- W empik go
Pierścień węża - ebook
Pierścień węża - ebook
2-ga część cyklu przygód detektywa Metodego Kobyłkina. Spotykamy go ponownie po kilku latach, gdy w dalszym ciągu tropi tajemnicę mandżurskiej księżniczki i tajemniczego pierścienia, przypominającego kształtem węża, który oplótł się parokrotnie wokół własnego >bezkręgowego cielska i śmiercionośne kły wbijał we własny ogon. Ów "pierścień węża" stanowi tajemniczy, a zarazem fatalny talizman, wyjątkowo niebezpieczny dla każdego, kto odważy się go nosić...
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-63737-28-3 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Miodow pomilczał przez chwilę, próbując zgromadzić w pamięci wszystkie elementy tej historii. Duszkiem opróżnił kufel piwa, dolał sobie i wypił ponownie. Następnie wezwał sługę i zażądał, by przyniesiono lepiej schłodzony alkohol. Wreszcie, rozparłszy się wygodnie, Konstanty Pietrowicz rozpoczął swój monolog.
– Widzisz, przyjacielu... historia, którą chcę ci opowiedzieć, ma swój początek w tak dalekiej przeszłości, że nawet ja sam nie mam pojęcia, od czego się to wszystko zaczęło... W tej kwestii będziesz musiał zasięgnąć języka u kogoś innego.
– U kogo? – zaciekawił się Rumpel.
– Możesz się zwrócić do samego Metodego Kobyłkina. Cóż to za wspaniały człowiek! Dlaczegóż porzucił swoje ulubione zajęcie? Nikt tego nie wie, prawdziwy był z niego Lecoq! Hmm, możesz też udać się do jego przyjaciela i następcy, Panteleja Rakity... Oni opowiedzą ci o początkach, a ja rozpocznę gdzieś tak od połowy... Pewnego razu – nie pamiętam dokładnie kiedy – zdarzyło się w Pitrze coś bardzo dziwnego. A widzisz, chyba jednak muszę zacząć nieco wcześniej... Otóż, przy jednej z uliczek niedaleko Newy znajdował się stary klasztor lamaistyczny. Wiesz na pewno, kim są lamaiści. Słyszałeś o Dalajlamie?
Rumpel kiwnął głową przytakująco.
– Wspaniale! Prawdę mówiąc, trudno to nawet nazwać klasztorem, budynek bardziej przypominał internat. Mnichów-lam jak gdyby w ogóle tam nie było. Prędzej nazwałbym to kolonią lamaistów. Żyli tam sobie w ciszy i spokoju. Aż tu pewnego razu do naszego miejscowego „argusowego oka” zawitał przewodniczący kolonii, niejaki Piotr Kawrajew. Fizis tego człowieka w niczym nie przypominała prawosławnej, już raczej mongolską. I nie jakieś tam korzenie tatarskie, a Mongoł czystej krwi – oczy wąziutkie jak szczeliny, z nosem poniżej nasady się spotykają, a stamtąd pod kątem wędrują do skroni. Kości policzkowe – istne szkiery w Zatoce Fińskiej, a cała twarz sprawiała wrażenie, jakby kto w nią z dłoni wyrżnął i jeszcze przypłaszczył dla efektu. Ale mimo to trzeba przyznać, iż człowiek ten był niczego sobie, rzekłbym, nawet całkiem przystojny. A do tego wykształcony – podobno ukończył jakiś zagraniczny uniwersytet. Jednakże nie o niego tu chodzi. Rzeczony Kawrajew oznajmił, że spodziewają się gości z samego Tybetu czy gdzieś tam z okolic. Jednym słowem, ni to z Mongolii, ni to z Mandżurii. Nie byli to jednak zwykli goście, a starsi lamowie, niemalże święci, po ichniemu zwani „Gelugpami”. Jadą więc oni i jadą, a tu wszyscy jak na szpilkach – takie persony! A tak się składa, że ja z tym naszym „argusowym okiem”, innymi słowy, z komisarzem policji byłem w przyjacielskich stosunkach. Wysyłałem mu bezpłatnie naszą „Abrakadabrę”. No i proszę, otrzymuję ja ci wiadomość, że niby to tego a tego dnia, taką a taką koleją, takim a takim pociągiem do naszej zapyziałej stolicy przyjadą mandżurscy święci. Udałem się zatem na dworzec i masz – „gwóźdź” jak się patrzy! Wasz „Pocztylion” przegapił całe zdarzenie. Ale to jeszcze nie koniec. Na tymże dworcu wpadła mi w ręce kolejna sensacja. Była tu w swoim czasie jedna panienka, Maria Jegorowna Worobiowa. Córka syberyjskiego bogacza. Stary Worobiow był właścicielem licznych kopalni złota nie tyle może na Syberii, co w Mandżurii. Zginął on w dość tajemniczych okolicznościach... I właśnie o tej pannie coś niecoś obiło mi się o uszy. Kobyłkin mimochodem wspomniał o niej w jednej rozmowie... Zwali ją „mandżurską księżniczką”. Rozumiesz, jakiż to miałem fart, hę? Z jednej strony mandżurscy święci, z drugiej – mandżurska dziedziczka! Można było liczyć na sensację, mając takie „gwoździe”? Jak myślisz, przyjacielu?
– Z tysiąc wierszy, jak nic! – zauważył Rumpel.
– I z nadzieją na ciąg dalszy, mój drogi! – potwierdził Miodow z przekonaniem. – Ale to jeszcze nie wszystko, przyjacielu. Mianowicie, w tym samym momencie, gdy mandżurscy mnisi przekraczali bramę swojego monasteru, doszło do pewnego przykrego zdarzenia. Otóż z czwartego piętra owego klasztoru pewna... dama czy też panienka – kto ją tam wie – gruchnęła na ziemię. Dosłownie w tej samej chwili. Karety ze świętymi jadą przez bramę, a ona – bęc o bruk! Trup na miejscu, oczywiście... „Oj” nawet nie zdążyła krzyknąć. I co ty na to? Ile byś wierszy naskrobał, hę?
Rumpel wzruszył ramionami.
– Zbadać by trzeba wszystko dokładnie, zebrać do kupy – rzekł w końcu. – Mandżurską księżniczkę zachowałbym na później, a całą resztę przedstawił jako fakty. No i zacząłbym kopać głębiej... niezgorszy materiał, parę tysięcy, ot co!
– W rzeczy samej – zgodził się Miodow. – Ale i to jeszcze nie wszystko! Roztrzaskała się jakaś osóbka – wielkie mi rzeczy. Zwykły wypadek i tyle... Kobiety grzeszą zbytnią ciekawością – to fakt znany nie od dziś. Ale zaraz pojawił się pierwszy szkopuł. Otóż, nieboszczka – a raczej to, co z niej zostało – wcale nie była Mandżurką, a stuprocentową Rosjanką! Nasz znakomity Lecoq od razu zwęszył, że kroi się jakaś grubsza sprawa. Rakitę wysłał, Panteleja Iwanowicza znaczy się... Ach, co to za zuch chłopak, mówię ci, Rumpel, gdyby nie Kobyłkin, do dziś byłby zwykłym dzielnicowym... W każdym razie, Metody Kiryłowicz kazał mu śledzić mandżurskich gości. Na początku nic z tych obserwacji nie wynikło. Przełom nastąpił później i zupełnie gdzie indziej. Nieszczęsną kobietę przywieziono do szpitala, żeby wykonać sekcję zwłok. Był tam taki jeden stażysta, przyjaciel Kobyłkina. Przyznam, że i do mnie odnosił się dość życzliwie, aczkolwiek dziki był jak nieoswojony kot. Zwał się Kołokoleński. Człowiek ten zajmował się jakimiś doświadczeniami, pracę doktorską pisał czy coś w ten deseń – sam dokładnie nie wiem. Zdjął on denatce siatkówkę z oka, spreparował ją po swojemu i przy pomocy latarni czarodziejskiej rzucił obraz na ekran... wiesz po co?
– A jakże! Mówi się, że ludzkie oko to nic innego jak klisza fotograficzna – zauważył Rumpel.
– Otóż to... odtwarza i utrwala wszystko, co widzi człowiek w ostatniej chwili swojego życia... Kołokoleński przeprowadził doświadczenie. W tym czasie był u niego Kobyłkin. Jednak okazało się, że biedny detektyw poważnie się rozchorował – dopadł go tyfus. Staruszek stracił przytomność i w takim stanie przeniesiono go na oddział. Lecz w ostatnim świadomym momencie zdążył dostrzec, że martwe oko odtworzyło na ekranie sylwetkę mężczyzny – jak się później okazało – doskonale mu znanego. Tak doskonale, iż bardziej już się chyba nie da! Cóż drogi przyjacielu, domyślasz się, jak nazwałem swój tekst? „Tajemnica martwego spojrzenia”... Czyż nie wspaniały?
– Nie przypominam sobie takiego nagłówka – zaprzeczył Rumpel z niedowierzaniem.
– No tak, przecież mówiłem ci już, że przy tej okazji sam omal nie pożegnałem się z tym światem... Wygadałem się tam, gdzie nie trzeba i komuś moja wiedza była bardzo nie na rękę. Zmusili mnie do wycofania tekstu... I w ten oto sposób moje sensacje przepadły dla potomnych. Ale nic to, Kobyłkin próbował mnie później pocieszać, że będę mógł opublikować swoje wspomnienia w „Russkoj Starinie” i w ten sposób zyskam wdzięczność przyszłych pokoleń. Ot, koniec moich przygód.
– I to już wszystko? – zdziwił się Rumpel z rozczarowaniem.
– A czegóż byś chciał więcej?!
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------NOTA O AUTORZE:
„Najsłynniejszy autor powieści kryminalnej w odcinkach!”
(Lira Publishing)
A. Ławrow (1866 – 1917) to pseudonim Aleksandra Iwanowicza Krasnickiego, słynnego autora kryminałów, którego dzieła rozeszły się w milionowych nakładach. Zaczynał jako reporter, później zajął się literaturą. Opublikował ponad sto powieści, wiele opowiadań, wierszy, nie mówiąc już o reportażach i szkicach. Pod pseudonimem A. Ławrow napisał powieściowe cykle pt. „Caryca hunhuzów” oraz „Fatalna tajemnica” – wielopłaszczyznowe utwory, w których po raz pierwszy pojawia się postać słynnego detektywa Metodego Kobyłkina. Szczególnym sentymentem pisarz darzył powieść awanturniczą, a zwłaszcza kryminał. Był bowiem mistrzem w tworzeniu zmyślnych intryg.
DALSZY CIĄG PRZYGÓD DETEKTYWA METODEGO KOBYŁKINA
W TOMIE III CYKLU „CARYCA HUNHUZÓW”
PT. „CARYCA HUNHUZÓW”