Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pierwsi Galicjanie: powieść z przeszłości - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pierwsi Galicjanie: powieść z przeszłości - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 484 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Po­wieść z prze­szło­ści

Wła­dy­sła­wa Ło­ziń­skie­go

Lwów,

Na­kła­dem Ka­ro­la Wil­da.

1867.

Z dru­kar­ni E. Wi­nia­rza.

SPIS ROZ­DZIA­ŁÓW.

Stro­ni­ca

I. Dziad so­kal­ski… 1

II. To­wa­rzysz­ka po­dró­ży… 17

III. W sto­li­cy… 33

IV. Ga­li­cja w ko­leb­ce… 65

V. Pan graf ja­ry­czow­ski… 70

VI. Pan Prat­zel v. Pu­del­pilz w kło­po­tach… 84

VII. Lwów. 99

VIII. Czło­wiek, któ­ry sam sie­bie ku­pił… 114 IX. Kto kogo oszu­ka?… 133

X. Ma­dej na no­wem sta­no­wi­sku… 158

XI. Okta­wa ra­cła­wic­ka… 174

XII. Ko­me­djan­ci… 198

XIII. Ty­siąc bu­te­lek szam­pa­na!… 215

XIV. Gry, wino i ko­bie­ty… 281

XV. Sza­tan i anioł… 252

XVI. Zło­wro­gi gość… 274

XVII. Shy­loc­ko­we spra­wy… 295

XVIII. Kto ko­cha oj­czy­znę, niech idzie na Wo­łosz­czy­znę…. 313

XIX. Nad Dnie­strem… 328

XX. Dwie sce­ny… 351

XXI. Ze­msta li­chwia­rza… 373

XXII. Re­du­ta… 389

XXIII. Mo­no­dram Ża­gwi­na… 410

XXIV. Epi­log… 423

WAŻ­NIEJ­SZE MYŁ­KI DRU­KU.

Na stro­nie

71 wiersz 2 od góry za­miast: ty­pem ja­kie­go, czy­taj: ty­pem jaki

121 wiersz 9 od dołu za­miast: i nada­wa­ła twa­rzy, czy­taj: co nada­wa­ło jej

176 wiersz 6 od góry za­miast: ra­port, czy­taj: re­spons.

192 wiersz 14 od dołu za­miast: mruk­nął, czy­taj: cią­gnął.I. DZIAD SO­KAL­SKI.

Nad­cho­dził wła­śnie czas, kie­dy dla Pol­ski za­ga­snąć mia­ły ostat­nie pro­mie­nie wol­no­ści….

Wy­pad­ki na­szej po­wie­ści od­by­wa­ją się na tej czę­ści zie­mi pol­skiej, któ­ra po­zba­wio­na wol­no­ści już od ca­łych dzie­sią­tek lat, prze­by­wa­ła wła­śnie no­wi­cjat swej zmie­nio­nej doli.

Je­ste­śmy w mło­dej jesz­cze bar­dzo Ga­li­cji, w roku 1793.

Było to w jed­nem z ma­łych mia­ste­czek na­szych, w So­ka­lu. W ko­ście­le 00. Ber­nar­dy­nów, słyn­nym w kra­ju ca­łym z łask Bo­żej Ro­dzi­ciel­ki, uwiel­bia­nej w cu­dow­nym swym ob­ra­zie, skoń­czy­ła się wła­śnie suma. Dzień był świą­tecz­ny i od­pu­sto­wy, więc mnó­stwo lu­dzi wy­cho­dzi­ło z prze­peł­nio­nej świą­ty­ni, po­więk­sza­jąc ruch od­pu­sto­we­go zgieł­ku przed ko­ścio­łem.

Ci­snę­li się w pro­gach ko­ścio­ła i oko­ło roz­sta­wio­nych ubo­cza kra­mów chłop­ko­wie smut­ne­go wej­rze­nia, któ­rzy po­spie­szy­li po­dzie­lić się z Bo­giem cza­sem wol­nym od ata­mań­skich i eko­nom­skich na­wo­ły­wań, prze­su­wa­ła się bra­cia szlach­ta za­go­no­wa i wio­sko­wa gro­mad­nie lub sa­mo­pas, krę­ci­li się w do­brej ko­mi­ty­wie z han­dlu­ją­cy­mi żyd­ka­mi bu­żań­scy fli­sa­cy.

Wśród zgieł­ku lu­dzi, snu­ją­cych się oko­ło przy­byt­ku opatrz­no­ści Bo­żej, prze­cha­dzał się tak­że or­gan opatrz­no­ści świa­to­wej. Ja­kieś wy­so­kie, chu­de i ko­ści­ste in­dy­wi­du­um z miną urzę­do­wą na ogo­lo­nej twa­rzy, z har­baj­tlem na grzbie­cie, w kła-pia­stym sur­du­cie z me­ta­lo­we­mi gu­za­mi, w obło­co­nych sztyl­pach z ogrom­ne­mi ostro­ga­mi, z trzci­ną w ręku i w za­tłusz­czo­nym trój­gra­nia­stym ka­pe­lu­szu na gło­wie, cho­dzi­ło szczu­dle­mi no­ga­mi tędy i owę­dy, spo­zie­ra­jąc z po­czu­ciem wyż­szo­ści na na­boż­ne tłu­my. Za niem drab ja­kiś wy­so­ki, z fi­zjo­nom­ją wi­docz­nie ro­dzi­mą, bo przy­po­mi­na­ją­cą ru­skie­go haj­du­ka, w ob­ci­słym i przy­krót­kim pół­fra­ku z gru­be­go, wy­tar­te­go suk­na, w skó­rza­nych wy­so­kich ka­ma­szach i z ogrom­nym bu­kiem w sze­ro­kiej ła­pie kro­czył w nie­od­stęp­nej asy­sten­cji.

Po wra­że­niu, ja­kie spra­wiał wi­dok tych dwóch lu­dzi, a zwłasz­cza pierw­sze­go, bo dru­gi wi­docz­nie bar­dzo pod­rzęd­ne­go był stop­nia, po­znać było ła­two urzę­do­wy ich cha­rak­ter. Roz­stę­py­wa­li się z naj­po­kor­niej­szem usza­no­wa­niem chło­pi, chy­ląc aż ku zie­mi swe czap­ki i ka­pe­lu­sze, kła­nia­li uni­że­nie prze­bie­ga­ją­cy żyd­ko­wie – jed­na tyl­ko szlach­ta za­go­no­wa w sza­rych lub nie­bie­skich żu­pa­nach, choć sza­bel swych po­zba­wio­na, mniej hucz­na i mniej bun­dziucz­na, mi­ja­ła ich nie­raz nie­uchy­la­jąc cza­pek, z rę­ko­ma za weł­nia­nym pa­sem lub przy su­mia­stym wą­sie. Na nie­jed­nej szla­chec­kiej twa­rzy od­bił się wpraw­dzie na spo­tka­nie je­go­mo­ścia z har­baj­tlem wy­raz nie­po­ko­ju lub przy­kre­go uczu­cia ja­kiejś nie­pew­no­ści – da­le­ko wię­cej jed­nak było ta­kich, któ­rzy mi­ja­li go z otwar­tą butą i in­dy­gna­cją w oku.

Nie­opo­dal od ko­ścio­ła roz­siadł się na zie­mi cały sze­reg dzia­dów, ist­nym wień­cem łach­ma­nów i bród roz­czo­chra­nych, ist­ną kli­ni­ką nóg krzy­wych, rąk uschłych i in­nych naj­prze­róż­niej­szych ka­lectw, praw­dzi­wym Ba­be­lem gło­sów ochrzy­płych, pod­no­szo­nych imie­niem wszyst­kich cnót chrze­ści­jań­skich, wszyst­kich świę­to­ści na­boż­nej wia­ry, ty­tu­łem ca­łe­go or­sza­ku świę­tych pa­tro­nów i cu­do­twór­ców. Ten na imię św. An­to­nie­go, pa­tro­na zgub za­kli­na, ów do św. Mi­ko­ła­ja cu­do­twór­cy się od­wo­łu­je, inny du­sze zmar­łych przy­po­mi­na, chcąc za­głu­szyć czwar­te­go, co wy­wo­dzi wła­śnie pieśń o cu­dow­nym ob­ra­zie so­kal­skim.

Nie­któ­rzy z nich z li­ra­mi u boku, po­krę­ca­ją na przy­graw­kę kor­ba­mi i stro­ją nie­po­słusz­ne gar­dła do la­men­to­we­go śpie­wu, za­pra­sza­jąc chłop­ków do słu­cha­nia bu­du­ją­cych pie­śni o Ła­za­rzu nę­dza­rzu, o pa­tro­nie Jan­to­nim, o Je­zu­sie Mi­la­tyń­skim. Zbie­ra­ją się gro­mad­ki chłop­ków, łak­ną­cych ob­ro­ku du­cho­we­go i lir skrzy­pu, każ­dy dziad znaj­du­je daw­ców i słu­cha­czy, ale tyl­ko koło jed­ne­go z nich ci­śnie się tłum znacz­ny i mno­żą­cy się co­raz to no­wy­mi przy­by­sza­mi.

Tam bo­wiem sie­dzi dziad nie lada, zna­ko­mi­tość na par­na­sie po­ezji dzia­dow­skiej, naj­gło­śniej­szy w oko­li­cy, naj­sku­tecz­niej­szy po­śred­nik mo­dłów w roz­ma­itych in­ten­cjach. Ma on lirę naj­dźwięcz­niej­szą i głos jak na dzia­da naj­czyst­szy, i za­pas pie­śni na­boż­nych i z sze­ro­kie­go świa­ta naj­bo­gat­szy.

Jest to sta­ry Ma­dej, dziad nad dzia­dy, wszyst­kich od­pu­stów uczest­nik, wszyst­kich miejsc cu­dow­nych piel­grzym, wszyst­kich oko­lic włó­czę­ga. I po­sta­cią swo­ją gó­ru­je on nad dzia­dy inne. Oto sie­dzi na pnia­ku, zdra­dza­jąc na­wet i w tej po­zy­cji swój wzrost oka­za­ły. Dłu­ga, gę­sto szpa­ko­wa­ta bro­da spły­wa mu aż po pas pra­wie, ubra­ny w płót­nian­kę brud­ną i ob­szar­pa­ną, udra­po­wa­ny ma­low­ni­czo zgrzeb­ną płach­tą, z dwo­ma bez­den­ne­mi tor­ba­mi na krzyż, tor­ba­mi, któ­rych ofiar­ki dzie­się­ciu od­pu­stów i jał­muż­na dzie­się­ciu gro­mad nie zdo­ła­ły­by wy­peł­nić, z ca­łym zbio­rem me­da­li­ków, szka­ple­rzy i ró­żań­ców na ob­na­żo­nej z efek­tem, ob­ro­słej, sil­nio skle­pio­nej pier­si, z lirą wisz­nio­wej bar­wy i sę­ka­tym ko­stu­rem u stóp bo­sych.

Sta­ry Ma­dej, jak za­wsze ma naj­licz­niej­szą i naj­do­bo­row­szą pu­blicz­ność, tak i te­raz naj­gęst­szem gro­nem słu­cha­czy oto­czo­ny. Na sa­mym prze­dzie stoi ja­kiś sta­ry szlach­cic cho­dacz­ko­wy z ogrom­nym si­wym wą­sem i po­tęż­ną szra­mą przez po­li­czek pra­wy, ongi może naj­gło­śniej­szy rę­bacz sej­mi­ko­wy lub kon­fe­de­rat bar­ski, dziś po­nie­wo­li spo­koj­ny pod­da­ny rzym­skie­go im­pe­rium, koło nie­go całe gro­no bra­ci szlach­ty z jed­ne­go za­ścian­ku, tuż przy nich dwo­je szla­che­tek z wa­sze­cia w wy­sza­rza­nych sa­je­ci­ko­wych żu­pa­nach, da­lej kil­ku ma­ło­miesz­czan w ba­ra­nich czap­kach na za­wia­sy, W ciem­nych fał­dzi­stych ka­po­tach, ów­dzie zno­wu haj­duk dwor­ski w opię­tych czek­cze­rach.

To wy­bór sam słu­cha­czy – a po za tą śmie­tan­ką od­pu­sto­wej pu­bli­ki do­pie­roż zgro­ma­dził się cały or­szak wie­śnia­ków, pa­trzą­cych na dzia­da Ma­de­ja cie­ka­wym wzro­kiem i z roz­war­te­mi usta­mi. Każ­dy pra­wie z słu­cha­czy przy­go­to­wał ogrom­ny mie­dziak au­str­jac­ki, bo Ma­dej koń­czy już wła­śnie ja­kąś przej­mu­ją­ca pieśń o mar­no­ści świa­ta.

Skoń­czył Ma­dej pieśń na­boż­ną, po­sy­pa­ły się gro­sze i już wie­lu ro­zejść się chcia­ło, kie­dy Ma­dej po­wiódł­szy okiem po licz­nem zgro­ma­dze­niu, za­wo­łał gło­śno i dzia­dow­skim ak­cen­tem:

– Daj wam Boże wiecz­ne pa­no­wa­nie za jał­muż­nę! Ja­śnie wiel­moż­ni pań­stwo – do­dał zwra­ca­jąc się do szlach­ty za­go­no­wej – moi zło­ci do­bro­dzie­je i wy chrze­ści­ja­nie do­brzy, po­słu­chaj­cie jesz­cze jed­nej pie­śni, ja­kiej nie sły­sze­li­ście nig­dy! War­ta ona dru­gie­go dud­ka dla bied­ne­go dzia­da!

Kie­dy tych słów do­ma­wiał, prze­ci­snął się w sam śro­dek słu­cha­czy ja­kiś mło­dzian do­rod­ny, po­dróż­no i skrom­nie ale z pań­ska ubra­ny, w krót­kim nie­bie­skim żu­pa­nie, w kar­ma­zy­no­wym koł­pacz­ku z kor­do­nem i szkla­ną kit­ką, przy srebr­nych ostro­gach i, co od razu obu­dzi­ło re­spekt u chło­pów a bra­ter­ską grzecz­ność u wa­sze­ciów, z sza­blą w blach­ma­lo­wej po­chwie na ban­do­le­cie.

Roz­stą­pi­ło się gro­no mło­dzia­no­wi, zro­bio­no mu miej­sce na sa­mym prze­dzie. On za­pew­ne in­nej przy­czy­ny zgieł­ku się spo­dzie­wał, bo z uśmie­chem roz­cza­ro­wa­nej cie­ka­wo­ści spoj­rzał na dzia­da, i chciał się już wy­co­fać z na­tło­ku, kie­dy Ma­dej kła­nia­jąc swą dłu­gą bro­dą za­apo­stro­fo­wał go ad per­so­nam:

– Ja­sny pa­ni­czu – wo­łał – i wy mi­ło­sier­ni chrze­ści­ja­nie! Za­śpie­wał­bym pieśń nig­dy jesz­cze może nie sły­sza­ną, ale…

– To za­śpie­waj – ode­zwał się mło­dy czło­wiek przy sza­bli.

Dziad Ma­dej ogląd­nął się ostroż­nie po tłu­mie, po­tem pod­niósł się z sie­dze­nia, sta­nął na pnia­ku i rzu­cił by­stro okiem do­ko­ła po nad gło­wy swo­ich słu­cha­czy…

Ruch ten jesz­cze bar­dziej roz­cie­ka­wił słu­cha­czy, a szlach­cic z si­wym wą­sem i szra­mą na twa­rzy ode­zwał się:

– A cze­góż się gaw­ro­nisz? Je­śli co do­bre­go to po­słu­cha­my…

Ma­dej raz jesz­cze rzu­cił okiem do­ko­ła a po­tem do­dał:

– Bo to mi­ło­sier­ny do­bro­dzie­ju, aby na­pa­ści na bied­ne­go nie było…

– Ja­kiej­że to na­pa­ści się bo­isz? – za­py­tał z uśmie­chem nie­zna­jo­my mło­dzian.

– Czy też przy­pad­kiem po bli­sko­ści nie ma tego… – za­py­tał dziad z oba­wą.

– Kogo?! – za­py­tał znie­cier­pli­wio­ny już szla­chet­ka ze szra­mą.

– A Miem­ca, mi­ło­sier­ny do­bro­dzie­ju – szep­nął dziad pół­gło­sem – bo Miem­cy się o to sier­dzą okrut­nie…

– Nie ma, nie ma! – uspa­ka­jał nie­zna­jo­my z lek­ką chmu­rą na czo­le.

– A choć­by, Mo­spa­nie tedy! – wark­nął szlach­cic ze szra­mą i po­krę­ca­jąc mar­so­wo wąsa trzep­nął się lewą ręką po boku, jak­by po sza­bli, któ­rej tam już od­daw­na nie było.

Dziad usiadł na­po­wrót na pnia­ku, wziął lirę na ko­la­na, i na­stro­ił twarz do uro­czy­stej miny… Po­tem chrząk­nął, i uczy­nił wstęp na li­rze zwy­kłą, prze­cią­głą przy­graw­ką. Był to pro­log bez słów, któ­ry tem bar­dziej roz­cie­ka­wił słu­cha­czy i na­stro­ił do uwa­gi.

Prze­brzmia­ła krót­ka, ża­ło­śna i za­wo­dzą­ca przy­graw­ka, a dziad od­tąd już akom­pa­niu­jąc tyl­ko lirą śpie­wał:

Śla­dem bie­da przy­szła, śla­dem,

Za zbyt­ka­mi, za nie­ła­dem,

Za zbyt­ka­mi, za nie­ła­dem…

Dłu­go nad gra­ni­cą sta­ła,

Wol­no­ści się do­tknąć bała,

Wol­no­ści się do­tknąć bala.

Wol­no­ści się do­tknąć bała,

Bo ją daw­no sza­no­wa­ła…

Wol­no­ści! nie­bie­skie dziec­ko!

Uło­wio­no cię zdra­dziec­ko!

W klat­kę cię moc­ną za­mknię­to,

Buj­nych skrzy­de­łek przy­cię­to!

Przed­tem u jed­ne­go sto­łu

Król z pod­da­nym jadł po­spo­łu.

Jak oj­ciec dzie­ci przyj­mo­wał,

Jak swych przy­ja­ciół czę­sto­wał.

Dziś mu u sto­łu klę­ka­ją,

Ko­ści z psię­ta­mi zbie­ra­ją.

Gło­wę kie­dyś w kra­ju dro­gą

Służ­ki pań­skie trą­cą nogą.

Po­chleb­cy go ota­cza­ją,

Pal­cem bied­ne­go sty­ka­ją,

Pal­cem bied­ne­go sty­ka­ją.

Ot, mó­wią, kość po­li­zu­je,

Daw­nej wol­no­ści ża­łu­je,

Daw­nej wol­no­ści ża­łu­je!…

Skoń­czył Ma­dej pieśń swo­ją.

Wy­do­był jesz­cze na za­koń­cze­nie kil­ka nut ża­ło­snych z swej liry i spoj­rzał z wy­ra­zem try­um­fu­ją­ce­go za­do­wo­le­nia po swych słu­cha­czach.

Pieśń ta nowa i nie­zwy­kła jak na od­pu­sto­we­go dzia­da, spra­wi­ła na gro­nie słu­cha­ją­cych wiel­kie wra­że­nie. Śpie­wał ją nad­to Ma­dej uro­czy­ściej i le­piej, niź­li zwy­kłe pie­śni dzia­dow­skie. Wpraw­dzie nuta była zwy­kła, prze­wle­kła i la­men­tu­ją­ca, ale tym ra­zem jak­by pod uro­kiem słów na­bie­ra­ła wy­ra­zu i uczu­cia rzew­no­ści.

Sto­kroć jed­nak głę­biej niż śpiew i la­ment liry, prze­ję­ła słu­cha­czy treść sama. Na­stą­pi­ło mil­cze­nie w gro­ma­dzie sto­ją­cych i nikt nie ru­szył z miej­sca. Każ­dy pra­wie z tych, któ­rzy ro­zu­mie­li sło­wa pie­śni, zda­wał się do­słu­chi­wać jesz­cze jej echa, brzmią­ce­go w ser­cu…

Pierw­szy szlach­cic z si­wym wą­sem i szra­mą przez pra­wy po­li­czek dał znak gło­śny wra­że­nia. Wy­buchł na­gle gło­śnym pła­czem, a po zbruż­dżo­nem licu i po za­ma­szy­stym wą­sie spły­nę­ły mu łzy ser­decz­ne… Wspo­mnie­nia daw­nej zło­tej wol­no­ści, któ­rej nie­raz mu­siał być czyn­nym i gło­śnym uczest­ni­kiem, schwy­ci­ły po­tęż­nie za ser­ca daw­ne­go rę­baj­ły czy kon­fe­de­ra­ta…

Pa­trząc z współ­czu­ciem na szlo­cha­ją­ce­go pana ojca, i bra­ta sta­li nie­ru­cho­mo roz­rzew­nie­ni za­ścian­kow­cy… Za­du­mał się smut­no szla­chet­ką w sa­je­ci­ko­wym żu­pa­nie i po­trzą­sał gło­wą i swą cza­pą wy­so­ką sto­ją­cy obok nie­go ma­ło­miesz­cza­nin…

Nie­zna­jo­my mło­dzian za­ru­mie­nił się moc­no, twarz do­rod­ną po­chy­lił ku zie­mi, a ręką ści­skał swą sza­blę…

Jed­ni tyl­ko chło­pi wąt­pli­we od­nie­śli wra­że­nie z dzia­dow­skiej pie­śni. Bez­myśl­nem okiem spo­glą­da­li to na dzia­da, to na szlach­tę, to wre­ście po so­bie. Słu­cha­li oni z wiel­ką cie­ka­wo­ścią pie­śni i te­raz jesz­cze cie­ka­we szep­ty szem­rzą w ich gro­nie, ale nie ro­zu­mie­li my­śli, bo w ser­cach ich nie­ste­ty, prze­szłość nie na­pię­ła żad­nej stru­ny, któ­ra­by za­drżeć i ode­zwać się mo­gła na taką skar­gę…

Pod­czas gdy wszy­scy tak za­ję­ci byli po swo­je­mu wra­że­niem pie­śni Ma­de­jo­wej, go­to­wa­ła się sce­na, któ­rą snać prze­wi­dy­wał był Ma­dej z oba­wą, kie­dy przed roz­po­czę­ciem śpie­wu tak ostroż­nie roz­glą­dał się do koła.

Nikt pod­czas sa­me­go śpie­wu nie uwa­żał, ie za­le­d­wie dziad roz­po­czął pieśń tak nie­zwy­kłą, owo in­dy­wi­du­um w kła­pia­stym sur­du­cie i z har­baj­tlem na grzbie­cie sta­nę­ło w nie­od­łącz­nej asy­sten­cji swe­go to­wa­rzy­sza tuż za ple­cy­ma Ma­de­ja. Je­go­mość z har­baj­tlem był to urzęd­nik z kraj­sam­tu, a jego to­wa­rzysz ro­dza­jem wy­ko­naw­cze­go or­ga­nu.

Urzęd­nik ro­zu­miał do­brze po pol­sku a moie na­wet był Po­la­kiem. W owym cza­sie tro­chę miejsc pod­rzęd­nych urzę­do­wych na pro­win­cji znaj­do­wa­ło się już w ręku kra­jow­ców. Zresz­tą miał rząd na­wet na sa­mym wstę­pie swe­go pa­no­wa­nia w Ga­li­cji go­to­wych urzęd­ni­ków niż­szej ran­gi w wy­słu­żo­nych pod­ofi­ce­rach uła­nów Szy­bil­skie­go.

Je­ne­rał Szy­bil­ski, syn kmie­cy, nie­gdyś ko­niu­szy u księ­cia Wo­je­wo­dy Lu­bo­mir­skie­go, wstą­pił był jesz­cze za cza­sów sied­mio­let­niej woj­ny do au­str­jac­kich sze­re­gów, a do­słu­żyw­szy się tu stop­nia puł­kow­ni­ka, zor­ga­ni­zo­wał w arm­ji pułk uła­nów. Byli to pierw­si uła­ni w arm­ji au­str­jac­kiej. Wer­bo­wa­ny za po­zwo­le­niem Rze­czy­po­spo­li­tej, skła­dał się pułk ten z sa­mych pra­wie Po­la­ków, któ­rzy za­sły­nę­li w woj­nach z pru­skim Fry­cem.

Z pod­ofi­ce­rów tego puł­ku miał rząd au­str­jac­ki pierw­szych urzęd­ni­ków, świa­do­mych ję­zy­ka pol­skie­go. I nasz je­go­mość z har­baj­tlem za­kra­wał miną i woj­sko­wem trzy­ma­niem się na Szy­bil­czy­ka. Stał on pod­czas śpie­wu obok dzia­da, ści­ska­jąc la­skę w chu­dej ży­la­stej pię­ści.

Gdy dziad skoń­czył, on po­stą­pił na­przód, wy­prę­żył się jesz­cze wy­żej i za­wo­łał gło­śno:

– Was ist das?! Go ty śmiesz śpie­wać dzia­dow­ski ło­trze!

I pod­nió­sł­szy la­skę spu­ścił ją z za­ma­chem na lirę Ma­de­ja. Lira pę­kła z ża­ło­snym to­nem, a Ma­dej po­rwał się jak opa­rzo­ny na rów­ne nogi…

Je­go­mość z har­baj­tlem chwy­cił dzia­da sil­nie za ra­mię.

– Już cię dru­gi raz chwy­tam na uczyn­ku, ło­trze! – za­wo­łał – ale te­raz już cię nie pusz­czę.

Na ski­nie­nie zbli­ży­ła się i asy­sten­cja w skó­rza­nych ka­ma­szach, po­trzą­sa­jąc sę­ka­tym bu­kiem.

Jak­by wy­miótł wy­nie­śli się chło­pi, ucie­ka­jąc prze­ra­że­ni na wszyst­kie stro­ny.

– Bierz go! – za­wo­łał je­go­mość z har­baj­tlem.

I pal­nął dzia­da la­ską po ple­cach, jak­by mu chciał dać przed­smak tego, co go cze­ka póź­niej. Sąż­ni­sta fi­gu­ra w ka­ma­szach splu­nę­ła w garść dla ani­mu­szu i chwy­ci­ła obu­rącz Ma­de­ja.

– Mi­ło­sier­ny do­bro­dzie­ju!…… – ozwał się bła­gal­nym gło­sem dziad Ma­dej.

Ale po­trą­co­ny sil­nie przez urzę­do­we­go słu­gu­sa po­to­czył się na­przód w nie­przy­jem­ną dro­gę.

– Hola Mo­spa­nie! – dał się na­gle sły­szeć głos do­nio­sły.

Mło­dzian nie­zna­jo­my w kar­ma­zy­no­wym koł­pacz­ku sta­nął tuż przed Ma­de­jem.

– Hola Mo­spa­nie tedy! – huk­nął sta­ry szlach­cic ze szra­mą i przy­był tak­że z su­kur­sem.

– Puść­cie go! – za­wo­łał nie­zna­jo­my.

– Pu­ścić Mo­spa­nie, bo!… – za­wtó­rzył groź­nym gło­sem sta­ry szlach­cic.

Roz­gnie­wa­ła sro­dze ta in­ter­wen­cja je­go­mo­ścię z har­baj­tlem, po­czer­wie­niał ze zło­ści i za­wi­nął groź­nie la­ską.

– Fora schelm! – krzyk­nął na obroń­ców dzia­da.

I po­ma­ga­jąc słu­gu­so­wi uchwy­cił się Ma­de­ja jed­ną ręką, a dru­gą od­trą­cił sil­nie nie­zna­jo­me­go mło­dzień­ca.

Nie­zna­jo­me­mu krew na­bie­gła do twa­rzy, pchnął sil­nie ata­ku­ją­ce­go i oba­lił go na zie­mię. Rów­no­cze­śnie po­to­czył się na zie­mię sąż­ni­sty słu­gus pod rę­ka­mi ja­re­go szlach­ci­ca.

Je­go­mość z har­baj­tlem po­rwał się szyb­ko z zie­mi, zgrzyt­nął zę­ba­mi i śmia­ło na­tarł la­ską na mło­de­go czło­wie­ka. Nie­ba­wem i straż jego sta­nąw­szy na no­gach po­spie­szy­ła mu w su­kurs z sę­ka­tą pał­ką.

Mło­dy nie­zna­jo­my do­był sza­bli, a sta­ry szlach­cic chwy­cił za le­żą­cy na zie­mi ko­stur Ma­de­ja. Po­sy­pa­ły się gę­ste pła­zy i razy na ata­ku­ją­cych. Je­go­mość z har­baj­tlem i jego straż mu­sie­li się sal­wo­wać co­fa­niem.

– Zwo­łaj chło­pów, niech ła­pią wszyst­kich trzech oprysz­ków! – za­wo­łał pierw­szy do swe­go ad­ju­tan­ta – ja przy­pro­wa­dzę dra­go­nów!

I pu­ścił się bie­giem ku mia­stu.

– Ucie­kaj­my! mi­ło­sier­ni do­bro­dzie­je! – za­wo­łał dziad pierw­szy.

– W mie­ście sto­ją Wal­lo­ny! – ostrzegł szla­chet­ką w sa­je­to­wym żu­pa­nie zbli­ża­jąc się do nie­zna­jo­me­go.

Nie­zna­jo­my scho­wał zwol­na sza­blę do po­chwy i rzekł do Ma­de­ja.

– Nie bój się dzia­du! nie damy się! Chodź­my!

I z dzia­dem i sta­rym szlach­ci­cem od­da­lił się spo­koj­nym i wol­nym kro­kiem z miej­sca awan­tur­ni­czej sce­ny. Chło­pi, choć zga­nia­ni do kupy przez po­li­cjan­ta w ka­ma­szach, roz­stą­pi­li się prze­cho­dzą­cym i uchy­li­li po­kor­nie ka­pe­lu­szy przed kar­ma­zy­no­wym koł­pacz­kiem.

Po dro­dze po­że­gnał się sta­ry szlach­cic z nie­zna­jo­mym mło­dzia­nem i skrę­cił w bocz­ną ulicz­kę spiesz­nym kro­kiem, sal­wu­jąc się przed ze­mstą je­go­mo­ści z har­baj­tlem i ura­żo­nej w oso­bie jego wła­dzy. Nie­zna­jo­my tym­cza­sem szedł na­przód i nie­ba­wem sta­nął przed li­chym ży­dow­skim za­jaz­dem. Dziad Ma­dej szedł w ślad za nim, trzy­ma­jąc tro­skli­wie pęk­nię­tą lirę w rę­kach i oglą­da­jąc się z oba­wa po za sie­bie.

Przed bra­mą za­jaz­du cze­kał wy­ro­stek z dwo­ma koń­mi i sta­ła uprzę­zo­na, wy­ła­do­wa­na te­li­ga.

– Go­tó­weś Wa­syl­ku? – za­py­tał mło­dzie­niec.

– Go­tów ja­sny pa­nie!

– Więc ru­sza­my! – od­parł nie­zna­jo­my.

I uchwy­ciw­szy uzdę wspiął się w strze­mię.

Ma­dej pa­trzył roz­pacz­li­wie na przy­go­to­wa­nia do od­jaz­du.

– Ja­sny pa­ni­czu! Mi­ło­sier­ny do­bro­dzie­ju! – po­czął la­men­to­wać – a cóż się ze mną sta­nie?

Mło­dzian, któ­ry po­dob­no już był za­po­mniał o swym to­wa­rzy­szu, po­pa­trzył nań z uśmie­chem…

– Cóż ja po­cznę nę­dzarz nie­szczę­śli­wy – de­spe­ro­wał Ma­dej – zła­pią mnie dra­go­ny, ćwi­czyć mnie będą, do ka­łau­zu za­mkną!

To ostat­nie zwłasz­cza, od­ję­cie swo­bo­dy oso­bi­stej, mu­sia­ło być naj­strasz­niej­szem dla sta­re­go włó­czę­gi.

Nie­zna­jo­my uśmiech­nął się po­wtór­nie z szcze­rą żar­to­bli­wo­ścią, i jak­by fol­gu­jąc ja­kie­muś na­głe­mu kon­cep­to­wi, rzekł:

– Jedź ze mną!

Dziad ura­do­wa­ny po­sko­czył z miej­sca, jak­by chciał do­siąść luź­ne­go ko­nia.

– Sia­daj na te­li­gę!

Nie mó­wić tego dwa razy Ma­de­jo­wi. Gdzie? któ­rę­dy? to były nie­zna­ne dlań py­ta­nia. Za chwi­lę sie­dział już obok woź­ni­cy na wy­pa­ko­wa­nej te­li­dze.

Tym­cza­sem sie­dział już w sio­dle mło­dzian, za­żył dziel­ne­go ko­nia, po­pra­wił koł­pacz­ka, brzęk­nął sza­blą i ru­szył z miej­sca. Za nim na ko­niu wy­ro­stek z luź­nym wierz­chow­cem na tro­ku, a w tyle te­li­ga, cią­gnio­na przez dwa sil­ne i rą­cze ko­nie.

Kłu­sem mi­nę­li mia­sto. Dzień był po­god­ny, a choć je­sień mia­ła się ku schył­ko­wi, słoń­ce nie­tyl­ko grza­ło, ale pie­kło na­wet. Gdy wy­je­cha­li na dro­gę w czy­ste pole, mło­dzian po­wstrzy­mał ko­nia i zrów­nał się z te­li­ga.

– Jak­że ty się na­zy­wasz? – za­py­tał nie­zna­jo­my dzia­da.

– Ma­dej, ja­sny pa­ni­czu!

– A zką­dżeś ty Ma­de­ju, czy z baj­ki?…

– A tak jak­by z baj­ki, ja­sny pa­ni­czu – od­po­wie­dział Ma­dej po­wsta­jąc na te­li­dze i wy­cią­ga­jąc się ku jeźdź­co­wi – bo z niz­kąd! Gdzie to dzia­da py­tać zkąd on? Z sze­ro­kie­go świa­ta, z dróg krzy­żo­wych, z pod fi­gur świę­tych, z kruch­ty, z ko­ściel­ne­go pro­gu! Zkąd dziad? ztam­tąd, gdzie psy nie do­bre, a do­kąd? tam gdzie cha­ta mi­ło­sier­na, albo lu­dzie na od­pu­ście…

Uśmiech­nął się na tę le­gi­ty­ma­cję jo­wial­nie mło­dy jeź­dziec, a po chwi­li za­py­tał:

– A kto cie­bie Ma­de­ju tej pie­śni na­uczył? Czyś ją sam może uło­żył?

– A gdzież­by tam, ja­sny pa­ni­czu – od­parł Ma­dej – gdzie głu­pie­mu dzia­do­wi stać na pieśń taką! Kuda kuch­ti do pa­ty­ny, jak mó­wią nasi lu­dzie. Wy­uczył mnie jej je­den pan do­bry i bar­dzo mą­dry, co ta­kie pie­śni w mig ukła­da, tak pro­sto z gło­wy, i na­boż­ne i świa­to­we…

– A któż to taki?

– Pan Kar­piń­ski, ja­sny pa­ni­czu.

– A! pew­nie pan Fran­ci­szek Kar­piń­ski! – po­de­rwał z za­ję­ciem mło­dzian.

– To, to, ja­sny pa­ni­czu, pan Fran­ci­szek Kar­piń­ski, niech mu Bóg da wiek dłu­gi i szczę­śli­we pa­no­wa­nie!

– Bło­go­sła­wisz mu, że cię na­uczył wa­bić Niem­ców na swo­ją wła­sną skó­rę… – za­śmiał się mło­dy jeź­dziec.

– A! co tam pa­nie! pieśń pie­śnią a Miem­cy Miem­ca­mi, a panu Kar­piń­skie­mu ta­kij niech Bóg da wiek dłu­gi i szczę­śli­we pa­no­wa­nie. Na­ba­wił ja się tą pie­śnią już nie­raz bie­dy na róż­nych od­pu­stach, ale za­wsze czło­wiek wy­pły­nął za ła­ską Bożą i mi­ło­sier­nych do­bro­dziei!

– A gdzie­żeś ty się ze­szedł z pa­nem Kar­piń­skim?

– Dziad wszę­dy łazi, to nie­raz i do­brze tra­fi, ja­sny pa­ni­czu! Od od­pu­stu do od­pu­stu, to i cały świat chrze­ś­cjań­ski przejść by moż­na, gdy­by nogi stat­ko­wa­ły. Był ja też pod Brze­za­na­mi, ta za­sze­dłem i do Do­bro­wód, tam ten pan Kar­piń­ski sie­dział. Za­czął ja grać przed pro­giem, pan Kar­piń­ski wy­szedł, po­słu­chał i po­wia­da: "Co ty dzia­du śpie­wać umiesz – po­cze­kaj, ja cię na­uczę ład­nej pie­śni!" I za­trzy­mał mnie w domu przez trzy dni, i jak za­czął sło­wo po sło­wie pod­ga­dy­wać i uczyć, tak dziad się wy­uczył cał­ko­wi­tej pie­śni. By­łem po­tem i dru­gi raz u pana Kar­piń­skie­go, ale go już nie było w Do­bro­wo­dach, wy­je­chał do War­sza­wy, do kró­la pol­skie­go.

Kie­dy tak Ma­dej roz­ma­wiał z swym wy­ba­wi­cie­lem, usły­sza­no z dala głu­chy ten­tent koni. Mło­dy jeź­dziec zwró­cił ko­nia, spoj­rzał by­stro po za sie­bie i za­wo­łał:

– Ści­ga­ją nas!

Istot­nie na re­kwi­zy­cję owe­go urzęd­ni­ka z kraj­sam­tu wy­ru­szył z mia­sta kwa­te­ru­ją­cy tam­że od­dział jaz­dy z puł­ku wal­loń­skie­go. Za­wa­hał się nie­zna­jo­my, sza­lo­na buta mło­dzień­ca rada by sta­wić czo­ło ści­ga­ją­cym, ale roz­są­dek prze­mógł. Dziad już wcze­śniej wy­rwał bicz woź­ni­cy i za­ciął ko­nie u te­li­gi, któ­ra sza­lo­nym pę­dem po­to­czy­ła się na­przód. Mło­dy jeź­dziec dał tak­że ko­niu ostro­gów i ru­szył wraz z wy­rost­kiem z ko­py­ta. Dziel­ne ko­nie lo­tem pio­ru­nu po­my­ka­ły się po nie­rów­nej dro­dze… W do­brej od­le­gło­ści z tyłu dar­ły się na­przód na swych cięż­kich ko­niach Wal­lo­ny…II. TO­WA­RZYSZ­KA PO­DRÓ­ŻY.

Nie dłu­go ści­gał od­dział Wal­lo­nów na­szych po­dróż­nych. Znacz­na od­le­głość, o któ­rą go wy­prze­dzi­li ucie­ka­ją­cy, trud­ność do­go­nie­nia dziel­nych koni mło­de­go nie­zna­jo­me­go, zresz­tą mało waż­na w grun­cie przy­czy­na po­go­ni, to wszyst­ko znie­chę­ci­ło do­wódz­cę od­dzia­łu, tak że za­nie­chał dal­szych wy­ści­gów i wró­cił z żoł­nie­rza­mi do So­ka­la.

Tym­cza­sem nasi po­dróż­ni, uszedł­szy na­stęp­stwom jed­nej przy­go­dy, spo­tka­li się nie­ba­wem z dru­gą. Pę­dząc na­przód z sza­lo­ną szyb­ko­ścią nie uwa­ża­li nasi po­dróż­ni, że nie­opo­dal przed nimi to­czy­ła się po­wo­li wiel­ka i cięż­ka lan­da­ra. Po­chy­lo­ny nie­co na sio­dle mło­dy jeź­dziec, któ­re­mu ka­re­ta ta wy­ro­sła przed oczy­ma jak­by z pod zie­mi, mi­nął ją szyb­ko, ale te­li­ga pę­dzą­ca nie­co w tyle, wy­mi­ja­jąc w szyb­kim ru­chu ka­re­tę, za­cze­pi­ła ko­ła­mi swe­mi o koła po­wo­zu. Na­stą­pi­ło moc­ne wstrzą­śnie­nie, oba wozy wy­rzu­co­ne z swej ko­lei po­wstrzy­ma­ły się na dro­dze.

Z ka­re­ty ode­zwał się prze­ra­żo­ny głos ko­bie­cy.

Mło­dy jeź­dziec po­wstrzy­mał ko­nia i zmię­szał się nie­po­ma­łu, uj­rzaw­szy w po­wo­zie mło­dą damę, prze­stra­szo­ną bar­dzo tym wy­pad­kiem. Jed­nym pra­wie sko­kiem swe­go ko­nia – sta­nął u obu wo­zów i chciał już wy­buch­nąć gnie­wem na nie­uważ­ne­go woź­ni­cę, gdy na­raz usły­szał dźwięcz­ny gło­sik:

– A to mi grzecz­nie, pa­nie ka­wa­le­rze, twoi lu­dzie na­ba­wi­li mnie prze­stra­chu a mój po­wóz pew­nie po­ła­ma­ny…

Mło­dy jeź­dziec za­ru­mie­nił się cały, a zmie­rzo­ny za­dą­sa­nym wzro­kiem po­dróż­nej za­le­d­wie wy­jąk­nął:

– Istot­nie, pani… ra­czy da­ro­wać… nie­zmier­nie przy­kro mi… I uchy­la­jąc koł­pacz­ka niz­ko z głę­bo­kiem po­mie­sza­niem skło­nił się z ko­nia da­mie.

Po­tem ze­sko­czyw­szy szyb­ko z sio­dła, skło­nił się po­wtór­nie i z wzro­kiem peł­nym gnie­wu i za­kło­po­ta­nia za­rów­no rzu­cił się ku swo­im słu­gom, aby wraz z nimi ogląd­nąć skut­ki nie­mi­łe­go wy­pad­ku.

– Nie trudź się Wać­pan, pro­szę – ode­zwał się ten­że­sam dźwięcz­ny gło­sik i mała zgrab­na rącz­ka ge­stem uspa­ka­ja­ją­cym wy­su­nę­ła się z po­wo­zu.

Na szczę­ście po­wo­zo­wi damy nic się nie sta­ło. Ko­nie szarp­nąw­szy sil­nie za­ha­czo­ną te­li­gę urwa­ły po­stron­ki, a tym spo­so­bem osie obu wo­zów nie po­nio­sły szwan­ku. Mło­dzian ochło­nąw­szy nie­co z po­mie­sza­nia zbli­żył się do po­wo­zu i rzekł:

– Mogę przy­najm­niej za­pew­nić, że po­wóz pani nie uszko­dzo­ny, i że cała ta przy­kra przy­go­da tyl­ko chwi­lo­wo za­nie­po­ko­iła pa­nią, za co po­wtór­nie bła­gam o prze­ba­cze­nie…

Dama uśmiech­nę­ła się z lek­ka, ab­sol­wu­jąc mło­dzia­na ła­skaw­szem już spoj­rze­niem. Obo­je spoj­rze­li w mil­cze­niu na sie­bie. Nie­zna­jo­my po­prze­stał w ob­ser­wa­cji na krót­kiem tyl­ko i nie­śmia­łem spoj­rze­niu i, ma­sku­jąc nowe po­mię­sza­nie, po­czął się uważ­nie przy­pa­try­wać słu­gom dźwi­ga­ją­cym te­li­gę – po­droż­na dama tym­cza­sem cie­ka­wie i z za­ję­ciem przy­pa­try­wa­ła się do­rod­ne­mu mło­dzia­no­wi.

I my sko­rzy­sta­my z chwi­li tego mil­cze­nia i za­po­zna­my bli­żej czy­tel­ni­ka z obie­ma po­sta­cia­mi.

Już po sa­mym ekwi­pa­żu po­znać było moż­na, że wła­ści­ciel­ka jego na­le­żeć musi do sta­nu dam bar­dzo mod­ne­go i ma­gnac­kie­go tonu. Była to na pół po­dróż­na ale z wiel­kim zbyt­kiem przy­ozdo­bio­na an­giel­ska ba­star­da, wy­bi­ta we­wnątrz bo­ga­tą ma­ter­ją. Czte­ry pięk­ne ko­nie lśni­ły w pysz­nej swej uprzę­ży i po­wie­wa­ły wy­so­kie­mi ki­ta­mi a po­wo­ził fo­ryś w stro­ju pocz­tyl­jo­na, w pą­so­wym ży­le­cie i pa­lo­nych bu­tach. Koło nie­go sie­dział wy­ro­stek zgrab­ny, ro­dzaj pa­zia, ubra­ny ciem­no, z hisz­pań­ska, w cza­pecz­ce z stru­sie­mi pió­ra­mi.

Sama pani była tak­że w stro­ju naj­wy­twor­niej­szym ów­cze­snych ele­gan­tek war­szaw­skich. Po­zna­łeś to od razu po pysz­nej ro­bie je­dwab­nej, po przed­nich ko­ron­kach na me­ne­lach i w wy­cię­ciu gor­su, po sta­ran­nej i mod­nej fry­zu­rze w pu­dro­wa­ne pu­kle à la Sévi­gné, i po je­sien­nym dro­gim płasz­czy­ku, któ­rym się z lek­ka osła­nia­ła. Była to dama nie naj­pierw­szej mło­do­ści ale nie­za­wod­nie naj­pierw­szej uro­dy. Mo­gła mieć lat górą trzy­dzie­ści, ale wdzię­ki jej zda­wa­ły się być wła­śnie na ze­ni­cie swe­go roz­kwi­tu i bla­sku. Twa­rzycz­ka w prze­ślicz­ny owal uto­czo­na, no­sek nie kla­sycz­ny wpraw­dzie ale wdzięcz­nie i fi­lu­ter­nie skro­jo­ny, usta ró­ża­ne, śmie­ją­ce, jak­by tyl­ko do roz­ko­szy słów i po­ca­łun­ków prze – zna­czo­ne. Czar­ne, go­re­ją­ce ogniem ży­cia oczy od­bi­ja­ły cza­row­nie od bia­łej, z lek­ka ró­żem ukra­śnio­nej twa­rzy.

Nie­zna­jo­my mło­dzian był w swo­im ro­dza­ju ty­pem na­tu­ral­nej, pol­skiej uro­dy. Twarz jego nie mia­ła pre­ten­sji do tej wy­twor­no­ści ry­sów, do tej ro­man­so­wej bla­do­ści cery, do tego ca­łe­go wy­ra­zu don­żu­ań­skiej kwa­li­fi­ka­cji, w któ­rym się lu­bu­ją sa­lo­no­wi es­te­ty­cy, za któ­rym prze­pa­da­ją sa­lo­no­we ser­ca. Była to nie­za­wod­nie pięk­ność praw­dzi­wie męz­ka, ale pięk­ność zdro­wa, czer­stwa i na­tu­ral­na. Twarz jego o szla­chet­nych ale bez­pre­ten­sjo­nal­nych ry­sach, ru­mia­na i świe­ża, mia­ła peł­ność pierw­szej mło­do­ści, ale ude­rza­ła za­ra­zem sil­nym, męz­kim wy­ra­zem, okra­szał ją mło­dy, pod­krę­co­ny czar­ny wą­sik a oży­wiał wzrok ja­sny, swo­bod­ny, so­ko­li.

Pierw­szy jego wi­dok, kie­dy jesz­cze na ko­niu rzu­cił się ku po­wo­zo­wi w śmia­łym sko­ku, spra­wił na prze­jezd­nej da­mie wi­docz­ne i bar­dzo ko­rzyst­ne wra­że­nie. Pięk­ny bo też był w mło­dzień­czej ener­gji i sile swej jędr­nej a smu­kłej po­sta­ci, na dziel­nym ko­niu bia­łym, w swo­bod­nej, ry­cer­skiej po­sta­wie śmia­łe­go jeźdź­ca, taki hoży i do­rod­ny, taki ma­low­ni­czy w swym nie­bie­skim żu­pa­ni­ku, prze­pa­sa­nym za­miast pasa ta­śmą sre­brzy­stą, w swym z ju­nac­ka osa­dzo­nym na gło­wie koł­pacz­ku, z kitą bia­łą i przy tej sza­bli, któ­ra tak wdzięcz­nie uzu­peł­nia­ła dziel­ny wy­raz ca­łej jego po­sta­ci!…

Kie­dy ze­sko­czył z bie­gu­na i sta­nął u po­wo­zu damy, ude­rzy­ła za­raz pew­na cie­ka­wa od­mien­ność, po­wie­dział­bym kon­trast na­wet mię­dzy obie­ma po­sta­cia­mi.

Ona, pięk­ność skoń­czo­na, w wie­ku, po któ­rym dal­sze lata już nie przy­byt­kiem ale ubyt­kiem wdzię­ków się zna­czą, rzu­co­na z swo­bod­nym wdzię­kiem w po­wo­zie, wię­cej w nim le­żąc niż sie­dząc, z tą wy­cią­gnię­tą na­przód małą nóż­ką w pa­ryz­kim trze­wicz­ku, z tą zwró­co­ną i na­chy­lo­ną ku nie­mu twa­rzycz­ką, doj­rza­łą już w swej pięk­no­ści, z tą całą sa­mo­wie­dzą i pew­no­ścią swych wdzię­ków i ich prze­wa­gi, z tym ca­łym wy­ra­zem pew­nej roz­kosz­nej ko­kie­ter­ji w ca­łej po­sta­ci – pa­trzy­ła na nie­zna­jo­me­go mło­dzia­na okiem cie­ka­wem i fi­glar­nem. On z tą na­iw­ną pro­sto­tą, z chło­pię­cą nie­mal nie­śmia­ło­ścią, z ru­mień­cem po­mie­sza­nia na do­rod­nem licu, to spusz­czo­nym w kło­po­cie ku pier­si, to gdzieś na boku szu­ka­ją­cym za­ję­cia wzro­kiem zdra­dzał wi­docz­nie, ie śmie­lej mu na sio­dle, niż przy stop­niach mod­ne­go po­wo­zu, że łac­niej mu pa­trzeć w otwór na­bi­tej lufy niż w cie­ka­wy i fi­glar­ny blask pięk­nych oczu ko­bie­ty… Tym­cza­sem służ­ba uprząt­nę­ła się do resz­ty z ro­bo­tą.

– Prze­szko­da usu­nię­ta! – ozwał się mło­dzie­niec, zwra­ca­jąc się do damy.

– Dzię­ku­ję – skło­ni­ła się z cza­ru­ją­cym uśmie­chem nie­zna­jo­me­mu. Ale nie mógł­byś mi po­wie­dzieć, pa­nie ka­wa­le­rze – do­da­ła – cze­mu w tak sza­lo­nym po­śpie­chu pę­dzi­li­ście po dro­dze?…

Mło­dzie­niec za­ru­mie­nił się jesz­cze bar­dziej.

– Wstyd mi wy­znać… ale…

– Co? ucie­ka­łeś Wać­pan?

– Tak jest – od­parł mło­dy czło­wiek – mógł­bym po­wie­dzieć, pierw­szy raz w ży­ciu, i słusz­nie też zo­sta­łem uka­ra­ny.

– Więc ucie­ka­łeś Wać­pan istot­nie? A to dla cze­go? przed kim, z kim? – py­ta­ła da­lej po­dróż­na dama-z żar­to­bli­wym uśmie­chem.

Mło­dzian chciał w po­mie­sza­niu swem dać od razu krót­ką od­po­wiedź i mi­mo­wo­li pra­wie zro­bił ruch wska­zu­ją­cy dzia­da.

Dama spoj­rza­ła z zdzi­wie­niem na Ma­de­ja, któ­ry sie­dząc na te­li­dze skło­nił z że­bra­czą po­ko­rą ob­na­żo­ną gło­wę.

– Jak­to z tym dzia­dem?… fi! ka­wa­le­rze, żar­tu­jesz? Sły­sza­łam, że mło­dzi pa­ni­cze jak Wać­pan ucie­ka­li z mło­de­mi pan­na­mi, ale z dzia­dem!… Cha, cha, cha!… cóż to za awan­tu­ra?…

I za­śmia­ła się szcze­rze swym srebr­nym gło­si­kiem.

– Istot­nie, że awan­tu­ra… – bąk­nął mło­dy czło­wiek, krę­cąc ban­do­le­tem od sza­bli.

– A! śmiesz­na być musi, wy­obra­żam so­bie… Ale wiesz Wać­pan co, opo­wiedz mi ją… Nu­dzę się śmier­tel­nie, wlo­kąc się tą nie­mi­ło­sier­ną dro­gą…

I mie­rząc mło­de­go czło­wie­ka wzro­kiem peł­nym pu­sto­ty za­py­ta­ła:

– Do­ką­dże to, pa­nie ka­wa­le­rze?

– Do Lwo­wa.

– Wy­bor­nie! Mamy więc, ile mi się zda­je, go­dzi­nę jesz­cze wspól­nej dro­gi… Przyjm pan miej­sce w po­wo­zie, bar­dzo pro­szę…

I małą swą rącz­ką zro­bi­ła ruch za­pra­sza­ją­cy.

Na ta­kie ob­ce­so­we za­pro­sze­nie pięk­nej damy zmię­szał się nasz mło­dzian jesz­cze bar­dziej i skło­nił się w mil­cze­niu. Po­dróż­na usu­nę­ła się w prze­ciw­ną stro­nę po­wo­zu.

__ Dzię­ku­ję za tak nie­za­słu­żo­ną ła­skę – ode­zwał się wre­ście mło­dy jeź­dziec – ale po­zwól pani, abym się przed­sta­wił… Je­stem Ta­de­usz War­ski, ofi­cer ka­wa­ler­ji z bry­ga­dy JW. je­ne­rał-ma­jo­ra Ko­ściusz­ki…

Nie­zna­jo­ma dama przy­bra­ła minę, jak­by chcia­ła wy­gło­sić wza­jem­nie swo­je na­zwi­sko, lecz na­gle jak­by się w my­śli po­pra­wia­jąc, skło­ni­ła lek­ko głów­ką, uśmiech­nę­ła się uprzej­mie i rze­kła:

– Miło mi bar­dzo… A więc sia­daj, pa­nie ofi­ce­rze!…

Ta­de­usz, bo tak już od­tąd zwać mo­że­my na­sze­go mło­de­go po­dróż­ne­go, od­pa­sał sza­blę i po­dał ją swe­mu wy­rost­ko­wi, rzu­cił na swój strój spoj­rze­nie i z dość kło­po­tli­wą miną wsiadł do po­wo­zu.

Ko­nie ru­szy­ły da­lej, i cała po­łą­czo­na kal­wa­ka­da po­su­nę­ła się raź­no po dro­dze.

– No, opo­wia­daj­że, pa­nie ofi­ce­rze, co to była za awan­tu­ra, któ­rej za­wdzię­czam to­wa­rzy­sza po­dró­ży?

Ta­de­usz opo­wie­dział. Wy­sta­wio­ny cią­gle na krzy­żo­wy ogień oczu swej to­wa­rzysz­ki, zmię­sza­ny całą przy­go­dą i jej nie­spo­dzie­wa­nem za­koń­cze­niem, Ta­de­usz opo­wia­dał w ury­wa­nych sło­wach i bez związ­ku. Nie­zna­jo­ma śmia­ła się i słu­cha­ła z uwa­gą, wi­dać jed­nak było że za­ję­cie jej mia­ło za przed­miot nie opo­wia­da­nie ale opo­wia­da­ją­ce­go.

– Ach ja wam męż­czy­znom za­zdrosz­czę – ozwa­ła się po skoń­cze­niu opo­wie­ści – gdzieś tak mi­mo­cho­dem znaj­dzie­cie so­bie roz­ryw­kę, bo­daj w ja­kiej awan­tu­rze szla­chec­kiej… Ale ja bied­na ko­bie­ta, jak­że ja się tu znu­dzi­łam u Was w tej Ga­li­cji…

– Więc pani go­ściem tu tyl­ko?… – za­py­tał Ta­de­usz.

– Tak, i bar­dzo znu­dzo­nym go­ściem… Wi­dzisz pa­nie ofi­ce­rze, ja je­stem su­jet miz­te, pod­dan­ką kró­la Je­go­mo­ści i ce­sa­rza au­stry­ac­kie­go za­ra­zem… Przy­by­łam z War­sza­wy w in­te­re­sach…

– I ja nie daw­no wró­ci­łem z War­sza­wy. Prze­jeż­dża­łem tam­tę­dy wra­ca­jąc z kam­pan­ji…

– A to pan tak­że je­den z na­szych bo­ha­te­rów. Za­pew­ne wal­czy­łeś pa­nie ofi­ce­rze pod Du­bien­ką… Ach ta woj­na! ta woj­na! Ileż to razy prze­kli­na­łam ją z ser­ca… W War­sza­wie nu­dzić się mu­sia­ły­śmy z po­wo­du tej woj­ny. Ksią­żę Jó­zef wy­je­chał do obo­zu, pod Bla­chą ci­cho było jak w klasz­to­rze, król smut­ny i za­my­ślo­ny, mło­dzież cała się wy­nio­sła. Lu­bię ry­ce­rzy, ale woj­ny nie­na­wi­dzę! Nu­dzi­łam się przy koń­cu w War­sza­wie, ale tu, na­praw­dę, już na de­spe­ra­cję mi się zbie­ra! Cóż ro­bić, trze­ba się uła­twić z spra­wa­mi! Ach nud­na ta wa­sza Ga­li­cja, nud­na!

– Jak­kol­wiek uro­dzi­łem się w tej pro­win­cji, mało ją znam, więc bro­nić jej nie mogę…

– Ach, nie broń Wać­pan, nie broń! nie obro­nisz! W ca­łej oko­li­cy i w ca­łym Lwo­wie nie zna­la­złam ani to­wa­rzy­stwa, ani to­wa­rzysz­ki na­wet do lu­dzi po­dob­nej. Pro­szę Wać­pa­na, tu po­dob­no nie ma­cie na­wet ko­biet, coby sta­ły na rów­ni z dzi­siej­szym cza­sem…

– Śmiał­bym opo­no­wać – ozwał się Ta­de­usz, któ­ry po­wo­li na­bie­rał kon­te­nan­su – sły­sza­łem o wie­lu da­mach, któ­re są ozdo­bą wyż­sze­go to­wa­rzy­stwa tej nie­szczę­śli­wej pro­win­cji.

– Na przy­kład…

– Pani Szep­tyc­ka, kasz­te­la­no­wa prze­my­ska…

– A! ta tak zwa­na Sévi­gne ga­li­cyj­ska! – mach­nę­ła nie­dba­le rącz­ką pięk­na nie­zna­jo­ma.

– Bawi tu tak­że pani wo­je­wo­dzi­na Ja­bło­now­ska…

– Sły­sza­łam, sły­sza­łam, umie po­dob­no po ła­ci­nie i po grec­ku i z Je­zu­ita­mi dys­pu­tu­je…. Cha… cha…

– A pani Lu­bo­mir­ską, któ­ra jest obec­nie we Lwo­wie, nie­gdyś przed­miot po­dzi­wie­nia sa­me­go Mar­mon­te­la…

War­szaw­ska ele­gant­ka zno­wu mach­nę­ła swą drob­ną rącz­ką.

– Bawi we Lwo­wie pani Kos­sa­kow­ska, kasz­te­la­no­wa ka­miń­ska…

– A daj­że Wać­pan po­kój, to im­per­ty­nent­ka nie­zno­śna! A mie­li­śmy jej dość w War­sza­wie! Ko­bie­ta pro­sta i bez tonu…

Ubo­dło tro­chę Ta­de­usza to lek­ce­wa­że­nie dla za­cnej pani, któ­rą wszy­scy czci­li jako gor­li­wą Po­lkę, i chciał się ode­zwać z sło­wem obro­ny, kie­dy to­wa­rzysz­ka jego po­czę­ła trze­pać da­lej:

– Ach ja­kie tę­sk­nię do na­szych kó­łek war­szaw­skich, do ba­li­ków, wie­czor­ków! Pi­sa­no mi wła­śnie ze Lwo­wa, że po­czy­na­ją się tam zjeż­dżać pod zimę go­ście z ca­łej pra­wie Pol­ski, być więc może, że mu­sząc ko­niecz­nie zo­stać w Ga­li­cji, po­we­tu­ję so­bie daw­ne nudy… Za­pew­ne się spo­tka­my we Lwo­wie, pa­nie Ta­de­uszu?

– Wąt­pię.

– Cóż to, papa nie po­zwo­li? – za­śmia­ła się sar­ka­stycz­nie po­dróż­na.

– Nie papa, któ­re­go nie mam – od­rzekł z pew­ną ura­zą Ta­de­usz – ale obo­wią­zek…

Nie­zna­jo­ma dama do­strze­gła tej lek­kiej ura­zy i jak­by chcąc wy­na­gro­dzić swój żar­cik, zmie­ni­ła ton i treść roz­mo­wy, z nie­po­spo­li­tą zręcz­no­ścią za­wią­za­ła kon­wer­sa­cję pra­wie fa­mil­jar­ną, a nie­tyl­ko wdzię­kiem swej po­sta­ci, ale i po­wa­bem dow­ci­pu, ży­wo­ści i swo­bo­dy po­tra­fi­ła tak oży­wić i ośmie­lić Ta­de­usza, że ten nie­ba­wem roz­ma­wiał z nią z taką szcze­ro­ścią, jak­by miał przed sobą bar­dzo daw­ną i bar­dzo życz­li­wą zna­jo­me.

Ta­de­usz za­jął się, oży­wił, po­czął opo­wia­dać swo­bod­nie o swych sto­sun­kach, wi­do­kach, wra­że­niach, zgo­ła o wszyst­kiem pra­wie. Mię­dzy in­ne­mi za­py­ta­ła po­dróż­na dama Ta­de­usza o ro­dzi­nę, a on tak po­czął mó­wić:

– Nie wiem czem jest dla czło­wie­ka ro­dzi­na, wy­obra­żam to so­bie tyl­ko… Nie zna­łem ani ro­dzi­ców, ani ro­dzi­ny, mat­ka wy­daw­szy mnie na świat umar­ła. W dwa lata póź­niej, kie­dy więc by­łem jesz­cze nie­mow­lę­ciem, zmarł mój oj­ciec śmier­cią na­głą…

… Strasz­na to hi­stor­ją; opo­wia­dał mi ją przy­ja­ciel mego ojca. Mój oj­ciec, wal­cząc w kon­fe­de­ra­cji bar­skiej, nie był obec­ny, gdy mat­ka moja umar­ła. Wra­ca­jąc do ro­dzin­nej za­gro­dy, do­wie­dział się o tej smut­nej wie­ści z ust spo­tka­ne­go na dro­dze zna­jo­me­go szlach­ci­ca. Spie­szył więc z bo­le­ścią do domu, aby uści­skać dzie­ci­nę i pła­kać na gro­bie żony. Prze­jeż­dżał z dwo­ma swo­imi to­wa­rzy­sza­mi przez Lwów. Wła­śnie były to pierw­sze dnie za­ję­cia Ga­li­cji przez Au­str­ja­ków.

Mój oj­ciec i jego to­wa­rzy­sze mi­ja­li Lwów wła­śnie, kie­dy w far­nym ko­ście­le od­by­wa­ło się ja­kieś so­len­ne na­bo­żeń­stwo. Wstą­pi­li wszy­scy trzej do ko­ścio­ła. Uj­rze­li tu mnó­stwo ofi­ce­rów i urzęd­ni­ków nie­miec­kich a na środ­ku ko­ścio­ła na osob­nym tro­nie, w ka­pe­lu­szu na gło­wie, sie­dział Per­gen, pierw­szy gu­ber­na­tor ce­sar­ski. Była to uro­czy­stość in­au­gu­ru­ją­ca rzą­dy au­stry­jac­kie. Mój oj­ciec pa­trzył z sro­gą bo­le­ścią na ten akt w ko­ście­le….

… Do bolu rnę­ża do­łą­czył się sto­kroć okrop­niej­szy ból pra­we­go Po­la­ka. Kie­dy wśród uro­czy­stej ce­re­mon­ji od­czy­ta­no akt re­win­dy­ka­cyj­ny, on wy­słu­chaw­szy go z tru­pią bla­do­ścią na twa­rzy i go­rącz­ko­wym wzro­kiem, wy­dał na­raz z sie­bie wiel­ki okrzyk jak­by gnie­wu i bo­le­ści, i padł na zie­mię… Wy­nie­sio­no z ko­ścio­ła tru­pa…

… Ser­ce mu pę­kło…

Nie­zna­jo­ma po­dróż­na szep­nę­ła:

– A! to okrop­nie!

I przy­ło­ży­ła do oczu ko­ron­ko­wa chust­kę, jak­by chcia­ła otrzeć łzy z czar­nych oczu….

– Dwaj to­wa­rzy­sze po­cho­wa­li trze­cie­go i łza­mi zro­si­li jego mo­gi­łę. Ubył im je­den czło­nek z po­trój­ne­go przy­mie­rza. Wszy­scy trzej bo­wiem, w jed­nej i tej sa­mej oko­li­cy osie­dli, jed­ną i tą samą mi­ło­ścią prze­ję­ci, za­war­li z sobą uro­czy­ste przy­mie­rze, ślu­bu­jąc na­wza­jem do ostat­niej kro­pli krwi, do ostat­nie­go gro­sza mie­nia słu­żyć spra­wie upa­da­ją­cej oj­czy­zny… Ra­zem wy­szli do obo­zu kon­fe­de­ra­tów, ra­zem prze­by­li wszyst­kie ich wal­ki, a kie­dy spra­wa mia­ła się ku upad­ko­wi, wszy­scy pra­gnę­li i szu­ka­li śmier­ci na polu bi­twy. Ża­den jej nie zna­lazł.

… Mój oj­ciec ubył pierw­szy z tej trój­ki, nie mo­gąc prze­żyć pierw­sze­go upad­ku oj­czy­zny.

… Cze­śnik Za­kruc­ki, rzu­cił się w jed­nej z ostat­nich po­ty­czek kon­fe­de­ra­tów z Mo­ska­la­mi w sam wir wal­ki, w naj­gęst­szy rój Mo­ska­li, lecz choć po­rą­ba­ny sro­dze, oca­lał prze­cież, ale utra­ciw­szy pra­wą rękę, stał się nie­zdol­nym do dal­szych bo­jów i dziś speł­nia dru­gą część ślu­bu swe­go, słu­ży oj­czyź­nie mie­niem, ser­cem i my­ślą….. Miesz­ka tu w Ga­li­cji, i jest moim opie­ku­nem, moim dru­gim oj­cem….

… Trze­ci wy­szedł­szy cało z wal­ki, nie chciał po­zo­stać w nie­szczę­śli­wym kra­ju, po­pły­nął póź­niej za pa­nem Pu­ław­skim do Ame­ry­ki, go­tów wró­cić, sko­ro ra­mie­nia jego za­po­trze­bu­je wła­sna oj­czy­zna. Tym trze­cim z przy­mie­rza był pan Prom­nic­ki…

Na te sło­wa drgnę­ła nie­zna­jo­ma dama znacz­nie, jak­by w prze­stra­chu i wy­da­ła stłu­mio­ny wy­krzyk…

Ta­de­usz po­rwał się szyb­ko z sie­dze­nia.

– Na mi­łość Boga! Co pani?

Pięk­na po­dróż­na była bla­da, a w oczach jej ma­lo­wa­ło się prze­ra­że­nie…

– To nic – szep­nę­ła stłu­mio­nym gło­sem – lek­kie omdle­nie, chwi­lo­wa afek­ta­cja ner­wów.

I prze­tarł­szy mar­mu­ro­we czo­ło uśmiech­nę­ła się tak po­wab­nie i we­so­ło jak przed­tem.

Urwa­ła się roz­mo­wa na chwil­kę, ale nie­ba­wem za­tar­ły się na twa­rzy po­dróż­nej ostat­nie śla­dy chwi­lo­we­go, za­gad­ko­we­go wra­że­nia. W czar­nych jej oczach za­mi­go­ta­ło zno­wu to samo świa­tło pu­sto­ty, usta ró­ża­ne za­kwi­tły zno­wu ko­kie­tu­ją­cym uśmie­chem, a cała jej po­stać na­bra­ła zno­wu tej swo­bod­nej ela­stycz­no­ści i gra­cji, jaką olśnie­wa­ła z po­cząt­ku.

– Opo­wie­dzia­łeś mi pan bar­dzo zaj­mu­ją­cą hi­stor­ję, jak­by roz­dział z cie­ka­we­go ro­man­su… – rze­kła już z całą swo­bo­dą. – Ale po­dob­no wspo­mnia­łeś pan imię Za­kruc­kie­go….

– Tak, to wła­śnie nie­gdyś naj­lep­szy przy­ja­ciel mego ojca, a dziś uko­cha­ny i dro­gi mój druh i opie­kun…

– Czy nie ma ten pan Za­kruc­ki cór­ki? Twarz Ta­de­usza ob­la­ła się ru­mień­cem.

– Ma… – od­po­wie­dział. War­szaw­ska pięk­ność do­strze­gła ru­mień­ca i usta jej prze­biegł uśmiech.

– I bawi w War­sza­wie, nie­praw­daż?

– Tak.

– I jest bar­dzo pięk­na i do­bra…

– O tak! ślicz­na i do­bra jak anioł…

– Oho! zwol­na! zwol­na! – za­wo­ła­ła śmie­jąc się to­wa­rzysz­ka i pod­nio­sła do góry mały pa­lu­szek.

– Od­da­ję tyl­ko słusz­ność… – za­jąk­nął się Ta­de­usz.

– Tak jest, od­da­jesz pan słusz­ność anio­ło­wi… A ten anioł na­zy­wa się Zo­sia, nie­praw­daż?

Ta­de­usz ski­nął gło­wą.

– A w tej Zosi Wać­pan się ko­chasz! Ta­de­usz no­wym się okrył ru­mień­cem.

– Alei… – usi­ło­wał się za­sło­nić.

– Nie za­pie­raj się pa­nie ofi­ce­rze! – prze­rwa­ła fi­glar­nie i z cią­głym uśmie­chem nie­zna­jo­ma – pie­czesz raki. O! a ja się znam na­tem!…

– To się za­pie­rać nie będę – ode­zwał się te­raz tak­że z uśmie­chem Ta­de­usz – z pan­ną Zo­fią dziat­ka­mi wy­cho­wa­li­śmy się ra­zem, ra­zem prze­ży­li wio­snę ży­cia…

– I ra­zem lato spę­dzić chce­cie!… – za­śmia­ła się po­dróż­na.

– Kie­dy już tak nie­ostroż­nie się zdra­dzi­łem, wy­znam, ie istot­nie ma­rzę o tem szczę­ściu, na któ­re zga­dza się i pan Za­kruc­ki przez pa­mięć mego ojca i mi­łość ku mnie…

– Cała spo­wiedź! cała spo­wiedź! to mi się po­do­ba! – za­wo­ła­ła pięk­na dama i kla­snę­ła w rącz­ki. – Tę pan­nę Zo­się wi­dzia­łam raz w War­sza­wie, gdzie po­dob­no bawi na wy­cho­wa­niu u swej ciot­ki… Przy­znać mu­szę, nie zły masz gust, pa­nie ofi­ce­rze!

Ta­de­usz skło­nił się uśmie­chem tego za­do­wo­le­nia, ja­kiem opro­mie­nia twa­rze mło­dzień­ców wspo­mnie­nie ko­chan­ki.

– A cóż, nie mó­wi­łam, że pań­skie opo­wia­da­nie to kart­ka z ro­man­su! Jed­ne­mu pęka ser­ce…. Umie­ra i zo­sta­wia syna. Dru­gi ma cór­kę. Syn i cór­ka ko­cha­ją się na­wza­jem… Po­trze­ba­by tyl­ko jesz­cze, aby ten trze­ci z sprzy­mie­rzo­nych, aby.

– Ale daj­my po­kój kom­bi­na­cjom – prze­rwa­ła so­bie sama we­so­ła dama.

Ta­de­usz uśmiech od­wza­jem­nił uśmie­chem a oko jego na­iw­ne nie do­strze­gło wy­ra­zu, któ­ry wła­śnie co za­ma­ja­czył na twa­rzy pięk­nej nie­zna­jo­mej….

Wy­raz ten był­by może jego pro­stą, szcze­rą na­tu­rę od razu ode­pchnął od nie­zna­jo­mej.

Na ten wy­raz zło­ży­ło się tyle zim­nej iron­ji sple­cio­nej z pu­sto­ta niby żar­to­bli­wą, tyle ja­kie­goś szy­der­stwa złą­czo­ne­go z uśmie­chem niby har­mo­nij­nym i nie­win­nym, że przed­sta­wiał on pra­wie de­mo­nicz­ną grę kon­tra­stów..

– Pa­nie Ta­de­uszu – ozwa­ła się pięk­na po­dróż­na to­piąc swój cza­row­ny wzrok w oku mło­dzień­ca – ja znam two­ję Ju­sty­nę, two­ję He­lo­izę, twe­go anioł­ka! Pa­nie Ta­de­uszu, abyś tyl­ko temu anioł­ko­wi nie roz­ra­nił ser­dusz­ka! Czy my­ślisz, że ją ko­chasz?…

– Cze­muż pani py­tasz o to, coś sama od­ga­dła?

– Bo ja nie wie­rzę w mi­łość!

I przy tem wy­zna­niu nie­wia­ry głos jej wła­śnie był tak mięk­ki i tak czu­ły, a spoj­rze­nie tak uro­cze i ta­kie bla­sku uczu­cia peł­ne, że zda­wa­ło­by się wła­śnie, że jed­no i dru­gie zna tyl­ko jed­no: mowę mi­ło­ści.

– I pan my­ślisz, że bę­dziesz jej wier­nym? Ta­de­usz mil­czał na uwię­zi ma­gicz­nej siły jej oczów.

– Bo ja nie wie­rzę w wier­ność… – od­po­wie­dzia­ła na jego mil­cze­nie nie­zna­jo­ma.

– Je­że­li pa­nią spo­tkam kie­dy w ży­ciu, prze­ko­nam…

– Je­że­li mnie pan kie­dy spo­tkasz w ży­ciu, prze­ko­nasz się, żem słusz­nie nie wie­rzy­ła – od­par­ła nie­zna­jo­ma, kła­dąc na­cisk na pierw­szą, po­wtó­rzo­ną część zda­nia.

– Zo­ba­czy­my…

– Zo­ba­czy­my!…

I zno­wu za­dzwo­nił jej uśmiech fi­glar­ny, wab­ny, roz­kosz­ny…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: