jakby nie działo się nic nadzwyczajnego.
– Do stu piorunów! To jest kompletnie szalone. Aha, dlatego tak właśnie zrobimy. A co, jak nas zobaczą nasi? Nasi się nas nie spodziewają na drodze od Muzaferovych na Musemići. Nasi w ogóle nas się nie spodziewają.
– Nie szkodzi, nasi mają rozkaz siedem dni bez ognia, tylko wyjątkowo, na stuprocentowo zidentyfikowane cele.
– No nie wiem, te szpinakowe mundury i taśmy z Allahu Ekber, godło i znaki 8 Zmotoryzowanej, wszywka z „Hazim Mahmut”, i te lilie na kieszeniach... Nie wiem, czy w całej Afryce można by znaleźć bardziej stuprocentowo zidenfit... zyndenti... bardziej stuprocentowych Turków od nas!
– Zamknij się, Zagor, głupi jesteś.
To powiedziawszy, Pako odwrócił się na plecy i wyciągnął chustkę, żeby otrzeć pot. Podniósł głowę i rozejrzał się wokół. Przed sobą widział idiotyczny hełm Zagora z całym krzewem bluszczu na wierzchu, który w spalonej trawie Suhodolu wyróżniał się bardziej, niż gdyby Zagor z krzakiem różanym na głowie czołgał się po Vilaji w niezadeptanym śniegu. Gdzieś za nimi był Papac, dalej zza wysokich, żółtych traw wystawała wielka głowa Viliego, obok niego widoczny był Robi, a w tyle niepozorny Kołek.
W końcu dał im znak, żeby powstali, i wskazał rów przy drodze. Długa, słona kropla spłynęła mu z czoła, zatańczyła na brwi i po krótkim namyśle wskoczyła na rzęsy. Pako instynktownie zamknął oczy. W ciemności, pod przymkniętymi powiekami, nie widział ani nie słyszał już nic i nikogo: ani radosnego warczenia labradora Bretta, ani donośnego klaksonu swojego land rovera, ani wibrującej gitary Coodera. Czuł tylko piekące ukłucia słonej kropli uwięzionej w prawym oku.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------