- bestseller
- promocja
- W empik go
Pierwsza dama. Jolanta Kwaśniewska w rozmowie z Emilią Padoł - ebook
Pierwsza dama. Jolanta Kwaśniewska w rozmowie z Emilią Padoł - ebook
Jolanta Kwaśniewska po raz pierwszy w tak osobistej rozmowie.
To ona przed trzema dekadami stworzyła w Polsce urząd pierwszej damy i to ona do dzisiaj wygrywa we wszelkich sondażach oceniających działalność żon prezydentów.
Jolanta Kwaśniewska – pierwsza dama RP w latach 1995–2005, prawniczka, bizneswoman, założycielka i prezeska fundacji Porozumienie Bez Barier – w szczerym, emocjonalnym, pełnym znakomitych anegdot, a także bardzo poruszających wspomnień wywiadzie. W rozmowie z Emilią Padoł opowiada o dzieciństwie i studiach w Trójmieście, trudnych początkach w Warszawie, wyczekiwanym macierzyństwie, zakładaniu własnej firmy, brutalnej kampanii prezydenckiej w latach 90. i przeprowadzce do Pałacu Prezydenckiego. Jak się urządza gabinet pierwszej damy? Jak staje się głosem kobiet, dzieci i osób z niepełnosprawnościami? Jak kompletuje odpowiednią garderobę? Jak – na przekór sceptykom – odnosi się wielki międzynarodowy sukces? „Pierwsza dama” prowadzi za kulisy zdarzeń na najwyższym państwowym i zagranicznym szczeblu, pokazuje blaski, ale i cienie roli aktywnej pierwszej damy. Wreszcie opowiada o tym, jak wygląda życie „po Pałacu”. A bywa, że jest to życie na podsłuchu.
Jolanta Kwaśniewska zdradza też przepis na małżeńską harmonię, rodzinne szczęście, no i wspaniałą zupę, która zawsze dodaje jej sił.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8387-255-1 |
Rozmiar pliku: | 28 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Do pisania tej książki podchodziłam trzykrotnie – po zakończonej drugiej kadencji, po piątym sezonie Lekcji stylu i po śmierci Zbyszka Wodeckiego – ale zawsze coś stawało mi na przeszkodzie. W końcu doszłam do wniosku, że sensowniej będzie opowiedzieć swoją historię komuś, kto będzie musiał przekopać się przez setki artykułów, dokumentów, wypowiedzi na mój temat i będzie miał wiedzę do zadawania mi pytań.
Cieszę się bardzo, że wydawnictwo W.A.B. zaproponowało mi Emilię Padoł – autorkę kilku książek, w tym świetnej biografii Marii Rodziewiczówny. I tak zaczęła się nasza wielomiesięczna przygoda pisarska. Emilko, nie mogłabym wymarzyć sobie lepszej osoby do tego, przyznam, karkołomnego zadania. Dziękuję Ci za długie godziny rozmów, a potem żmudnej pracy nad ostatecznym kształtem książki.
Jestem zmęczona, ale szczęśliwa. To był długi „poród”. Mimo że starałam się przypomnieć sobie wszystkie najważniejsze chwile mojego życia, wiem, że wiele wątków nie znalazło się w książce. Musiałaby być dwukrotnie grubsza! Już po oddaniu tekstu do składu stale przypominam sobie coś, o czym nie wspomniałam. Podobnie jest z nazwiskami osób, które na różnych etapach mojego życia spotykałam na swojej drodze. Proszę o wybaczenie.
Pierwsza dama to subiektywny zapis różnego rodzaju zdarzeń, których byłam uczestniczką. Opowiedziałam o nich tak, jak je zapamiętałam, tak jak zostały w mojej pamięci. Za wszelkie nieścisłości przepraszam.
To historia dziewczyny, która z Gdańska-Wrzeszcza wyrusza z mężem Aleksandrem do Warszawy, w nieznane, nie mając pojęcia, co przyniesie los. Wygrana Olka w wyborach w 1995 roku wywróciła moje uporządkowane życie do góry nogami. Krok po kroku budowałam swoją pozycję pierwszej damy. A w książce odtworzyłam to wszystko z perspektywy dwudziestu lat od zakończenia prezydentury mojego męża.
Kiedy przez lata na różnych spotkaniach opowiadałam historie, które mi się przydarzyły, ludzie patrzyli na mnie z niedowierzaniem. Gdyby nie bogata dokumentacja, zdjęcia, sama nie wierzyłabym, że to wszystko było moim udziałem.
Tak więc oddaję państwu moją książkę z pokorą i nadzieją, że nie zawiodłam Was jako pierwsza dama, jako człowiek.
Miłej lektury
Jolanta Kwaśniewska
PS Krysieńko, Ty już wiesz. Dziękuję za Twoje bezcenne uwagi.ROZDZIAŁ I. WŁODEK
Pani prezydentowo, zacznijmy szybko. Słyszałam, że jechała pani kiedyś dwieście czterdzieści kilometrów na godzinę po lotniskowym pasie startowym. Pomyślałam: ryzykantka.
Gdzie pani to znalazła?
W dokumencie Márty Mészáros Żyć z pasją z 2001 roku. Co to była za sytuacja?
Pracowałam w firmie polonijnej PAAT, która produkowała eurowkręty dla Ikei i biżuterię. Miałam trzydzieści lat, byłam dyrektorką do spraw sprzedaży i jechałam do mieszkającego w Szwecji właściciela PAAT-u, pana Jacka Kubicy. Mknęłam firmowym mercedesem, który osiągi miał poważne, znalazłam się na fragmencie pasa startowego, do tego wiedziałam, że nic się dookoła nie dzieje, jestem sama, jest piękny dzień i fenomenalna pogoda. Chciałam zobaczyć, czy się spietram. Nie spietrałam, poczułam adrenalinę. To był ten jeden raz! W mieście zawsze jeździłam zgodnie z przepisami.
Bardzo lubiłam prowadzić. Zmieniałam samochody, zaczynając od fiata 126, przez poloneza, aż po mazdę 323 z silnikiem 1.8 fuel injection, z kubełkowymi fotelami, którą ubóstwiałam.
I co z tym ryzykiem?
Trzeba je racjonalnie ocenić. Nie lubię jeździć z kimś, kto próbuje wyprzedzać, ale wysuwa się na lewy pas i wraca, wysuwa się i wraca. Podejmuję decyzję, szacuję ryzyko, noga na gaz i wyprzedzam.
Mówi pani „bardzo lubiłam”, czyli teraz na miejscu kierowcy już pani nie siada?
Dziesięć lat bez możliwości prowadzenia samochodu, podczas prezydentury mojego męża, to był kawał czasu. Przerwałam tę ciągłość, przestałam robić coś, co ogromnie lubiłam – i bardzo tego żałuję. Ale u mnie na wsi na Mazurach wciąż jeżdżę do sklepiku! Mam ponad trzydziestoletniego mercedesa gelendę, tak zwany gazik, którym przemieszczam się po okolicy. W Warszawie nie chcę ryzykować – boję się, że mogłabym zrobić komuś krzywdę.
Ta zawrotna prędkość skojarzyła mi się z pani dzieciństwem – mówiła pani o sobie: byłam po prostu dzieckiem chuligańskim.
Mam dwie siostry: o dwa lata starszą Wandę i młodszą też o dwa lata Alę. Wandzia była Niusią – blond włosy, lok, kokarda. Alusia urodziła się z czarnymi pięknymi włosami i od razu w szpitalu nazwali ją Lalą, bo była jak laleczka. Też miała piękne loki i kokardę. A ja jedna zawsze na poleczkę obcięta. Moje siostry w sukienkach – ja krótkie spodnie, sandały, podkolanówy. No i tak biegałam z kumplami.
A skąd przezwisko Włodek?
Mój tata był pułkownikiem, pracował w Kaszubskiej Brygadzie Wojsk Ochrony Pogranicza w Gdańsku, jako szef łączności. Jak każdy mężczyzna – w tamtych czasach! – marzył o synu. A tu niespodzianka – mama urodziła trzy córki. Byłam zawsze taty pomocnicą, a ponieważ jego najbliższy przyjaciel Włodek zginął w czasie wojny, tata zwracał się do mnie tym imieniem.
Moja mateńka otwierała okno i wołała: Jolunia, chodź, obiad już czeka. A tata w domu mówił: Włodek, przynieś mi płaskoszczypy! Naprawiał telewizor, a ja siadałam obok i mu asystowałam.
I w ten sposób zdobyła pani umiejętności na całe życie?
Na pewno, w domu rodzinnym dużo pomagałyśmy. Odkąd poznaliśmy się z przyszłym mężem, to zdecydowanie ja zajmowałam się naprawami i zakupem sprzętów. Mam po tacie młotek, owe płaskoszczypy i kilka innych narzędzi. Bardzo lubię chodzić do sklepów ze sprzętami ogrodniczymi i budowlanymi, w których kupuję na przykład dziesięć dekagramów gwoździ, a do tego wszelkie potrzebne do remontów narzędzia czy materiały. Miałam podkładki, pakuły, żabkę – jak coś się działo z kranem, odkręcałam i sprawdzałam. Przed czasami prezydentury, żeby zrobić niespodziankę mężowi i Olusi, potrafiłam przez całą noc malować kuchnię i korytarz. Miałam odpowiednią drabinę, wałek i kuwetę. Przy tacie różnych rzeczy się nauczyłam, poza tym to były czasy, w których jak coś się psuło, to się to naprawiało.
A tata gdzie się tego wszystkiego nauczył?
Myślę, że wyniósł to ze swojego domu, a potem… przypuszczam, że bardzo wiele rzeczy musiał sam robić. W czasie wojny, jako kilkunastoletni chłopak, przeszedł cały szlak bojowy 2. Armii Wojska Polskiego. Zawsze utrzymywał porządek i nie chciał, żeby mama pomagała mu w sprzątaniu. Wszystko miał poukładane, każdą koszulę, wyczyszczone buty w szufladach. Myślę, że to „docieranie” też mam po tacie.
Z moją siostrą Wandeczką, kolegą Zbyszkiem Trybkiem i ukochanym miśkiem
„To nie ma być tylko sprzątnięte, to ma być dotarte” – ten cytat z pani prezydent Kwaśniewski przywołał nawet w swojej książce. Co jeszcze ma pani po tacie?
Poza fizycznym podobieństwem także otwartość na ludzi, ciekawość świata i wszelkich nowości. Tata kupował dla mamy nowoczesne urządzenia kuchenne, które to ja z reguły obsługiwałam.
No właśnie, ciekawość. Musiała mieć jej pani niemało, żeby sprawdzać gołymi rękami, czy w kontakcie naprawdę płynie prąd.
W naszym wojskowym bloku mieszkali głównie chłopcy, a ja ciągle z nimi biegałam. Moje siostry wynosiły z domu wózek, lalki, bawiły się w sklep i w mamy. A ja z chłopakami, cały czas w ruchu – chuda jak patyk. Do tego byłam jedną z młodszych w całej grupie, nie byłam też zbyt wyrośnięta. Pewnego dnia schodzimy do piwnicy – nie ma tam światła, idziemy całą zgrają z jedną latarką: i ci więksi, i ci mniejsi. Stajemy przy wystających ze ściany drutach. Oni patrzą na mnie – zrobię to czy tego nie zrobię, może się będę bała? Dotknęłam, trzepnęło mnie porządnie: dobrze, że miałam proste włosy, nie miało się co wyprostować. No więc chłopcy od tej pory wiedzieli, że mogę z nimi grać w podchody i palić papierosy.
Czyli popalała pani w dzieciństwie?!
Nie no, w gazetę zawijaliśmy mokre liście wiśni, zapalaliśmy i to by było na tyle. Ale liczyła się atmosfera – to, że łobuzujemy z chłopakami tak, że koniec świata.
To był początek lat sześćdziesiątych, siermiężne czasy. Nasze wybudowane z czerwonej cegły bloki były powolutku tynkowane. Stały rusztowania, bawiliśmy się na nich w morskie wyprawy, bo mieliśmy przyjaciół, których ojcowie pływali na statkach. Nie raz ktoś zrobił sobie krzywdę – spadło się, złamało nogę.
To wtedy miała pani wypadek, uraz pięty?
A to wydarzyło się z kolei w lesie. Niestety stanęłam na szyjce od butelki. Była z nami sąsiadka, pani Kazia Trybkowa, krawcowa, która zawiązała mi naprędce tę piętę. Potem jechaliśmy tramwajem do szpitala, żeby zszyć nogę. Tak że trochę się działo, ale w tym była też ekscytacja.
Trzy siostry pod Dworem Artusa w Gdańsku: najstarsza Wandeczka, ja pośrodku, po prawej Ala
Gdańsk-Wrzeszcz, niedługa ulica Fitelberga na Osiedlu Stoczniowym. Zgrabna urbanistyczna całość, z wszystkim, co do życia potrzebne, blisko domu. Jak wyglądało to miejsce oczami dziecka w latach sześćdziesiątych?
Zaczarowany świat. Przy dwóch ulicach, Chopina i Fitelberga, mieszkały moje koleżanki i koledzy ze szkoły podstawowej, potem z ogólniaka. Wokół były ogródki działkowe i sporo drzew. Na Chopina – przepiękna kasztanowa aleja. Szukaliśmy miejsc, w których mogła pracować wyobraźnia: w koronach drzew, na strychach albo w piwnicach. I to nie tak, że się nie bałam. Pamiętam, kiedyś wchodząc na poddasze, miałam dziwne uczucie, że ktoś mnie śledzi. Potem okazało się, że ukrywał się tam zbieg, milicja go odnalazła. Gdy schodziliśmy do piwnicy, z tyłu głowy czaił się lęk: czy tam kogoś nie ma? Ale nie przeszkadzało nam to łazić po różnych miejscach.
Gdy przychodził Dzień Matki, ruszaliśmy z kolegami „na szaber”, bo chcieliśmy naszym mamom dać piękne kwiaty. Pieniędzy nie mieliśmy, więc żeby było w miarę sprawiedliwie, żeby za dużo tych kwiatów nie wycinać, robiliśmy urządzenie z gałęzi, zakończone żyletką, i z jego pomocą przez ogrodzenie z siatki ścinaliśmy po jednym tulipanie.
Niezły patent. Dzisiaj Fitelberga to kameralna uliczka, z kwiatami w oknach i ogródkach. Czy po latach coś zostało takie, jak było?
Nasze podwórko. Pierwsze trzy jednopiętrowe bloki w kształcie litery U były wcześniejsze, poniemieckie, a nasz dwupiętrowy wybudowano w połowie lat pięćdziesiątych. Podwórko tętniło życiem. Oczywiście był też trzepak, na którym przewisiałam całe dzieciństwo, robiąc wszelkie fikołki i zeskoki.
Codziennie grało się w palanta i w dwa ognie. Cały czas ktoś się bawił i krzyczał – dobrze, że w większości mieszkań były dzieci i nikt nie zwracał na te nasze hałasy uwagi. Moja klasa liczyła bodajże czterdzieścioro uczniów.
To były czasy powojennego wyżu. Podwórka musiały być pełne dzieci. A gdzie mieściła się pani podstawówka?
Przy ulicy Nowotki – to był kompleks szkół typowy dla lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, z wielkim boiskiem, salami gimnastycznymi, dużymi klasami. Z jednej strony mieściła się szkoła numer 44, z drugiej – numer 66. Nasze podwórka były podzielone między te dwie szkoły, a śmieszne było to, że moja starsza siostra chodziła do 66, a ja do 44. Ona wchodziła na prawo na lekcje, ja na lewo.
Czy w podstawówce trzymała się pani dalej z chłopakami?
Długo wokół mnie byli koledzy. Na zdjęciach klasowych wszystkie dziewczynki mają spódniczki, a ja jedna noszę rybaczki. Dopiero w końcówce szkoły podstawowej zaczęłam zapuszczać włosy, pojawiły się pierwsze kucyki i koledzy, którzy interesowali się mną nie tylko jako kumplem.
Czy rodzice trzech dziewczynek mieli wobec nich jakieś szczególne oczekiwania?
Tata był surowy. Sprawdzał nasze zeszyty, musiałyśmy być rano gotowe do szkoły, a po lekcjach odrabiać zadania domowe. Najwcześniej z wszystkich dzieci chodziłyśmy spać – bo szkoła. A mama była najcudowniejszą mateńką na świecie, która chciała mieć prawdziwe małe damy, więc zaprowadziła nas na zajęcia baletowe.
Ile miała pani lat?
Sześć. Wandeczka osiem, a Ala była zupełnie mała. Zajęcia prowadził pan Bronisław Prądzyński, który był wtedy młodym człowiekiem, a potem został – na czterdzieści pięć lat – dyrektorem gdańskiej szkoły baletowej. Często słyszę: pani prezydentowo, jak pani może tak prosto siedzieć?! A to właśnie dzięki panu Prądzyńskiemu i opanowaniu pozycji baletowych. Miałyśmy też zajęcia z tańca ludowego, w związku z tym poznałam wszystkie oberki, polki, kujawiaki.
Co te aktywności pani dały – poza wyćwiczeniem postawy ciała?
Jestem bardzo wdzięczna mojej mamie, że zadawała sobie tyle trudu, żeby prowadzić nas na wszystkie zajęcia: baletowe, chór, do zuchów, potem do harcerstwa. Mama woziła mnie też przez jakiś czas na lekcje solfeżu do centrum Gdańska – i to tramwajem, a jechało się kilkadziesiąt minut w jedną stronę. Miałam intensywny każdy dzień, musiałam być dobrze zorganizowana. A ponieważ we wszystkim chciałam uczestniczyć – najbardziej w życiu podwórkowym – więc kiedy przychodziłam do domu albo miałam chwilę wolną w szkole, to od razu odrabiałam lekcje, żeby móc biec na spotkanie z moją bandą.
Jaki dźwięk najbardziej kojarzy się pani z dzieciństwem?
Gra w palanta, piłka odbijana drewnianym kijem. Pyk-pyk. Ten dźwięk niósł się po podwórkach.
Kiedy się zdarzało, że bawiłam się z dziewczynkami, grałyśmy w gumę i w sznurki – na rękach trzymało się nitki i robiło różne figury. Myślę, że to było bardzo rozwijające dla umysłu. Robiłyśmy też „tajemnice”: wykopywało się dołek, przynosiło tam kwiaty, liście, powstawały z tego obrazki, które przykrywałyśmy szkłem i zakopywałyśmy, żeby później je odnaleźć. Bawiłyśmy się również w sklep – w piwnicach miałyśmy nasze zaplecze, a u góry ladę z wagą, na której ważyło się kasztany, orzechy, ogórki, agrest, cokolwiek, co udało nam się wynieść z domu czy przynieść z ogródków działkowych. Wie pani, że w dzieciństwie nie miałam lalek?
Z naszym profesorem tańca Bronisławem Prądzyńskim. Ja druga z prawej
Ani jednej?
Może jedną łysą, ale ona mnie mało interesowała, bo miałam brązowego misia, który był moim przyjacielem. Kiedy tata wrócił z Korei, przywiózł lalkę przypominającą późniejsze Barbie. Bawiła się nią Wandzia, a potem Ala. Mnie lalki zupełnie nie obchodziły. W listach do Mikołaja pisałam: Mikołaju, przynieś mi taką armatę, jaką ma Tomek.
I przyniósł?
Przyniósł! Metalową armatkę, do której wkładało się kamień i strzelało. Chyba najbardziej stereotypową „babską rzeczą”, o jaką prosiłam, był zestaw „mały doktor”, dzięki któremu szpikowałam mojego niedźwiedzia zastrzykami.
Kiedy tata wrócił z Korei?
W lipcu 1956 roku. Podczas jego nieobecności pomagał nam mieszkający piętro niżej pan Ryszard Trybek. Gdy miałam na przykład zapalenie ucha środkowego, jechaliśmy z mamą „gazikiem” albo tramwajem do szpitala przy Łąkowej w Gdańsku. Kiedy tata wrócił z Korei, a nie było go dziewięć miesięcy, nie chciałam siadać na jego kolanach. Bardzo go to bolało.
Pułkownik Julian Konty pojechał tam w ramach sił rozjemczych, pilnujących zawieszenia broni po wojnie koreańskiej, która podzieliła Koreę na dwa państwa.
Tak, tato był zastępcą, a potem szefem polskiej grupy. Co parę tygodni przemieszczał się z Korei Południowej do Korei Północnej. To zaskakujące z dzisiejszego punktu widzenia, ale tata wspominał, że w Korei Północnej było biedniej, lecz byli traktowani o wiele lepiej. W Korei Południowej mieszkali w barakach, otoczonych murem z drutem kolczastym i wieżyczkami wartowniczymi, w których byli żołnierze z karabinami.
Tato zgłosił się do tego wyjazdu w 1954 roku – miał wtedy dwadzieścia sześć lat! Możliwość zarobienia dodatkowych pieniędzy stanowiła bardzo istotną motywację. Mieliśmy nowe dwupokojowe mieszkanie, potrzebne były meble. Kiedy przechodził paromiesięczne szkolenie, okazało się, że mama jest w ciąży. Tato chciał z tego wyjazdu zrezygnować, ale jego zwierzchnicy nie zgodzili się. To nie była łatwa misja. Ginęli na niej żołnierze. Był strach o rodzinę, ale klamka zapadła.
Do tej misji pokojowej Korea Północna wytypowała Polskę i Czechosłowację, Korea Południowa – Szwajcarię i Szwecję. Jakie były inne wspomnienia taty z tego wyjazdu?
Pamiętam, że bardzo ciepło wspominał współpracę zwłaszcza ze Szwajcarami. Z wyjazdu przywiózł kilkaset dolarów, za które rodzice umeblowali mieszkanie, a dla mamy i dla nas piękne płaszczyki, podbite futerkami i pokryte jedwabiem. Do tej pory pamiętam fragmenty koreańskiej piosenki śpiewanej przez tatę…
Moja siostra Ala przekazała mi ostatnio taśmę z „kasetowca” – nagranie ze wspomnieniami taty z tego wyjazdu. Byłam bardzo wzruszona, przesłuchując ją. Tata jechał do Korei przez dwa tygodnie. Najpierw lecieli samolotem do Wilna, potem do Moskwy, potem koleją transsyberyjską do Chin i stamtąd do Korei.
Wróćmy do Gdańska. Wspomniała pani o chórze. Co to były za zajęcia?
To był świetny chór prowadzony przez pana Antoniego Bernolaka. Jego żona Irena była moją wychowawczynią. Byli wspaniałymi pedagogami z powołania. Niezwykła muzyczna rodzina – synowie państwa Bernolaków, Zbyszek i Wiesiek, grali wtedy w Polanach, potem Zbigniew też między innymi w Niebiesko-Czarnych, a Wiesław w Czerwono-Czarnych. Obaj bywali u jednego ze starszych kolegów w naszym bloku. Z kolei córka Bernolaków Danusia po wielu latach została solistką Opery Bałtyckiej. Namawiali mnie na lekcje solfeżu, uważali, że mam bardzo dobry głos.
Byłam tylko na kilku takich lekcjach, uczyłam się emisji głosu, śpiewania z przepony, odpowiedniej artykulacji. Podobnie było z gitarą – bardzo chciałam na niej grać, bo gdy jeździliśmy na obozy, robili to starsi koledzy, siedzieliśmy przy ognisku, śpiewali. Ubłagałam rodziców – kupili mi gitarę klasyczną i chodziłam z nią do naszego sąsiada, pana Józefa, który dawał mi lekcje. Ale instrument okazał się za duży, a trzymanie palców na gryfie bardzo bolesne. Byłam zdecydowanie za mała. Kiedyś, gdy wracałam od pana Józefa, spotkałam sąsiada, Mirka, który mówi: Jola, sprzedaj gitarę! Odpowiadam: ile mi dajesz? Odstąpiłam mu gitarę za stówę czy dwie i bardzo szybko skończyła się ta przygoda, czego żałuję.
Coś czuję, że tak wiele artystycznych zainteresowań musiało wprowadzić panią na scenę.
I to bardzo wcześnie! (śmiech). Niedawno moja koleżanka z klasy Dorota Kroczka przypomniała mi, że w trzeciej klasie na akademii szkolnej śpiewałam solo Biedroneczki są w kropeczki, ubrana w czerwoną sukienkę w czarne kropki. Twierdzi, że wszystkim bardzo się podobało.
Także od tego czasu jeździliśmy z klasą na występy do domu dziecka przy Jaśkowej Dolinie we Wrzeszczu, największego w Gdańsku. Pojawiliśmy się tam z jasełkami i prezentami. Powtarzaliśmy to co roku. W ogólniaku był kabaret Syfon, a na studiach – w naszym klubie Paragraf – śpiewaliśmy i, jako Wydział Prawa i Administracji, zdobywaliśmy pierwsze miejsca na neptunaliach.
Wybiegnę trochę w przyszłość, ale zanim zaczęłam studiować prawo, pojechałam nawet do Warszawy, bo chciałam zdawać do szkoły aktorskiej, do czego namawiał mnie pan profesor Marian Waszkiewicz, mój wspaniały nauczyciel języka polskiego. W ogólniaku trafiłam do klasy matematyczno-fizycznej, chociaż byłam humanistką. Najlepsze stopnie zawsze miałam z polskiego – właśnie dzięki profesorowi Waszkiewiczowi, który potrafił nas zainteresować książkami. Udzielając się przy tym w kabarecie, pomyślałam, że bardzo chciałabym być aktorką. I któregoś dnia pojechałam do stolicy, z listem polecającym od pana profesora do Krzysztofa Kolbergera, który kończył już PWST. Ale ostatecznie nie poszłam nawet na rozmowę z Krzysiem, z którym przez chwilę występowaliśmy w jasełkach w podstawówce. Gdy dotarłam do Warszawy, uświadomiłam sobie, że nie chciałabym opuścić bliskich i ukochanego Gdańska.
W szkole podstawowej, stoi przy mnie pani Irena Bernolak
Co pani czytała w dzieciństwie? Jakie były pani ulubione książki?
Brzechwę, Tuwima, Konopnicką, no i oczywiście czasopisma: „Miś”, potem „Świerszczyk”, „Płomyczek” i „Płomyk”. Dzieci z Bullerbyn – to była biblia, niesamowita inspiracja, najważniejsza z książek. A potem czytałam wszystkie lektury, bo – tak szczerze powiedziawszy – nie było wielkiego wyboru. Szliśmy do sklepu Naszej Księgarni po to, co się akurat ukazywało. Pamiętam, w naszym pokoju była etażerka z książkami, która wypełniała się nowymi tytułami. Kiedy moja siostra wypożyczała coś z biblioteki, oczywiście natychmiast czytałam to ja. I na odwrót.
Czy Jola Konty była w liceum piątkową uczennicą? Chodziła pani do IX LO w Gdańsku.
I tak, i nie. Były przedmioty, których zwyczajnie nie lubiłam, jak fizyka i chemia. Mieliśmy też fatalną matematyczkę, która nas po prostu gnębiła. Dzisiaj pewnie to my byśmy nie dali jej spokoju i chodzilibyśmy rozmawiać o niej z dyrektorem. Potrafiła powiedzieć do mojej koleżanki: jesteś tak głupia, że trzeba by cię zakopać, a teren dookoła ogrodzić drutem kolczastym z tabliczką „Tu leży głupota”.
Czysta przemoc.
Ale mieliśmy też bardzo fajnych nauczycieli, jak wspomniany polonista. Z polskiego zawsze miałam piątkę, z wielką łatwością uczyłam się wierszy, znałam duże fragmenty Pana Tadeusza na pamięć. Lubiłam biologię i geografię. Z przedmiotów ścisłych zawsze miałam czwórki.
W wakacje często jeździliśmy na południe Polski, zatrzymywaliśmy się w wojskowych domach wczasowych. Tutaj jestem z mamą i siostrami w Dusznikach-Zdroju
À propos geografii. Czy podróżowała pani często z rodzicami i siostrami?
Tak, po kraju. Co roku gdzieś jeździliśmy, głównie na południe Polski – do Kudowy-Zdroju, Świeradowa-Zdroju, Szklarskiej Poręby czy Dusznik-Zdroju. Tam zatrzymywaliśmy się w wojskowych domach wczasowych – przyjeżdżały do nich osoby mieszkające nad Bałtykiem. Ci, którzy byli z południa, jechali z kolei nad morze. Bardzo lubiłam te wyjazdy, chodziliśmy dużo po górach, zwiedzaliśmy okoliczne atrakcje. Wreszcie miałyśmy tatę, który był w Gdańsku dla nas zwykle nieobecny. Wyjeżdżał rano, wracał późną nocą. Wiecznie coś się działo, ogłaszano jakieś alarmy. Na co dzień nie miał dla nas wiele czasu.
Przy okazji zwiedzaliśmy też Kraków czy Wrocław, gdzie pochowana była moja babcia ze strony taty. Jeździliśmy do dziadka Grzegorza, ojca taty, który mieszkał w Starych Jaroszewicach. Ale wakacje to przede wszystkim wyjazdy do moich cioć ze strony mamy, która miała siedem sióstr. Silne kobiece geny przetrwały w całej naszej rodzinie.
Bardzo lubiłam rodzinne wyjazdy, chodziliśmy dużo po górach
Jak wyglądały te wakacje?
Jechałyśmy najpierw do cioci Stasi, potem do cioci Zosi, które mieszkały pomiędzy Wisłą a Sanem. Tam uczestniczyłyśmy we wszystkich typowo wiejskich zajęciach: karmieniu kur, zbieraniu jajek, dojeniu krowy, kopaniu ziemniaków, zgrabianiu siana, nawet w młocce. Mam podziw i najwyższy szacunek dla ludzi pracujących na wsi. Moja mama, która była najmłodszą z sióstr, powiedziała pewnego razu: nigdy nie mogłabym tam zostać.
Wciąż czuję zapachy z tamtych czasów: jabłek – papierówek i winników, ogrodu w Skowierzynie, pełnego dalii, mieczyków i róż, ale też warzyw. Ciocia mówiła: skocz po pomidora. No i już – pomidor był. Potem kroiła pajdę wielkiego okrągłego chleba, smarowała masłem własnej roboty i kładła plaster pomidora. Pycha! U cioci były i konie, i krowy, i świnie, i prosiaki, i gęsi, i perliczki.
Spotkania z ciociami, kuzynkami i kuzynami były czymś naprawdę cudownym. Nasz ukochany wujek Wacek, który pracował w Zaleszanach, rozpieszczał nas wszystkich, przywożąc zawsze jakieś smakołyki. A ponieważ wakacje były długie, to jeszcze zdążyłyśmy pojechać na dwa tygodnie na obóz zuchowy.
Wszystkie trzy?
Tak. Alunia miała może sześć lat, jak była z nami pierwszy raz. Miała długie włosy, więc tej mojej Lali starsze druhny zaplatały warkocze. Jako zuchy mieszkałyśmy w szkole, ale kuchnia była polowa, więc menażki trzeba było myć w jeziorze. A gdy byłyśmy już w harcerstwie, to spało się w namiotach dziesiątkach na pryczach. Były wachty nocne, ogniska, śpiewy, podchody. Miałam naprawdę bardzo barwne dzieciństwo!
Występ licealnego kabaretu Syfon
Brzmi jak z powieści przygodowej dla młodzieży.
Działo się tyle, że kiedy wakacje się kończyły, bardzo tęskniłam. Zawsze wracałam też w emocjach z kolonii i obozów, bo w późniejszych latach a to się jeden, a to dwóch, a to trzech kolegów we mnie podkochiwało. Pisali do mnie rzewne listy (śmiech).
Przez całą podstawówkę prawie zawsze jeździłyśmy razem z siostrami, we trzy. W ogólniaku całe klasy brały udział w wykopkach. Jeździliśmy też na Ochotnicze Hufce Pracy – również całymi klasami. I z reguły do Nadleśnictwa Choczewo, obrębu Młot, gdzie brałyśmy udział w pieleniu szkółek leśnych.
Śpiewamy! Druga od prawej to ja
Niełatwa robota.
Tak, cały dzień człowiek schylony. Ale też bywało zabawnie. Mieliśmy świetną wychowawczynię, panią Teresę Grzenkowicz, która uczyła niemieckiego. Ona naprawdę ogromnie naszą klasę lubiła. No i na jednym z obozów pani Grzenkowicz ustaliła, że razem z moim ówczesnym chłopakiem Michałem i przyjaciółką Lucynką będziemy kucharzami. Wcześniej gotowały tam panie, które po prostu okradały nas z jedzenia. Było go bardzo mało, bo mieliśmy określony budżet, więc chłopcy chodzili głodni.
I tak zostaliśmy kucharzami – przez dwa turnusy! Dla setki koleżanek i kolegów gotowaliśmy gary ziemniaków, smażyliśmy kotlety i robiliśmy naleśniki. Od młodości miałam w życiu wiele wyzwań i zawsze starałam się im podołać.
Skoro jesteśmy przy jedzeniu: jakie smaki kojarzą się pani z dzieciństwem?
Placki ziemniaczane – kocham, kocham, kocham. Od czasu do czasu robię je, kiedy spotykamy się nad jeziorem w gronie przyjaciół. To dla mnie bardzo ważny smak. Kolejny to kotlety mielone, które robiła moja mateńka. Trudno wtedy było o mięso, ale pamiętam, że te kotlety były zawsze wyjątkowe, dosmaczone, pyszne. Do tego oczywiście surówka i ziemniaczki. No i dorsz, który kosztował wówczas jakieś grosze, jako pospolita ryba, ale bardzo go lubiłam. Świeży dorsz i prawdziwe matiasy, śledzie, które zawsze obierał mój tata. Najczęściej podawane w oleju, z cebulką albo pod pierzynką ze śmietaną, jabłkiem, cebulą – i z ziemniakami z wody.
Jeżeli było już o wszystkich aktywnościach, to jeszcze został nam sport.
Sport był zawsze ważny w moim życiu. W szkole podstawowej chodziłam na lekkoatletykę, a w ogólniaku grałam w siatkówkę, w koszykówkę i jeździłam na łyżwach. Na naszym osiedlu był duży skwer między blokami, zimą panowie szlauchem wylewali tam wodę i mieliśmy lodowisko. Kiedy dostałam pierwsze figurówki, byłam szczęśliwa, ale te łyżwy budziły też ogromną zazdrość. Jeden z chłopaków podszedł do mnie i kopnął szpicem łyżwy tak, że złamał mi kości stopy. Bałam się powiedzieć mamie. Noga puchła, następnego dnia było już naprawdę bardzo kiepsko, więc pojechaliśmy do Szpitala Marynarki Wojennej na Polankach, stopę włożyli mi w gips. Ale wtedy miałam adoratora, „Michała pierwszego”, który przychodził do mnie codziennie i ciągał mnie na sankach do szkoły.
Nasza studniówka. Z przyjaciółką Lucynką Pyziak
Jakże rycersko.
Wprawdzie noga była złamana, ale wszyscy mi się powpisywali na gipsie i było dużo współczucia. Aktywności sportowe musiały na jakiś czas zostać wyłączone, ale potem wszystko wróciło do normy, więc grałam dalej w siatkówkę i w koszykówkę w Spójni – klubie sportowym. Z czasem doszedł tenis, a najpóźniej narty, które są do dziś naszym sportem rodzinnym.
Zastanawiam się, jak to jest być tą środkową siostrą. Co to daje na życie?
Myślę, że to fajna pozycja. Najstarsza ma najtrudniej. Z jednej strony to pierworodna, ale wszelkie i dobre, i złe doświadczenia odbijają się właśnie na niej. Z drugą jest już lepiej, bo rodzice nie mają takiego strachu, gdy coś się dzieje, choćby banalna kolka. Mogłam zawsze zajrzeć do zeszytów starszej siostry, zerknąć na zadania domowe, o coś dopytać.
Wanda była ode mnie starsza i zawsze chciałam być już tam, gdzie ona. Pamiętam, pewnego razu, kiedy studiowała medycynę i brała dyżury, przyjechała potwornie zmęczona po jednej nocy w szpitalu. Powiedziała: idź za mnie na zajęcia z okulistyki. Wymagano tylko zgłoszenia obecności. Konty? Konty. Zgłosiłam się, jestem. Tego dnia nauczyłam się odwracać powiekę (śmiech).
Konkretna umiejętność.
Innym razem na Akademii Medycznej odbywał się konkurs piosenki, a Wanda, mimo że nie miała najlepszego głosu, postanowiła wziąć w nim udział razem z kolegami, Piotrkiem Zygmuntowiczem, który grał na flecie, i Maćkiem Kieturakisem, który grał na fortepianie. Po czym przyszła do mnie i powiedziała: zaśpiewaj z nimi, to tylko przesłuchanie. Wykonywali bardzo trudną piosenkę Roberty Flack, a ja – nie znając wówczas angielskiego – słuchałam i zapamiętywałam ją fonetycznie. Pojechałam z nimi do klubu studenckiego Medyk, gdzie były setki osób. Byłam przerażona! Ale udało się. Zajęliśmy drugie miejsce.
Dzięki starszej siostrze mogłam czuć się bardziej poważnie, pojawiać się wśród jej koleżanek, kolegów. W stosunku do młodszej było trudniej. Wandzia powiedziała od razu, kiedy się urodziła Ala, że wolałaby mieć kota, bo konkurencja się pojawia. A Ala chciała doskoczyć do nas dwóch, miała więc jeszcze większe wyzwanie niż ja. Gdy byłyśmy młodsze, różnica wieku między nami była widoczna, ale im bardziej dojrzewałyśmy, tym mniej stawała się dostrzegalna, a teraz w ogóle jej nie widać. Mam kochane dwie siostry – dzwonimy do siebie codziennie i wzajemnie się wspieramy.
A jak wpłynęło na panią to, że wychowała się pani w Gdańsku, że morze było blisko?
Morze zawsze było bardzo ważne – kiedy się stoi na brzegu, to ciągnie się po horyzont. A za nim są inne światy! Spędzałam nad Bałtykiem mnóstwo czasu, z całą rodziną, bo gdy była piękna pogoda, jechaliśmy tramwajem na plażę do Jelitkowa. Jeździłam też po wybrzeżu z tatą, który – jak wspominałam – był w wojskach łączności. Służbowym gazikiem przemierzaliśmy cały Hel – docierając także tam, gdzie nie można było wjechać, bo drogę zagradzał szlaban. Spaliśmy w samochodach radiolokacji.
Morze to także niezwykła otwartość. Jeden z moich kuzynów był kapitanem żeglugi wielkiej, gdy wracał, zawsze przywoził jakieś owoce, mogliśmy spróbować na przykład ananasa, którego nie można było uświadczyć w sklepach. Dla nas był synonimem luksusu.
Świetnie się czuję na morzu, uwielbiam bryzę, ten zapach. W podróż poślubną z mężem wypłynęliśmy, kiedy już Oleńka miała cztery czy pięć lat, w rejs czarnomorski, z Almaturem. Do dzisiaj staramy się pływać i zwiedzać najdalsze zakątki świata, gdy tylko jest to możliwe.
Lubię też morze jesienne i zimowe. Przez dziesięć lat prezydentury każde wakacje spędzaliśmy w Juracie. Zawsze kiedy stamtąd wyjeżdżałam, miałam smutek w sercu. Teraz w ogóle nie jeżdżę do tych wszystkich miejsc w Polsce, które tak kochałam. Nie ma szans, żebym latem pojawiła się z parawanem wśród tysięcy plażowiczów. Ale w świecie, gdzie jesteśmy nierozpoznawalni, z wielką radością chodzę godzinami brzegiem morza.
Liceum, z kolegami przed szkołą – dziewczyna z lewej, z kokardami we włosach, to ja
Teraz, kiedy rozmawiamy, jest już po wakacjach. Jakie jest morze jesienne i zimowe?
Pachnące, z mnóstwem ozonu, niebezpieczne. Czasem jeździliśmy na weekend do Juraty, właśnie wtedy, gdy było już po sezonie. Z wielką radością wkładaliśmy sztormiaki, ciepłe czapki, szaliki i szliśmy z Juraty aż do samego Helu. Szare chmury, szare groźne morze są dla mnie jakimś wyzwaniem.