- W empik go
Pierwsi Galicjanie: powieść z przeszłości - ebook
Pierwsi Galicjanie: powieść z przeszłości - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 484 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Władysława Łozińskiego
Lwów,
Nakładem Karola Wilda.
1867.
Z drukarni E. Winiarza.
SPIS ROZDZIAŁÓW.
Stronica
I. Dziad sokalski… 1
II. Towarzyszka podróży… 17
III. W stolicy… 33
IV. Galicja w kolebce… 65
V. Pan graf jaryczowski… 70
VI. Pan Pratzel v. Pudelpilz w kłopotach… 84
VII. Lwów. 99
VIII. Człowiek, który sam siebie kupił… 114 IX. Kto kogo oszuka?… 133
X. Madej na nowem stanowisku… 158
XI. Oktawa racławicka… 174
XII. Komedjanci… 198
XIII. Tysiąc butelek szampana!… 215
XIV. Gry, wino i kobiety… 281
XV. Szatan i anioł… 252
XVI. Złowrogi gość… 274
XVII. Shylockowe sprawy… 295
XVIII. Kto kocha ojczyznę, niech idzie na Wołoszczyznę…. 313
XIX. Nad Dniestrem… 328
XX. Dwie sceny… 351
XXI. Zemsta lichwiarza… 373
XXII. Reduta… 389
XXIII. Monodram Żagwina… 410
XXIV. Epilog… 423
WAŻNIEJSZE MYŁKI DRUKU.
Na stronie
71 wiersz 2 od góry zamiast: typem jakiego, czytaj: typem jaki
121 wiersz 9 od dołu zamiast: i nadawała twarzy, czytaj: co nadawało jej
176 wiersz 6 od góry zamiast: raport, czytaj: respons.
192 wiersz 14 od dołu zamiast: mruknął, czytaj: ciągnął.I. DZIAD SOKALSKI.
Nadchodził właśnie czas, kiedy dla Polski zagasnąć miały ostatnie promienie wolności….
Wypadki naszej powieści odbywają się na tej części ziemi polskiej, która pozbawiona wolności już od całych dziesiątek lat, przebywała właśnie nowicjat swej zmienionej doli.
Jesteśmy w młodej jeszcze bardzo Galicji, w roku 1793.
Było to w jednem z małych miasteczek naszych, w Sokalu. W kościele 00. Bernardynów, słynnym w kraju całym z łask Bożej Rodzicielki, uwielbianej w cudownym swym obrazie, skończyła się właśnie suma. Dzień był świąteczny i odpustowy, więc mnóstwo ludzi wychodziło z przepełnionej świątyni, powiększając ruch odpustowego zgiełku przed kościołem.
Cisnęli się w progach kościoła i około rozstawionych ubocza kramów chłopkowie smutnego wejrzenia, którzy pospieszyli podzielić się z Bogiem czasem wolnym od atamańskich i ekonomskich nawoływań, przesuwała się bracia szlachta zagonowa i wioskowa gromadnie lub samopas, kręcili się w dobrej komitywie z handlującymi żydkami bużańscy flisacy.
Wśród zgiełku ludzi, snujących się około przybytku opatrzności Bożej, przechadzał się także organ opatrzności światowej. Jakieś wysokie, chude i kościste indywiduum z miną urzędową na ogolonej twarzy, z harbajtlem na grzbiecie, w kła-piastym surducie z metalowemi guzami, w obłoconych sztylpach z ogromnemi ostrogami, z trzciną w ręku i w zatłuszczonym trójgraniastym kapeluszu na głowie, chodziło szczudlemi nogami tędy i owędy, spozierając z poczuciem wyższości na nabożne tłumy. Za niem drab jakiś wysoki, z fizjonomją widocznie rodzimą, bo przypominającą ruskiego hajduka, w obcisłym i przykrótkim półfraku z grubego, wytartego sukna, w skórzanych wysokich kamaszach i z ogromnym bukiem w szerokiej łapie kroczył w nieodstępnej asystencji.
Po wrażeniu, jakie sprawiał widok tych dwóch ludzi, a zwłaszcza pierwszego, bo drugi widocznie bardzo podrzędnego był stopnia, poznać było łatwo urzędowy ich charakter. Rozstępywali się z najpokorniejszem uszanowaniem chłopi, chyląc aż ku ziemi swe czapki i kapelusze, kłaniali uniżenie przebiegający żydkowie – jedna tylko szlachta zagonowa w szarych lub niebieskich żupanach, choć szabel swych pozbawiona, mniej huczna i mniej bundziuczna, mijała ich nieraz nieuchylając czapek, z rękoma za wełnianym pasem lub przy sumiastym wąsie. Na niejednej szlacheckiej twarzy odbił się wprawdzie na spotkanie jegomościa z harbajtlem wyraz niepokoju lub przykrego uczucia jakiejś niepewności – daleko więcej jednak było takich, którzy mijali go z otwartą butą i indygnacją w oku.
Nieopodal od kościoła rozsiadł się na ziemi cały szereg dziadów, istnym wieńcem łachmanów i bród rozczochranych, istną kliniką nóg krzywych, rąk uschłych i innych najprzeróżniejszych kalectw, prawdziwym Babelem głosów ochrzypłych, podnoszonych imieniem wszystkich cnót chrześcijańskich, wszystkich świętości nabożnej wiary, tytułem całego orszaku świętych patronów i cudotwórców. Ten na imię św. Antoniego, patrona zgub zaklina, ów do św. Mikołaja cudotwórcy się odwołuje, inny dusze zmarłych przypomina, chcąc zagłuszyć czwartego, co wywodzi właśnie pieśń o cudownym obrazie sokalskim.
Niektórzy z nich z lirami u boku, pokręcają na przygrawkę korbami i stroją nieposłuszne gardła do lamentowego śpiewu, zapraszając chłopków do słuchania budujących pieśni o Łazarzu nędzarzu, o patronie Jantonim, o Jezusie Milatyńskim. Zbierają się gromadki chłopków, łaknących obroku duchowego i lir skrzypu, każdy dziad znajduje dawców i słuchaczy, ale tylko koło jednego z nich ciśnie się tłum znaczny i mnożący się coraz to nowymi przybyszami.
Tam bowiem siedzi dziad nie lada, znakomitość na parnasie poezji dziadowskiej, najgłośniejszy w okolicy, najskuteczniejszy pośrednik modłów w rozmaitych intencjach. Ma on lirę najdźwięczniejszą i głos jak na dziada najczystszy, i zapas pieśni nabożnych i z szerokiego świata najbogatszy.
Jest to stary Madej, dziad nad dziady, wszystkich odpustów uczestnik, wszystkich miejsc cudownych pielgrzym, wszystkich okolic włóczęga. I postacią swoją góruje on nad dziady inne. Oto siedzi na pniaku, zdradzając nawet i w tej pozycji swój wzrost okazały. Długa, gęsto szpakowata broda spływa mu aż po pas prawie, ubrany w płótniankę brudną i obszarpaną, udrapowany malowniczo zgrzebną płachtą, z dwoma bezdennemi torbami na krzyż, torbami, których ofiarki dziesięciu odpustów i jałmużna dziesięciu gromad nie zdołałyby wypełnić, z całym zbiorem medalików, szkaplerzy i różańców na obnażonej z efektem, obrosłej, silnio sklepionej piersi, z lirą wiszniowej barwy i sękatym kosturem u stóp bosych.
Stary Madej, jak zawsze ma najliczniejszą i najdoborowszą publiczność, tak i teraz najgęstszem gronem słuchaczy otoczony. Na samym przedzie stoi jakiś stary szlachcic chodaczkowy z ogromnym siwym wąsem i potężną szramą przez policzek prawy, ongi może najgłośniejszy rębacz sejmikowy lub konfederat barski, dziś poniewoli spokojny poddany rzymskiego imperium, koło niego całe grono braci szlachty z jednego zaścianku, tuż przy nich dwoje szlachetek z waszecia w wyszarzanych sajecikowych żupanach, dalej kilku małomieszczan w baranich czapkach na zawiasy, W ciemnych fałdzistych kapotach, ówdzie znowu hajduk dworski w opiętych czekczerach.
To wybór sam słuchaczy – a po za tą śmietanką odpustowej publiki dopieroż zgromadził się cały orszak wieśniaków, patrzących na dziada Madeja ciekawym wzrokiem i z rozwartemi ustami. Każdy prawie z słuchaczy przygotował ogromny miedziak austrjacki, bo Madej kończy już właśnie jakąś przejmująca pieśń o marności świata.
Skończył Madej pieśń nabożną, posypały się grosze i już wielu rozejść się chciało, kiedy Madej powiódłszy okiem po licznem zgromadzeniu, zawołał głośno i dziadowskim akcentem:
– Daj wam Boże wieczne panowanie za jałmużnę! Jaśnie wielmożni państwo – dodał zwracając się do szlachty zagonowej – moi złoci dobrodzieje i wy chrześcijanie dobrzy, posłuchajcie jeszcze jednej pieśni, jakiej nie słyszeliście nigdy! Warta ona drugiego dudka dla biednego dziada!
Kiedy tych słów domawiał, przecisnął się w sam środek słuchaczy jakiś młodzian dorodny, podróżno i skromnie ale z pańska ubrany, w krótkim niebieskim żupanie, w karmazynowym kołpaczku z kordonem i szklaną kitką, przy srebrnych ostrogach i, co od razu obudziło respekt u chłopów a braterską grzeczność u waszeciów, z szablą w blachmalowej pochwie na bandolecie.
Rozstąpiło się grono młodzianowi, zrobiono mu miejsce na samym przedzie. On zapewne innej przyczyny zgiełku się spodziewał, bo z uśmiechem rozczarowanej ciekawości spojrzał na dziada, i chciał się już wycofać z natłoku, kiedy Madej kłaniając swą długą brodą zaapostrofował go ad personam:
– Jasny paniczu – wołał – i wy miłosierni chrześcijanie! Zaśpiewałbym pieśń nigdy jeszcze może nie słyszaną, ale…
– To zaśpiewaj – odezwał się młody człowiek przy szabli.
Dziad Madej oglądnął się ostrożnie po tłumie, potem podniósł się z siedzenia, stanął na pniaku i rzucił bystro okiem dokoła po nad głowy swoich słuchaczy…
Ruch ten jeszcze bardziej rozciekawił słuchaczy, a szlachcic z siwym wąsem i szramą na twarzy odezwał się:
– A czegóż się gawronisz? Jeśli co dobrego to posłuchamy…
Madej raz jeszcze rzucił okiem dokoła a potem dodał:
– Bo to miłosierny dobrodzieju, aby napaści na biednego nie było…
– Jakiejże to napaści się boisz? – zapytał z uśmiechem nieznajomy młodzian.
– Czy też przypadkiem po bliskości nie ma tego… – zapytał dziad z obawą.
– Kogo?! – zapytał zniecierpliwiony już szlachetka ze szramą.
– A Miemca, miłosierny dobrodzieju – szepnął dziad półgłosem – bo Miemcy się o to sierdzą okrutnie…
– Nie ma, nie ma! – uspakajał nieznajomy z lekką chmurą na czole.
– A choćby, Mospanie tedy! – warknął szlachcic ze szramą i pokręcając marsowo wąsa trzepnął się lewą ręką po boku, jakby po szabli, której tam już oddawna nie było.
Dziad usiadł napowrót na pniaku, wziął lirę na kolana, i nastroił twarz do uroczystej miny… Potem chrząknął, i uczynił wstęp na lirze zwykłą, przeciągłą przygrawką. Był to prolog bez słów, który tem bardziej rozciekawił słuchaczy i nastroił do uwagi.
Przebrzmiała krótka, żałośna i zawodząca przygrawka, a dziad odtąd już akompaniując tylko lirą śpiewał:
Śladem bieda przyszła, śladem,
Za zbytkami, za nieładem,
Za zbytkami, za nieładem…
Długo nad granicą stała,
Wolności się dotknąć bała,
Wolności się dotknąć bala.
Wolności się dotknąć bała,
Bo ją dawno szanowała…
Wolności! niebieskie dziecko!
Ułowiono cię zdradziecko!
W klatkę cię mocną zamknięto,
Bujnych skrzydełek przycięto!
Przedtem u jednego stołu
Król z poddanym jadł pospołu.
Jak ojciec dzieci przyjmował,
Jak swych przyjaciół częstował.
Dziś mu u stołu klękają,
Kości z psiętami zbierają.
Głowę kiedyś w kraju drogą
Służki pańskie trącą nogą.
Pochlebcy go otaczają,
Palcem biednego stykają,
Palcem biednego stykają.
Ot, mówią, kość polizuje,
Dawnej wolności żałuje,
Dawnej wolności żałuje!…
Skończył Madej pieśń swoją.
Wydobył jeszcze na zakończenie kilka nut żałosnych z swej liry i spojrzał z wyrazem tryumfującego zadowolenia po swych słuchaczach.
Pieśń ta nowa i niezwykła jak na odpustowego dziada, sprawiła na gronie słuchających wielkie wrażenie. Śpiewał ją nadto Madej uroczyściej i lepiej, niźli zwykłe pieśni dziadowskie. Wprawdzie nuta była zwykła, przewlekła i lamentująca, ale tym razem jakby pod urokiem słów nabierała wyrazu i uczucia rzewności.
Stokroć jednak głębiej niż śpiew i lament liry, przejęła słuchaczy treść sama. Nastąpiło milczenie w gromadzie stojących i nikt nie ruszył z miejsca. Każdy prawie z tych, którzy rozumieli słowa pieśni, zdawał się dosłuchiwać jeszcze jej echa, brzmiącego w sercu…
Pierwszy szlachcic z siwym wąsem i szramą przez prawy policzek dał znak głośny wrażenia. Wybuchł nagle głośnym płaczem, a po zbrużdżonem licu i po zamaszystym wąsie spłynęły mu łzy serdeczne… Wspomnienia dawnej złotej wolności, której nieraz musiał być czynnym i głośnym uczestnikiem, schwyciły potężnie za serca dawnego rębajły czy konfederata…
Patrząc z współczuciem na szlochającego pana ojca, i brata stali nieruchomo rozrzewnieni zaściankowcy… Zadumał się smutno szlachetką w sajecikowym żupanie i potrząsał głową i swą czapą wysoką stojący obok niego małomieszczanin…
Nieznajomy młodzian zarumienił się mocno, twarz dorodną pochylił ku ziemi, a ręką ściskał swą szablę…
Jedni tylko chłopi wątpliwe odnieśli wrażenie z dziadowskiej pieśni. Bezmyślnem okiem spoglądali to na dziada, to na szlachtę, to wreście po sobie. Słuchali oni z wielką ciekawością pieśni i teraz jeszcze ciekawe szepty szemrzą w ich gronie, ale nie rozumieli myśli, bo w sercach ich niestety, przeszłość nie napięła żadnej struny, któraby zadrżeć i odezwać się mogła na taką skargę…
Podczas gdy wszyscy tak zajęci byli po swojemu wrażeniem pieśni Madejowej, gotowała się scena, którą snać przewidywał był Madej z obawą, kiedy przed rozpoczęciem śpiewu tak ostrożnie rozglądał się do koła.
Nikt podczas samego śpiewu nie uważał, ie zaledwie dziad rozpoczął pieśń tak niezwykłą, owo indywiduum w kłapiastym surducie i z harbajtlem na grzbiecie stanęło w nieodłącznej asystencji swego towarzysza tuż za plecyma Madeja. Jegomość z harbajtlem był to urzędnik z krajsamtu, a jego towarzysz rodzajem wykonawczego organu.
Urzędnik rozumiał dobrze po polsku a moie nawet był Polakiem. W owym czasie trochę miejsc podrzędnych urzędowych na prowincji znajdowało się już w ręku krajowców. Zresztą miał rząd nawet na samym wstępie swego panowania w Galicji gotowych urzędników niższej rangi w wysłużonych podoficerach ułanów Szybilskiego.
Jenerał Szybilski, syn kmiecy, niegdyś koniuszy u księcia Wojewody Lubomirskiego, wstąpił był jeszcze za czasów siedmioletniej wojny do austrjackich szeregów, a dosłużywszy się tu stopnia pułkownika, zorganizował w armji pułk ułanów. Byli to pierwsi ułani w armji austrjackiej. Werbowany za pozwoleniem Rzeczypospolitej, składał się pułk ten z samych prawie Polaków, którzy zasłynęli w wojnach z pruskim Frycem.
Z podoficerów tego pułku miał rząd austrjacki pierwszych urzędników, świadomych języka polskiego. I nasz jegomość z harbajtlem zakrawał miną i wojskowem trzymaniem się na Szybilczyka. Stał on podczas śpiewu obok dziada, ściskając laskę w chudej żylastej pięści.
Gdy dziad skończył, on postąpił naprzód, wyprężył się jeszcze wyżej i zawołał głośno:
– Was ist das?! Go ty śmiesz śpiewać dziadowski łotrze!
I podniósłszy laskę spuścił ją z zamachem na lirę Madeja. Lira pękła z żałosnym tonem, a Madej porwał się jak oparzony na równe nogi…
Jegomość z harbajtlem chwycił dziada silnie za ramię.
– Już cię drugi raz chwytam na uczynku, łotrze! – zawołał – ale teraz już cię nie puszczę.
Na skinienie zbliżyła się i asystencja w skórzanych kamaszach, potrząsając sękatym bukiem.
Jakby wymiótł wynieśli się chłopi, uciekając przerażeni na wszystkie strony.
– Bierz go! – zawołał jegomość z harbajtlem.
I palnął dziada laską po plecach, jakby mu chciał dać przedsmak tego, co go czeka później. Sążnista figura w kamaszach splunęła w garść dla animuszu i chwyciła oburącz Madeja.
– Miłosierny dobrodzieju!…… – ozwał się błagalnym głosem dziad Madej.
Ale potrącony silnie przez urzędowego sługusa potoczył się naprzód w nieprzyjemną drogę.
– Hola Mospanie! – dał się nagle słyszeć głos doniosły.
Młodzian nieznajomy w karmazynowym kołpaczku stanął tuż przed Madejem.
– Hola Mospanie tedy! – huknął stary szlachcic ze szramą i przybył także z sukursem.
– Puśćcie go! – zawołał nieznajomy.
– Puścić Mospanie, bo!… – zawtórzył groźnym głosem stary szlachcic.
Rozgniewała srodze ta interwencja jegomościę z harbajtlem, poczerwieniał ze złości i zawinął groźnie laską.
– Fora schelm! – krzyknął na obrońców dziada.
I pomagając sługusowi uchwycił się Madeja jedną ręką, a drugą odtrącił silnie nieznajomego młodzieńca.
Nieznajomemu krew nabiegła do twarzy, pchnął silnie atakującego i obalił go na ziemię. Równocześnie potoczył się na ziemię sążnisty sługus pod rękami jarego szlachcica.
Jegomość z harbajtlem porwał się szybko z ziemi, zgrzytnął zębami i śmiało natarł laską na młodego człowieka. Niebawem i straż jego stanąwszy na nogach pospieszyła mu w sukurs z sękatą pałką.
Młody nieznajomy dobył szabli, a stary szlachcic chwycił za leżący na ziemi kostur Madeja. Posypały się gęste płazy i razy na atakujących. Jegomość z harbajtlem i jego straż musieli się salwować cofaniem.
– Zwołaj chłopów, niech łapią wszystkich trzech opryszków! – zawołał pierwszy do swego adjutanta – ja przyprowadzę dragonów!
I puścił się biegiem ku miastu.
– Uciekajmy! miłosierni dobrodzieje! – zawołał dziad pierwszy.
– W mieście stoją Wallony! – ostrzegł szlachetką w sajetowym żupanie zbliżając się do nieznajomego.
Nieznajomy schował zwolna szablę do pochwy i rzekł do Madeja.
– Nie bój się dziadu! nie damy się! Chodźmy!
I z dziadem i starym szlachcicem oddalił się spokojnym i wolnym krokiem z miejsca awanturniczej sceny. Chłopi, choć zganiani do kupy przez policjanta w kamaszach, rozstąpili się przechodzącym i uchylili pokornie kapeluszy przed karmazynowym kołpaczkiem.
Po drodze pożegnał się stary szlachcic z nieznajomym młodzianem i skręcił w boczną uliczkę spiesznym krokiem, salwując się przed zemstą jegomości z harbajtlem i urażonej w osobie jego władzy. Nieznajomy tymczasem szedł naprzód i niebawem stanął przed lichym żydowskim zajazdem. Dziad Madej szedł w ślad za nim, trzymając troskliwie pękniętą lirę w rękach i oglądając się z obawa po za siebie.
Przed bramą zajazdu czekał wyrostek z dwoma końmi i stała uprzęzona, wyładowana teliga.
– Gotóweś Wasylku? – zapytał młodzieniec.
– Gotów jasny panie!
– Więc ruszamy! – odparł nieznajomy.
I uchwyciwszy uzdę wspiął się w strzemię.
Madej patrzył rozpaczliwie na przygotowania do odjazdu.
– Jasny paniczu! Miłosierny dobrodzieju! – począł lamentować – a cóż się ze mną stanie?
Młodzian, który podobno już był zapomniał o swym towarzyszu, popatrzył nań z uśmiechem…
– Cóż ja pocznę nędzarz nieszczęśliwy – desperował Madej – złapią mnie dragony, ćwiczyć mnie będą, do kałauzu zamkną!
To ostatnie zwłaszcza, odjęcie swobody osobistej, musiało być najstraszniejszem dla starego włóczęgi.
Nieznajomy uśmiechnął się powtórnie z szczerą żartobliwością, i jakby folgując jakiemuś nagłemu konceptowi, rzekł:
– Jedź ze mną!
Dziad uradowany poskoczył z miejsca, jakby chciał dosiąść luźnego konia.
– Siadaj na teligę!
Nie mówić tego dwa razy Madejowi. Gdzie? którędy? to były nieznane dlań pytania. Za chwilę siedział już obok woźnicy na wypakowanej telidze.
Tymczasem siedział już w siodle młodzian, zażył dzielnego konia, poprawił kołpaczka, brzęknął szablą i ruszył z miejsca. Za nim na koniu wyrostek z luźnym wierzchowcem na troku, a w tyle teliga, ciągniona przez dwa silne i rącze konie.
Kłusem minęli miasto. Dzień był pogodny, a choć jesień miała się ku schyłkowi, słońce nietylko grzało, ale piekło nawet. Gdy wyjechali na drogę w czyste pole, młodzian powstrzymał konia i zrównał się z teliga.
– Jakże ty się nazywasz? – zapytał nieznajomy dziada.
– Madej, jasny paniczu!
– A zkądżeś ty Madeju, czy z bajki?…
– A tak jakby z bajki, jasny paniczu – odpowiedział Madej powstając na telidze i wyciągając się ku jeźdźcowi – bo z nizkąd! Gdzie to dziada pytać zkąd on? Z szerokiego świata, z dróg krzyżowych, z pod figur świętych, z kruchty, z kościelnego progu! Zkąd dziad? ztamtąd, gdzie psy nie dobre, a dokąd? tam gdzie chata miłosierna, albo ludzie na odpuście…
Uśmiechnął się na tę legitymację jowialnie młody jeździec, a po chwili zapytał:
– A kto ciebie Madeju tej pieśni nauczył? Czyś ją sam może ułożył?
– A gdzieżby tam, jasny paniczu – odparł Madej – gdzie głupiemu dziadowi stać na pieśń taką! Kuda kuchti do patyny, jak mówią nasi ludzie. Wyuczył mnie jej jeden pan dobry i bardzo mądry, co takie pieśni w mig układa, tak prosto z głowy, i nabożne i światowe…
– A któż to taki?
– Pan Karpiński, jasny paniczu.
– A! pewnie pan Franciszek Karpiński! – poderwał z zajęciem młodzian.
– To, to, jasny paniczu, pan Franciszek Karpiński, niech mu Bóg da wiek długi i szczęśliwe panowanie!
– Błogosławisz mu, że cię nauczył wabić Niemców na swoją własną skórę… – zaśmiał się młody jeździec.
– A! co tam panie! pieśń pieśnią a Miemcy Miemcami, a panu Karpińskiemu takij niech Bóg da wiek długi i szczęśliwe panowanie. Nabawił ja się tą pieśnią już nieraz biedy na różnych odpustach, ale zawsze człowiek wypłynął za łaską Bożą i miłosiernych dobrodziei!
– A gdzieżeś ty się zeszedł z panem Karpińskim?
– Dziad wszędy łazi, to nieraz i dobrze trafi, jasny paniczu! Od odpustu do odpustu, to i cały świat chrześcjański przejść by można, gdyby nogi statkowały. Był ja też pod Brzezanami, ta zaszedłem i do Dobrowód, tam ten pan Karpiński siedział. Zaczął ja grać przed progiem, pan Karpiński wyszedł, posłuchał i powiada: "Co ty dziadu śpiewać umiesz – poczekaj, ja cię nauczę ładnej pieśni!" I zatrzymał mnie w domu przez trzy dni, i jak zaczął słowo po słowie podgadywać i uczyć, tak dziad się wyuczył całkowitej pieśni. Byłem potem i drugi raz u pana Karpińskiego, ale go już nie było w Dobrowodach, wyjechał do Warszawy, do króla polskiego.
Kiedy tak Madej rozmawiał z swym wybawicielem, usłyszano z dala głuchy tentent koni. Młody jeździec zwrócił konia, spojrzał bystro po za siebie i zawołał:
– Ścigają nas!
Istotnie na rekwizycję owego urzędnika z krajsamtu wyruszył z miasta kwaterujący tamże oddział jazdy z pułku wallońskiego. Zawahał się nieznajomy, szalona buta młodzieńca rada by stawić czoło ścigającym, ale rozsądek przemógł. Dziad już wcześniej wyrwał bicz woźnicy i zaciął konie u teligi, która szalonym pędem potoczyła się naprzód. Młody jeździec dał także koniu ostrogów i ruszył wraz z wyrostkiem z kopyta. Dzielne konie lotem piorunu pomykały się po nierównej drodze… W dobrej odległości z tyłu darły się naprzód na swych ciężkich koniach Wallony…II. TOWARZYSZKA PODRÓŻY.
Nie długo ścigał oddział Wallonów naszych podróżnych. Znaczna odległość, o którą go wyprzedzili uciekający, trudność dogonienia dzielnych koni młodego nieznajomego, zresztą mało ważna w gruncie przyczyna pogoni, to wszystko zniechęciło dowódzcę oddziału, tak że zaniechał dalszych wyścigów i wrócił z żołnierzami do Sokala.
Tymczasem nasi podróżni, uszedłszy następstwom jednej przygody, spotkali się niebawem z drugą. Pędząc naprzód z szaloną szybkością nie uważali nasi podróżni, że nieopodal przed nimi toczyła się powoli wielka i ciężka landara. Pochylony nieco na siodle młody jeździec, któremu kareta ta wyrosła przed oczyma jakby z pod ziemi, minął ją szybko, ale teliga pędząca nieco w tyle, wymijając w szybkim ruchu karetę, zaczepiła kołami swemi o koła powozu. Nastąpiło mocne wstrząśnienie, oba wozy wyrzucone z swej kolei powstrzymały się na drodze.
Z karety odezwał się przerażony głos kobiecy.
Młody jeździec powstrzymał konia i zmięszał się niepomału, ujrzawszy w powozie młodą damę, przestraszoną bardzo tym wypadkiem. Jednym prawie skokiem swego konia – stanął u obu wozów i chciał już wybuchnąć gniewem na nieuważnego woźnicę, gdy naraz usłyszał dźwięczny głosik:
– A to mi grzecznie, panie kawalerze, twoi ludzie nabawili mnie przestrachu a mój powóz pewnie połamany…
Młody jeździec zarumienił się cały, a zmierzony zadąsanym wzrokiem podróżnej zaledwie wyjąknął:
– Istotnie, pani… raczy darować… niezmiernie przykro mi… I uchylając kołpaczka nizko z głębokiem pomieszaniem skłonił się z konia damie.
Potem zeskoczywszy szybko z siodła, skłonił się powtórnie i z wzrokiem pełnym gniewu i zakłopotania zarówno rzucił się ku swoim sługom, aby wraz z nimi oglądnąć skutki niemiłego wypadku.
– Nie trudź się Waćpan, proszę – odezwał się tenżesam dźwięczny głosik i mała zgrabna rączka gestem uspakajającym wysunęła się z powozu.
Na szczęście powozowi damy nic się nie stało. Konie szarpnąwszy silnie zahaczoną teligę urwały postronki, a tym sposobem osie obu wozów nie poniosły szwanku. Młodzian ochłonąwszy nieco z pomieszania zbliżył się do powozu i rzekł:
– Mogę przynajmniej zapewnić, że powóz pani nie uszkodzony, i że cała ta przykra przygoda tylko chwilowo zaniepokoiła panią, za co powtórnie błagam o przebaczenie…
Dama uśmiechnęła się z lekka, absolwując młodziana łaskawszem już spojrzeniem. Oboje spojrzeli w milczeniu na siebie. Nieznajomy poprzestał w obserwacji na krótkiem tylko i nieśmiałem spojrzeniu i, maskując nowe pomięszanie, począł się uważnie przypatrywać sługom dźwigającym teligę – podrożna dama tymczasem ciekawie i z zajęciem przypatrywała się dorodnemu młodzianowi.
I my skorzystamy z chwili tego milczenia i zapoznamy bliżej czytelnika z obiema postaciami.
Już po samym ekwipażu poznać było można, że właścicielka jego należeć musi do stanu dam bardzo modnego i magnackiego tonu. Była to na pół podróżna ale z wielkim zbytkiem przyozdobiona angielska bastarda, wybita wewnątrz bogatą materją. Cztery piękne konie lśniły w pysznej swej uprzęży i powiewały wysokiemi kitami a powoził foryś w stroju pocztyljona, w pąsowym żylecie i palonych butach. Koło niego siedział wyrostek zgrabny, rodzaj pazia, ubrany ciemno, z hiszpańska, w czapeczce z strusiemi piórami.
Sama pani była także w stroju najwytworniejszym ówczesnych elegantek warszawskich. Poznałeś to od razu po pysznej robie jedwabnej, po przednich koronkach na menelach i w wycięciu gorsu, po starannej i modnej fryzurze w pudrowane pukle à la Sévigné, i po jesiennym drogim płaszczyku, którym się z lekka osłaniała. Była to dama nie najpierwszej młodości ale niezawodnie najpierwszej urody. Mogła mieć lat górą trzydzieści, ale wdzięki jej zdawały się być właśnie na zenicie swego rozkwitu i blasku. Twarzyczka w prześliczny owal utoczona, nosek nie klasyczny wprawdzie ale wdzięcznie i filuternie skrojony, usta różane, śmiejące, jakby tylko do rozkoszy słów i pocałunków prze – znaczone. Czarne, gorejące ogniem życia oczy odbijały czarownie od białej, z lekka różem ukraśnionej twarzy.
Nieznajomy młodzian był w swoim rodzaju typem naturalnej, polskiej urody. Twarz jego nie miała pretensji do tej wytworności rysów, do tej romansowej bladości cery, do tego całego wyrazu donżuańskiej kwalifikacji, w którym się lubują salonowi estetycy, za którym przepadają salonowe serca. Była to niezawodnie piękność prawdziwie męzka, ale piękność zdrowa, czerstwa i naturalna. Twarz jego o szlachetnych ale bezpretensjonalnych rysach, rumiana i świeża, miała pełność pierwszej młodości, ale uderzała zarazem silnym, męzkim wyrazem, okraszał ją młody, podkręcony czarny wąsik a ożywiał wzrok jasny, swobodny, sokoli.
Pierwszy jego widok, kiedy jeszcze na koniu rzucił się ku powozowi w śmiałym skoku, sprawił na przejezdnej damie widoczne i bardzo korzystne wrażenie. Piękny bo też był w młodzieńczej energji i sile swej jędrnej a smukłej postaci, na dzielnym koniu białym, w swobodnej, rycerskiej postawie śmiałego jeźdźca, taki hoży i dorodny, taki malowniczy w swym niebieskim żupaniku, przepasanym zamiast pasa taśmą srebrzystą, w swym z junacka osadzonym na głowie kołpaczku, z kitą białą i przy tej szabli, która tak wdzięcznie uzupełniała dzielny wyraz całej jego postaci!…
Kiedy zeskoczył z bieguna i stanął u powozu damy, uderzyła zaraz pewna ciekawa odmienność, powiedziałbym kontrast nawet między obiema postaciami.
Ona, piękność skończona, w wieku, po którym dalsze lata już nie przybytkiem ale ubytkiem wdzięków się znaczą, rzucona z swobodnym wdziękiem w powozie, więcej w nim leżąc niż siedząc, z tą wyciągniętą naprzód małą nóżką w paryzkim trzewiczku, z tą zwróconą i nachyloną ku niemu twarzyczką, dojrzałą już w swej piękności, z tą całą samowiedzą i pewnością swych wdzięków i ich przewagi, z tym całym wyrazem pewnej rozkosznej kokieterji w całej postaci – patrzyła na nieznajomego młodziana okiem ciekawem i figlarnem. On z tą naiwną prostotą, z chłopięcą niemal nieśmiałością, z rumieńcem pomieszania na dorodnem licu, to spuszczonym w kłopocie ku piersi, to gdzieś na boku szukającym zajęcia wzrokiem zdradzał widocznie, ie śmielej mu na siodle, niż przy stopniach modnego powozu, że łacniej mu patrzeć w otwór nabitej lufy niż w ciekawy i figlarny blask pięknych oczu kobiety… Tymczasem służba uprzątnęła się do reszty z robotą.
– Przeszkoda usunięta! – ozwał się młodzieniec, zwracając się do damy.
– Dziękuję – skłoniła się z czarującym uśmiechem nieznajomemu. Ale nie mógłbyś mi powiedzieć, panie kawalerze – dodała – czemu w tak szalonym pośpiechu pędziliście po drodze?…
Młodzieniec zarumienił się jeszcze bardziej.
– Wstyd mi wyznać… ale…
– Co? uciekałeś Waćpan?
– Tak jest – odparł młody człowiek – mógłbym powiedzieć, pierwszy raz w życiu, i słusznie też zostałem ukarany.
– Więc uciekałeś Waćpan istotnie? A to dla czego? przed kim, z kim? – pytała dalej podróżna dama-z żartobliwym uśmiechem.
Młodzian chciał w pomieszaniu swem dać od razu krótką odpowiedź i mimowoli prawie zrobił ruch wskazujący dziada.
Dama spojrzała z zdziwieniem na Madeja, który siedząc na telidze skłonił z żebraczą pokorą obnażoną głowę.
– Jakto z tym dziadem?… fi! kawalerze, żartujesz? Słyszałam, że młodzi panicze jak Waćpan uciekali z młodemi pannami, ale z dziadem!… Cha, cha, cha!… cóż to za awantura?…
I zaśmiała się szczerze swym srebrnym głosikiem.
– Istotnie, że awantura… – bąknął młody człowiek, kręcąc bandoletem od szabli.
– A! śmieszna być musi, wyobrażam sobie… Ale wiesz Waćpan co, opowiedz mi ją… Nudzę się śmiertelnie, wlokąc się tą niemiłosierną drogą…
I mierząc młodego człowieka wzrokiem pełnym pustoty zapytała:
– Dokądże to, panie kawalerze?
– Do Lwowa.
– Wybornie! Mamy więc, ile mi się zdaje, godzinę jeszcze wspólnej drogi… Przyjm pan miejsce w powozie, bardzo proszę…
I małą swą rączką zrobiła ruch zapraszający.
Na takie obcesowe zaproszenie pięknej damy zmięszał się nasz młodzian jeszcze bardziej i skłonił się w milczeniu. Podróżna usunęła się w przeciwną stronę powozu.
__ Dziękuję za tak niezasłużoną łaskę – odezwał się wreście młody jeździec – ale pozwól pani, abym się przedstawił… Jestem Tadeusz Warski, oficer kawalerji z brygady JW. jenerał-majora Kościuszki…
Nieznajoma dama przybrała minę, jakby chciała wygłosić wzajemnie swoje nazwisko, lecz nagle jakby się w myśli poprawiając, skłoniła lekko główką, uśmiechnęła się uprzejmie i rzekła:
– Miło mi bardzo… A więc siadaj, panie oficerze!…
Tadeusz, bo tak już odtąd zwać możemy naszego młodego podróżnego, odpasał szablę i podał ją swemu wyrostkowi, rzucił na swój strój spojrzenie i z dość kłopotliwą miną wsiadł do powozu.
Konie ruszyły dalej, i cała połączona kalwakada posunęła się raźno po drodze.
– No, opowiadajże, panie oficerze, co to była za awantura, której zawdzięczam towarzysza podróży?
Tadeusz opowiedział. Wystawiony ciągle na krzyżowy ogień oczu swej towarzyszki, zmięszany całą przygodą i jej niespodziewanem zakończeniem, Tadeusz opowiadał w urywanych słowach i bez związku. Nieznajoma śmiała się i słuchała z uwagą, widać jednak było że zajęcie jej miało za przedmiot nie opowiadanie ale opowiadającego.
– Ach ja wam mężczyznom zazdroszczę – ozwała się po skończeniu opowieści – gdzieś tak mimochodem znajdziecie sobie rozrywkę, bodaj w jakiej awanturze szlacheckiej… Ale ja biedna kobieta, jakże ja się tu znudziłam u Was w tej Galicji…
– Więc pani gościem tu tylko?… – zapytał Tadeusz.
– Tak, i bardzo znudzonym gościem… Widzisz panie oficerze, ja jestem sujet mizte, poddanką króla Jegomości i cesarza austryackiego zarazem… Przybyłam z Warszawy w interesach…
– I ja nie dawno wróciłem z Warszawy. Przejeżdżałem tamtędy wracając z kampanji…
– A to pan także jeden z naszych bohaterów. Zapewne walczyłeś panie oficerze pod Dubienką… Ach ta wojna! ta wojna! Ileż to razy przeklinałam ją z serca… W Warszawie nudzić się musiałyśmy z powodu tej wojny. Książę Józef wyjechał do obozu, pod Blachą cicho było jak w klasztorze, król smutny i zamyślony, młodzież cała się wyniosła. Lubię rycerzy, ale wojny nienawidzę! Nudziłam się przy końcu w Warszawie, ale tu, naprawdę, już na desperację mi się zbiera! Cóż robić, trzeba się ułatwić z sprawami! Ach nudna ta wasza Galicja, nudna!
– Jakkolwiek urodziłem się w tej prowincji, mało ją znam, więc bronić jej nie mogę…
– Ach, nie broń Waćpan, nie broń! nie obronisz! W całej okolicy i w całym Lwowie nie znalazłam ani towarzystwa, ani towarzyszki nawet do ludzi podobnej. Proszę Waćpana, tu podobno nie macie nawet kobiet, coby stały na równi z dzisiejszym czasem…
– Śmiałbym oponować – ozwał się Tadeusz, który powoli nabierał kontenansu – słyszałem o wielu damach, które są ozdobą wyższego towarzystwa tej nieszczęśliwej prowincji.
– Na przykład…
– Pani Szeptycka, kasztelanowa przemyska…
– A! ta tak zwana Sévigne galicyjska! – machnęła niedbale rączką piękna nieznajoma.
– Bawi tu także pani wojewodzina Jabłonowska…
– Słyszałam, słyszałam, umie podobno po łacinie i po grecku i z Jezuitami dysputuje…. Cha… cha…
– A pani Lubomirską, która jest obecnie we Lwowie, niegdyś przedmiot podziwienia samego Marmontela…
Warszawska elegantka znowu machnęła swą drobną rączką.
– Bawi we Lwowie pani Kossakowska, kasztelanowa kamińska…
– A dajże Waćpan pokój, to impertynentka nieznośna! A mieliśmy jej dość w Warszawie! Kobieta prosta i bez tonu…
Ubodło trochę Tadeusza to lekceważenie dla zacnej pani, którą wszyscy czcili jako gorliwą Polkę, i chciał się odezwać z słowem obrony, kiedy towarzyszka jego poczęła trzepać dalej:
– Ach jakie tęsknię do naszych kółek warszawskich, do balików, wieczorków! Pisano mi właśnie ze Lwowa, że poczynają się tam zjeżdżać pod zimę goście z całej prawie Polski, być więc może, że musząc koniecznie zostać w Galicji, powetuję sobie dawne nudy… Zapewne się spotkamy we Lwowie, panie Tadeuszu?
– Wątpię.
– Cóż to, papa nie pozwoli? – zaśmiała się sarkastycznie podróżna.
– Nie papa, którego nie mam – odrzekł z pewną urazą Tadeusz – ale obowiązek…
Nieznajoma dama dostrzegła tej lekkiej urazy i jakby chcąc wynagrodzić swój żarcik, zmieniła ton i treść rozmowy, z niepospolitą zręcznością zawiązała konwersację prawie familjarną, a nietylko wdziękiem swej postaci, ale i powabem dowcipu, żywości i swobody potrafiła tak ożywić i ośmielić Tadeusza, że ten niebawem rozmawiał z nią z taką szczerością, jakby miał przed sobą bardzo dawną i bardzo życzliwą znajome.
Tadeusz zajął się, ożywił, począł opowiadać swobodnie o swych stosunkach, widokach, wrażeniach, zgoła o wszystkiem prawie. Między innemi zapytała podróżna dama Tadeusza o rodzinę, a on tak począł mówić:
– Nie wiem czem jest dla człowieka rodzina, wyobrażam to sobie tylko… Nie znałem ani rodziców, ani rodziny, matka wydawszy mnie na świat umarła. W dwa lata później, kiedy więc byłem jeszcze niemowlęciem, zmarł mój ojciec śmiercią nagłą…
… Straszna to historją; opowiadał mi ją przyjaciel mego ojca. Mój ojciec, walcząc w konfederacji barskiej, nie był obecny, gdy matka moja umarła. Wracając do rodzinnej zagrody, dowiedział się o tej smutnej wieści z ust spotkanego na drodze znajomego szlachcica. Spieszył więc z boleścią do domu, aby uściskać dziecinę i płakać na grobie żony. Przejeżdżał z dwoma swoimi towarzyszami przez Lwów. Właśnie były to pierwsze dnie zajęcia Galicji przez Austrjaków.
Mój ojciec i jego towarzysze mijali Lwów właśnie, kiedy w farnym kościele odbywało się jakieś solenne nabożeństwo. Wstąpili wszyscy trzej do kościoła. Ujrzeli tu mnóstwo oficerów i urzędników niemieckich a na środku kościoła na osobnym tronie, w kapeluszu na głowie, siedział Pergen, pierwszy gubernator cesarski. Była to uroczystość inaugurująca rządy austryjackie. Mój ojciec patrzył z srogą boleścią na ten akt w kościele….
… Do bolu rnęża dołączył się stokroć okropniejszy ból prawego Polaka. Kiedy wśród uroczystej ceremonji odczytano akt rewindykacyjny, on wysłuchawszy go z trupią bladością na twarzy i gorączkowym wzrokiem, wydał naraz z siebie wielki okrzyk jakby gniewu i boleści, i padł na ziemię… Wyniesiono z kościoła trupa…
… Serce mu pękło…
Nieznajoma podróżna szepnęła:
– A! to okropnie!
I przyłożyła do oczu koronkowa chustkę, jakby chciała otrzeć łzy z czarnych oczu….
– Dwaj towarzysze pochowali trzeciego i łzami zrosili jego mogiłę. Ubył im jeden członek z potrójnego przymierza. Wszyscy trzej bowiem, w jednej i tej samej okolicy osiedli, jedną i tą samą miłością przejęci, zawarli z sobą uroczyste przymierze, ślubując nawzajem do ostatniej kropli krwi, do ostatniego grosza mienia służyć sprawie upadającej ojczyzny… Razem wyszli do obozu konfederatów, razem przebyli wszystkie ich walki, a kiedy sprawa miała się ku upadkowi, wszyscy pragnęli i szukali śmierci na polu bitwy. Żaden jej nie znalazł.
… Mój ojciec ubył pierwszy z tej trójki, nie mogąc przeżyć pierwszego upadku ojczyzny.
… Cześnik Zakrucki, rzucił się w jednej z ostatnich potyczek konfederatów z Moskalami w sam wir walki, w najgęstszy rój Moskali, lecz choć porąbany srodze, ocalał przecież, ale utraciwszy prawą rękę, stał się niezdolnym do dalszych bojów i dziś spełnia drugą część ślubu swego, służy ojczyźnie mieniem, sercem i myślą….. Mieszka tu w Galicji, i jest moim opiekunem, moim drugim ojcem….
… Trzeci wyszedłszy cało z walki, nie chciał pozostać w nieszczęśliwym kraju, popłynął później za panem Puławskim do Ameryki, gotów wrócić, skoro ramienia jego zapotrzebuje własna ojczyzna. Tym trzecim z przymierza był pan Promnicki…
Na te słowa drgnęła nieznajoma dama znacznie, jakby w przestrachu i wydała stłumiony wykrzyk…
Tadeusz porwał się szybko z siedzenia.
– Na miłość Boga! Co pani?
Piękna podróżna była blada, a w oczach jej malowało się przerażenie…
– To nic – szepnęła stłumionym głosem – lekkie omdlenie, chwilowa afektacja nerwów.
I przetarłszy marmurowe czoło uśmiechnęła się tak powabnie i wesoło jak przedtem.
Urwała się rozmowa na chwilkę, ale niebawem zatarły się na twarzy podróżnej ostatnie ślady chwilowego, zagadkowego wrażenia. W czarnych jej oczach zamigotało znowu to samo światło pustoty, usta różane zakwitły znowu kokietującym uśmiechem, a cała jej postać nabrała znowu tej swobodnej elastyczności i gracji, jaką olśniewała z początku.
– Opowiedziałeś mi pan bardzo zajmującą historję, jakby rozdział z ciekawego romansu… – rzekła już z całą swobodą. – Ale podobno wspomniałeś pan imię Zakruckiego….
– Tak, to właśnie niegdyś najlepszy przyjaciel mego ojca, a dziś ukochany i drogi mój druh i opiekun…
– Czy nie ma ten pan Zakrucki córki? Twarz Tadeusza oblała się rumieńcem.
– Ma… – odpowiedział. Warszawska piękność dostrzegła rumieńca i usta jej przebiegł uśmiech.
– I bawi w Warszawie, nieprawdaż?
– Tak.
– I jest bardzo piękna i dobra…
– O tak! śliczna i dobra jak anioł…
– Oho! zwolna! zwolna! – zawołała śmiejąc się towarzyszka i podniosła do góry mały paluszek.
– Oddaję tylko słuszność… – zająknął się Tadeusz.
– Tak jest, oddajesz pan słuszność aniołowi… A ten anioł nazywa się Zosia, nieprawdaż?
Tadeusz skinął głową.
– A w tej Zosi Waćpan się kochasz! Tadeusz nowym się okrył rumieńcem.
– Alei… – usiłował się zasłonić.
– Nie zapieraj się panie oficerze! – przerwała figlarnie i z ciągłym uśmiechem nieznajoma – pieczesz raki. O! a ja się znam natem!…
– To się zapierać nie będę – odezwał się teraz także z uśmiechem Tadeusz – z panną Zofią dziatkami wychowaliśmy się razem, razem przeżyli wiosnę życia…
– I razem lato spędzić chcecie!… – zaśmiała się podróżna.
– Kiedy już tak nieostrożnie się zdradziłem, wyznam, ie istotnie marzę o tem szczęściu, na które zgadza się i pan Zakrucki przez pamięć mego ojca i miłość ku mnie…
– Cała spowiedź! cała spowiedź! to mi się podoba! – zawołała piękna dama i klasnęła w rączki. – Tę pannę Zosię widziałam raz w Warszawie, gdzie podobno bawi na wychowaniu u swej ciotki… Przyznać muszę, nie zły masz gust, panie oficerze!
Tadeusz skłonił się uśmiechem tego zadowolenia, jakiem opromienia twarze młodzieńców wspomnienie kochanki.
– A cóż, nie mówiłam, że pańskie opowiadanie to kartka z romansu! Jednemu pęka serce…. Umiera i zostawia syna. Drugi ma córkę. Syn i córka kochają się nawzajem… Potrzebaby tylko jeszcze, aby ten trzeci z sprzymierzonych, aby.
– Ale dajmy pokój kombinacjom – przerwała sobie sama wesoła dama.
Tadeusz uśmiech odwzajemnił uśmiechem a oko jego naiwne nie dostrzegło wyrazu, który właśnie co zamajaczył na twarzy pięknej nieznajomej….
Wyraz ten byłby może jego prostą, szczerą naturę od razu odepchnął od nieznajomej.
Na ten wyraz złożyło się tyle zimnej ironji splecionej z pustota niby żartobliwą, tyle jakiegoś szyderstwa złączonego z uśmiechem niby harmonijnym i niewinnym, że przedstawiał on prawie demoniczną grę kontrastów..
– Panie Tadeuszu – ozwała się piękna podróżna topiąc swój czarowny wzrok w oku młodzieńca – ja znam twoję Justynę, twoję Heloizę, twego aniołka! Panie Tadeuszu, abyś tylko temu aniołkowi nie rozranił serduszka! Czy myślisz, że ją kochasz?…
– Czemuż pani pytasz o to, coś sama odgadła?
– Bo ja nie wierzę w miłość!
I przy tem wyznaniu niewiary głos jej właśnie był tak miękki i tak czuły, a spojrzenie tak urocze i takie blasku uczucia pełne, że zdawałoby się właśnie, że jedno i drugie zna tylko jedno: mowę miłości.
– I pan myślisz, że będziesz jej wiernym? Tadeusz milczał na uwięzi magicznej siły jej oczów.
– Bo ja nie wierzę w wierność… – odpowiedziała na jego milczenie nieznajoma.
– Jeżeli panią spotkam kiedy w życiu, przekonam…
– Jeżeli mnie pan kiedy spotkasz w życiu, przekonasz się, żem słusznie nie wierzyła – odparła nieznajoma, kładąc nacisk na pierwszą, powtórzoną część zdania.
– Zobaczymy…
– Zobaczymy!…
I znowu zadzwonił jej uśmiech figlarny, wabny, rozkoszny…