Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pierwotni - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pierwotni - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 372 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Cy­wi­li­za­cyo! ty, któ­ra myśl i wie­dzę ludz­ką po­su­wa­jąc do ostat­nich przy­stęp­nych gra­nic, na­uczasz roz­po­zna­wać fałsz i praw­dę, oba­lać pierw­szy a mi­ło­wać dru­gą; ty, któ­ra burz­li­we­mu ro­jo­wi wra­żeń uży­czasz grun­tu roz­wa­gi i sku­piasz go w wiel­kie i sta­łe pło­mię uczu­cia; ty, któ­ra, oświe­tla­jąc prze­pa­ści­ste głę­bi­ny nędz ludz­kich, wznie­casz ku nim po­cią­gi po­tęż­ne i czyn­ne; – cy­wi­li­za­cyo, my­śli­ciel­ko, ba­dacz­ko, pra­cow­ni­co, – czy ty znasz pa­nią Iza­bel­lę z Jag­dy­szów Od­ro­pol­ską?

– Nie, – od­po­wia­dasz, – pani tej nie znam wca­le i na ca­łym ob­sza­rze dzia­łań mo­ich nie spo­tka­łam jej ani razu.

Co tu ro­bić? cze­mu uwie­rzyć? po­wia­da­ją jed­nak lu­dzie, że pani Iza­bel­la z Jag­dy­szów Od­ro­pol­ska jest oso­bą ucy­wi­li­zo­wa­ną, wy­so­ce na­wet ucy­wi­li­zo­wa­ną.

A więc, cy­wi­li­za­cyo! ty, któ­raś na ląd Eu­ro­py rzu­ci­ła roje szyb­kich pa­ro­wo­zów i spra­wi­ła, że, po­mi­mo na­tu­ral­ne­go pra­wa, przez któ­re cia­ło wszel­kie cią­ży ku środ­ko­wi zie­mi, czło­wiek, niby ptak, la­tać może po nad jej po­wierzch­nią; ty, któ­raś sto­li­ce świa­ta przy­stro­iła w mnóz­two wy­staw skle­po­wych i wy­two­rzy­ła nie­zli­czo­ne pra­wie zdro­je uzdra­wia­ją­cych cia­ło i roz­ry­wa­ją­cych du­szę wód mi­ne­ral­nych; ty, cza­ro­dziej­ko, mo­gą­ca, w nie­speł­na trzy dni i trzy noce, skrom­ną miesz­kan­kę pa­ra­fii Za­kąt­nic­kiej prze­isto­czyć w Pa­ry­żan­kę wy­kwint­ną, w świę­tą Rzy­mian­kę, w tu­ryst­kę, któ­ra na grzbie­cie osioł­ka wspi­na się ku nie­bo­tycz­nym szczy­tom, w Naja­dę, któ­ra przy po­mo­cy ben­je­ra nu­rza się w zie­lo­nych fa­lach oce­anu, w córę świa­ta na­ko­niec, któ­ra każ­dy za­ką­tek Eu­ro­py i każ­dy z prze­bie­ga­ją­cych ją wa­go­nów zna le­piej i ko­cha wię­cej, niż smęt­ny, chmur­ny, jak ot­chłań głę­bo­ki, wid­no­krąg ro­dzin­nej kra­iny; ty to więc, cy­wi­li­za­cyo, la­taw­czy­ni, strój­ni­sio, szcze­biot­ko, la­fi­ryn­do, znasz pew­nie pa­nią Iza­bel­lę z Jag­dy­szów Od­ro­pol­ską i no­si­łaś ją przez lat prze­szło dzie­sięć po ca­łej po­wierzch­ni Eu­ro­py. La­ta­ła! przez lat prze­szło dzie­sięć do­mem jej był wa­gon, a miej­sca­mi, dla któ­rych go opusz­cza­ła, ho­te­le sto­lic i wil­le miejsc ką­pie­lo­wych. Po kil­ka razy na­wie­dzi­ła Pa­ryż, Bru­xel­lę i Wie­deń; le­czy­ła się w Karls­ba­dzie, w Szlan­gen­ba­dzie od­po­czy­wa­ła, ką­pa­ła się w Tro­uvil­le i w Osten­dzie, ja­dła wi­no­gro­na w Mon­treux, zwie­dzi­ła dwie wy­sta­wy po­wszech­ne, kędy zba­da­ła od­dział z ma­te­ry­ami Lyoń­skie­mi i Pa­ryz­ką jo­ail­le­rie (ju­bi­le­ryą); w We­ne­cyi, prze­pły­wa­jąc gon­do­lą pod Mo­stem Wes­tchnień, wzdy­cha­ła nad nie­szczę­ścia­mi swe­mi; w Ne­apo­lu ba­wi­ła krót­ko, bo bała się bar­dzo We­zu­wiu­sza, o któ­rym mnie­ma­ła, że jest jed­nym z otwo­rów pie­kła; w Rzy­mie za to spę­dzi­ła całe trzy zimy i były to naj­szczę­śliw­sze i naj­płod­niej­sze w na­stęp­stwa dnie jej ży­cia. Tam po raz pierw­szy zro­zu­mia­ła ona zna­cze­nie wy­ra­zu: oj­czy­zna! i uczu­ła całą jego rzew­ność i tkli­wość; tam do­świad­czy­ła go­je­nia się ran, za­da­nych jej przez ży­cie, i za­peł­nia­nia się pu­stek, ist­nie­ją­cych w ser­cu; tam po raz pierw­szy z re­zy­gna­cyą my­śleć za­czę­ła o tem, że ma już lat czter­dzie­ści; tam na­ko­niec i przedew­szyst­kiem zro­zu­mia­ła ona, że, dla dusz czu­łych i przy­stęp­nych Ła­sce, ist­nie­ją roz­ko­sze, wyż­sze nad ziem­skie mi­ło­ści i ucie­chy i że, w za­mian do­cze­sne­go szczę­ścia, któ­re­go z nie­bosz­czy­kiem Win­cen­tym Od­ro­pol­skim nie za­zna­ła, a któ­re­go szczyp­ty tu i ów­dzie po­chwy­ty­wa­ne za­do­wol­nił jej nie mo­gły, spo­dzie­wać się może roz­kwit­nię­cia w wie­ku­isto­ści pod po­sta­cią li­lii won­nej, słod­ko mu­ska­nej tchnie­niem śpie­wa­ją­cych Anio­łów. Przy­szłość tę uka­zał jej spo­wied­nik, nie wiem do ja­kie­go za­ko­nu na­le­żą­cy i nie wiem w któ­rej ze świą­tyń Rzym­skich; a ona, w unie­sie­niu wdzięcz­no­ści, za­ma­rzy­ła, że może, gdy bę­dzie li­lią, ten, z któ­re­go ust spły­nął na nią ów zdrój po­cie­chy, roz­kwit­nie obok niej nar­cy­zem lub tu­li­pa­nem. Za­wsty­dzi­ła się prze­cież i prze­lę­kła my­śli tej, jako za­wie­ra­ją­cej w so­bie echo ziem­skich żądz i przy­wią­zań i skru­chy peł­na, po­je­cha­ła czem­prę­dzej do po­łu­dnio­wej Fran­cyi, aby w cu­dow­nem źró­dle w Lo­ur­des uto­pić na­pa­da­ją­ce ją jesz­cze od cza­su ziem­skie skłon­no­ści, a tak­że do­kucz­li­wy ka­tar żo­łąd­ka, spra­wio­ny za­pew­ne czę­stem zmie­nia­niem Eu­ro­pej­skich re­stau­ra­cyi. Piel­grzym­kę tę od­by­ła tem chęt­niej, że, jak­kol­wiek bar­dzo szczę­śli­wą czu­ła się w Rzy­mie, za­tę­sk­ni­ła już nie­co za do­mem swym, czy­li, wa­go­nem, a raz po­wie­dziaw­szy so­bie, że Rzym jest jej oj­czy­zną, za­pra­gnę­ła co­prę­dzej ją opu­ścić. Oj­czy­zna jest wpraw­dzie wy­ra­zem roz­czu­la­ją­cym, ale za­ra­zem i peł­nym po­wa­gi.

Z Lo­ur­des po­je­cha­ła do Pa­ry­ża, w celu spra­wie­nia od­po­wied­niej to­a­le­ty, a ra­czej od­po­wied­nich to­a­let dla cór­ki swej, któ­rą pod uświę­ca­ją­cem na­tchnie­niem Rzy­mu i Lo­ur­des, zde­cy­do­wa­ła się ubrać w dłu­gie suk­nie i jako do­ro­słą pan­nę w świat wpro­wa­dzić. Tam­to wła­śnie do­szedł rąk jej list od pana Żyt­nic­kie­go, bę­dą­ce­go dzier­żaw­cą dóbr jej, a obec­nie wzy­wa­ją­ce­go ją, aby na czas pe­wien wró­ci­ła do kra­ju. Nie był to wca­le list groź­ny i nie zwia­sto­wał żad­nej ma­jąt­ko­wej ka­ta­stro­fy, któ­ra­by ją środ­ków do dal­sze­go la­ta­nia po­zba­wia­ła. Pani Iza­bel­la Od­ro­pol­ska była dość ma­jęt­ną. Żyt­nic­ki w li­ście swym przy­po­mi­nał po pro­stu, że dzie­wię­cio­let­ni ter­min dzier­ża­wy jego kre­su swe­go do­bie­ga i pro­sił o od­no­wie­nie kon­trak­tu, któ­re w nie­obec­no­ści jej z trud­no­ścią do­ko­nać by się mo­gło.

Z Pa­ry­ża, pani Iza­bel­la przy­le­cia­ła do ma­jąt­ku Od­ro­po­le, w pa­ra­fii Za­kąt­nic­kiej ist­nie­ją­ce­go.

W prze­cią­gu lat dwu­na­stu, to jest od cza­su owdo­wie­nia swe­go, była tu ona ze trzy razy. Poco? dla­cze­go? Któż to wie­dzieć może? Mó­wi­ła wpraw­dzie, że dla ode­tchnię­cia ro­dzin­nem po­wie­trzem; lecz w prak­ty­ce oka­za­ło się, że po od­dy­cha­niu niem przez dwa lub trzy mie­sią­ce, uczu­wa­ła zwy­kle od­na­wia­ją­ce się rany ser­ca i zwięk­sza­ją­cy się ka­tar żo­łąd­ka i –le­cia­ła zno­wu. Cór­ka jej, Adol­fi­na, od lat prze­szło dzie­się­ciu nie była tu wca­le; w cza­sie bo­wiem krót­kie­go od­dy­cha­nia mat­ki swej ro­dzin­nem po­wie­trzem, prze­by­wa­ła zwy­kle z ja­kąś krew­ną swe­go ojca, któ­ra tak­że od ran ser­ca i ka­ta­ru płuc le­czy­ła się Eu­ro­pą.

–––––––––

Dwór Od­ro­pol­ski, w pa­ra­fii Za­kąt­nic­kiej ist­nie­ją­cy, przed­sta­wiał, ogól­nie bio­rąc, dość ład­ny okaz za­nie­dba­ne­go i na wolę lo­sów rzu­co­ne­go miej­sca. Nie było tam ru­iny tej ko­niecz­nej i czę­sto tra­gicz­nej, któ­ra po­cho­dzi z nie­do­stat­ku lub nie­szczę­ścia; lecz prze­pa­lo­ne od słoń­ca szy­by okien, po­sza­rza­łe i wy­krzy­wio­ne nie­co słu­py pięk­ne­go bal­ko­nu, brak wszel­kich śla­dów ludz­kie­go ży­cia w ob­szer­nym i sta­ran­nie utrzy­ma­nym ogro­dzie, spra­wia­ły wra­że­nie pust­ki i opusz­cze­nia. Jed­nak we­wnątrz sta­re­go domu, przed­sta­wia­ją­ce­go typ od­wiecz­nych li­tew­skich dwo­rów, z dłu­gie­mi niz­kie­mi ścia­na­mi i wy­so­kim da­chem, sala ja­dal­na nie była po­zba­wio­ną uro­ku i ma­low­ni­czo­ści. Dłu­ga i niz­ka, z czte­re­ma okna­mi na ogród wy­cho­dzą­ce­mi, z su­fi­tem okry­tym sta­ro­świec­kie­mi, ciem­ne­mi ma­lo­wi­dła­mi, po­sia­da­ła ona sta­ro­świec­kie też, cięż­kie i bo­ga­to rzeź­bio­ne, sprzę­ty z czar­ne­go dębu, a na ścia­nach kil­ka rzę­dów po­ciem­nia­łych od sta­ro­ści ro­dzin­nych i hi­sto­rycz­nych por­tre­tów; w dę­bo­wej oszklo­nej sza­fie, wąz­kiej a dłu­giej, ze – gar ko­ła­tał mo­sięż­nem wa­ha­dłem i wska­zy­wał ob­li­cze swe zżół­kłe, okrą­głe, oto­czo­ne cy­fra­mi czar­ne­mi a tak wiel­kie­mi, że je z dru­gie­go koń­ca sali czy­tać moż­na było z ła­two­ścią.

Wie­czór był let­ni, ale chłod­ny i smęt­ny. Nie­daw­no spadł tu był grad ob­fi­ty; nie­bo było bla­de, li­lio­we ra­czej, niż błę­kit­ne, a tyl­ko na za­cho­dzie go­re­ją­ce łuną ja­skra­wych świa­teł; w po­wie­trzu krysz­ta­ło­wo-prze­zro­czy­stem i chłod­nem wiatr niósł ze­rwa­ne z drzew zie­lo­ne jesz­cze li­ście; szczy­ty ogro­do­wych to­po­li, kasz­ta­nów i jo­deł ko­ły­sa­ły się z lek­kim szu­mem. Po sali ja­dal­nej, po­śród błą­dzą­cych tu i owdzie świa­teł ja­skra­we­go za­cho­du, błą­dzi­ła sa­mot­na i mło­dziut­ka po­stać nie­wie­ścia. Nie prze­cha­dza­ła się ona po sta­rej tej i, bądź co bądź, bo­ga­tej i pięk­nej kom­na­cie; lecz wpół­lę­kli­wym a wpół­znu­dzo­nym kro­kiem błą­dzi­ła po niej, Nad­zwy­czaj­ną szczu­pło­ścią ki­bi­ci i prze­zro­czy­stą, bla­do­ścią cery przy­po­mi­na­ją­ca extrau­du­chow­nio­ne po­sta­cie szko­ły ma­lar­skiej z pierw­szych cza­sów chrze­ści­jań­stwa, z cięż­kim ciem­nym war­ko­czem, nie­dba­le roz­pla­ta­ją­cym się z tyłu gło­wy, otu­lo­na bar­wi­stym sza­lem in­dyj­skim, tak bar­dzo, że aż w nim całą dol­ną część twa­rzy cho­wa­ła, smut­na, znu­dzo­na, zzię­bła, szła w kie­run­ku sta­re­go ze­ga­ra i z po­ło­wy dro­gi ku sto­ło­wi po­środ­ku sali sto­ją­ce­mu wra­ca­ła, wspie­ra­ła się na chwi­lę o rzeź­bio­ną po­ręcz krze­sła i zno­wu dą­żyć za­czy­na­ła ku oknu, na któ­re za­le­d­wie spoj­rzaw­szy, prze­no­si­ła wzrok na ma­lo­wa­nia su­fi­tu i po­stę­po­wa­ła ku drzwiom, od któ­rych zno­wu wra­ca­ła do ze­ga­ra. Błą­dzi­ła. Za­czę­ła cho­dzić brze­giem sali i oglą­dać wi­szą­ce na ścia­nach por­tre­ty. Kie­dyś, gdy była ma­łem dziec­kiem, pa­trza­ła na nie cią­gle; ale było to bar­dzo daw­no, i zresz­tą nie zaj­mo­wa­ły jej one nig­dy. Czar­ne płót­na, a po­śród nich wą­sa­te, dum­ne, od­waż­ne twa­rze, ręce na rę­ko­je­ściach sza­bel opar­te, wy­lo­ty kon­tu­szów do krwa­wych skrzy­deł po­dob­ne; gdzie­in­dziej gło­wa nie­wie­ścia, bia­łym pu­drem osy­pa­na, spło­wia­ła róża u sztyw­ne­go sta­ni­ka, wiel­ki cze­piec, a pod nim słod­ki uśmiech po­marsz­czo­nej twa­rzy i – nic wię­cej. Czer­wo­na smu­ga za­cho­du spły­nę­ła na je­den z por­tre­tów, a w bla­sku jej ży­ciem i ru­chem za­go­rza­ło na­gle ob­li­cze, z dwo­ma bo­le­sne­mi zmarszcz­ka­mi na wy­so­kiem czo­le; mą­dre, chmur­ne oczy spój­rza­ły groź­nie, czar­ne wąsy zje­ży­ły się, krwa­we skrzy­dła za­mi­go­ta­ły, ręka drgnę­ła… Mło­da dziew­czy­na od­sko­czy­ła ku oknu, i aż po oczy cho­wa­jąc twarz w szal in­dyj­ski, przy­ci­snę­ła się ple­ca­mi do ścia­ny. Zlę­kła się. Wy­obraź­nia jej była może roz­ognio­na i ner­wy sła­be; może też dom ten ob­szer­ny, sta­ry, obcy, przy­po­mi­nał jej po­wie­ści o daw­nych, opu­sto­sza­łych, a przez du­chy i zbój­ców na­wie­dza­nych za­mczy­skach, dzie­jo­wy bo­ha­ter zaś, oży­wa­ją­cy przed nią w bla­skach sło­necz­nych, wy­dał się jej upio­rem lub zbój­cą.

W przy­le­głym po­ko­ju za­sze­le­ścia­ły je­dwa­bie i lek­kie kro­ki; do sali ja­dal­nej wbie­gła ko­bie­ta czter­dzie­sto­let­nia, mi­łej bar­dzo i pra­wie pięk­nej po­wierz­chow­no­ści, bru­net­ka, zlek­ka si­wie­ją­ca, w czar­nym stro­ju, od­zna­cza­ją­cym się wiel­ką kosz­tow­no­ścią i za­ra­zem nie­sły­cha­ną pro­sto­tą. Ma­te­rya i ko­ron­ki po­cho­dzi­ły wprost z Lyonu i Bru­xel­li. Ka­mea, spi­na­ją­ca suk­nią u szyi, przy­ozdo­bić-by mo­gła ja­kieś mu­zeum oso­bli­wo­ści; nie­mniej wszyst­ko to było ciem­ne, su­ro­we, pra­wie za­kon­ne. Wy­raz twa­rzy jej oży­wio­ny był i po­cią­ga­ją­cy uwy­dat­nia­ją­cą się w nim sło­dy­czą. Wbie­gła do sali z gło­śnem wo­ła­niem.

– Adol­phi­ne! Adol­phi­ne!

Spo­strze­gł­szy mło­dą dziew­czy­nę, sto­ją­cą przy ścia­nie i otu­lo­ną sza­lem, przy­bie­gła do niej.

– Co ci jest? zim­no? nud­no? smut­no? o tak! do nie­zno­śne­go kli­ma­tu tego, do tych po­nu­rych tu­tej­szych do­mów, przy­zwy­cza­ić się trze­ba, aby módz zre­zy­gno­wać się na nie­ja­ki smęt­ny za­chód słoń­ca!…. ja­kież bla­de to na­sze uko­cha­ne nie­bo ro­dzin­ne!…

Wszyst­ko to pani Iza­bel­la z Jag­dy­szów Od­ro­pol­ska mó­wi­ła po fran­cuz­ku. Rzu­ci­ła się po­tem na sto­ją­cy w ką­cie sali szez­long i głę­bo­ko, gło­śno ode­tchnę­ła.

– A jed­nak, – mó­wić za­czę­ła, – od­dy­cha­nie ro­dzin­nem po­wie­trzem ma w so­bie coś szcze­gól­niej bło­gie­go, coś, co oży­wia, uzdra­wia, goi rany i za­peł­nia pust­ki!… czy nie do­świad­czasz tego, moje dziec­ko?

Dziew­czy­na zwró­ci­ła ku mat­ce głę­bo­kie, ciem­ne, znu­dzo­ne oczy i to­nem zdzi­wie­nia od­po­wie­dzia­ła:

– Nie, mamo. Tu tak zim­no i ten wiatr tak smut­nie szu­mi.

Pani Iza­bel­la wy­pro­sto­wa­ła się, a wy­raz twa­rzy jej stał się peł­nym po­wa­gi.

– Co mó­wisz, Adol­fl­no? Od­po­wiedź two­ja, tak su­cha i obo­jęt­na, spra­wi­ła mi wiel­ką przy­krość. Jak­to! nie uczu­łaś sło­dy­czy od­dy­cha­nia ro­dzin­nem po­wie­trzem?

– Nie, mamo.

– Dla­cze­goż to? po­wiedz mi, dziec­ko moje, dla cze­góż? Adol­fi­na wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– We Wło­szech cie­plej, a w Pa­ry­żu we­se­lej, – od­po­wie­dzia­ła.

– Ależ tak, tak! –wo­ła­ła pani Iza­bel­la, żywo po­ru­sza­jąc się na szez­lon­gu; –Wło­chy są cu­dow­ne, Pa­ryż jest, co do gu­stu, ele­gan­cyi i we­so­ło­ści, sto­li­cą świa­ta… I w in­nych jesz­cze miej­scach, spę­dzi­ły­śmy, ma pau­vre en­fant, wie­le chwil bar­dzo przy­jem­nych… rok temu na­przy­kład, pa­mię­tasz? je­cha­ły­śmy o tej po­rze z Karls­ba­du do Szlan­gen­ba­du. Co za uro­cze, ma­low­ni­cze miej­sce ten Szlan­gen­bad! a po­tem… z księ­ciem Ro­gol­ki­cza­go… Czy pa­mię­tasz jesz­cze księ­cia Ro­gol­ki­cza­go? co to była za pięk­na du­sza, choć Ru­mun i z na­ro­du bar­ba­rzyń­skie­go. Bo Ru­mu­ni, moje dziec­ko, Tur­cy, Ser­bo­wie i inne po­dob­ne na­ro­dy są bar­ba­rzyń­ca­mi i cza­sem na­wet nie chrze­ści­ja­na­mi. Ale i mię­dzy nimi by­wa­ją pięk­ne du­sze, któ­re Pan Je­zus ob­da­rzył zdol­no­ścią do po­zna­wa­nia naj­wyż­szych prawd..

Ten ksią­żę Ro­gol­ki­cza­go, na­przy­kład, pa­mię­tasz jak był olśnio­ny ba­zy­li­ką i jak go za­chwy­ci­ła uro­czy­stość noc­nych ką­pie­li w cu­dow­nem źró­dle. Je­stem pew­na, że wró­cił do oj­czy­zny swej, pe­łen uświę­ca­ją­cych wspo­mnień.. Ale., à pro­pos oj­czy­zny…

Tu nie­po­dob­ne do po­wstrzy­ma­nia ziew­nię­cie otwo­rzy­ło sze­ro­ko kształt­ne i de­li­kat­ne jej usta.

– Mar­twisz mię bar­dzo, Adol­fi­no, obo­jęt­no­ścią swo­ją dla ro­dzin­nej swej zie­mi. Jak­że mo­żesz mó­wić, że to zim­no i że ten szum wia­tru smut­ne spra­wia wra­że­nie! Car en­fin… to bla­de nie­bo, to zim­ne po­wie­trze, te szu­my wia­trów, ta zie­mia, te drze­wa… wszyst­ko to, sło­wem, jest na­szą oj­czy­zną!

Tym ra­zem po bla­da­wych ustach dziew­czy­ny prze­biegł szyb­ki uśmie­szek.

Nie pa­trząc na mat­kę, za­py­ta­ła krót­ko:

– A Rzym?

– Rzym! – za­wo­ła­ła pani Iza­bel­la, -o tak! cie­szę się bar­dzo, że da­łam ci po­znać świę­te to mia­sto i że wy­ry­ło się ono w pa­mię­ci two­jej śla­da­mi, któ­rych ży­cie całe ze­trzeć nie zdo­ła. Zresz­tą mam na­dzie­ję, że wró­ci­my jesz­cze nie­raz do tej sto­li­cy świa­ta i prze­pę­dzi­my tam nie­jed­ne zimę, peł­ną uświę­ca­ją­cych wzru­szeń i za­chwy­tów. Rzym, dzie­cię moje, jest bez za­prze­cze­nia oj­czy­zną dusz na­szych; nie prze­szka­dza to jed­nak temu, że po­win­ny­śmy się cie­szyć, iż na­ko­niec… od­dy­cha­my ro­dzin­nem po­wie­trzem, wi­dzi­my to nie­bo, tę zie­mię, te drze­wa, ten wiatr. wszyst­ko to, sło­wem, co po­win­ni­śmy ko­chać!

– Ko­chać? – wy­mó­wi­ła Adol­fi­na pół­gło­sem i to­nem ta­kim, jak­by nowe py­ta­nie to za­da­wa­ła nie mat­ce swej, ale gwieź­dzie, któ­ra śród roz­ło­gu nie­ba bły­snę­ła mdle­ją­cą co chwi­la iskrą.

– Tak, ko­chać! – z ak­cen­tem prze­ko­na­nia w gło­sie po­wtó­rzy­ła pani Iza­bel­la; –smu­ci mię to bar­dzo, że zda­jesz się wąt­pić o uczu­ciu tem. Praw­da Adol­fi­no, że wąt­pisz? po­wiedz, wy­znaj szcze­rze przed mat­ką swo­ją! wąt­pisz?

– Wąt­pię, mamo! –od­po­wie­dzia­ła śmia­ło i gło­śniej, niż mó­wi­ła do­tąd.

Za­ra­zem uczy­ni­ła żywe po­ru­sze­nie i zwró­ci­ła się twa­rzą do mat­ki a pro­fi­lem ku oknu. Ostat­nie, błęd­ne świa­tło za­cho­du ob­la­ło szkar­ła­tem czo­ło jej i po­licz­ki, a w oczach, obo­jęt­nych do­tąd i przy­ga­słych, roz­nie­ci­ło go­rą­ce żary.

– Wąt­pię, mar­no,… – po­wtó­rzy­ła – nie ro­zu­miem, nie czu­ję!….

Szczu­płe i zgrab­ne ra­mio­na jej pod­nio­sły się i opa­dły; mała, su­cha, ner­wo­wa ręka wy­su­nę­ła się z pod sza­la i nie­cier­pli­wie wal­czyć za­czę­ła z opa­da­ją­cym na ple­cy war­ko­czem.

Pani Iza­bel­la jęk­nę­ła:

– Dziec­ko moje! zkąd w to­bie po­wstać mo­gły dziw­ne ta­kie re­fle­xye? Chodź tu do mnie, chodź! mu­szę ci dać małą na­ucz­kę! chodź bli­żej!

Po­słusz­na, zwol­na po­stą­pi­ła ku szez­lon­go­wi i sta­nę­ła przed mat­ką. Pani Iza­bel­la przy­su­nę­ła szyb­ko niz­ki ta­bu­re­cik, i po­chwy­ciw­szy cór­kę za rękę, po­cią­gnę­ła ją ku nie­mu.

– Usiądź tu, u nóg mo­ich… – za­czę­ła; – mat­ka i cór­ka za­wsze tak roz­ma­wiać z sobą po­win­ny. Ser­ce przy ser­cu, zbliz­ka, ci­cho, po­uf­nie. Wszak je­ste­śmy so­bie przy­ja­ciół­ka­mi naj­lep­sze­mi… usiądź!

Usia­dła i cał­kiem znik­nę­ła w zmro­ku, na­peł­nia­ją­cym już kąt wiel­kiej sali. Pani Iza­bel­la zato, po­chy­lo­na ku niej, wy­su­nę­ła na świa­tło bia­łą twarz swo­ję, prze­zro­czy­stą tkan­ką ko­ron­ki oto­czo­ną, a po­wle­czo­ną wy­ra­zem sło­dy­czy i na­ma­cze­nia. Pod­nio­sła w górę bia­łą, pięk­ną rękę, na któ­rej nę­ci­ło parę kosz­tow­nych pier­ście­ni, i ła­god­nie, z ci­cha, z po­wa­gą mó­wić za­czę­ła:

– To, co po­wie­dzia­łaś, za­smu­ci­ło mię bar­dzo. Nie ro­zu­miesz? poco ci ro­zu­mieć? Ro­zu­mu­ją, dzie­cię moje, fi­lo­zo­fo­wie tyl­ko, eman­cy­pant­ki i inne tym po­dob­ne zgu­bio­ne du­sze ludz­kie. Czyż chcia­ła­byś, aby cię na­zwa­no eman­cy­pant­ką, taką, co to nosi suk­nie za­bło­co­ne, oczy ma czer­wo­ne, wło­sy roz­czo­chra­ne, a twarz chu­dą" żół­tą, strasz­ną? Nie; ty je­steś kwiat­kiem, wy­ro­słym pod skrzy­dłem twej mat­ki, li­lij­ką, któ­rą co rano i wie­czór po­wie­rza­łam w mo­dli­twach mo­ich stra­ży i pie­czy Pana Je­zu­sa… Ty mi ro­zu­mo­wać nie po­win­naś. Ja nie ro­zu­mu­ję. Ko­cham tę zie­mię, to nie­bo, te drze­wa, te wia­try… bo oprócz du­cho­wej oj­czy­zny na­szej, któ­ra jest w nie­bie, a na zie­mi w Rzy­mie, po­zwo­lo­nem nam jest mieć i ko­chać do­cze­sną, cie­le­sną oj­czy­znę na­szę. Ko­chaj więc…

Tu peł­ną za­pa­łu mowę mat­ki, na­ucza­ją­cej dzie­cię swe, prze­rwa­ło wej­ście do sali bro­da­te­go i od stóp do gło­wy czar­no ubra­ne­go lo­ka­ja, któ­ry, w po­bli­żu pro­gu za­trzy­mu­jąc po­waż­ne swe kro­ki, przy­ci­szo­nym gło­sem oznaj­mił, że pan Żyt­nic­ki przy­je­chał i za­py­tu­je, czy może wi­dzieć się z ja­śnie pa­nią.

– Proś pana Żyt­nic­kie­go. Świa­tło i her­ba­ta!–za­dys­po­no­wa­ła pani Iza­bel­la, a zwra­ca­jąc się do cór­ki, wpół­żar­to­bli­wie, wpół­ża­ło­śnie szep­tać za­czę­ła.

– Otóż i nad­cho­dzi pro­za ży­cia I Trze­ba bę­dzie słu­chać całą go­dzi­nę o zbo­żu, ce­nach, bu­dyn­kach, dzier­ża­wach, kon­trak­tach! Ach! cóż ro­bić! Dla­te­go­śmy tu przy­je­cha­ły, żeby te nie­zno­śne in­te­re­sa urzą­dzić, na dłu­go, na dłu­go! Fru­nie­my so­bie po­tem zno­wu, che­re en­fant, w świat pięk­niej­szy i we­sel­szy od tego pu­ste­go domu i tych szka­rad­nych zim­nych wi­chrów. Tym­cza­sem mo­żesz za­jąć się roz­pa­ko­wa­niem ku­frów z na­sze­mi naj­droż­sze­mi re­li­kwia­mi i pa­miąt­ka­mi… Usta­wie­nie ich i urzą­dze­nie po­wie­rzam gu­sto­wi twe­mu i two­jej zna­jo­mo­ści na­szych po­boż­nych zwy­cza­jów.

W dwie mi­nu­ty po­tem, nad sto­ją­cym po­środ­ku sali wiel­kim sto­łem dę­bo­wym pa­li­ła się pięk­na lam­pa, o trzech mlecz­nych ku­lach; o kil­ka kro­ków od sto­łu, z cięż­kim zwo­jem pa­pie­rów w dwu ciem­nych gru­bych rę­kach, stał męż­czy­zna oko­ło pięć­dzie­się­cio­let­ni, gru­by, cięż­ki, z dłu­gą, gę­stą bro­dą, w czar­nem, pro­stem ubra­niu. Po­sta­wa jego nie była lę­kli­wą ani po­kor­ną, lecz tyl­ko nie­zgrab­ną i głę­bo­kie­go usza­no­wa­nia peł­ną. Na twa­rzy tez, o niz­kiem, ogo­rza­łem czo­le i ustach zni­ka­ją­cych pra­wie po­śród gę­stwi­ny wą­sów i bro­dy, nie było ani trwo­gi i uni­żo­ność!, ani też ra­do­ści lub roz­czu­le­nia; była ona apa­tycz­ną, po­nu­rą tro­chę i wy­ra­ża­ją­cą uczu­cie przy­mu­su, do­świad­cza­ne­go zwy­kle przez ko­goś, kto wstę­pu­je do ob­cej i zu­peł­nie obo­jęt­nej so­bie sfe­ry zja­wisk i lu­dzi. Pani Iza­bel­la szyb­ko zbli­ży­ła się ku dzier­żaw­cy dóbr Od­ro­pol­skich, i na po­wi­ta­nie po­da­ła mu obie swe pięk­ne ręce. Ru­chy jej żywe były i peł­ne wdzię­ku, w ob­le­wa­ją­cym twarz uśmie­chu ma­lo­wa­ła się uprzej­mość wiel­ka i aż pra­wie ra­dość. Tę ostat­nią wy­ra­zi­ła na­wet sło­wa­mi:

– Bar­dzo, bar­dzo mię to cie­szy, że na­ko­niec wi­dzi­my się zno­wu z pa­nem, ko­cha­ny pa­nie Żyt­nic­ki! Tak się już strasz­nie stę­sk­ni­łam była za Od­ro­po­lem i za wszyst­ki­mi mo­imi zna­jo­my­mi i przy­ja­ciół­mi tu­tej­szy­mi, że gdy­by na­wet i nie list pana, wzy­wa­ją­cy mię, by­ła­bym w tym roku przy­je­cha­ła z pew­no­ścią. Nie­chże pan sia­da; pro­szę, bar­dzo pro­szę!…

Po­su­nę­ła ku nie­mu jed­no z cięż­kich, stół ota­cza­ją­cych krze­seł, i sama na dru­giem usia­dła. Żyt­nic­ki uczuł się snadź ser­decz­nem po­wi­ta­niem tem wiel­ce za­do­wo­lo­ny. Z głę­bo­kim ukło­nem po­ca­ło­wał rękę go­spo­dy­ni, usiadł na po­da­nem so­bie krze­śle, pa­pie­ry przy­nie­sio­ne po­ło­żył na sto­le i mil­czał.

Pani Iza­bel­la za­czę­ła zno­wu:

– Do­praw­dy nie wiem, ja­kie­mi sło­wy po­dzię­ko­wać mam panu za tak za­cne i szla­chet­ne po­stę­po­wa­nie pana ze mną i z moim bied­nym Od­ro­po­lem. Pan Po­mie­niec­ki, któ­ry w tych stro­nach ze­szłe lato prze­pę­dził, mó­wił mi, że go­spo­dar­stwo w Od­ro­po­lu jeść tak… tak wzo­ro­we, iż da­lej już iść nie może… jak zaś punk­tu­al­nie prze­sy­ła­łeś mi pan sumy dzier­żaw­cze i jak chęt­nie ra­to­wa­łeś mię za­wsze w mo­ich ma­łych kło­po­tach, o tem wiem sama. Do­praw­dy my­ślę, że chy­ba Opatrz­ność ze­sła­ła pana na dro­gę moję..

W czar­nych jej, pięk­nych jesz­cze i peł­nych ognia, oczach" bły­snę­ły łzy. Po­sta­wa jej była taką, jaką, naj­czę­ściej w roz­mo­wie z ludź­mi przy­bie­ra­ła. Po­chy­lo­na nie­co ku słu­cha­czo­wi swe­mu, obie ręce spla­ta­ła u pier­si. W po­chy­le­niu się tem i w tym ge­ście było dużo sło­dy­czy i cze­goś na­wet wię­cej, bo po­sza­no­wa­nia jak­by dla oso­bi­stej god­no­ści tych, z któ­ry­mi mó­wi­ła. Żyt­nic­ki uczuł się wi­docz­nie wzru­szo­nym; nie mógł jed­nak wy­do­być z sie­bie nic wię­cej nad ukłon i krót­ką od­po­wiedź, gło­sem ba­so­wym wy­mó­wio­ną:

– Obo­wiąz­kiem moim było… Pra­cu­ję i sta­ram się po­stę­po­wać we­dług su­mie­nia.

Przy ostat­nim wy­ra­zie, zwró­cił oczy ku przy­nie­sio­nym pa­pie­rom i pod­niósł ku nim rękę. Pil­no mu snadź było wy­łusz­czyć in­te­res, z któ­rym przy­był, i pójść so­bie.

– Mia­łem za­szczyt pi­sać pani hra­bi­nie… – za­czął, ale pani Iza­bel­la prze­rwa­ła mu z ży­wo­ścią.

– O, ko­cha­ny pa­nie Żyt­nic­ki, bez ty­tu­łów! pro­szę pana, bez ty­tu­łów! Nie je­stem hra­bi­ną i dzię­ku­ję Bogu, że nie udzie­lił mi tej po­ku­sy do próż­no­ści i py­chy. Za gra­ni­cą wpraw­dzie na­zy­wa­no mię tak wszę­dzie, ale tam taki już zwy­czaj pa­nu­je. Tu znaj­du­je­my się prze­cież w kra­ju, któ­ry ma przy­sło­wie… jak­że?… "szlach­cic" a tak… "szlach­cic na za­gro­dzie, rów­ny wo… wo.,. wo… wo­je­wo­dzie!"

Oma­ło, za­miast "wo­je­wo­dzie" nie­po­wie­dzia­ła: "wo­zi­wo­dzie". Trud­no jej było tro­chę mó­wić po pol­sku. Żyt­nic­ki ukło­nił się zno­wu i zno­wu za­czął:

– Mia­łem za­szczyt pi­sać, że dzie­wię­cio­let­nia dzier­ża­wa, moja koń­czy się na wio­snę przy­szłe­go roku. Praw­dę mó­wiąc, go­spo­da­rzę ja tu nie dzie­więć, ale pięt­na­ście lat, bo sześć lat trzy­ma­łem Od­ro­pol. Może więc pani do­bro­dziej­ka ze­chce i nadal…

– Ale jak­że! ç a va sans dire, ko­cha­ny pa­nie Żyt­nic­ki! Pro­szę na­wet pana, bła­gam, abyś mię pan nie opusz­czał! Je­stem ko­bie­tą, zdro­wie mam sła­be, cór­ka moja tak jesz­cze mło­dziut­ka… My­śla­łam na­wet, bar­dzo my­śla­łam nad tem, czy­by nie le­piej było sprze­dać Od­ro­pol i raz na za­wsze uwol­nić się od tego kło­po­tli­we­go cię­ża­ru… Ale jest to w po­ło­wie dzie­dzic­two Adol­fi­ny i przy­tem miej­sce to tak dro­gie nam, tak świę­te…

– Od­ro­pol jest pięk­nym ma­jąt­kiem – prze­rwał Żyt­nic­ki – grun­ta do­bre, łąk do­syć, mły­ny… szko­da by­ło­by sprze­da­wać! Gdy­bym mógł we wszyst­kich fol­war­kach z czte­rech pól zro­bić dzie­więć, jak to już zro­bi­łem w Bło­niu; za kil­ka lat do­chód z ma­jąt­ku pod­niósł­by się pra­wie we dwój­na­sób, ale przez te kil­ka lat…

– Co to jest: z czte­rech pól zro­bić dzie­więć? Czyż to jest mo­żeb­ne? Ależ, mój Boże, w ta­kim ra­zie niech pan robi, ko­cha­ny pa­nie Żyt­nic­ki, niech pan ko­niecz­nie robi. Le­piej prze­cież jest mieć cze­goś dzie­więć, niż czte­ry.

– Pani do­bro­dziej­ka nie ro­zu­mie tych na­szych go­spo­dar­skich fa­ce­cyi – z peł­nym za­wsze usza­no­wa­nia uśmie­chem pod­jął dzier­żaw­ca – przez taką zmia­nę sys­te­ma­tu go­spo­dar­stwa pola nie przy­bę­dzie wca­le, tyl­ko to samo pole po­dzie­li się w spo­sób inny i in­a­czej usie­wać się bę­dzie. Po na­sze­mu na­zy­wa się to: "pło­do­zmian".

– Ach! wiem, wiem! – z try­um­fem za­wo­ła­ła współ­dzie­dzicz­ka Od­ro­po­la – jak­że! ro­zu­miem prze­cież, co to jest pło­do­zmian, i wiesz pan, ko­cha­ny pa­nie Żyt­nic­ki… za gra­ni­cą wszę­dzie są go­spo­dar­stwa ta­kie. Pło­do­zmia­ny albo fer­my, in­nych go­spo­darstw nie­ma wca­le. Dla­te­go za­pew­ne kra­je te są tak bo­ga­te. Bel­gia upra­wio­ną jest jak ogród. W po­łu­dnio­wej Fran­cyi wi­dzia­łam na wła­sne oczy, jak pola po – cię­te są na ta­kie ma­leń­kie… ma­le­niecz­kie ka­wa­łecz­ki. Na każ­dym ka­wa­łecz­ku co in­ne­go ro­śnie. Nie ro­zu­miem, dla­cze­go i u nas nie urzą­dzą kra­ju w ten spo­sób. Był­by on tak bo­ga­tym, jak Bel­gia i Fran­cya. Ale nasz bied­ny kraj nie może do­się­gnąć tego stop­nia…

– Środ­ków po­trze­ba, pani do­bro­dziej­ko, środ­ków po­trze­ba na to znacz­nych – pod­jął Żyt­nic­ki, a w apa­tycz­nym i po­sęp­nym wzro­ku jego po raz pierw­szy w cza­sie roz­mo­wy bły­snę­ło coś na­kształt za­pa­łu. – O! gdy­bym ja miał wła­sny ma­ją­tek… oszczę­dzał­bym się, nie jadł­bym i nie pił, a za­pro­wa­dził­bym pło­do­zmian; ale na dzier­ża­wie trud­no… W jed­nym fol­war­ku, w Bło­niu, nie wy­trzy­ma­łem i za­pro­wa­dzi­łem; w in­nych, pła­cąc tak, jak pła­cę za dzier­ża­wę, nie mogę, zgi­nął­bym.,. Wła­śnie też żą­da­niem mo­jem było za­pro­po­no­wać pani do­bro­dziej­ce, czy­by też… czy…

Za­jąk­nął się, chrząk­nął; małe, sza­re oczy jego roz­two­rzy­ły się tak sze­ro­ko, jak gdy­by prze­ły­kał coś z trud­no­ścią wiel­ką. Wi­dać było, że nie zwykł był mó­wić dużo, że dłu­gie mó­wie­nie sta­no­wi­ło dlań pra­cę cięż­szą nad wszyst­kie, któ­re speł­niał kie­dy­kol­wiek. Pani Iza­bel­la, z jed­no­staj­ną wciąż sło­dy­czą i uprzej­mo­ścią ku nie­mu po­chy­lo­na, spró­bo­wa­ła uła­twić mu za­da­nie:

– Słu­cham pana; bar­dzo uważ­nie słu­cham. Ja­kąż jest pro­po­zy­cya ta?….

– Czy­by pani do­bro­dziej­ka nie zgo­dzi­ła się na mniej­sze z dóbr swo­ich do­cho­dy… przez kil­ka lat, tyl­ko przez kil­ka lat… przez któ­re ja za­pro­wa­dzał­bym pło­do…

Z twa­rzy pani Iza­bel­li znik­nął uśmiech; a za­stą­pił go wy­raz prze­ra­że­nia. Pod wpły­wem siły prze­ra­że­nia tego, za­wo­ła­ła z razu po fran­cuz­ku:

– Im­pos­si­ble!

Lecz w mgnie­niu oka po­pra­wi­ła się:

– Nie moge, pa­nie Żyt­nic­ki! w ża­den spo­sób nie mogę zgo­dzić się na zmniej­sze­nie do­cho­dów mo­ich! Ko­bie­tą je­stem… zdro­wie mam sła­be i cór­ka moja…

– Pani do­bro­dziej­ko – wpadł jej w mowę Żyt­nic­ki, któ­re­mu re­zul­tat roz­mo­wy tej bar­dzo snadź le­żał na ser­cu – gdy­by pani do­bro­dziej­ka na cel ten ofia­ro­wać chcia­ła czwar­tą część…

– O! pa­nie Żyt­nic­ki! Ja­kie­goż cza­ro­dziej­skie­go wy­ra­zu uży­łeś pan w tej chwi­li! Ofia­ro­wać! jest to wy­raz, któ­ry do głę­bi wzru­sza mię za­wsze. O mój Boże I ofia­ra! któż le­piej nade mnie ro­zu­mie zna­cze­nie wy­ra­zu tego!

Zno­wu była na­praw­dę szcze­rze wzru­szo­ną.

– Pa­nie Żyt­nic­ki! – do­koń­czy­ła ci­szej – pra­gnę speł­niać ofia­ry, i nikt, nikt na świe­cie, prócz bied­ne­go ser­ca mego, wie­dzieć nie może, ilem ich speł­ni­ła. Ale tej, o któ­rej pan mó­wi­łeś, speł­nić nie mogę w ża­den spo­sób…Żyt­nic­ki sie­dział te­raz jak ska­mie­nia­ły. Wszyst­ko, co usły­szał, było dlań tak nie­zro­zu­mia­łem, jak gdy­by pani Iza­bel­la mó­wi­ła po arab­sku. Nie ro­zu­miał, zkąd wzię­ło się wzru­sze­nie jej; nie poj­mo­wał, jak moż­na pra­gnąć speł­nia­nia ofiar, i dla­cze­go mó­wi­ła ona te­raz o ofia­rach Wkrót­ce jed­nak wró­cił do przy­tom­no­ści i żywo go ob­cho­dzą­ce­go przed­mio­tu roz­mo­wy.

– Gdy­byś pani do­bro­dziej­ka – za­czął – ustą­pi­ła mi iz sum­my dzier­żaw­nej, na lat… sześć, 3, 000 ru­bli, to jest, gdy­byś pani po­zwo­li­ła mi pła­cić przez lat sześć za Od­ro­pol, za­miast dzie­się­ciu, siedm ty­się­cy; po la­tach sze­ściu obo­wią­zał­bym się pod­nieść in­tra­tę do pięt­na­stu ty­się­cy… czy­li mia­ła­byś pani o jed­nę trze­cią wię­cej.

– Nie, nie, nie, pa­nie Żyt­nic­ki! – z ży­we­mi ge­sta­mi bia­łych rąk prze­rwa­ła pani Iza­bel­la – nie, nie, nie! o ni­czem po­dob­nem sły­szeć nie chcę! Sześć lat I Ależ to, ko­cha­ny pa­nie, wie­ku­istość… Któż z nas wie­dzieć może, co spo­tka go za sześć se­kund? Nie wie­my dnia ani go­dzi­ny! Sześć lat…

o mój Boże! z mo­jem sła­bem zdro­wiem, czy mogę spo­dzie­wać się żyć tak dłu­go…

– Ależ, pani do­bro­dziej­ko, pan­na Adol­fi­na jest tak mło­dziut­ka…

– O tak! to jesz­cze dziec­ko, ale dziec­ko ze wznio­słą du­szą, gar­dzą­ce wszel­ką ra­chu­bą i obce wszel­kim ma­te­ry­al­nym kwe­sty­om. Ona pew­nie nie pra­gnie po­więk­sze­nia się swe­go ma­jąt­ku, i ja nie pra­gnę… Gdy­by zresz­tą po­więk­sze­nie się to na­stą­pić mo­gło za­raz… to… może… za­pew­ne… zgo­dzi­ła­bym się na nie… ale za sześć lat! a tym­cza­sem tra­cić tyle i z tego po­wo­du od­ma­wiać so­bie za­do­wo­le­nia, i tak już bar­dzo skrom­nych, po­trzeb na­szych? Nie, pa­nie Żyt­nic­ki! nie mogę zgo­dzić się na to, i pro­szę pana, aby wszyst­ko po­zo­sta­ło tak, jak było do­tąd.

Cięż­ka chmu­ra smut­ku spa­dła na twarz Żyt­nic­kie­go. Dtkwił wzrok w zie­mię i mil­czał chwi­lę.

– Szko­da – wy­mó­wił po­tem – wiel­ka szko­da! Przy­znam się pani do­bro­dziej­ce, że do go­spo­dar­stwa mam pas­syę.. Każ­dy musi mieć pas­syą ja­kąś; ja mam tę. No­wo­ści żad­nych cier­pieć nie mogę, bo zresz­tą i gło­wy so­bie nad nie­mi nie ła­mię; ale o go­spo­dar­stwie to już wiem, że ulep­szać je wciąż trze­ba i pod­no­sić, a lu­bię ro­bić to, bar­dzo lu­bię… moż­na po­wie­dzieć, że to jest cała przy­jem­ność moja. Mia­łem zresz­tą na­my­śli i inne jesz­cze rze­czy… Gdy­byś pani do­bro­dziej­ka zgo­dzi­ła się na pro­po­zy­cyą moję, zy­ska­ła­byś pani po sze­ściu la­tach wie­le, zy­skał­bym też i ja może: do­trzy­maw­szy tu kon­trak­tu mego, zdo­był­bym się na sta­rość na wła­sny ka­wał zie­mi. Szko­da!

– Szko­da! – współ­czu­ją­cym to­nem po­twier­dzi­ła pani Iza­bel­la – o! wiel­ka szko­da! ale cóż zro­bić, kie­dy nie moż­na!

Z roz­tar­gnio­ne­go wy­ra­zu twa­rzy jej wi­dać było, że za­czy­na­ła nu­dzić się i my­śleć o czem in­nem.

Żyt­nic­ki, za to, o czem in­nem jak o go­spo­dar­stwie i in­te­re­sach ma­jąt­ko­wych, my­śleó nie umiał.

– Jest jesz­cze rzecz jed­na – za­czął, – o któ­rej z pa­nią do­bro­dziej­ką po­mó­wić żą­da­łem. Bu­dow­le go­spo­dar­skie w Bło­niu, Le­śnej i Sza­ro­gó­rze po­trze­bu­ją…

Z ust pani Iza­bel­li wy­rwał się dźwięk, do stłu­mio­ne­go ziew­nię­cia po­dob­ny.

– Ko­cha­ny pa­nie Żyt­nic­ki! – za­czę­ła śpiesz­nie – czy nie mo­gli­by­śmy wszyst­kich kwe­styi tych na póź­niej odło­żyć?…. Czu­ję się jesz­cze sfa­ty­go­wa­ną po po­dró­ży, tro­chę cier­pią­cą, i do­praw­dy nie mam dziś gło­wy do in­te­re­sów.

Istot­nie, wy­raz twa­rzy jej, słod­ki za­wsze, ob­ja­wiał zmę­cze­nie i cier­pie­nie. Żyt­nic­ki wstał.

– Je­że­li tak, nie będę dłu­żej fa­ty­go­wał…

Pani Iza­bel­la ze­rwa­ła się z krze­sła żywo i z wdzię­kiem.

– O nie! niech pan nie od­jeż­dża! pro­szę pana, wy­pi­je­my ra­zem her­ba­tę 1 Mu­szę prze­cież za­pre­zen­to­wać panu cór­kę­o­ję już… do­ro­słą I

Przy ostat­nim wy­ra­zie uśmiech­nę­ła się tak fi­glar­nie, jak gdy­by da­wa­ła do zro­zu­mie­nia, że po­sia­da­nie do­ro­słej cór­ki było tyl­ko żar­tem jej sa­mej lub losu, i wska­zu­jąc Żyt­nic­kie­mu krze­sło, po­bie­gła w głąb domu z wo­ła­niem:

– Adol­phi­ne! Adol­phi­ne!

Pręd­ko bar­dzo wró­ci­ła, pro­wa­dząc za rękę cór­kę, któ­ra, roz­grza­na snadź krzą­ta­niem się oko­ło roz­pa­ko­wy­wa­nia "pa­mią­tek", nie mia­ła na so­bie in­dyj­skie­go sza­la, lecz w mod­nej wąz­kiej suk­ni, szczu­pła, sztyw­na tro­chę, z przy­mu­szo­nym uśmie­chem na ustach, po­wi­ta­ła Żyt­nic­kie­go wpół­dzie­cin­nym dy­giem. W tej sa­mej chwi­li lo­kaj wniósł i po­sta­wił na sto­le srebr­ne przy­bo­ry do her­ba­ty.

– Niech pan sia­da, wy­pi­je­my ra­zem her­ba­tę! – za­pra­sza­ła pani Iza­bel­la.

Żyt­nic­ki bar­dzo wi­docz­nie prze­ra­żo­nym był per­spek­ty­wą pi­cia ta her­ba­ty i wy­ją­kał słów kil­ka­na­ście, z któ­rych do­sły­szeć moż­na było: – Nie mogę… bar­dzo ża­łu­ję… za­ję­cie… se­sya eko­no­mów.

Wte­dy pani Iza­bel­la wy­ję­ła z kie­sze­ni małe pu­deł­ko, ta­kie, w ja­kich za­zwy­czaj miesz­czą się klej­no­ty ko­bie­ce i, po­da­jąc je Żyt­nic­kie­mu, pro­si­ła, aby chciał od­dać je swej żo­nie. Dzier­żaw­ca dzię­ko­wał ukło­na­mi i nie­wy­raź­nem mru­cze­niem, a jak­by na­gle przy­po­mniał so­bie o czemś, gło­śniej wy­mó­wił:

– Żona moja mó­wi­ła mi, abym pa­nią do­bro­dziej­kę za­py­tał, kie­dy może po­wi­tać…

– Ale iak­że! – za­wo­ła­ła pani Iza­bel­la – my to, jako świe­żo przy­by­łe, win­ny­śmy wi­zy­tę pani Żyt­nic­kiej, i ju­tro nie­za­wod­nie bę­dzie­my w Bło­niu.

Dzier­żaw­ca kła­niał się zno­wu i miał się już ku wyj­ściu, kie­dy Adol­fl­na zwró­ci­ła się ku nie­mu.

– Prze­pra­szam pana – za­czę­ła z lek­kim cu­dzo­ziem­skim ak­cen­tem – chcia­łam za­py­tać się, gdzie jest te­raz i jak ma się pan Eu­ge­niusz?

– Pani o nim pa­mię­tasz! – zu­peł­nie za­chwy­co­ny za­wo­łał Żyt­nic­ki – a cóż? skoń­czył chło­piec szko­ły i miał skoń­czyć uni­wer­sy­tet… ło­ży­li­śmy na nie­go, jak na ro­dzo­ne­go syna; ale nie uda­ło się. Jak przy­je­chał do domu, dru­gi już rok temu, tak do tego cza­su sie­dzi… Nie wiem, co z tego bę­dzie…

– Niech pan kła­nia się ode mnie panu Eu­ge­niu­szo­wi i po­wie, że do­sko­na­le, do­sko­na­le pa­mię­tam, jak, kie­dy mia­łam ośm czy dzie­więć lat, ra­to­wa­li­śmy z nim ra­zem ma­łe­go bo­cian­ka…

Mó­wiąc to, ru­mie­ni­ła się tro­chę, ale za­ra­zem uśmie­cha­ła szcze­rze i we­so­ło. Żyt­nic­ki, w cięż­kich ukło­nach cały, znik­nął za drzwia­mi sali.

Pani Iza­bel­la osu­nę­ła się na krze­sło i, bio­rąc z rąk cór­ki fi­li­żan­kę z her­ba­tą" za­wo­ła­ła:

– O, nu­dziarz I fi­gu­ra cał­kiem nie­praw­do­po­dob­na! Przed­staw so­bie po­czci­we­go, pra­co­wi­te­go wołu, któ­re­mu-by ka­za­no sie­dzieć na krze­śle i przy­zwo­icie roz­ma­wiać! Co mo­ment "pani do­bro­dziej­ka!" "pani do­bro­dziej­ko!" chr. chr. chr. chrzą­ka­nia i ucie­ra­nie nosa… czer­wo­ną chust­ką! Nie­oce­nio­ny!

Mó­wiąc to wpół po pol­sku, wpół po fran­cuz­ku, śmia­ła się srebr­nie, me­lo­dyj­nie.

Adol­fiua, sie­dząc na­prze­ciw mat­ki, prze­le­wa­ła ły­żecz­ką her­ba­tę i nie śmia­ła się wpraw­dzie gło­śno, ale uśmie­cha­ła się.

– C'est vrai, ma­man – od­po­wie­dzia­ła. – Kie­dy pan Żyt­nic­ki idzie, to aż pod­ło­ga się ugi­na, a jak mi ści­snął rękę, my­śla­łam, że ją zgru­cho­ce. Czy tu wszy­scy lu­dzie tacy nie­zgrab­ni i śmiesz­ni?

– O ! – za­śmia­ła się zno­wu pani Iza­bel­la – zo­ba­czysz tu jesz­cze wspa­nial­sze oka­zy… Czy pa­mię­tasz Żyt­nic­ką?

– Tro­chę, jak przez sen…

– Zo­ba­czysz ją więc ju­tro. To do­pie­ro exem­plarz, co śmia­ło fi­gu­ro­wać mógł­by na któ­rej­kol­wiek z wy­staw po­wszech­nych, a pew­nie z wra­cał­by wię­cej uwa­gi, niż ten pa­wi­lon z ma­te­ry­ami chiń­skie­mi, z któ­re­go po­wo­du, pa­mię­tasz? nie ja­dły­śmy raz obia­du…

– U ! ja się jej boję! – gło­śno za­śmia­ła się Adol­fi­na, a po­tem, z lek­kim dą­sem do­da­ła: – Ale po­cóż my tam je­chać mamy? Wszak za­ba­wi­my tu krót­ko; mo­gły by­śmy więc obejść się bez od­da­wa­nia wi­zyt…

Pani Iza­bel­la spo­waż­nia­ła.

– O nie, moje dziec­ko! po­win­ny­śmy to uczy­nić. Po­win­ny­śmy od­wie­dzić Żyt­nic­kich i żyć z nimi w życz­li­wych sto­sun­kach, do­pó­ki bę­dzie­my w Od­ro­po­lu…

– Ma­man! po­nie­waż ich nie lu­bi­my…

– Nie lu­bi­my! ależ my Żyt­nic­kich nie lu­bić nie mo­że­my i nie po­win­ny­śmy! Po pierw­sze, są oni nasi bliź­ni, a bliź­nich ko­chać ka­zał nam Pan Bóg; na­stęp­nie, są to naj­lep­si w świe­cie lu­dzie. Na­ko­niec, Żyt­nic­kie­mu win­ni je­ste­śmy wdzięcz­ność… Wi­dzisz, Adol­fi­no, jak źle wy­ra­zi­łaś się, mó­wiąc, że nie lu­bi­my Żyt­nic­kich! Pro­szę cię na­wet bar­dzo, abyś ich lu­bi­ła… bar­dzo lu­bi­ła…

Adol­fl­na pa­trza­ła w fi­li­żan­kę swą i uśmie­cha­ła się. "W uśmie­chu jej była fi­lu­ter­ność, po­łą­czo­na z prze­ko­rą.

– My­śla­łam – za­czę­ła, nie pod­no­sząc oczu – my­śla­łam, że sko­ro mama znaj­du­je ich tak nud­ny­mi i śmiesz­ny­mi, to i lu­bić ich nie może, i że je­śli się z kogo śmie­je, to już chy­ba nie przez wdzięcz­ność!

– Ależ… – z pew­nem za­kło­po­ta­niem za­czę­ła pani Iza­bel­la – ależ, moje dziec­ko, i jed­no i dru­gie… ja Żyt­nic­kie­go tak lu­bię, że cza­sem roz­czu­la mię on aż do łez, ale kie­dy po­roz­ma­wiam z nim dzie­sięć mi­nut, pra­gnę za­raz po­mię­dzy nim a sobą rzu­cić Oce­an Atlan­tyc­ki… Ty, moje dziec­ko, zbyt mło­dą je­steś, abyś zro­zu­mieć mo­gła dziw­ne sprzecz­no­ści ludz­kie­go ser­ca… ser­ce ludz­kie, ser­ce ko­bie­ty szcze­gól­niej, to ot­chłań nie­zba­da­na…

– Dla­cze­go szcze­gól­niej ser­ce ko­bie­ce? – za­py­ta­ła Adol­fi­na.

Pani Iza­bel­la obie ręce pod­nio­sła do czo­ła.

– O, ty dzie­cia­ku! z twe­mi wiecz­ne­mi: po co? dla cze­go? aoec tes é ter­nels: po­ur­gu­oi? nig­dy za­do­wo­lić się nie mo­żesz tem, co ci mó­wię, ale za­wsze chcesz wszyst­ko zro­zu­mieć, zba­dać, ro­ze­brać! Po­win­na-byś do­praw­dy uro­dzić się męż­czy­zną!

– O! gdy­bym była męż­czy­zną! – z wy­bu­chem za­wo­ła­ła Adol­fi­na.

Pani Iza­bel­la smut­nie wstrzą­snę­ła gło­wą.

–- Tak, tak! za­pew­ne! męż­czyź­ni szczę­śliw­si są od nas! mniej walk sta­cza­ją, mniej nie­bez­pie­czeństw im gro­zi, wię­cej mają swo­bo­dy…

– Nie, nie – żywo za­prze­czy­ła Adol­fi­na – nie dla walk i nie dla swo­bo­dy chcia­ła­bym…

– A więc dla cze­go?

– Dla tego, aby do­wie­dzieć się i zro­zu­mieć ty­sią­ce rze­czy…

– O, ty, ze swo­jem: wie­dzieć i ro­zu­mieć! ale o czem­że ty nie wiesz, o czem wie­dzieć po­win­naś? Inna zaś wie­dza nie tyl­ko po­trzeb­ną nie jest, ale by­ła­by na­wet zgub­ną… Przy­po­mnij so­bie ustęp z Pi­sma Ś-go o wężu, któ­ry ku­sił Ewę do ze­rwa­nia jabł­ka. L' abbe Fa­veur, w lek­cy­ach, któ­rych ci udzie­lał, czę­sto wra­cał do przed­mio­tu tego, pa­mię­tasz?

Tu pani Iza­bel­la przy­bli­ży­ła do twa­rzy wska­zu­ją­cy pa­lec i z groź­nym tym niby gie­stem, a z żar­to­bli­wym na ustach uśmie­chem, do­koń­czy­ła:

– Pa­mię­tasz, na ja­kiem to drze­wie ro­sło to jabł­ko?

– Na drze­wie wia­do­mo­ści złe­go i do­bre­go – z po­wa­gą od­po­wie­dzia­ła Adol­fi­na, i spu­ściw­szy oczy, za­my­śli­ła się. Po­tem pod­nio­sła na mat­kę roz­bły­sły na­gle wzrok, i ner­wo­wym gie­stem nio­sąc rękę do bun­tu­ją­ce­go się wciąż war­ko­cza swe­go, za­wo­ła­ła:

– Nig­dy nie mo­głam zro­zu­mieć, dla­cze­go Pan Bóg nie po­zwo­lił Ada­mo­wi i Ewie zry­wać owo­ców z drze­wa wia­do­mo­ści złe­go i do­bre­go? Dla­cze­go Pan Bóg, któ­ry wie wszyst­ko, za­bro­nił wie­dzieć wszyst­ko czło­wie­ko­wi, któ­ry prze­cież stwo­rzo­ny jest na ob­raz i po­do­bień­stwo Pana Boga?

– Tais-toi! tais-toi! m é chan­te en­fant! – ze zmarszcz­ką na czo­le i prze­stra­chem w oczach za­wo­ła­ła pani Iza­bel­la. – Wkrót­ce roz­ma­wia­nie z tobą sta­nie się zu­peł­nie nie­po­dob­nem… Bluź­nisz!… Dziś jesz­cze na­pi­szę o tem wszyst­kiem do księ­dza Fay­eur!

– Nie, mam­ciu, nie, nie! – bła­gal­nie spla­ta­jąc ręce, za­wo­ła­ła Adol­li­na – niech mama nie pi­sze o mnie nic złe­go do księ­dza Fa­veu­ra!

– A wi­dzisz! lę­kasz się du­chow­ne­go prze­wod­ni­ka swe­go! pierw­szy to znak, że masz nie­spo­koj­ne su­mie­nie…

– Tak mamo, z po­wo­du tych wąt­pli­wo­ści, któ­re na­pa­da­ją na mnie.

Wy­mó­wi­ła to zci­cha i ze smut­kiem.

– A te­raz, go­to­wa już je­steś roz­pła­kać się… Ale to tak za­wsze… ze śmie­chu prze­cho­dzisz w płacz, ze zbyt­niej zu­chwa­ło­ści w lę­kli­wość… Nie będę ła­jać cię za to, bo je­steś pod tym wzglę­dem po­dob­ną do mnie… Wraż­li­wość i czu­łość były za­wsze udrę­cze­nia­mi mego ży­cia… ależ roz­pa­czać o mi­ło­sier­dziu boż­kiem zna­czy to tak­że grze­szyć… Jest ono, moje dzie­cię, bez gra­nic i mia­ry…

Przy ostat­nich wy­ra­zach Adol­fi­na pod­nio­sła zno­wu oczy, su­che już i błysz­czą­ce.

– Wiem o tem, ale w ta­kim ra­zie, dla­cze­goż… Urwa­ła i kil­ka razy wstrzą­snę­ła gło­wą, jak­by spę­dzićz niej chcia­ła na­tar­czy­we my­śli.

– Nie kończ! nie kończ! – za­wo­ła­ła pani Iza­bel­la z su­ro­wo­ścią cał­kiem u niej nie­zwy­kłą.

Adol­fi­na wsta­ła z krze­sła.

– Już prze­szło! – wy­mó­wi­ła z uśmie­chem, pod któ­rym drża­ły lek­ko de­li­kat­ne jej war­gi – do­praw­dy, mamo, tu, w tym Od­ro­po­lu, tak ci­cho, głu­cho, smut­no, że mi­mo­wo­li, róż­ne my­śli…

Nie do­koń­czy­ła.

Po­wo­li, znu­dzo­nym kro­kiem, po­su­wa­ła się wzdłuż jed­nej z dłu­gich ścian sali i roz­tar­gnio­ny wzrok ku por­tre­tom wzno­si­lą.

Her­ba­ta była już wy­pi­tą i cia­sta z kon­fi­tu­ra­mi zje­dzo­ne. Lo­kaj zbie­rał ze sto­łu srebr­ne i por­ce­la­no­we na­czy­nia. Pani

Iza­bel­la, z czo­łem na dło­ni wspar­tem, za­my­śli­ła się głę­bo­ko. Na­gle, pod­no­sząc gło­wę, za­wo­ła­ła:

– Adol­phi­ne! czy wiesz, co było z nami rok temu? jak raz dziś rok! przy­po­mnia­łam to so­bie w tej chwi­li zu­peł­nie do­kład­nie. Prze­jeż­dża­ły­śmy w nocy przez Ej­chen­bach i ksią­żę Ro­gol­ki­cza­go miał na so­bie ten bur­nus arab­ski, wiesz? z ka­pi­szo­nem! Po­wie­dzia­łam mu, że wy­glą­da w nim, jak wid­mo, a on od­po­wie­dział, że­bym była ostroż­ną, bo wid­ma upa­tru­ją so­bie isto­ty ży­ją­ce, do któ­rych kro­ków przy­wią­zu­ją się i ści­ga­ją je wszę­dzie… My­ślę, że ksią­żę jest te­raz…

– Mamo! czyj to por­tret? – wpa­dło jej w mowę gło­śne, za ple­ca­mi jej wy­mó­wio­ne py­ta­nie.

Pani Iza­bel­la obej­rza­ła się. Adol­fi­na, ze skrzy­żo­wa­ne­mi na pier­si ra­mio­na­mi i pod­nie­sio­ną twa­rzą, sta­ła przed tym sa­mym por­tre­tem, któ­ry w bla­skach za­cho­du wy­dał się jej był ży­wym pra­wie, groź­nym i strasz­nym. Te­raz ubiór i zbro­ja bo­ha­te­ra zni­ka­ły w pół­cie­niu, a twarz ob­la­na bia­łem świa­tłem lam­py, po­sia­da­ła wy­raz nie­ru­cho­mej, bez­den­nej za­du­my. Na wy­so­kiem czo­le wi­dać było wy­raź­nie dwie głę­bo­kie zmarszcz­ki, a z pod nich śmia­łe oczy, nie gro­zi­ły już jak wprzó­dy, lecz ze smut­kiem nie­zgłę­bio­nym zda­wa­ły się pa­trzeć w ja­kąś dal bez­brzeż­ną. Za­du­ma też ob­le­wa­ła bla­dą, wraż­li­wą twarz dziew­czy­ny, kie­dy, ze wzro­kiem utkwio­nym w sta­re ma­lo­wi­dło, za­py­ty­wa­ła:

– Mamo! czyj to por­tret?

Pani Iza­bel­la obej­rza­ła się, wznio­sła też w górę oczy i z roz­tar­gnie­niem od­po­wie­dzia­ła:

– Nie­wiem do­brze, moje dziec­ko… zda­je się… ale tak! przy­po­mi­nam so­bie; jest to… Czar­niec­ki…

– Pięk­ny! – pół­gło­sem wy­mó­wi­ła Adol­fi­na i za­py­ta­ła zno­wu:

– Kto to taki, ten Czar­niec­ki?

– Ależ moje dziec­ko, jak­że mo­żesz o tem nie wie­dzieć? Był to prze­cież sław­ny bo­ha­ter.

Adol­fi­na mil­cza­ła chwi­lę.

– Mamo! dla­cze­go on był bo­ha­te­rem? Pani Iza­bel­la stłu­mi­ła ziew­nię­cie i za­wo­ła­ła:

– Moja dro­ga! mó­wisz tak zu­peł­nie, jak gdy­byś nig­dy nie uczy­ła się hi­sto­ryi ro­dzin­ne­go kra­ju swe­go. Prze­cież za­le­ca­łam za­wsze pan­nie Ber­cie, aby cię jej uczy­ła i by­wa­łam nie­raz sama obec­ną przy tych lek­cy­ach… Aleś już za­po­mnia­ła tro­chę… Nic dziw­ne­go! á vrai dire, hi­sto­rya jest rze­czą bar­dzo su­chą, ale cóż ro­bić? po­win­ność przedew­szyst­kiem! a znać hi­sto­ryą swe­go kra­ju, dziec­ko moje, jest na­szą świę­tą po­win­no­ścią.

Ziew­nę­ła zno­wu. Adol­fi­na, w nie­dba­łej po­sta­wie i z przy­ga­słe­mi oczy­ma na­prze­ciw niej usia­dła.

– Cóż? – za­czę­ła pani Iza­bel­la – czy pa­mię­tasz, któ­ry z kró­lów na­szych przy­jął świę­tą wia­rę chrze­ści­jań­ską?

– Mie­czy­sław I – bez chwi­li wa­ha­nia od­po­wie­dzia­ła Adol­fi­na.

– A za kogo wy­szła kró­lo­wa Ja­dwi­ga?

– Za Wła­dy­sła­wa Ja­gieł­łę…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: