Piersi i jajeczka - ebook
Piersi i jajeczka - ebook
Przenikliwa powieść, która porusza najważniejsze tematy dotyczące cielesności, macierzyństwa i społecznych oczekiwań wobec kobiet.
Książka jednej z najbardziej popularnych japońskich pisarek, Mieko Kawakami, autorki międzynarodowego bestsellera „Heaven”.
Trzy kobiety. Trzy historie i trzy spojrzenia na to, co oznacza być kobietą we współczesnym świecie...
W upalny letni dzień na przedmieściach Tokio poznajemy trzydziestoletnią Natsuko, jej starszą siostrę Makiko i dwunastoletnią córkę Makiko, Midoriko. Makiko jest samotną matką, pracuje jako hostessa i coraz bardziej nie może sobie pogodzić się z tym, jak zmienia się jej ciało. Najbardziej niezadowolona jest ze swoich piersi, które chciałaby powiększyć. Midoriko przestała mówić, ponieważ nie jest w stanie poradzić sobie z własnym dojrzewającym ciałem i obsesją matki na punkcie wyglądu. Milczy także po przyjeździe do skromnego mieszkania ciotki Natsuko, początkującej pisarki borykającej się z brakiem pieniędzy, a cisza staje się katalizatorem zmagań z lękami i wzajemnymi relacjami trzech kobiet.
Prawię dekadę później Natsuko mierzy się z pragnieniem bycia matką i potrzebami swojego ciała, które nie są w żaden sposób oczywiste. Wizja samotnego macierzyństwa w Japonii nie napawa jej optymizmem. Wyrusza w podróż do Osaki, swojego rodzinnego miasta, myślami wracając do wspomnień z dzieciństwa, kobiet, które ją wychowały, i milczącego ojca, od którego uciekły.
Ta nagradzana powieść jest zarówno intymnym portretem dwóch sióstr, jak i uniwersalną historią o dążeniu do akceptacji siebie i odkrywaniu własnej drogi w świecie, który często narzuca nam ograniczenia.
„Piersi i jajeczka” to japońska literatura w pełnej krasie.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8321-706-2 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Po czym poznać biedę?
Jeśli chcesz się dowiedzieć, czy ktoś pochodzi z biednej rodziny i jak bardzo biednej, spytaj go, ile okien było w jego domu. Pytanie o to, co jadł albo w co się ubierał, może zafałszować obraz, a pytanie o okno rozwieje wszelkie wątpliwości. Jeśli w miejscu, gdzie ktoś się wychował, było mało okien albo nie było ich wcale, to znaczy, że pochodzi z ubogiej rodziny. Jednym słowem – im mniej okien, tym większa bieda panuje w domu.
Kiedyś powiedziałam o tym znajomej, ale nie podzieliła mojego zdania. „Nieprawda! To zależy od okna. Ktoś mógł mieć jedno, ale za to ogromne, wspaniałe, z widokiem na ogród, jak w bogatych domach”.
Hm… To mi nie przyszło do głowy. O takim oknie mógł pomyśleć tylko ktoś, kto nigdy w życiu nie był ubogi. Co to w ogóle jest to ogromne, wspaniałe okno? A ogród? Te rzeczy były poza zasięgiem mojej wyobraźni.
W świecie biedy nie istnieją wielkie, wspaniałe okna. W tym świecie okno to ta pociemniała ze starości szyba za ciasno ustawionymi szafkami lub pudłami pełniącymi rolę półek. Nigdy się go nie otwiera. Obok zobaczycie zalepiony tłuszczem wentylator, który też nigdy się nie obraca.
Zrozumiałam wtedy, że rozmowa o ubóstwie ma sens jedynie z ludźmi, którzy są obecnie lub byli kiedyś biedni. Jeśli o mnie chodzi, byłam i nadal jestem biedna.
To chyba widok siedzącej naprzeciwko dziewczynki natchnął mnie do takich myśli. Pociąg na linii Yamato w czasie wakacji był wyjątkowo pusty. Wszyscy pasażerowie siedzieli pogrążeni we własnym świecie – jedni przewracali kartki książek w kieszonkowym wydaniu, inni przesuwali kciukami po ekranach telefonów.
Dziewczynka wyglądała na osiem, ale mogła mieć też dziesięć lat. Po obu jej stronach siedzieli chyba obcy ludzie – z jednej strony młody mężczyzna ze sportową torbą na podłodze, z drugiej dwie starsze od niej dziewczyny w czarnych opaskach z kokardami na włosach. Podróżowała sama.
Była chuda i bardzo opalona. Białe plamy, które pojawiają się na skórze od nadmiaru słońca, kontrastowały z jej opalenizną. Gołe nogi wcale nie były grubsze od rąk. Miała szare szorty i wyblakłą, kiedyś pewnie niebieską koszulkę bez rękawów. Mocno zaciskała wargi i kuliła ramiona, była spięta. Wypisz wymaluj ja sama, kiedy byłam dzieckiem. Dlatego moje myśli powędrowały w stronę biedy.
Jej koszulka rozciągnęła się od wielokrotnego prania. Dziewczynka patrzyła cały czas na swoje sportowe buty. Oryginalnie były prawdopodobnie białe, lecz teraz ich koloru nie dało się określić. Gdyby otworzyła usta, zobaczyłabym pewnie same zepsute zęby i to z pewnością nie byłby miły widok. Swoją drogą, nie miała torebki, plecaka ani siatki. Czyżby trzymała bilet i pieniądze w kieszonce szortów? Nie miałam pojęcia, jak powinno wyglądać dziecko w jej wieku podczas podróży pociągiem, ale ten brak bagażu nie dawał mi spokoju.
Coraz mocniej czułam, że powinnam się do niej odezwać. A może by tak zagadnąć szyfrem, językiem, który zrozumiemy tylko my? Ale o czym? Widząc jej gęste i sztywne włosy, pomyślałam, że miałabym coś do powiedzenia na ten temat, więc może tak: „Żaden wiatr nie zburzy nam fryzury, prawda?”. Albo że te białe plamy przestaną się pokazywać, kiedy dorośnie. A może jednak coś o oknie? Na przykład: „W moim domu było okno, ale niczego nie dało się przez nie zobaczyć, a w twoim? Macie w domu okno?”.
Spojrzałam na zegarek. Była równo dwunasta. Zdawało się, że pociąg jedzie przez środek nieruchomego, letniego skwaru. Z głośnika dało się słyszeć przyciszoną zapowiedź następnej stacji – Kanda. Drzwi otworzyły się z odgłosem podobnym do westchnienia ulgi i do wagonu wszedł zataczający się starszy mężczyzna. Jak na tak wczesną porę, był bardzo pijany. Ludzie instynktownie odsunęli się od niego. Bełkotał coś niskim głosem. Siwiejąca, podobna do rozplecionej drucianej myjki broda sięgała mu piersi. Ubrany był w doszczętnie zużyty roboczy uniform. W jednej ręce trzymał zmiętą reklamówkę z jakiegoś supermarketu, a drugą usiłował się złapać któregoś z wiszących skórzanych uchwytów, tracąc przy tym równowagę. Drzwi się zamknęły i ruszyliśmy w dalszą drogę. Wtedy zauważyłam, że dziewczynki, do której chciałam się odezwać, nie było już w pociągu.
Kiedy przeszłam przez bramkę biletową na dworcu Tokio, musiałam się zatrzymać oszołomiona ruchem nieprawdopodobnego tłumu. Ludzie przemieszczali się szybko i zdecydowanie, choć nie wiadomo skąd ani dokąd szli. Miałam wrażenie, że to jakaś konkurencja sportowa. Jakby wszyscy oprócz mnie znali zasady gry i pytali: „A co? Ty nie znasz?”. Poczułam się nieswojo. Zacisnęłam dłoń na swojej dużej torbie na zakupy i wzięłam głębszy oddech.
Pierwszy raz postawiłam stopę na tym dworcu dziesięć lat temu, kiedy skończyłam dwadzieścia lat. Wtedy też było lato, taki sam upalny dzień, podczas którego wycieranie potu w zasadzie nic nie daje. Miałam groteskowo olbrzymi plecak, który kupiłam po wielodniowym namyśle jeszcze w liceum (i którego czasami jeszcze używam), a w nim około dziesięciu ulubionych książek, których nie wysłałam wraz z innymi rzeczami, jak normalny człowiek, bo były dla mnie jak talizman – nie mogłam się bez nich ruszyć. Ten sam dworzec, dziesięć lat później, 2008 rok. Czy tak sobie wyobrażałam przyszłość? Siebie w wieku trzydziestu lat? Nie, zdecydowanie nie. Wciąż nikt nie czyta moich książek. Blog, na którym publikuję swoje utwory, znajduje się w wyjątkowo trudnym do odnalezienia zakamarku internetu i jest odwiedzany w najlepszym wypadku przez kilka osób dziennie. W papierowej formie też oczywiście nikt mnie nie wydaje. Nie mam nawet przyjaciół. Wciąż mieszkam w tym samym chylącym się ze starości bloku z odrapanymi ścianami, w mieszkaniu za bardzo wystawionym na działanie popołudniowego słońca. Pracuję na zlecenie w pełnym wymiarze godzin, zarabiam nieco ponad sto tysięcy jenów i ledwo wiążę koniec z końcem. Piszę i piszę, i piszę, i nic się nie zmienia. Moje życie przypomina półkę w antykwariacie, na której książki stoją latami w tym samym towarzystwie. Jedyne, co faktycznie się zmieniło, to że postarzałam się o dekadę.
Piętnaście po dwunastej. Na miejscu spotkania byłam kwadrans przed czasem, więc oparłszy plecy o chłodną kamienną kolumnę, zaczęłam obserwować przechodniów. Wśród różnych głosów i niezliczonych dźwięków moją uwagę przykuła najpierw wielodzietna rodzina z ogromnym bagażem robiąca straszny harmider, potem matka mocno trzymająca za rękę kilkuletniego syna. Bidon z wodą, który niósł chłopiec, był zbyt wielki, jak na wzrost malca, toteż kołysał mu się bliżej kolan niż bioder. Poprzez ogólny hałas przedzierał się płacz niemowlęcia. Potem odprowadziłam wzrokiem mijającą mnie szybkim krokiem młodą parę – oboje mieli makijaż i uśmiechali się, pokazując białe zęby.
Wyjęłam z torby telefon, żeby sprawdzić, czy nie dostałam wiadomości od Makiko. Niczego nie napisała, a więc zgodnie z planem wsiadła do shinkansenu w Osace i za pięć minut będzie na dworcu Tokio. Umówiłyśmy się przy północnym wyjściu z linii Marunouchi. Przed wyjazdem wysłałam jej plan dworca i wyjaśniłam, jak tutaj trafić, ale ogarnęły mnie wątpliwości. Sprawdziłam datę. Wszystko się zgadzało: dwudziesty sierpnia, dwunasta trzydzieści, północne wyjście Marunouchi na dworcu Tokio.
Drogi Pamiętniku!
Ciekawe, dlaczego mówimy „jajeczko”, a nie mówimy „plemniczek”. Skoro jest plemnik, to powinno być jajko, a nie jakieś jajeczko, tym bardziej że jest dużo większe od plemnika. To na dzisiaj moje najważniejsze odkrycie. W szkolnej bibliotece jest chyba więcej punktów w regulaminie niż samych książek, poza tym jest tam ciasno i ciemno i każdy zagląda ci przez ramię, żeby zobaczyć, co czytasz, więc ostatnio zaczęłam chodzić do prawdziwej biblioteki. Można tam nawet skorzystać z komputera. A w szkole? Trudno się dopchać. Szkoła jest beznadziejna pod wieloma względami. Beznadziejne jest nawet pisanie, że szkoła jest beznadziejna, ale ona przynajmniej kiedyś minie – a rodzina? Nie minie. Dobrze, że mam chociaż ciebie, Pamiętniku. Do pisania potrzebne są tylko papier i długopis bądź pióro. To prawie nic nie kosztuje, a mogę wyrzucić z siebie wszystko i to naprawdę pomaga. W japońskim są dwa znaki, którymi można zapisać słowo wyrażające niemiłe uczucia: znak na obrzydzenie i znak na nienawiść. „Obrzydzenie” jest nawet lepsze. Wygląda obrzydliwie. Dlatego ćwiczę sobie pisanie tego znaku. Obrzydzenie. Obrzydzenie. Obrzydzenie.
Midoriko
Makiko, która właśnie jechała do mnie z Osaki, to moja starsza siostra. Miała trzydzieści dziewięć lat i samotnie wychowywała dwunastoletnią córkę, Midoriko.
Przez parę lat mieszkałyśmy we trzy w wynajmowanym przez siostrę mieszkaniu w centrum Osaki. Ja zbliżałam się do osiemnastki, a Midoriko była niemowlęciem. Ponieważ mąż Makiko wyprowadził się jeszcze przed narodzeniem córki, siostra potrzebowała pomocy. Ze względu na koszty dojazdu wygodniej było, żebym u niej zamieszkała. O ile wiem, mąż Makiko nie kontaktował się z rodziną, dlatego w rezultacie dziewczynka nigdy nie poznała ojca.
W sumie to nie mam pojęcia, co było przyczyną rozpadu tego małżeństwa. Dużo rozmawiałam z siostrą i na temat byłego męża, i na temat rozwodu. Pamiętam, że coś bardzo mnie bulwersowało, ale o co konkretnie mi chodziło – tego nie mogę sobie przypomnieć. Były mąż Makiko urodził się i wychował w Tokio, a do Osaki przyjechał w związku z pracą. Makiko zaszła w ciążę niedługo po tym, jak się poznali. Jego samego prawie nie znałam, utknął mi w głowie jedynie jego dziwny akcent – w tym czasie w Osace standardowy język japoński dało się usłyszeć wyłącznie w telewizji.
Jeszcze wcześniej mieszkałyśmy obie z rodzicami. Matka, ojciec, my dwie, w sumie cztery osoby w maleńkim mieszkaniu na drugim piętrze starego domu. Było tam tylko jedno pomieszczenie z częścią kuchenną wielkości czterech mat tatami, nieoddzieloną żadną ścianą od pokoju o powierzchni sześciu mat tatami. Na parterze budynku znajdował się bar izakaya. Portowa dzielnica, w kilka minut można było dojść na brzeg oceanu. Uwielbiałam patrzeć na czarne, ciężkie jak ołów fale rozbijające się z potężnym rykiem o betonowe kloce falochronu. Okolica portu, za dnia przesiąknięta wilgocią morza i niespokojnym szumem fal, w nocy wypełniała się pijackimi głosami. Widok człowieka poruszającego się na czworakach lub śpiącego na ziemi w bocznej uliczce nie należał do rzadkości. Regularnie słuchałam odgłosów kłótni i bójek. Raz nawet sama omal nie oberwałam, gdy przypadkowo przechodziłam obok walczących mężczyzn, a jeden z nich postanowił rzucić w oponenta rowerem. Dookoła mnóstwo było bezdomnych, ciągle rozmnażających się psów. Szczenięta szybko dorastały i same miały młode, powiększając w ten sposób gromadę bezpańskich zwierząt. Pamiętam tylko kilka lat z tego miejsca, bo kiedy poszłam do szkoły, ojciec zniknął z naszego życia i wtedy przeprowadziłyśmy się we trzy do babci, na osiedle socjalne ufundowane przez prefekturę.
Ojciec, którego znałam tylko przez pierwsze siedem lat mojego życia, był bardzo niski. Zdawałam sobie z tego sprawę mimo młodego wieku. Wzrostem i budową ciała nie różnił się od ucznia podstawówki.
Nie pracował. Czy to w dzień, czy w nocy leżał na swoim futonie, którego nigdy nie chował do szafy. Komi, babcia ze strony matki, nienawidziła go za ciężkie życie, jakie zgotował jej córce, i za jego plecami nazywała go kretem. Pamiętam go zawsze w tym samym ubraniu: pożółkłym podkoszulku bez rękawów i w kalesonach. Chyba nigdy nie wyłączał telewizora, nawet w nocy. Zamiast popielniczki używał puszki po jakimś napoju. Stała w pobliżu jego poduszki, obok sterty czasopism. Palił dużo, nie zwracając uwagi na to, że przez dym nie miałyśmy czym oddychać. Jego lenistwo było tak wielkie, że zamiast się obrócić, używał czasami lusterka, żeby spojrzeć w inny kąt pokoju. Kiedy miał dobry humor, czasem powiedział jakiś żart, ale najczęściej milczał. Nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek się ze mną bawił albo gdzieś mnie zabrał. Nawet gdy leżał i oglądał telewizję, zdarzało mu się wściekać. Krzyczał na nas wtedy bez powodu. A kiedy był pijany, najpierw bił matkę, a potem wymyślał jakiś powód, żeby uderzyć Makiko albo mnie. Dlatego w głębi serca wszystkie bałyśmy się tego małego człowieczka.
Pewnego dnia wróciłam ze szkoły i zobaczyłam, że ojca nie ma w domu.
Jak zwykle w kącie leżała góra ubrań do prania, pokój był ciemny i ciasny, ale bez ojca wszystko wyglądało inaczej. Stanęłam na środku i wzięłam głęboki oddech. Najpierw mruknęłam coś nieśmiało, jakby na próbę, a potem mówiłam coraz głośniej, wykrzykiwałam słowa bez żadnego sensu, cokolwiek przyszło mi do głowy. Następnie dodałam do tego ruchy ciała. Machałam rękami, podskakiwałam i kopałam powietrze. Im dłużej to robiłam, tym lżej robiło mi się na sercu i wyraźniej czułam, że wstępuje we mnie jakaś siła. Wydawało się, że wszystko – kurz na telewizorze, brud na talerzach w zlewie, naklejki na drzwiczkach szafki, kreski na framudze drzwi, którymi matka zaznaczała, ile urosłyśmy – błyszczy i migocze jak posypane magicznym proszkiem.
Moja euforia nie trwała długo. Wkrótce poczułam przygnębienie. Ojciec musiał nagle gdzieś wyjechać, ale wróci i wszystko znów będzie po staremu. Tak wtedy myślałam. Zdjęłam tornister i usiadłam w swoim kącie, wzdychając głęboko.
Tymczasem ojciec nie wracał. Minął jeden dzień, potem drugi i trzeci. Po jakimś czasie do naszego domu zaczęli przychodzić jacyś nieznajomi. Matka ich nie wpuszczała. My też po takiej „wizycie” nigdzie nie wychodziłyśmy, a następnego ranka znajdowałyśmy przed drzwiami niedopałki papierosów. Zdarzyło się to kilkakrotnie. Po miesiącu matka wyniosła z pokoju futon ojca i razem z pościelą oraz kołdrą wcisnęła go do łazienki mieszczącej tylko japońską wannę, której nie używaliśmy, odkąd popsuł się system podgrzewania wody. Dopiero w tym ciasnym, śmierdzącym rdzą pomieszczeniu dało się zobaczyć, jaki żółty od potu, brudu i nikotyny był jego futon. Matka popatrzyła na materac, po czym kopnęła go z całej siły. Minął miesiąc, kiedy obudziła nas w środku nocy. „Wstawajcie, wstawajcie!” Pomimo ciemności widziałam desperację na jej twarzy, gdy potrząsała naszymi ramionami. Wsadziła nas do taksówki i w ten sposób uciekłyśmy z domu.
Nie miałam pojęcia, dlaczego musimy uciekać ani dokąd jedziemy. Wydawało mi się, że jedziemy już bardzo długo, gdy wreszcie odważyłam się o to zapytać. Ale może dlatego, że temat ojca od dawna był tabu, matka nie udzieliła mi żadnej konkretnej odpowiedzi. Całą tę podróż wspominam jak drogę w nieznane, ale choć wydawała mi się nieskończenie długa, wysiadłyśmy w tym samym mieście, w miejscu, gdzie mieszkała moja ukochana babcia Komi. Krótko mówiąc, w dzień pokonałybyśmy tę drogę kolejką w niecałą godzinę.
W taksówce zrobiło mi się niedobrze. Matka opróżniła kosmetyczkę, żebym miała do czego zwymiotować, lecz nie bardzo miałam czym. Wytarłam ręką kwas żołądkowy i ślinę z ust, a matka pomasowała mi plecy. Cały czas myślałam o swoim tornistrze. Miałam w nim spakowane podręczniki, zeszyty i arkusz naklejek na następny dzień, a w szkicowniku – rysunek zamku, nad którym pracowałam kilka dni i który wreszcie udało mi się skończyć. W bocznej kieszonce spoczywała harmonijka ustna, woreczek na drugie śniadanie dyndał przywiązany do tornistra. Miałam w nim też nowy piórnik z ulubionym ołówkiem, pisakami i pachnącą gumką. Kochałam swój tornister. W nocy kładłam go obok poduszki, a gdy szłam z nim do szkoły, trzymałam mocno za ramiączka. Obchodziłam się z nim bardzo ostrożnie. Był jak mój własny pokój, który wszędzie mogłam ze sobą zabrać.
Ale zostawiłam go w naszym mieszkaniu. Wszystko tam zostało – moja biała szkolna bluzka, którą tak lubiłam, lalki, książki, czarka do herbaty. Wybiegłyśmy z domu po ciemku, nie zabierając niczego, i przeczuwałam, że już tam nie wrócimy. Nigdy więcej nie założę na plecy mojego tornistra. Nie usiądę przy tamtym stole z piecykiem kotatsu, nie rozłożę na nim zeszytu, żeby ćwiczyć pisanie znaków. Nie zastrugam ołówków i nie oprę się o szorstką ścianę w kącie, żeby poczytać książkę. Kiedy o tym myślałam, czułam się jakoś dziwnie. Jakbym drętwiała od środka. Chciałam poruszyć ręką albo nogą, ale nie mogłam napiąć odpowiednich mięśni, jakby nie były moje. Czy ja to jeszcze ja? – zaczęłam się zastanawiać. Gdybym to była ja, rano poszłabym do szkoły i spędziła kolejny dzień tak jak zawsze. Kiedy zamykałam oczy, żeby zasnąć, nie przypuszczałam, że parę godzin później zostawię wszystko, będę jechać taksówką w nieznane i prawdopodobnie już nie wrócę do tamtego świata.
Gdy przyglądałam się ciemności za oknami taksówki, wyobraziłam sobie, że ta prawdziwa ja jeszcze o niczym nie wiem i śpię spokojnie na własnym futonie. A kiedy się obudzę, zobaczę, że mnie nie ma. I co wtedy? Wystraszyłam się i mocniej przycisnęłam ramię do ramienia Makiko. Stopniowo ogarniała mnie senność. Półprzymkniętymi oczami widziałam świecące na zielono cyfry. Zmieniały się bezgłośnie, tworząc coraz większą liczbę. Tym większą, im dalej byłyśmy od domu.
Nowe życie z babcią Komi, które zaczęło się po ucieczce, też nie trwało długo. Babcia zmarła, kiedy miałam piętnaście lat. Przeżyła mamę, która opuściła nas dwa lata wcześniej, kiedy miałam trzynaście lat.
Nagle zostałyśmy same. Osiemdziesiąt tysięcy jenów, które znalazłyśmy za domowym ołtarzykiem po śmierci babci, dało nam poczucie bezpieczeństwa, ale i tak musiałyśmy ciężko pracować, żeby zarobić na swoje utrzymanie. Okresu od początku gimnazjum, gdy u matki wykryto raka piersi, do początku liceum, kiedy babcia zachorowała na raka płuc, prawie nie pamiętam. Tak bardzo byłyśmy zajęte pracą.
Jedyne, co pamiętam, to wnętrze fabryki, do której chodziłam podczas wszystkich wiosennych, letnich i długich zimowych wakacji. Przyjmowali mnie, bo nie przyznawałam się do swojego wieku. Pamiętam wielkie wiszące spawarki, kłębowisko grubych kabli i syk iskier, które rozsypywały się dookoła, gdy maszyny pracowały. Tekturowe pudła ułożone jedno na drugim tak, że sięgały sufitu. I bar, w którym pomagałam, będąc jeszcze w podstawówce. Należał do znajomej matki. W dzień mama pracowała dorywczo w kilku miejscach, a wieczorami w tym barze. Pierwsza zatrudniła się tam Makiko, która była wtedy w liceum. Dostała zajęcie na zmywaku. Ja dołączyłam niewiele później. Pomagałam w kuchni, przygotowywałam przekąski, podawałam alkohol. Mogłam obserwować matkę, która towarzyszyła pijanym mężczyznom. Makiko znalazła jeszcze jedną pracę, w restauracji yakiniku, i chociaż dostawała tylko sześćset jenów na godzinę, zdarzało jej się przynosić do domu nawet sto dwadzieścia tysięcy jenów miesięcznie (co stało się swego rodzaju legendą). Po kilku latach, gdy już skończyła liceum, przyjęto ją na pełny etat. Wydawało się, że będzie tam pracować jeszcze długo, lecz restauracja splajtowała. Potem siostra zaszła w ciążę. Po urodzeniu Midoriko imała się różnych zajęć w niepełnym wymiarze godzin, by teraz, mając trzydzieści dziewięć lat, pięć razy w tygodniu zabawiać gości w barze, tak samo jak kiedyś nasza mama. Zupełnie jakby powtarzała to życie – wiecznie przepracowanej samotnej matki.
Było już dziesięć minut po umówionym czasie, a Makiko i Midoriko nie pojawiały się na miejscu spotkania. Spróbowałam zadzwonić – siostra nie odbierała telefonu. Sprawdziłam wiadomości – niczego nie znalazłam. Pewnie zabłądziły. Dam im jeszcze pięć minut i zadzwonię ponownie, pomyślałam. W tym momencie dostałam wiadomość:
„Nie wiem, w którą stronę iść, czekamy na peronie”.
Sprawdziłam na tablicy informacyjnej numer shinkansenu, którym przyjechały. Kupiłam w automacie bilet upoważniający do wejścia na peron i przeszłam przez bramkę. Kiedy wjechałam ruchomymi schodami na peron, miałam wrażenie, jakbym wkraczała do sauny. Oblałam się potem. Omijając pasażerów czekających na przyjazd kolejnego pociągu i tych tłoczących się przed kioskami, doszłam prawie na koniec platformy. Zobaczyłam tam siedzące na ławce Makiko i jej córkę.
– No! Jesteście! Nareszcie!
Makiko rozpromieniła się na mój widok, ja też nie kryłam radości. Oniemiałam, spojrzawszy na Midoriko – była dwa razy wyższa niż wtedy, gdy widziałam ją poprzednim razem.
– Midoriko! Skąd wzięłaś takie długie nogi?
Dziewczynka miała włosy spięte w koński ogon na czubku głowy. Ubrana była w granatowy T-shirt i krótkie spodenki. Może przez to, że siedziała na krawędzi ławki, jej nogi wydawały się imponująco długie. Klepnęłam ją w kolano, więc automatycznie spojrzała na mnie nieco dumna, nieco zawstydzona, ale gdy Makiko wtrąciła się: „Niesamowite, jak urosła, prawda?”, moja siostrzenica wykrzywiła twarz i odwróciła wzrok. Podniosła plecak, położyła go na kolanach i objęła ramionami. Siostra spojrzała mi w oczy i ze znudzoną miną wzruszyła ramionami, jakby chciała powiedzieć: „Widzisz? Tak to właśnie wygląda”.
Midoriko nie odzywała się do matki już od pół roku.
Makiko nie znała przyczyny. Po prostu pewnego dnia jej córka przestała z nią rozmawiać. Początkowo siostra martwiła się, że to objaw jakiejś choroby psychicznej, ale ponieważ dziewczyna miała apetyt, normalnie chodziła do szkoły, rozmawiała z koleżankami i nauczycielami i bez problemu żyła tak jak dotychczas, Makiko szybko wykluczyła chorobę. Midoriko odmawiała rozmowy tylko w domu i tylko w stosunku do matki. A więc robiła to celowo. Siostra na różne sposoby próbowała wyciągnąć od córki odpowiedź, dlaczego to robi, ale ona uparcie milczała.
– Ostatnio komunikujemy się za pomocą kartki. Wyobrażasz sobie? – wyjaśniła mi siostra podczas rozmowy telefonicznej jeszcze na początku tej afery.
– Kartki?
– Tak. Kartki papieru i ołówka. Za pomocą pisma. To znaczy ja mówię normalnie, a ona pisze. To trwa już prawie miesiąc.
– Dość długo.
– No właśnie. Wiesz, na początku pytałam, o co jej chodzi, ale ona milczy jak zaklęta. Nic nie pomaga. Ani prośby, ani groźby. Uwzięła się i koniec. Trochę się martwię, ale z innymi rozmawia. Może to taki czas? W tym wieku o wszystko ma się pretensje do rodziców. Ale długo tak nie wytrzyma. W końcu jej przejdzie.
Makiko roześmiała się, próbując pokazać, że się nie przejmuje. Ale od tamtej rozmowy minęło pół roku, a w ich stosunkach nie było widać poprawy.
Drogi Pamiętniku!
Dziś na lekcji o zdrowiu było o pokwitaniu, chociaż już prawie wszystkie dziewczyny w mojej klasie mają okres. Słuchałyśmy o tym, jak to wszystko w brzuchu wygląda, co się dzieje i dlaczego dziewczynki co miesiąc krwawią z krocza. Było też o podpaskach. Oglądałyśmy na planszy macicę, którą podobno wszystkie mamy. Ostatnio, kiedy jesteśmy w toalecie, dziewczyny, które już dostały okresu, trzymają się razem i rozmawiają w taki sposób, jakby tylko one rozumiały pewne rzeczy. Pokazują sobie woreczki na podpaski, a jeśli je zapytać, co tam mają, odpowiadają, że to tajemnica. O tych tajemnicach rozmawiają szeptem, ale tak, żeby było widać. Na pewno wiele moich koleżanek jeszcze nie miesiączkuje, lecz wśród tych, które znam lepiej, to już chyba zostałam sama.
Jakie to uczucie, kiedy ma się okres? Podobno boli brzuch, ale to jeszcze nie jest najgorsze. Najgorsze, że jak już się zacznie miesiączkować, to tak będzie przez wiele lat. Czy można się do czegoś takiego przyzwyczaić? Wiem, że Jun już dostała okresu, bo mi to powiedziała. Ale skąd tamte dziewczyny wiedzą, że mnie się jeszcze nie zaczęło? Przecież nikt nie mówi: „Słuchajcie! Dostałam!”, i nie ma obowiązku pokazywania woreczka na podpaskę, kiedy się idzie do toalety. Więc jak one to robią? Po czym poznają?
Zastanawia mnie jeszcze jedna sprawa. Dlaczego mówi się „miesiączka”? Miesiączka pojawia się co dwadzieścia osiem dni, więc bliżej jej raczej do cyklu faz księżyca. Podobno istnieje związek cyklu menstruacyjnego z fazami księżyca. Dlatego nazywano go kiedyś miesiącem. Skoro jednak to miesiąc (księżyc) zawdzięcza nazwę miesiączce, a nie na odwrót, to skąd się wzięło słowo „miesiączka”? A poza tym nie rozumiem, dlaczego krew płynąca z krocza jest czymś tak wyczekiwanym przez dziewczyny. Przecież to okropne.
Midoriko
Szłyśmy obok siebie i nie miałam już wątpliwości – Midoriko wciąż była ode mnie niższa, ale nogi miała już dłuższe.
– Naprawdę urodziłaś się w Heisei? – zażartowałam, podając w wątpliwość jej młody wiek, ale ona, jakby znudzona tym tematem, tylko kiwnęła głową i zwolniła kroku, żeby iść za nami.
Stara żółta torba na wątłym ramieniu Makiko wydawała się bardzo ciężka.
– Daj, pomogę ci. – Wyciągałam po nią rękę kilka razy, ale siostra uparła się, że będzie ją niosła sama.
O ile wiem, to była trzecia podróż Makiko do Tokio. Rozglądała się, szeroko otwierała oczy i komentowała podekscytowanym głosem: „Ale tu dużo ludzi!”, „A ten dworzec taki wielki!” albo: „Kobiety są tutaj takie drobne…”. Kiedy ludzie idący z naprzeciwka na nią wpadali, przepraszała głośno. Oglądałam się za siebie, sprawdzając, czy nie zgubiłyśmy Midoriko, i potakiwałam lub odpowiadałam zdawkowo, żeby tylko podtrzymać rozmowę. Myślałam jednak o czymś innym – serce ściskało mi się z żalu na widok Makiko.
Postarzała się.
Oczywiście każdy się starzeje, to naturalna kolej rzeczy, ale zmiany, jakie zaszły u niej, były niewspółmierne do jej wieku. Zbliżała się do czterdziestki, lecz nikt by się nie zdziwił, gdyby powiedziała, że ma pięćdziesiąt trzy. Wyglądała po prostu staro.
Nigdy nie była gruba, ale nie pamiętam, żeby kiedykolwiek była taka chuda. Wyszczuplała w ramionach, nogach, biodrach. Być może winne było jej ubranie, które potęgowało to wrażenie. Makiko miała na sobie wzorzysty T-shirt, który mogłaby włożyć dwudziestolatka, opięte dżinsy biodrówki, a na stopach – różowe klapki na pięciocentymetrowych koturnach. Z tyłu liceum, z przodu muzeum – w kogoś takiego zmieniła się moja siostra.
Nieodpowiedni strój z pewnością pogłębił to wrażenie, ale Makiko rzeczywiście skurczyła się na całym ciele. Jej cera straciła blask, sztuczne koronki pożółkły i stały się za duże, a między zębami na mostkach widać było metal, przez co dziąsła wydawały się czarne. Włosy, które nosiły ślady dawnego farbowania i trwałej ondulacji, były tak rzadkie, że prześwitywał przez nie pot błyszczący na czubku głowy. Źle dobrany i położony zbyt grubą warstwą podkład sprawiał, że wyglądała blado, poza tym podkreślał jej zmarszczki. Kiedy się śmiała, ścięgna na szyi odstawały tak bardzo, że można by je chwycić palcami. Opadające powieki dopełniały dzieła.
Nie mogłam uwolnić się od myśli, że Makiko zaczęła przypominać naszą mamę w jej najgorszym okresie. Oczywiście podobieństwo mogło być naturalne, w końcu to jej córka, ale może działo się z nią coś niedobrego? Wiele razy miałam na końcu języka: „Dobrze się czujesz? Może powinnaś iść do lekarza?”, ale jeśli siostra sama to zauważyła, nie będzie jej przyjemnie. Postanowiłam nie poruszać tego tematu. Wbrew moim podejrzeniom Makiko zachowywała się tak, jakby tryskała zdrowiem. Żartowała, zagadywała wesoło do nas obu, nie przejmując się, że Midoriko ją ignoruje.
– Maki, ile wzięłaś wolnego?
– Trzy dni razem z dzisiaj.
– Mało.
– Przenocujemy u ciebie dziś i jutro, pojutrze musimy wracać, bo wieczorem pracuję.
– Dużo macie klientów?
– Skądże, lokal świeci pustkami. – Makiko przygryzła wargę. – Mnóstwo pubów zamyka się ostatnio w naszej okolicy.
Makiko jest hostessą. Mówi się jednym słowem „hostessa”, ale są różne hostessy, chciałoby się powiedzieć: każdego rodzaju, choć nie brzmi to najlepiej. Chodzi o to, że w Osace jest dużo dzielnic rozrywki, ale wystarczy podać adres i wiadomo, o jakie puby chodzi oraz czego można się spodziewać po klientach i po hostessach.
Pub, w którym pracuje Makiko, znajduje się w Shobashi. To ta sama dzielnica, gdzie pracowałyśmy wszystkie trzy – matka, Makiko i ja – po tym, jak uciekłyśmy w nocy z domu i zamieszkałyśmy z babcią Komi. Nie było tam ani jednego eleganckiego budynku. Gęsta, chaotyczna zabudowa, chylące się ze starości, dawno nieodmalowane domy.
Bary z alkoholem bez stolików, tylko z wysokim kontuarem, podobnie urządzone restauracje z makaronem gryczanym soba i inne jednodaniowe jadłodajnie, kawiarnie, hotele na godziny, ale nie te nowoczesne, lecz tradycyjne japońskie ryokany. Długie i wąskie jak wagony restauracje yakiniku i zadymione restauracje z pieczonymi podrobami motsuyaki. Apteki reklamujące wielkimi tablicami lekarstwa i na przeziębienie, i na hemoroidy. Nie ma wolnej przestrzeni pomiędzy budynkami, więc obok smażalni węgorzy jest klub telefoniczny, w którym podrywa się dziewczyny lub chłopców z innego stolika przez telefon; pośrednik handlu nieruchomościami sąsiaduje z sex-shopem i mrugającym światłami jak choinka centrum gier pachinko, a krawiec, który jest ciągle zamknięty – z ponurym (z którejkolwiek strony popatrzeć) salonem gier wideo.
Na ulicach, poza klientami poszczególnych lokali i przypadkowymi przechodniami, zobaczysz ludzi przykucniętych pod budkami telefonicznymi, kobiety po sześćdziesiątce oferujące taniec erotyczny za dwa tysiące jenów, wszelkiego rodzaju włóczęgów i oczywiście pijaków. Naprawdę mnóstwo rozmaitych typów ludzkich. Pochlebnie mówiąc, panuje tu wesoła i serdeczna atmosfera, a mówiąc wprost, brak w tym miejscu jakiejkolwiek kultury i wychowania. W takiej dzielnicy na drugim piętrze budynku z przeróżnymi lokalami znajduje się pub, w którym pracuje Makiko codziennie od siódmej wieczór do dwunastej w nocy.
Kilka miejsc przy barze i kilka boksów. Tak nazywają tam odgrodzone ściankami stoliki, przy których siedzi się na sofach, przez co miejsca te wyglądają jak przedziały w starodawnym pociągu. W sumie lokal nie pomieści więcej niż piętnastu gości. Sztuką jest wyciągnąć dziesięć tysięcy jenów od jednego klienta. Niepisana zasada mówi, że gość płaci za siebie i za hostessę. Dziewczyna nie może się upić tanią sake, którą najczęściej zamawiają klienci, więc bierze jęczmienną herbatę mugicha, której mała puszka kosztuje trzysta jenów. Ale nie pije oryginalnego napoju, tylko zaparza sobie herbatę, nalewa do otwartej wcześniej puszki i chłodzi ją w lodówce. Potem przynosi puszkę z kuchni, mówiąc, że otworzyła ją po drodze. Gdy już napełni żołądek wodą, może coś zjeść. I znów nie zamawia typowych przekąsek do alkoholu, tylko coś droższego. Twierdzi, że jest bardzo głodna, i prosi o smażone kiełbaski, jajecznicę, sardynki albo pieczonego kurczaka, które bardziej pasowałyby na lunch niż do nocnego lokalu. Potem przychodzi czas na karaoke. Wprawdzie jedna piosenka kosztuje tylko sto jenów, ale jeśli się dużo zaśpiewa, uzbiera się więcej, toteż wszystkie dziewczyny – i młode, i stare, i te, które ładnie śpiewają, i te, którym słoń nadepnął na ucho – śpiewają wszystkie piosenki, jakie tylko znają. Klienci też zdzierają sobie gardła, wypełniają żołądki słonymi potrawami i alkoholem, nadwyrężając zdrowie, a mimo to najczęściej zostawiają jedynie marne pięć tysięcy jenów.
Właścicielka pubu to niska i pulchna kobieta o wesołym usposobieniu. Jest dobrze po pięćdziesiątce. Raz miałam okazję ją spotkać. Upina w kok farbowane włosy, których kolor jest bardziej żółty niż blond. Rozmowa kwalifikacyjna, którą odbyła z nią Makiko, przebiegła podobno w nietypowy sposób.
– Wiesz, co to jest Chanel? – spytała właścicielka, trzymając w grubych palcach papierosa Hope.
– Tak, to znana marka.
– Zgadza się – potwierdziła, wypuszczając dym nosem. – Ładne, prawda? – Kobieta wskazała brodą na ścianę, gdzie niczym plakat powieszono przezroczyste pudełko z dwoma apaszkami marki Chanel. Oświetlała je lampka. – Kocham Chanel – oświadczyła, mrużąc oczy w błogim uśmiechu.
– Stąd nazwa lokalu, prawda? – spytała Makiko, podziwiając apaszki.
– Oczywiście. Chanel to marzenie każdej kobiety. Te rzeczy są drogie, ale… Spójrz na moje klipsy. – Właścicielka przekręciła głowę w bok, pokazując ucho. Klips był dość stary. Nawet w słabym świetle Makiko rozpoznała słynne logo – dwa zachodzące na siebie niepełne złote okręgi.
Logo marki Chanel można było znaleźć w pubie dosłownie wszędzie: na ręcznikach w toalecie, na kosterach pod szklanki, na szybie budki telefonicznej znajdującej się wewnątrz lokalu (to naklejka), na wycieraczce przed drzwiami, na wizytówkach i na kubkach. Oczywiście wszystko to podróbki, które kobieta nazywała superkopiami i które nie szczędząc czasu, wyszukiwała na bazarach w Tsuruhashi i Minami. Nawet Makiko, która nie miała zielonego pojęcia o Chanel, widziała, że to bezwartościowe rzeczy, ale właścicielka pieczołowicie powiększała swoją ukochaną kolekcję. Jedynie klipsy i bransoletka, które zakładała codziennie, były oryginalne. Szarpnęła się na nie, żeby uczcić otwarcie lokalu. Tak naprawdę to nie była miłość do marki, tylko upojenie brzmieniem słowa „Chanel” i prostotą logo.
Kiedyś Makiko usłyszała, jak inna dziewczyna zapytała właścicielkę:
– A ten Chanel to z jakiego był kraju?
– Z Ameryki oczywiście – odparła, ale nie dlatego, że nie wiedziała, choć oczywiście nie wiedziała, lecz dlatego, że dla niej każdy biały człowiek był z Ameryki.
– Jak tam Coco? – zapytałam.
– Świetnie. W przeciwieństwie do lokalu – odparła Makiko.
Trochę po drugiej po południu dojechałyśmy do stacji Minowa, skąd było najbliżej do mojego mieszkania. Przy stacji zjadłyśmy na stojąco tani makaron soba – dwieście dziesięć jenów za porcję – po czym szłyśmy dziesięć minut na nogach wśród ogłuszającego śpiewu cykad.
– Wyjechałaś po nas taki kawał drogi?
– Nie, miałam coś do załatwienia w centrum, byłam w pobliżu dworca. Już niedaleko, za tym pagórkiem.
– Ładny spacerek, to pewnie dobre dla zdrowia.
Na początku drogi miałyśmy jeszcze siłę rozmawiać i śmiać się, ale wkrótce zamilkłyśmy pokonane przez niezłomny upał. Odgłos cykad dudnił nam w uszach, a słońce paliło skórę. Niebieskie dachówki, liście drzew, metalowe klapy studzienek odbijały światło, a im bardziej błyszczały, tym ciemniej robiło mi się przed oczami. Kiedy dotarłyśmy pod dom, całe byłyśmy zlane potem.
– Nareszcie! – powiedziała z ulgą Makiko.
Midoriko pochyliła się nad doniczką stojącą przy wejściu i zbliżyła twarz do rośliny, jakby nigdy takiej nie widziała. Wyjęła z biodrówki notesik i napisała:
Czyje to?
Pismo nastolatki było zaskakująco pewne – szerokie wyraźne znaki, mocne kreski, jakby grawerowała je na ścianie. Przypomniałam sobie dziewczynkę, kiedy była słabym niemowlęciem, które potrafi tylko oddychać. Nie wyobrażałam sobie wtedy, że niedługo będzie miała swoje sprawy, będzie samodzielnie jeść i pisać.
– Nie wiem czyje. Ale pewnie czyjeś. Ja mieszkam na piętrze. O, tam jest moje okno. Tymi schodami i na lewo.
Jedna za drugą weszłyśmy po zardzewiałych zewnętrznych schodach.
– Ciasno tu, ale wchodźcie.
– Fajne mieszkanie! – stwierdziła z entuzjazmem Makiko, zdejmując klapki i zaglądając do środka. – Super! Idealne, jak dla jednej osoby!
Midoriko nie powiedziała ani słowa, od razu przeszła z maleńkiego przedsionka przez kuchnię o powierzchni czterech mat tatami do trochę większego pokoju. Mieszkałam tu od przyjazdu do Tokio, czyli od dziesięciu lat.
– O! Wykładzina dywanowa na całej podłodze! To twój pomysł? Nie mów, że na parkiecie.
– Skądże, na matach tatami. Były już tak przetarte, kiedy się wprowadzałam, że musiałam je czymś przykryć.
Wycierając wierzchem dłoni pot z czoła, ustawiłam klimatyzator na dwadzieścia dwa stopnie. Rozstawiłam na podłodze mały stolik, który zwykle trzymam złożony i oparty o ścianę, i umieściłam na nim trzy szklanki, które kupiłam w pobliskim sklepie specjalnie na tę okazję. Były ozdobione wzorem z fioletowego szkła przedstawiającym winogrona. Nalałam do naczyń schłodzoną wcześniej herbatę mugicha, a Makiko i Midoriko wypiły ją duszkiem, głośno gulgocząc.
– Wracam do żywych – powiedziała Makiko, rozsiadając się wygodnie na wypełnionym plastikowym groszkiem pufie, który jej podsunęłam. Midoriko zdjęła plecak, położyła go w kącie pokoju, po czym zaczęła się rozglądać. Miałam tylko podstawowe meble, bo nic więcej się nie mieściło, ale zainteresowały ją regały z książkami.
– Jak dużo książek! – odezwała się moja siostra.
– Nie przesadzaj.
– Nie przesadzam. Na tej ścianie masz same książki! Ile ich jest?
– Nie liczyłam. Ale to nie jest dużo. Myślę, że to przeciętna liczba.
Makiko nigdy nie czytała książek, więc wydawało się jej, że to ogromna kolekcja, ale w rzeczywistości nie było ich tak wiele.
– Naprawdę?
– Tak sądzę.
– Popatrz, jesteśmy siostrami, a tak się różnimy. Mnie książki zupełnie nie interesują. Ale Midoriko lubi czytać. I jest dobra z japońskiego. Prawda, Midoriko?
Dziewczyna nie zwracała uwagi na matkę. Zbliżywszy twarz do półki, czytała tytuły na grzbietach tomów.
– Przepraszam, że tak obcesowo… dopiero co przyjechałyśmy, ale mogę wziąć prysznic? – spytała Makiko, odgarniając przyklejony do spoconej twarzy kosmyk włosów.
– Jasne, drzwi na lewo. Prysznic i toaleta są osobno.
Gdy brała prysznic, jej córka wciąż przyglądała się moim książkom. Jej granatowy podkoszulek wydawał się czarny – był cały mokry od potu. Spytałam, czy nie chciałaby się przebrać. Nie od razu, ale pokręciła głową.
Gdy tak patrzyłam na odwróconą do mnie tyłem Midoriko i słuchałam szumu wody z prysznica, moje mieszkanie, choć nic się w nim nie zmieniło, wydało mi się inne. To było coś w rodzaju niepokoju, jakiego można doświadczyć, gdy ktoś podmieni zdjęcie, które latami tkwiło w tej samej ramce. Czujesz, że coś się zmieniło, ale nie wiesz co. Pijąc herbatę, zastanawiałam się nad tym uczuciem, ale nie wymyśliłam, skąd się wzięło.
– Pożyczyłam sobie ręcznik! – zawołała Makiko, wychodząc z łazienki. Miała na sobie rozciągnięty podkoszulek i luźne dresowe spodnie. – U nas woda nie jest taka gorąca. – Ściskała wilgotne włosy ręcznikiem. Z jej twarzy zniknął makijaż. Trochę odetchnęłam. Wystraszyłam się nie na żarty, zobaczywszy ją na peronie, ale chyba nie było tak źle. Teraz nie wydawała się aż taka chuda, a bez tej grubej warstwy niewłaściwie dobranego podkładu jej twarz nie zmieniła się aż tak bardzo od naszego ostatniego spotkania. A może na peronie przeżyłam szok, bo dawno jej nie widziałam, a teraz się przyzwyczaiłam? Istniała taka możliwość, ale coraz bardziej skłaniałam się do myślenia, że siostra prezentuje się odpowiednio do swojego wieku.
– Chciałam to wysuszyć, mogę wyjść na balkon?
– Nie mam balkonu.
– Jak to: nie masz balkonu?! – Makiko tak się zdziwiła, że nawet Midoriko obróciła się w naszą stronę.
– Normalnie. – Roześmiałam się. – Za oknem jest balustrada, nie wypadniesz. – Moje okno sięgało podłogi.
– A gdzie suszysz pranie?
– Na dachu. Chcesz zobaczyć? Może trochę później, jak się ochłodzi?
– Nie no, dobra, wierzę ci – odparła, sięgnęła po pilota, włączyła telewizor i zaczęła przerzucać kanały. Po programie o gotowaniu zamigały telezakupy, program publicystyczny, wreszcie trafiła na wiadomości. Dzierżąca kurczowo mikrofon dziennikarka mówiła tak przejętym głosem, że od razu zwróciła naszą uwagę. W tle budynki mieszkalne, pogotowie, radiowóz i plastikowa płachta rozpięta nad chodnikiem.
– Co się stało? – spytała Makiko.
– Nie wiem – odparłam.
Okazało się, że tego ranka studentka została napadnięta w pobliżu miejsca swojego zamieszkania w dzielnicy Suginami. Z licznymi ranami kłutymi na twarzy, szyi, piersi i brzuchu – jednym słowem wszędzie – została przewieziona do szpitala. Jest w stanie krytycznym. Po godzinie od wypadku dwudziestokilkuletni mężczyzna sam zgłosił się na policję, przyznał do winy i właśnie był przesłuchiwany. W lewym górnym rogu ukazały się zdjęcie i nazwisko ofiary.
– _Nie możemy tego państwu pokazać, ale za tą zasłoną jest kałuża krwi._ – Reporterka oglądała się za siebie niespokojnie, co potęgowało napięcie. Przed żółtą policyjną taśmą odgradzającą miejsce zbrodni stał tłumek gapiów fotografujących chodnik komórkami.
– Szkoda jej, taka ładna – westchnęła Makiko. – Niedawno też wydarzyło się coś podobnego.
Rzeczywiście, może dwa tygodnie temu na śmietniku w Shinjuku Gyoen znaleziono części ciała. Stwierdzono, że ofiarą była siedemdziesięciolatka, która zaginęła kilka miesięcy wcześniej, i aresztowano niepracującego dziewiętnastoletniego mężczyznę mieszkającego w sąsiedztwie denatki. Kobieta żyła samotnie, nie miała żadnej rodziny. Media prześcigały się w snuciu domysłów na temat tego, co łączyło zabójcę z ofiarą i jaki miał motyw.
– Wtedy to była jakaś staruszka. Znaleźli ją pociętą na kawałki.
– Tak, na śmietniku w Gyoen.
– Co to jest Gyoen?
– To ogromny park.
– I to zrobił jakiś młody chłopak. – Makiko wykrzywiła twarz z obrzydzenia. – A ta zabita miała siedemdziesiątkę. Czy nawet więcej? Czekaj… przecież to znaczy, że była w wieku Komi. Komi miała tyle, kiedy umarła! – Makiko podniosła głos i szerzej otworzyła oczy zaskoczona własnym odkryciem. – I podobno ją zgwałcił.
– Tak mówili.
– To okropne! Aż trudno uwierzyć. Wyobrażasz sobie, że ktoś chciałby zgwałcić babcię Komi?
W tym samym wieku co babcia Komi? Wiadomość o tamtej tragedii podzieliła los wszystkich innych informacji – nikt o niej nie pamiętał po godzinie, ale słowa Makiko, że babcia Komi była w tym samym wieku, jakoś nie dawały mi spokoju. Kiedy umierała, babcia była stara, jakkolwiek na to patrzeć. Wcześniej, kiedy leżała w szpitalu, też była stara, i kiedy jeszcze cieszyła się zdrowiem, też była stara. Od początku do końca, jak ją pamiętam, była dla mnie starą kobietą. Nigdy nie wyczuwałam u niej ani odrobiny zaciekawienia sprawami płci. Po prostu staruszka. Szanowana babcia. Oczywiście nie znałam tej zabitej siedemdziesięciolatki i być może zainteresowanie seksem w późnym wieku to indywidualna sprawa, ale ponieważ Makiko porównała ofiarę tamtej zbrodni do Komi, zaczęłam się zastanawiać, co czułaby nasza babcia.
Dożyła siedemdziesiątki, po czym została zgwałcona i zabita przez chłopaka, który mógłby być jej wnukiem. Na pewno nigdy nie przyszłoby jej do głowy, że wydarzy się coś takiego. Może nawet nie rozumiała, co się dzieje, gdy do tego doszło.
Drogi Pamiętniku!
Jun była dzisiaj wściekła, bo okazało się, że cały czas zakładała podpaski odwrotnie, niż trzeba. Nie, nie była wściekła, to ja bym była. Być może nie wszystko zrozumiałam, ale podobno po jednej stronie jest taśma samoprzylepna i Jun przyklejała podpaskę do swojego ciała zamiast do majtek. Nikt jej nie powiedział, jak ma to robić. Nie dość, że podpaska nie wchłaniała krwi, to jeszcze odczepiała się i przesuwała. Swoją drogą, jak to musiało boleć, kiedy ją odklejała! Czy to naprawdę takie skomplikowane?
Powiedziałam jej, że nigdy nie widziałam podpaski, więc zaprosiła mnie do siebie, mówiąc, że u niej w domu jest ich mnóstwo. Rzeczywiście, cała półka w toalecie zapełniona była pudełkami podpasek. Wyglądały jak paczki pampersów. U mnie w domu nie ma podpasek, mama nie kupuje niczego na zapas, więc choć nie sprawiało mi to przyjemności, postanowiłam się czegoś dowiedzieć na przyszłość i stanąwszy na muszli, obejrzałam sobie te podpaski. Było dużo różnych rodzajów, większość z naklejką „przecena”. Rozmawiałyśmy jeszcze o tym, że podczas okresu razem z krwią wypływają niezapłodnione jajeczko i ta poduszeczka, w której jajeczko miało się rozwijać w razie zapłodnienia. No i wtedy Jun powiedziała mi coś, od czego zrobiło mi się niedobrze. Że w poszukiwaniu jajeczka rozerwała kiedyś zużytą podpaskę. Musiałam zrobić straszną minę, ale Jun wcale się tym nie przejęła. Powiedziała, że wewnątrz podpaski znalazła czerwone od krwi malutkie kuleczki. „Coś jak kawior?”, spytałam. „Tak, ale dużo mniejsze”, odpowiedziała. Nie umiała odróżnić od tych kulek niezapłodnionego jajeczka.
Midoriko
Byłam w kuchni, gotując wodę na świeżą herbatę, gdy przyszła Midoriko i pokazała mi swój notes.
Idę eksplorować.
– Eksplorować? Co to znaczy?
Idę się przejść.
– Jasne, ale nie powinnaś zapytać Makiko?
Dziewczyna wzruszyła ramionami i lekko prychnęła nosem.
– Makiko, twoja córka chce iść na spacer. Może? – krzyknęłam w stronę pokoju.
– Niech idzie. Uważaj, Midoriko, nie zgub się! – odkrzyknęła Makiko.
Nie pójdę daleko.
– Co tam będziesz robić? Jest strasznie gorąco!
Eksplorować.
– Weź mój telefon na wszelki wypadek. Koło supermarketu, który mijałyśmy, jest księgarnia. Jest też butik. Teraz już się chyba tak nie mówi. Mały sklep gospodarczy i papierniczy. Lepiej poeksploruj sobie sklepy, bo na zewnątrz jest jak na patelni, usmażysz się. Tu naciskasz, żeby zadzwonić do mamy, rozumiesz?
Skinęła głową.
– Jakby ktoś próbował cię zaczepiać, od razu uciekaj i dzwoń. W każdym razie wracaj szybko!
Midoriko wyszła, lekko trzaskając drzwiami. Mimo że nie powiedziała ani słowa, po jej wyjściu w mieszkaniu zrobiło się dużo ciszej. Usłyszałyśmy dudnienie na metalowych schodach, a kiedy ucichło, Makiko jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wyprostowała się i wyłączyła telewizor.
– Widzisz? Tak to właśnie wygląda.
– Ma samozaparcie – stwierdziłam żartem. – I to trwa pół roku? Ale w szkole rozmawia normalnie?
– Tak. Widziałam się przed wakacjami z jej wychowawczynią. W szkole ani nauczyciele, ani koleżanki nie mają z nią żadnego problemu. Wychowawczyni zaproponowała, że porozmawia z nią na mój temat, ale pomyślałam, że to tylko rozdrażni Midoriko jeszcze bardziej, i poprosiłam, żeby tego nie robiła.
– Faktycznie.
– W kogo ona się wdała? Jest taka uparta!
– Nie w ciebie, Makiko. Ty taka nie jesteś.
– Tak myślisz? Prawdę mówiąc, miałam nadzieję, że z tobą będzie rozmawiać. A ona znowu wyjęła ten notes.
Makiko przyciągnęła swoją torbę, rozpięła zamek błyskawiczny i wyciągnęła kopertę formatu A4.
– No dobra, porozmawiajmy o czymś innym. – Odchrząknęła. – Natsu, popatrz na to. To o tym mówiłam ci przez telefon.
Wyjęła z koperty gruby plik folderów reklamowych i położyła go na blacie. Spojrzała mi prosto w oczy, a ja w tym momencie przypomniałam sobie główny powód jej wizyty w Tokio. Mój rozkładany stolik zaskrzypiał, kiedy Makiko oparła na nim obie ręce i poprawiła się na pufie.
Tradycyjnie powierzchnię mieszkania w Japonii liczy się za pomocą powierzchni mat tatami. Jedna mata ma około 1,62 m². Ten przypis i następne pochodzą od tłumaczki.
Heisei – era w historii Japonii trwająca od 1989 do 2018 roku, w okresie panowania cesarza Akihito.