- W empik go
Pierwsza kampania Kondeusza 1643 - ebook
Pierwsza kampania Kondeusza 1643 - ebook
W roku 1643 Ludwik Burbon zwany Kondeuszem Wielkim został wyznaczony na dowódcę wojsk francuskich walczących z Hiszpanami. Walki te, podobnie jak poprzednie, w których Kondeusz brał udział, były częścią ostatniego etapu wojny trzydziestoletniej, w której katolicka Francja walczyła po stronie protestantów przeciw katolickiemu cesarzowi.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7889-527-5 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1.1. DIUK D’ENGHIEN ZOSTAJE MIANOWANY NA STANOWISKO DOWÓDCY ARMII PIKARDII
Pod koniec roku 1642, gdy śmiertelnie chory Ludwik XIII wyciągnął się właśnie na łożu zaraz obok tego, na którym dogorywał Richelieu, w ostatnich rozmowach tych dwóch ludzi, których żywoty wisiały teraz na tak cienkim włosku, że nie wiadomo było, który z nich wyzionie ducha jako pierwszy, król i minister ustalili główne założenia planu przyszłej kampanii. Rozdzielili również stanowiska dowódcze w armiach na rok 1643, jak gdyby miały one operować pod ich naczelnym zwierzchnictwem. Listy, jakie wymieniali między sobą we wrześniu, październiku i listopadzie 1642 roku, odzwierciedlają zarówno ich pragnienia, jak i złudzenia. W tym momencie znane były już wyniki kończącej się kampanii, rozmiar odniesionych sukcesów, a także poniesionych porażek. Można więc było dokonać kompleksowej oceny sytuacji politycznej i militarnej. Każdy z nich dokonał jej według własnego punktu widzenia, rozumiejąc się niemal bez słów i nie wychodząc ze swych przypisanych sobie w milczeniu ról. Król władczym tonem akceptował pomysły ministra, minister je podsuwał, zachowując głęboki szacunek i całkowite poddanie. Pierwszy z nich kreślił plan, drugi wprowadzał go w życie.
Aby zapewnić sobie wsparcie króla, Richelieu wprowadził do swych kombinacji przedsięwzięcie z jednej strony proste, z drugiej zaś pozwalające spodziewać się zaciętych starć, którymi Ludwik XIII mógłby kierować osobiście, i które dawały uprawnioną nadzieję na zaspokojenie jego skłonności do dowodzenia, jak i wykazania się wielką odwagą. Przy czym zadanie to nie leżało wcale poza jego zasięgiem – chodziło o podbicie regionu Franche-Comté. Siły przeciwnika nie były tam zbyt liczne, a grunt pod działania, jak wierzono, był przygotowany. Plan miał tę zaletę, że był niejako na uboczu, mógł zostać wydzielony z głównego projektu i zarzucony, jeżeli wywołałby zaniepokojenie Szwajcarów, albo gdyby nowe komplikacje wymogły jego zmianę. Przeznaczone do tej operacji wojska miały zebrać się na pozycji centralnej, skąd łatwo byłoby skierować je na północ, w stronę Renu lub Alp – miejsca, gdzie mogły czekać je wielkie niebezpieczeństwa i nie mniejsze sukcesy. Od strony Pirenejów wszystko układało się po myśli Francuzów i zgodnie z ich planem – zdobycie Perpignan zapewniało podbój regionu Roussillon. Największej uwagi wymagały zatem armie Pikardii, Niemiec i Włoch. Ta ostatnia potrzebowała solidnych, trudnych do zorganizowania i wysłania posiłków. Jej dowódca, Guébriant, był najbardziej oddanym, doświadczonym i najzdolniejszym z francuskich generałów. We Włoszech, gdzie stanowisko głównodowodzącego pełnił książę Tomasz Sabaudzki, dosyć duży korpus wojsk francuskich miał działać niezależnie, podlegając jednak pewnej kontroli Sabaudczyka. Delikatną misję sprawowania dowództwa powierzono w roku 1642 księciu de Bouillon. Jak jednak wiadomo, skompromitował się on, przystępując do spisku Cinq-Marsa i został zatrzymany pośród własnych żołnierzy. Tak więc potrzebny był nowy dowódca. Podobnie w Armii Pikardii – najbardziej zagrożonej, targanej przeciwnościami losu, a przy tym kluczowej. Żaden z generałów drugiego rzędu, mniej lub bardziej zmęczonych już życiem, jakimi dysponował Richelieu, nie nadawał się do tak trudnego dowództwa. La Meilleraie, Brézé i Châtillon pokazali, na co ich stać. Hrabia de Guiche został właśnie pobity; Guébrianta nie można było odwołać z Niemiec; La Motte-Houdancourt przebywał w Katalonii i doskonale się tam sprawdzał. Był jeszcze perłowy kadet, wielki hrabia d’Harcourt, który na czele wojsk odnosił już sukcesy na lądzie i na morzu: był to człowiek szlachetnego urodzenia, obdarzony wojennym zmysłem, bardzo energiczny i ofensywnie nastawiony, budzący swą postawą zaufanie żołnierzy. Pozbawiony był jednak silnego charakteru, akceptujący wszystkie podsunięte mu pomysły; w sumie więc człowiek zbyt małego pokroju do tak poważnych misji.
Najcięższą odpowiedzialnością spoczywającą na osobach pełniących funkcje publiczne jest odpowiedni dobór dowódców armii. Nic delikatniejszego, trudniejszego i poważniejszego aniżeli trafna ocena głównodowodzących. Richelieu nie ustawał w poszukiwaniach: znajdował ich wśród duchownych, własnej rodzinie, a nawet nieznajomych. Często wspierał własnych protegowanych – czasem nazbyt długo – jednak gdy okazywali się nieudacznikami niszczył ich, gdy rozpoznawał swój błąd. Posyłał jednych pod topór, innych do Bastylii, jeszcze innych zsyłał na dobrze płatne, lecz mało w istocie znaczące urzędy. Pod koniec życia miał szczęśliwą rękę – wykreował Gassiona i Faberta, wykorzystując ich z wielkim taktem, zgodnie z ich zdolnościami – pierwszego na czele kawalerii, a drugiego jako politycznego i wojskowego gubernatora Sedanu. Znalazł wreszcie dwóch ludzi: Henryka de la Tour d’Auvergne oraz Ludwika Burbona, diuka d’Enghien. Znanych później z annałów historii jako Tureniusz i Kondeusz.
Pierwszy miał 31 lat, drugi był o 10 lat młodszy. Kondeusz należał do jednej z młodszych gałęzi królewskiego rodu, odwiecznego obiektu zazdrości pierwszych ministrów. Tureniusz wywodził się z suwerennego dworu, w dziejach którego nieraz wzbudzał pożądania potężnego sąsiada, i którego aktualna głowa właśnie ledwo co uniknęła topora, poddawszy stolicę swego niewielkiego państewka. Nigdy wcześniej Richelieu nie był tak śmiały w swych wyborach i nigdy wcześniej jego osąd nie był tak trafny. Tureniusz cieszył się już militarną renomą i wojennym doświadczeniem, którego brakowało młodemu ochotnikowi z Arras i Perpignan. Kardynał jednak wiedział o wszystkim, co Enghien osiągnął ciężką pracą. Był przy nim, gdy jeszcze jako niemal dziecko zastąpił swego ojca w Burgundii, wykazując się podczas obrony zagrożonej granicy gorliwą czujnością i sumiennością, dając już wtedy dowód swych talentów. Słyszał peany na cześć jego waleczności i bystrości z ust tych, którzy widzieli go z rapierem w dłoni w roku 1640. Postanowił połączyć losy młodego księcia z własnymi. Podczas wielkiego oblężenia Perpignan wykazał się on oddaniem, spokojem i zdecydowaniem. Kardynał, choć musiał złamać jego dumę, doceniał każdy autorytarny rys jego charakteru. Jeszcze bardziej zaskoczyło go i ujęło oddanie jego sprawie, jakiego dowód Tureniusz dał w chwili, gdy diuk de Bouillon porozumiewał się ze spiskowcami. Po powrocie z Roussillon Richelieu zwrócił uwagę króla na obu dowódców, pragnąc, by zostali przezeń przyjęci. Mimo zaufania, jakim obdarzał Tureniusza, nie mógł jednak powierzyć mu armii, która strzegła kluczy do Sedanu, i wyznaczył go do służby we Włoszech. Kondeusz miał dowodzić siłami, które zajęły właśnie kwatery między Oise a Sommą.
Ludwik XIII potrafił uszanować decyzje kardynała, nie nadając im przedwczesnego rozgłosu. Tureniusz otrzymał swe powołanie dopiero w maju. Diuk d’Enghien został jednak oficjalnie wskazany już pod koniec lutego, a otrzymana 2 marca seria rozkazów i korespondencji nie zdradza żadnego wahania co do jego przyszłości na tym stanowisku. Jest jednak niemalże pewne, iż w momencie, gdy stan zdrowia króla pogorszył się, gdy zaczęto mówić o regencji, na radach podniosły się głosy o zastąpieniu diuka kimś innym. Jedni uważali, że jest za młody i zbyt słabego zdrowia. Utrzymywano, że jest chorowity i może przemieszczać się jedynie w powozie. Inni obawiali się intryg księcia – w chwili gdy niczego nie można było być pewnym, w przeddzień nieuchronnych przemian, czyż słusznie było powierzać armię w ręce rodu Kondeuszów? Sekretarz stanu i wojny Des Noyers, silnie przywiązany do księcia, bronił syna swego przyjaciela. Jego pozycja jednak słabła i został odwołany 25 kwietnia. Na jego szczęście nowy pierwszy minister – Mazarin, miał w tym względzie inne zdanie. To właśnie on przypisywał sobie zasługę skłonienia Ludwika XIII do wytrwania w pierwotnym postanowieniu i wydania młodemu generałowi jakże wyczekiwanego rozkazu wyruszenia do Amiens. Tak więc po drobnych perypetiach 17 kwietnia książę objął swoje stanowisko¹. Został przyjęty przez generała lejtnanta Françoisa de L’Hôpitala, hrabiego Rosnay (znanego wówczas jako Du Hallier), który dotarł na miejsce kilka dni wcześniej. Przybył on znad granic Lotaryngii, gdzie służył w poprzednim roku przy niekończącym się oblężeniu La Motte², małego, biednego miasteczka, przycupniętego na niemalże niemożliwym do zdobycia wzniesieniu. Jego geograficzne położenie skazywało je na nieustanne ataki. Po wielu odpartych szturmach zostało ono w końcu zdobyte i splądrowane tak doszczętnie, że dzisiaj nie ma już po nim śladu. Du Hallier został właśnie mianowany gubernatorem Szampanii, w naturalny sposób został więc wyznaczony na alter ego diuka d’Enghien, czy też raczej do pełnienia wraz z nim dowództwa. Młodemu księciu polecono, aby nie podejmował żadnych decyzji bez zasięgnięcia rady pana Du Hallier i aby zawsze działał w porozumieniu z nim. By nadać jeszcze większej wagi radom owego mentora, król wyniósł go 23 kwietnia do godności marszałka Francji, pozostawiając mu jednocześnie funkcję generała lejtnanta w Armii Pikardii, dowodzonej przez mego kuzyna, diuka d’Enghien. 60-letni, siwy, nieco sterany życiem, nowy marszałek L’Hôpital odniósł wiele zasług i tyle samo ran, od których ucierpiał na zdrowiu. Wychowywany z przeznaczeniem do stanu duchownego, a nie do armii, zachował nieco cech swego pierwszego powołania – był łagodnego usposobienia, co jednak nie wykluczało uporu. W roku 1616 strzał z pistoletu, oddany przez jego brata Vitry’ego pod furtą Luwru, przemienił przyszłego biskupa w kapitana gwardii. Bierny i powolny, miał większe doświadczenie w prowadzeniu oblężenia aniżeli w walkach w otwartym polu³.
Gdy diuk dotarł do kwatery głównej w Amiens, oprócz L’Hôpitala nie było tam niemal nikogo. Książę wyposażony był w pełnomocnictwa, jednak nie otrzymał pisemnych rozkazów ani szyfru do korespondencji. Przyprowadził ze sobą swój dwór, przybocznego Tourville’a⁴, giermków La Roussière’a, Francine’a i innych, medyka Montreuila, ojca Musniera, będącego zarazem dyrektorem i sekretarzem, człowieka interesów Girarda. Dwaj ostatni pozostawali pod silnym wpływem księcia. Młodzi mości panowie i szlachcice, którzy mieli towarzyszyć diukowi jako ochotnicy, nie opuścili Paryża. Sztab główny nie zdążył się jeszcze ukonstytuować: marszałkowie polni, komendant artylerii, dowódcy poszczególnych części armii, wachmistrze i adiutanci zostali wstrzymani na swoich dotychczasowych stanowiskach lub przebywali na zwolnieniu. Na niektóre stanowiska nie wyznaczono nawet jeszcze kandydatów. Pan Bellejeamme, intendent ds. sprawiedliwości i finansów regionu Pikardii, wraz z panem Villarceaux z generalicji Soissons przygotowywali magazyny i szpitale, czekając na przybycie pana Choisy, mianowanego intendentem armii. Choisy objął swą funkcję nieco później. Ożeniony z niezwykle modną kobietą, obdarzony lekkim piórem, człowiek o wielkim doświadczeniu i dobrej rady, pełnił wcześniej ważne funkcje⁵ i król wynagradzał go swym zaufaniem. Jego syn, opat, okrył jego nazwisko zupełnie wyjątkową sławą. W Amiens przebywało bardzo niewiele wojsk, mimo iż wyznaczono im spotkanie na 12 kwietnia. Większość regimentów znajdowała się w twierdzach albo w kwaterach zimowych, które tonący w skargach L’Hôpital rozciągnął właśnie w kierunku południowym. Te, które przybywały z daleka, były wciąż w drodze. Jednym z pierwszych, którzy stawili się na miejscu, był regiment Sirota. Zatrzymajmy go na chwilę u bram Amiens, by zapoznać się z jego dowódcą, ponieważ odegra on jedną z głównych ról w dramacie, którego będziemy świadkami.
Claude de Létouf, baron Sirot, urodzony w Burgundii w roku 1606, po odsłużeniu dwóch lat jako żołnierz we Francji, w regimencie gwardii oraz w Holandii pod rozkazami Maurycego Orańskiego, otrzymał nominację na stopień kapitana w Armii Piemontu. Gdy jego regiment został rozwiązany, powołał kompanię szwoleżerów, których poprowadził na Węgry. Wziął udział w wojnie trzydziestoletniej pod rozkazami Wallensteina i Galasa. W swych Pamiętnikach z dumą wspomina pojedynek na pistolety z Gustawem Adolfem i bez emocji opowiada o rzeziach i grabieżach, których był świadkiem: W Mantui – jak pisze – aż po kolana brodziliśmy w górskich kryształach. Po powrocie do swego niewielkiego gospodarstwa szybko znudziła go bezczynność, więc wstąpił do armii szwedzkiej. Pewnego pięknego dnia został jeńcem swego dawnego dowódcy – Wallensteina. Po zapłaceniu zań okupu i wezwaniu do powrotu do służby Francji, mianowano go dowódcą złożonej ze 100 maîtres kompanii ordynansowej oraz regimentu huzarów. Od 1635 roku w takiej właśnie funkcji widniał w spisach francuskich armii w Pikardii, Szampanii i Lotaryngii⁶. Niezwykle zahartowany, obdarzony wojskową werwą, miał na swym koncie wiele zasług i jeszcze większą wiarę we własne możliwości. Będziemy mieli okazję zobaczyć go w akcji. Choć był tylko zwykłym pułkownikiem⁷, książę wykorzystał nieobecność marszałków polnych, by powierzyć mu dowództwo nad kawalerią, która zbierała się w dolinie Sommy. Obozujące już na pastwiskach w Authie, opodal Doullens wojska konne – przednia straż armii – były więc w dobrych rękach.
Gassion był znany diukowi z dawnej wspólnej służby. Któż zresztą nie znał pułkownika Gassiona, ulubieńca Gustawa Adolfa, cieszącego się uznaniem i protekcją Richelieu? Człowiek wojny w pełnym tego słowa znaczeniu, nie miał w sobie nic z dworzanina, a jego jedyną pasją był jego zawód. Szybki i cięty w mowie i w działaniu, rajtar z werwą prawdziwego Gaskończyka – doprawdy trudno o bardziej oryginalną postać. Hugenot, syn i brat hugenockich urzędników, odbył studia u barnabitów i jezuitów. Porzucił kolegium ojców zakonnych, by wstąpić do grupy księcia de Rohan, a gdy francuscy reformaci opuścili broń, stanął u boku tego, którego zwano bastionem wiary protestanckiej, lwem północy – wielkiego króla Szwecji. Gassion i jego regiment wypracowali sobie u Szwedów doskonałą renomę, a gdy część z nich została Weimarczykami, Gassion został przedstawiony Ludwikowi XIII i jego pierwszemu ministrowi jako wysłannik księcia Bernarda. Zatrzymany w służbie Francji, pełnił rozmaite funkcje od roku 1636. W 1642 roku Richelieu sprowadził go do Roussillon, lecz Cinq-Mars w jednym ze swych napadów autorytarności oddalił go jako kreaturę kardynała i wysłał na północ, gdzie zastał go właśnie diuk d’Enghien. Od 10 grudnia 1641 roku pełnił funkcję dowódcy kawalerii, sprawując zwierzchnictwo nad pozostałymi marszałkami polnymi. Wymagający wobec żołnierzy, zawsze w pierwszym rzędzie, często ranny, pobłażliwy dla rabusiów, zwany wówczas potwornym niszczycielem, był uwielbiany przez swych podwładnych. Był krzepki, niezmordowany, silny jak tur, niezwykle zręczny w posługiwaniu się bronią, jednakże niepozorny z wyglądu, niski, tęgi, o suchej, kościstej, niemalże kwadratowej twarzy. Jego rysy i wygląd zdradzały raczej zuchwałość i zdecydowanie aniżeli górnolotność myśli. Zobaczymy Gassiona u szczytu sławy, najaktywniejszego, najbystrzejszego ze zwiadowców, najszybszego, najenergiczniejszego z oficerów, łączącego w sobie jakże rzadkie cechy pełnoprawnego generała kawalerii. Nie był typem głównodowodzącego. Dało się to zauważyć, gdy musiał prowadzić swe wojska. Zginął w roku 1647, u szczytu sławy⁸.
Posiadanie w przedniej straży żołnierza takiego formatu było nie do pogardzenia. Nie był to jednak czas na działanie, a Gassion nie był w stanie dostarczać informacji. Jego kawalerzyści przebywali w koszarach, gdzie dochodzili do siebie i nie wybierali się na wojnę. Zarządcy twierdz sąsiadujących z terenami przeciwnika lub wznoszących się w jego głębi mogli przesłać więcej doniesień, toteż diuk zwrócił się do nich, nie czekając nawet na rozkazy króla. By lepiej uzmysłowić sobie sens i znaczenie dostarczonych mu informacji, charakter rozkazów, jakie otrzymał i ich wykonanie, trzeba przede wszystkim zdać sobie sprawę z sytuacji armii walczących w tej okolicy i rzucić okiem na tereny, które stały się areną działań wojennych.
1.2. TEATR DZIAŁAŃ WOJENNYCH. HISZPANIE: ARMIA I GENERAŁOWIE
Tak często wypowiadana, zawieszana i wznawiana, w pismach i na polach bitew, wojna między Francją a Hiszpanią rozgorzała na dobre w roku 1634. Działania wojenne trwały nieprzerwanie od 10 lat na granicach wytyczonych przez prawo feudalne między ziemiami podlegającymi bezpośrednio królom Francji a dawnymi posiadłościami książąt burgundzkich. Granice te były sztuczne, nie opierały się o żadną naturalną przeszkodę, nie ciągnęły się wzdłuż żadnego szlaku czy cieku wodnego. Po stronie francuskiej, nieco na tyłach, Somma z jej podmokłymi łąkami i torfowiskami stanowiła dosyć silną linię, poprzecinaną drogami, z których każda miała własną fortecę: Abbeville, Amiens, Corbie, Péronne, Ham, Saint-Quentin. Źródła rzeki płyną niemal zbieżnie z doliną Oise, obydwa zlewiska oddziela od siebie ledwie zauważalne wzniesienie terenu. Płynąca z północnego wschodu na południowy zachód rzeka Oise oferuje drogę w głąb kraju dla najeźdźcy, który sforsował Sommę lub zdobył niewielkie twierdze La Capelle i Guise, wznoszące się u wylotu doliny. Po drugiej stronie nawadniające Niderlandy Hiszpańskie rzeki biorą źródła we Francji: Lys, Skalda, Sambra i Moza – również mogły zostać użyte jako szlaki inwazyjne. Francuzi jednak nie byli w stanie ich wykorzystać.
W całej tej wojnie królowi Hiszpanii bardziej zależało na uderzeniu i rozbrojeniu przeciwnika aniżeli na wydarciu mu skrawków terenu. Chciał w miarę możliwości odebrać mu koronę, a przynajmniej zagrozić podziałem jego królestwa. Filipowi II, który zmarnował szansę w roku 1557, niemal udało się to późniejz armią namiestnika Niderlandów Aleksandra Farnese. Król Francji natomiast usiłował wydrzeć wrogowi teren, piędź po piędzi, zdobyć jedną twierdzę, później następną, włączyć je do swych dóbr, poszerzyć swój ogródek. W niektórych okresach Hiszpanie z Niderlandów, zaangażowani na północy w walkę przeciwko Holendrom i zmagający się z wybuchającymi powstaniami, ograniczali się do odrzucania Francuzów w oczekiwaniu na okazję, by powrócić do swego wielkiego planu: marszu na Paryż.
Paryż! Zwycięstwo spod Saint-Quentin w 1557 roku zdawało się otwierać jego bramy przed Emanuelem Filibertem. Liga przekazała klucze do miasta Aleksandrowi Farnese. Po raz kolejny w roku 1636, zwiadowcy kardynała infanta dotarli aż pod Chantilly. Czuwająca nad Francją fortuna, miecz Henryka IV i upór Ludwika XIII oddaliły niebezpieczeństwo. Powracało ono jednak regularnie, a w zakończonym właśnie roku 1642 wygrana przez Hiszpanów bitwa oraz ich panowanie nad źródłami Skaldy otwarłoby im drogę aż do Paryża, gdyby nie zatrzymała ich dywersja francuskiej Armii Niemiec.
Na początku roku 1643 w posiadaniu Hiszpanii pozostawała niemal cała Brabancja, Flandria, Artois (za wyjątkiem trzech twierdz), Hainaut (z wyjątkiem jednej twierdzy) i Luksemburg (łącznie z Thionville). Francja, oprócz Pikardii, Szampanii i Trzech Biskupstw (Trois-Évêchés), zajmowała zdobytą na nowo linię brzegową aż po Calais, Boulonnois i hrabstwo Guines. Ze swych chwilowych zdobyczy w Artois zachowała Arras, Hesdin i Bapaume; oderwała także Landrecies od Hainaut. Biorąc pod uwagę aktualne granice Francji, można rzec, że katolicki król posiadał departament Nord-Pas-de-Calais (za wyjątkiem niewielkiego miasteczka Landrecies) i Pas-de-Calais (za wyjątkiem linii brzegowej i trzech osobnych twierdz). Hiszpański zarządca Niderlandów mógł przez Thionville komunikować się z terenami i sojusznikami, jakie jego władca zachowywał wciąż w Dolnej Alzacji i dolinie Renu, a także z generałami i ziemiami należącymi do cesarza. Musiał zabezpieczyć się silnie od północy, by powstrzymać rebelie w Republice Zjednoczonych Prowincji. Panujący nad ujściami Renu i Mozy konfederaci mogli także zablokować Skaldę lub otworzyć ją przed Anglikami. Hiszpania traciła w ten sposób przewagę, jaką mogłaby osiągnąć dzięki posiadaniu Antwerpii, a nad Morzem Północnym zachowywała jedynie porty w Ostendzie i Dunkierce – niemal nieustannie blokowane przez holenderską flotę.
Tak przedstawiała się sytuacja stron walczących, jeśli chodzi o zajmowane przez nie tereny. Zajmijmy się teraz sytuacją armii. Francja w ostatnich latach poniosła w bitwach poważne straty: w roku 1639 pod Thionville, w roku 1641 niedaleko Sedanu, w La Marfée, a w roku 1642 w Honnecourt, u źródeł Skaldy. Trzy razy Francuzi dali się zaskoczyć i trzy razy porażka przerodziła się w klęskę. We wspomnianych starciach francuskiej kawalerii brakowało raczej świeżości niż energii. Łatwo dawała się spłoszyć i zbyt szybko opuszczała pole bitwy. Opuszczona przez kawalerię, piechota prezentowała się bardzo nierówno. Brakowało jej solidności i spójności. Zaś armia hiszpańska w tym czasie cieszyła się militarnym prestiżem.
Pośród niewielkich twierdz rozsianych na rozległych równinach Niderlandów armia katolickiego króla tkwiła niczym żywa i ruchoma cytadela, której zadaniem było utrzymywać mieszkańców w uległości i opierać się inwazjom, trudna do wyżywienia, lecz groźna, z daleka dominująca nad okolicą i posyłająca na zewnątrz energiczne wycieczki. Można było uderzyć na nią i nadwyrężyć od zewnątrz. Póki jednak stała na nogach, póty przeciwnik nie mógł liczyć ani na ostateczne zwycięstwo, ani na trwałe podboje. Kontyngenty, jakich dostarczały poszczególne prowincje monarchii – Włosi z Neapolu, Sycylii i Mediolanu, Burgundczycy z Franche-Comté, Flamandczycy, Walończycy, Niemcy znad Renu – stanowiły zewnętrzne fortyfikacje, wsparte i połączone między sobą dzięki niewzruszonemu środkowemu szańcowi: słynnym tercios viejos⁹, rodowitym Hiszpanom. Owe stare regimenty nie mogłyby przetrwać dzięki regularnym metodom rekrutacji. Kastylijskie przysłowie: chcieć wetknąć pikę we Flandrii, oznaczało tyle, co porywać się z motyką na słońce. Kontyngenty docierały z trudem drogą morską, nieliczne i osłabione. Niewiele ostało się ze zniszczonej Wielkiej Armady. Madrycki rząd pozwalał swym dalekim legionom wyczerpywać się stopniowo w wojnach lub w wyniku chorób. Gdy liczebność spadała do zbyt niskiego poziomu, powoływano inne oddziały w Mediolanie lub Neapolu. Legiony te docierały do Niderlandów drogą przez Sabaudię i Franche-Comté, przez Bryzgowię i Alzację bądź też przez Valtelinę i państwa austriackie. W taki sposób armia księcia Alby około roku 1566 zastąpiła tę, która triumfowała w Saint-Quentin z Emanuelem Filibertem. Następna była armia księcia Parmy – Spinoli. Armia kardynała infanta, którą mamy aktualnie przed oczami, służyła już od 10 lat.
W 38. rozdziale najsłynniejszej z powieści, w chwili gdy licznie zgromadzeni wokół poczciwego kawalera z Manczy przysłuchują się jednej z jego opowieści, w której śmiała filozofia zawiera w sobie pewną nutkę szaleństwa, drzwi znanej gospody otwierają się przed człowiekiem o śniadej karnacji, długich wąsach, który wyglądał, jakby wracał z mauretańskiej niewoli. Natychmiast zapadła cisza, a człowiek ów, jeniec przybywający z Algieru, zrzucając maskę bezosobowego opowiadania, przytacza własną historię i ważne fakty z życia jegomościa z Saavedry. W kilku słowach maluje nam obraz żołnierskiego cierpienia: I ujrzymy, że nie masz nikogo nędzniejszego nadeń pośród tej biedoty. Jest bowiem zdany na szczupłość swego żołdu, który albo płacony jest późno, albo wcale nie, i na to, co własnymi rękoma zagrabi z jawnym narażeniem życia i sumienia. Niekiedy jego niedostatek jest taki, że pocięty kaftan służy mu za koszulę i za strój odświętny. Pośród zimy, w szczerym polu przed srogością powietrza chroni go jedynie oddech własnych ust, ten zaś, wychodząc z wygłodzonej próżni, jest na pewno zimny, wbrew prawom natury¹⁰. Cervantes służył w tercjach Moncady i Figueroi. Z pokiereszowaną twarzą, okaleczony przez wojnę, przedstawiał sobą typ fantassin – spełnionego, heroicznego piechura.
Owi piechurzy w wysokim stopniu cechowali się takimi przymiotami żołnierza, jak prostota, cierpliwość i pogarda dla śmierci. Dumni, fatalistyczni, brutalni, bezlitośni, jednego dnia niepomiarkowani w rozpuście, zaś nazajutrz po grabieży powracający do swego nędznego życia z taką samą wciąż rezygnacją. Każdy z nich uważał się za szlachcica, hidalgo, a przynajmniej za gorliwego chrześcijanina. Oficerowie wywodzili się z tej samej kasty, co żołnierze. Jeżeli kadra oficerska regimentu przeżyła własny oddział, tworzono z nich kompanie oficerów zreformowanych, którzy na równi z resztą nosili pikę i muszkiet. W licznych buntach zastępowali swych dowódców, a generałowie często paktowali z nimi, akceptując ich wybór. W innych przypadkach represje były okrutne: wielu z nich powieszono. W czasach nowożytnych żadne inne wojsko nie przypominało bardziej Srebrnych Tarcz Aleksandra i weteranów Cezara.
Piechota rekrutowana we Włoszech i sprowadzana do Flandrii wraz z tercjami nie różniła się od nich zbytnio. Była może nieco bardziej czujna, za to mniej zwarta, mniej zdyscyplinowana, miała większe potrzeby i więcej przywar. To tu właśnie tliło się główne zarzewie buntów. Żołnierzom towarzyszyły zastępy żon i służących, których opuszczali na czas kampanii i którzy czekali na nich – bądź nie czekali – w kwaterach zimowych. Pewnego dnia tercja markiza Yenne, opuszczając Namur pozostawiła tam 600 osób towarzyszących. Gubernator Aire w czerwcu 1644 roku naliczył w swej twierdzy 291 zamężnych kobiet (donne maritate) przynależnych do włoskiego regimentu Martiniego, a także trzy razy tyle dzieci, konkubin nie licząc. Warto odwołać się do cyklu rycin Callota Wojenne niedole, a przede wszystkim do obrazów i rytów niektórych mistrzów flamandzkich, by uzmysłowić sobie, z jaką swobodą poczynały sobie owe bandy wygnańców, nie tylko we wrogim kraju, ale i w okolicach, do których obrony i straży zostały wezwane. Liczne przerażające szczegóły można odnaleźć w listach prałatów i belgijskich administratorów. Żołnierze, których moglibyśmy nazwać miejscowymi – Flamandczycy, Walończycy, Lotaryńczycy, pochodzący z Franche-Comté czy też Niemcy znad Renu – byli generalnie młodsi, mniej brutalni, może bardziej skorzy do rozpusty. Byli u siebie, wiedzieli dokąd uciec po przegranej, dokąd udać się po zakończeniu służby. Połączenie tak odmiennych elementów, wojsk jakże różnej proweniencji i obyczajów, mieszkających ze sobą w tych samych garnizonach i walczących ramię w ramię, a jednak oddzielnie, stanowiło jednocześnie siłę i słabość armii katolickiego króla. Regimenty pilnowały się wzajemnie, wspomagały i wymieniały zadaniami. Zdarzały się oczywiście poważne pojedynki, jak i nienawiść na tle narodowym, fatalna zazdrość, czasem zdrada lub jej podejrzenie.
Piechota ta była energiczna w swych atakach, potrafiła skutecznie prowadzić ogień, a przede wszystkim zachować się na polu bitwy. Brakowało jej jednak mobilności, elastyczności, zbyt często także stosowała zwarte formacje. Kawaleria, niemal w całości wywodząca się z Alzacji i Walonii (plus kilka kompanii hiszpańskich), ciężko uzbrojona i dosiadająca doskonałych wierzchowców, była groźna zwłaszcza przy uderzeniu. Oddziały lekkozbrojne, uzbrojone na modłę węgierską, pochodziły z naddunajskich równin. Ociężałej, lecz wystarczająco licznej artylerii towarzyszyły wojska oblężnicze i oddziały do budowy mostów, które, jak na daną epokę, były doskonale wyposażone. W każdej armii hiszpańskiej służył generał artylerii. Panująca wśród oddziałów nierówność znajdowała swoje odzwierciedlenie w dowództwie, a wiążące się z tym komplikacje stanowiły niejako dziedzictwo polityki Filipa II.
O ile naczelny wódz, który skupiał w sobie całą władzę, długie lata utrzymywał się na swej pozycji, o tyle podlegający jego rozkazom generałowie często zmieniali przydziały. Ich nadania obowiązywały przez okres zaledwie 6 miesięcy. Nawet pułkownicy byli często przesuwani i celowo stawiani na czele regimentów różnego pochodzenia. Mroczne lub niepewne pochodzenie nie było żadną przeszkodą: genueński kupiec zastąpił niegdyś księcia Parmy. Obecnie rodzonego brata króla¹¹ zastąpił właśnie kadet z portugalskiej rodziny, don Francisco Melo. Funkcję jego oboźnych generalnych pełnili chłop z Wogezów – Fontaine¹², oraz pasterz z Luksemburga – Beck¹³, a jego głównymi dowódcami, podlegającymi rozkazom wspomnianych najemników, byli tacy wielmoże, jak książę de Ligne, hrabia de Bucquoy, hrabia d’Issembourg, Cantelmi, diukowie de Popoli, La Cueva i d’Albuquerque, wywodzący się z najznamienitszych rodów prowincji belgijskich, z Niemiec, Neapolu i Kastylii.
Bliski krewny dziedzica dawnych królów Portugalii¹⁴, Melo szybko zerwał kontakty z głową swego rodu, księciem Braganza, którego pretensje zdawały się nie mieć żadnej szansy na spełnienie. Biedny, lecz ambitny, opuścił przedpokoje swego kuzyna w niełasce i udał się do pierwszego ministra Filipa IV, zdoławszy pozyskać sobie (i utrzymać) jego względy. Otwierała się przed nim polityczna kariera. Szybko wspinał się po jej szczeblach i szczęśliwie wywiązał się z trudnych misji w Wiedniu, Genui, Ratyzbonie i na Sycylii. Był to mężczyzna około 40-letni, krępy, o gęstych włosach, ciemnym obliczu, południowym wyglądzie. Inteligentny, sprawny, energiczny, oddany dyplomata, zręczny administrator. Gdy wraz z tytułem namiestnika Niderlandów i Burgundii otrzymał stopień generała kapitana i dowództwo nad armią, nie miał ani wojennego doświadczenia, ani profesjonalnych umiejętności. W początkach sprzyjał mu los. Udało mu się stworzyć źródła zaopatrzenia, wprowadzić nieco porządku do finansów i do kampanii z roku 1642 przystąpił z dobrze wyposażoną armią, którą był w stanie zręcznie pokierować. Przy prowadzeniu wojsk w terenie mógł polegać na pewnym oku, opanowaniu i wielkim doświadczeniu Fontaine’a, starego żołnierza o 50-letniej służbie, a także na porywającej tłumy odwadze Becka o burzliwym charakterze, podsycanym nienawiścią do wszystkiego, co francuskie, jednego z tych ludzi, jakich Niemcy przezywają generałem Vorwaerts (Naprzód!). Zręcznie zgodnie z ich przymiotami wykorzystując swych dzielnych dowódców oddziałów, Melo zdobył Lens i La Bassée na oczach francuskich generałów. Później, gdy ci rozdzielili swe kwatery, napadł pewnego ranka na armię marszałka Guiche i popuszczając cugli Beckowi, odniósł wspaniałe zwycięstwo (26 maja 1642 roku). Bez silnej dywersji francuskiej Armii Niemiec namiestnik Niderlandów po starciu pod Honnecourt mógłby pokusić się o marsz na stolicę Francji, być może realizując tym samym marzenie swych poprzedników.
Hiszpanie przechwalają się – pisze jeden z ówczesnych autorów, bystry i dobrze poinformowany¹⁵ – bazując na swych pierwszych podbojach w Pikardii, że chcą zimować w Paryżu. Był to cel uświęcony przez tradycję, która niepodzielnie panowała w ich armii: ustanowiona przez władców, prowadziła kolejnych następców. Była to prawdziwa szkoła; mimo różnych stopni zaawansowania i skrajnie odmiennych wyników, wszyscy postępowali tak samo. Generałowie katolickiego króla, niezależnie od swego pochodzenia, stosowali te same strategiczne wybiegi – utrzymywane w tajemnicy i skalkulowane połączenie marszów, długo przygotowywane, a później błyskawicznie przeprowadzane koncentracje, dobrze wystudiowane, czasem nadmierne wykorzystanie fortyfikacji, więcej oblężeń aniżeli starć. Nawykli do odwlekania działania w czasie, mieli jednak swoje momenty śmiałości. Doskonale potrafili bronić terenu lub zdobywać go, piędź po piędzi, a także, kiedy nadarzała się okazja, pokonać wiele kilometrów, by spotkać się z nieprzyjacielem w bezpośrednim starciu. Najczęściej górowali nad Francuzami, szczęście jednak nie zawsze sprzyjało im w starciach z innymi przeciwnikami. Rebelianccy Holendrzy, którymi zdawali się pogardzać, wielokrotnie udzielili im lekcji, z których nie potrafili wyciągnąć wniosków. Już w roku 1600, w bitwie pod Neuport, Maurycy Orański pokazał ich kosztem, jak podzielona na niezbyt wielkie, umożliwiające wygodne kierowanie nimi grupy armia, potrafiąca przeprowadzać manewry czy zmieniać front, może pokonać znacznie liczniejsze i bardziej zaprawione w bojach wojska, ograniczone jednak sztywną, pozbawioną elastyczności taktyką. Oto historia legionu i falangi.
Warto zatrzymać się na chwilę przy owych reformatorach taktyki, aby zrozumieć niepowodzenia, jakie spotkają amię hiszpańską, której wielkość i schyłek staramy się tu wyjaśnić. Stadhouder Maurycy wyznaczył drogę, wynalazł sposób posługiwania się piką i muszkietem, ustanowił zasady rozstawiania wojsk, różnicowania ich ewolucji, łączenia w działaniu poszczególnych formacji. Zrywając pęta kapryśnej organizacji, stworzył jednostki bitewne o jednakowej jakości: batalion i szwadron. Teoria jednak pozostaje martwa bez praktyki. Ustanowione przez niezrównanego instruktora podstawy znalazły zastosowanie na polu bitwy. Następca Maurycego, nie do końca zaznajomiony z jego dziełem, bardzo niezależna osobowość – Henryk de Rohan, usiłował zaadaptować do służby armii nowożytnych metody antyczne, zwłaszcza lekcje Cezara. Nie wyszedł jednak poza najbardziej ogólne idee. Nie dlatego oczywiście, że obce mu było prowadzenie wojsk w terenie, ale dowodząc wyłącznie armią tymczasową, nie miał okazji dłuższy czas wykorzystywać w praktyce odpowiednio nastrojonego instrumentu. Obdarzony większym geniuszem i charyzmą Gustaw Adolf rozwinął zarysowane w Holandii reformy tak bardzo, jak pozwalał na to stan uzbrojenia.