- W empik go
Pierwsza krew - ebook
Pierwsza krew - ebook
To, co przeżyliśmy w dzieciństwie, zostaje w nas najgłębiej. Zwłaszcza strach…
W mroźną zimową noc na przedmieściach Paryża znany przestępca zostaje spalony żywcem we własnym mieszkaniu. Zbrodnia nie przypomina jednak mafijnych porachunków… Eva Svärta rozpoczyna niełatwe śledztwo, mając do dyspozycji tylko kilka mętnych poszlak. Tymczasem przeszłość upomina się o swoje. Ogarnięta obsesją odnalezienia zabójcy swojej matki i siostry bliźniaczki policjantka musi znów stanąć twarzą w twarz z potwornością, którą trudno sobie nawet wyobrazić...
Czy Evie uda się rozwikłać zagadkę tajemniczej śmierci w płomieniach?
Kim jest człowiek, który zamordował jej rodzinę?
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8172-443-2 |
Rozmiar pliku: | 3,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wychynięcie
1.
Neuilly-sur-Seine
20 stycznia, 21:00
Intensywnie czerwona kropelka krwi spadła na brzeg jej talerza. Uderzając w porcelanę, wyrysowała maleńkie czerwone słońce o hipnotycznej regularności.
Madeleine Reich nie od razu zrozumiała, co się dzieje. Właśnie jadła kolację ze swoim mężem Jonathanem przy dużym stole w salonie, jak to mieli w zwyczaju codziennie dokładnie o dwudziestej pierwszej. Państwo Reich, obydwoje pięćdziesięcioletni, byli bardzo przywiązani do swoich codziennych rytuałów obejmujących wszystkie dziedziny – naprawdę wszystkie dziedziny. Tego wieczora, jak każdego innego, Jonathan zamówił posiłek na wynos w ich ulubionej japońskiej restauracji, podczas gdy ona, jak zawsze, nakrywała do stołu. Mogłoby się to wydawać bez znaczenia, ale tego typu rzeczy miały dla niej pierwszorzędne znaczenie. Wybrała pięknie haftowany biały obrus oraz serwis empire z porcelany z Limoges. Od kiedy przed piętnastu laty założyła swoje przedsiębiorstwo i dorobiła się fortuny, Madeleine jadała wyłącznie na najdroższych zastawach obiadowych i używała jedynie wykwintnych kryształowych kieliszków. Wciąż napawała się tą wręcz dziecinną przyjemnością należenia do elity. Do bogaczy. Wiedziała, że gdyby jej rodzice nadal żyli, byliby z niej ogromnie dumni.
Za sukces trzeba jednak płacić. Długi dzień, który właśnie się kończył, był wyczerpujący, sprawy w biurze jeżyły się od problemów i Madeleine czuła się wyprana z sił. Chciała już zasiąść do kolacji. Po niej będzie mogła odpocząć przy serialu z telewizji na żądanie, a potem się wyspać. Jutro skoro świt wszystko zacznie się na nowo, znów podejmie walkę z drapieżnikami z międzynarodowych firm, które – jak się zdawało – nie potrzebowały wytchnienia. Ale to będzie dopiero jutro. Nie ma co teraz o tym myśleć. Zjadła zupę, delektując się małymi łyczkami, a następnie ujęła butelkę asahi – Jonathan zamówił po butelce dla każdego z nich – i napełniła po brzegi swoją szklankę. Piwo było chłodne, takie, jak lubiła. Przed nią na dużym talerzu leżał kolorowy wybór sushi ułożonych w uspokajająco niezmiennym porządku. Na drugim talerzu były ułożone sashimi i delikatna róża ze świeżego imbiru. Pałeczkami Madeleine złapała apetycznie wyglądające sushi kalifornijskie. Wystarczyło donieść je do małego półmiska z sosem sojowym i…
Widok kropli krwi zatrzymał ją w połowie gestu.
Zaskoczona Madeleine pochyliła się nad czerwoną plamą, która upstrzyła jej talerz.
Druga kropla krwi, okrąglejsza i większa niż pierwsza, spadła tuż przed kobietą. Rozbiła się na wierzchu jej dłoni niczym zły znak.
Krew mi leci z nosa?
Madeleine odłożyła sushi na środek talerza, delikatnie ułożyła pałeczki na podpórce i wytarła rękę serwetką. Z wahaniem zbliżyła palce do nosa i dotknęła go, ale nie, krew nie pochodziła stamtąd. Nos był zupełnie suchy.
– Kochanie? – wyszeptał Jonathan, który właśnie spojrzał na żonę z przeciwległego końca stołu. – O mój Boże…
Głos Jonathana był nienormalnie wysoki. Madeleine usłyszała w nim strach. Silny strach.
Dlaczego? Co się dzieje? Skąd ta krew?
– Madeleine, ale… Jak sobie to zrobiłaś?
Madeleine rzuciła mu pytające spojrzenie i rozłożyła ręce, a Jonathan skoczył na równe nogi, pozwalając pałeczkom i serwetce spaść niedbale na zawartość swojego talerza.
– Leci ci krew, nie widzisz tego?
– Tak, ale…
– Coś trzeba zrobić – powiedział Jonathan zduszonym głosem.
Jego twarz straciła wszelki kolor, z oczu wyzierała panika, ale czynił wyraźne wysiłki, żeby nie przestraszyć żony. Zbędne starania. Madeleine się wyprostowała. Poczuła gęsty płyn spływający jej po prawym policzku.
Jonathan okrążył stół.
– Policzek. To twój policzek…
Policzek. Madeleine wreszcie zdała sobie sprawę z bólu, lekkiego, jedynie nieokreślonego szczypania, które się nasilało. A więc to jej policzek krwawił.
– Jak to sobie zrobiłaś? Czym go sobie rozcięłaś?
Chciała mu powiedzieć, że nic sobie nie rozcięła, że nie rozumie, o czym on mówi, ale coraz liczniejsze krople krwi spadały na talerz i na biały obrus. W jakiś sposób musiała się skaleczyć. Odsunęła się z krzesłem od stołu i teraz krew kapała na podłogę salonu.
– Potrzebuję opatrunku – mruknęła. – Czegoś, żeby zatamować… zatamować…
– Ale jak to sobie zrobiłaś? – powtórzył jej mąż.
– Nie wiem. Przysięgam, że nie wiem.
Zdezorientowana Madeleine uniosła rękę do policzka. Był lepki od krwi. W tej właśnie chwili ból się rozszalał. Przebił szczękę kobiety z obu stron, jakby jej rozdzierano skórę. Madeleine krzyknęła i zgięła się wpół. Ból był ogromny. Pomyślała, że nigdy czegoś takiego nie czuła. Następnie z przerażeniem zdała sobie sprawę, że to nie była prawda. Raz jeden. Dawno temu. Ból był taki sam. Zapomniała, jak strasznie wtedy cierpiała.
W takim razie… jeśli to było… to by znaczyło, że…
– Trzeba wezwać pogotowie – zdecydował Jonathan, odwracając się ku komodzie, na której leżały ich komórki.
– Żadnego pogotowia – powiedziała Madeleine.
– Oczywiście, że tak. – Jonathan wziął swój telefon. Ręka mu drżała i aparat upadł na podłogę. – Cholera!
– Jonathanie, posłuchaj mnie.
Schylił się, żeby podnieść telefon.
– Nie martw się, kochanie. Zadzwonię po lekarza. Wszystko będzie dobrze.
– Nie dzwoń po nikogo. Po prostu potrzebuję opatrunku.
W głowie Madeleine roiło się od myśli. Wracały do niej wspomnienia. To było tak dawno temu… Powtarzała sobie, że to nie było możliwe, że musiała się mylić. Ale przecież to się właśnie działo. Dokładnie to samo, w jej pałacyku, przy pięknie zastawionym stole, mimo wszystkich środków ostrożności, które zawsze podejmowała…
Nie, to nie może znów się zacząć – przemawiała sobie do rozsądku. Nie może. Nie po tylu latach.
Ale to nie mogło być nic innego, prawda?
– Opatrunek – powtórzyła. – To wszystko, czego…
Nie udało się jej dokończyć zdania. Zabrzmiało wyraźne plaśnięcie, kiedy skóra policzka nagle ustąpiła, obnażając czerwony mięsień. Grom bólu oślepił kobietę. Jeszcze więcej krwi trysnęło na podłogę.
Madeleine zawyła z bólu. Znajdujący się metr od niej mąż krzyknął jeszcze głośniej:
– Madeleine! Mój Boże!
Zwalczyła ochotę wrzaśnięcia, żeby się zamknął. W niczym nie pomagał, a i tak nie mógł zrozumieć. Biedak nie wiedział o niczym, bo o niczym mu nie powiedziała. Tak było lepiej.
Widząc, że gorączkowo szuka w telefonie numeru pogotowia, rozkazała:
– Przestań! Nie dzwoń po nikogo. Nie trzeba.
– Nie opowiadaj głupstw.
Madeleine zacisnęła pięści. Ból jeszcze wzrastał. Krople krwi spadały w regularnym rytmie na podłogę.
– Już mnie wcale nie boli. To nie jest konieczne. Odłóż telefon.
– Nie widzisz swojej twarzy – wydukał Jonathan. – Mówię ci, że tego nie widzisz.
Wreszcie znalazł numer i przyłożył telefon do ucha.
– Jonathanie, nie – błagała jeszcze. – Odłóż go. Posłuchaj mnie.
Jej mąż pokręcił głową.
– Madeleine, nie rozumiesz…
– Odłóż natychmiast ten pierdolony telefon!!!
Jonathan spojrzał na żonę, jakby była obcą osobą. A Madeleine, widząc go w tym stanie – tego siwiejącego pięćdziesięciolatka we włoskim garniturze uszytym na miarę, który mu podarowała, a który nie mógł w zupełności ukryć pewnej nadwagi, tego prostego mężczyznę wyrwanego z marsylskiego przedmieścia, który dzielił z nią życie przez ostatnie piętnaście lat, nic o niej nie wiedząc, nie domyślając się nigdy, do czego była zdolna – stwierdziła, że jest śmieszny, patetyczny. Nie rozumiał nawet tego, co codziennie działo się pod jego nosem, jak więc mogła mieć nadzieję, że będzie ją chronił? Odrzuciła te trujące myśli. Wiedziała, że to nie była wina Jonathana, który o niczym nie wiedział. To właśnie ona i tylko ona od zawsze miała w ręku wszystkie karty. Dysponowała wystarczającą ilością czasu, żeby się przygotować. Miała dziesiątki lat. Powinna wiedzieć, że tego czy innego dnia przeszłość wypłynie na powierzchnię. Jak teraz. Tego wieczora. Z jej ciała.
– To już koniec – skłamała.
W rzeczywistości czuła, jakby płomień przemieszczał się wzdłuż jej policzka. Iskry bólu biegły we wszystkich kierunkach na rozdartej skórze od osi rany, która otwierała się na jej prawym policzku. Bała się pójść przejrzeć w lustrze, żeby stwierdzić, jak rozległe były szkody. A jednak trzeba to zrobić. Zanim nie nastąpi ciąg dalszy. Zanim druga rana…
– Ktoś musi cię zobaczyć… Cała ta krew…
– Nie chcę.
Jonathan pokręcił głową. Potrząsał telefonem i wyglądał na zdezorientowanego.
– Czemu nie chcesz?
– Bo tak mówię, taki jest mój rozkaz.
Wstała i lekko się zatoczyła. Czuła, jakby ogień buzował jej na policzku. Nie było dobrze. Naprawdę nie było dobrze.
I nagle to nastąpiło. Dokładnie tak, jak wiedziała, że nastąpi. Ból ogarnął drugi policzek.
– Potrzebuję…
Zrobiła kilka kroków, przytrzymała się mebla. Zobaczyła, jak spada wazon, i nie była w stanie go złapać. Rozbił się z hukiem na podłodze. Madeleine drżała teraz na całym ciele.
Mąż próbował do niej podejść.
– Zostaw mnie – udało jej się wyartykułować pomimo zduszonego szlochu.
– Madeleine, potrzebujesz pomocy.
– Potrzebuję, żebyś dał mi spokój.
Dotarła do łazienki na piętrze i zamknęła się w niej na klucz.
Jonathan sterczał po drugiej stronie drzwi.
– Madeleine? Przerażasz mnie. Co się dzieje?
Madeleine złapała się umywalki.
Co się dzieje? Głupek. Krwawię. Mam ranę. To się dzieje.
Spojrzała na swoje odbicie w lustrze, starając się utrzymać równowagę.
Madeleine Reich zawsze była piękną kobietą. Dzięki bujnym włosom i stalowemu spojrzeniu pomimo pięćdziesiątki wyglądała zaledwie na czterdzieści lat. W oczach kolegów z pracy i przeciwników w biznesie uosabiała rekina. Nauczyła się niszczyć przeszkody, jedną po drugiej. Dążyć do wygranej. Jaka by nie była jej cena.
A teraz?
Twarz Madeleine była umazana krwią i ta krew nadal spływała regularnymi potokami.
Odkręciła kran. Spryskała się wodą. Na prawym policzku ukazała się rana. To był straszny widok. Nacięcie szło od nasady ucha i ciągnęło się niemal do kącika ust. Było tak głębokie, że przez chwilę można było dostrzec białą kość pod drgającymi tkankami, zanim kolejny napływ krwi nie przykrył na nowo jej twarzy czerwoną zasłoną. Jakby szalony rzeźnik zaatakował ją nożem do rozdzielania mięsa.
Madeleine poczuła niemoc.
– Kochanie? Otwórz te drzwi, błagam. – Głos męża był wypełniony rozpaczą.
– Potrzebuję zostać sama – powiedziała mu Madeleine.
– Martwię się. Czy chcesz, czy nie, wezwę pogotowie.
– Nie rób tego, Jonathanie. Zabraniam ci. Ja…
Wytrzeszczyła oczy, pozbawiona oddechu. Ręce kurczowo uchwyciły brzeg umywalki. W lustrze widziała, jak druga linia zarysowuje się teraz na lewym policzku. Szkarłatna kreska.
– Nie… nie…
– Madeleine?
Krew zaczęła skapywać z drugiej rany, na początku wolno, tak jak było to z pierwszą raną. Potem nadszedł nieunikniony ból. Wybuchnął w jej głowie czerwoną, oślepiającą błyskawicą wymazującą cały świat.
Madeleine wiedziała, że jest bezradna.
Zamknęła oczy, uchwyciła się jeszcze mocniej umywalki, zgięła się wpół.
Kiedy skóra puściła, przeraźliwie wrzasnęła.
2.
Paryż, biuro brygady kryminalnej
21:20
Komendant Eva Svärta miała na ustach niebezpieczny uśmiech.
Zamierzała poświęcić się swojej obsesji. Swojemu koszmarowi. Swojej tajemnicy.
Jej obcasy wydawały suche, zdecydowane stuknięcia, gdy wchodziła po schodach pokrytych czarnym linoleum, oszczędnie pozdrawiając kolegów, którzy opuszczali budynek lub wracali jak ona po kolacji, żeby skończyć jakiś protokół.
Przeciwnie niż za dnia w nocy na korytarzach budynku policji kryminalnej pod adresem Quai des Orfèvres 36 było mało ludzi. Kilku chłopaków z brygady antynarkotykowej, kryminalnej czy ze sztabu. Eva znała większość napotkanych osób ze źle ogolonymi twarzami, ze zmierzwionymi włosami, z dokumentami pod pachą. Kilku nowych, których jeszcze nikt nie wtajemniczył, patrzyło na nią z ukosa, przepytywało kolegów po jej przejściu. Nie musiała wczuwać się w ich psychikę, żeby wiedzieć, co się dzieje w ich głowach. Ci młodzi oficerowie, jeszcze słabo zaznajomieni z tutejszym personelem, zastanawiali się, kim mogła być ta dziwna kobieta z białymi włosami, ubrana w spodnie od kostiumu i skórzaną kurtkę, kobieta, która miała na nosie okulary przeciwsłoneczne w środku stycznia wewnątrz budynku, chociaż już od kilku godzin była noc. Można by powiedzieć, że komendant Svärta stanowiła zgrzyt, gdziekolwiek by się znalazła.
Uśmiechała się, przechodząc obok nich, jak gdyby nigdy nic.
Kiedy dotarła pod drzwi swojego biura, stwierdziła, że jeden z nowych, chłopak o twarzy jeszcze naiwnego nastolatka, z uporem odprowadzał ją wzrokiem, kontemplując jej tyłek z głupią miną zbyt pewnego siebie kogucika. Gdy spostrzegł, że go zauważyła, zamiast odwrócić wzrok, przesłał jej szeroki uśmiech i pomachał ręką.
Pokusa była zbyt silna.
Szerokim gestem zdjęła okulary, pokazując szkarłatne oczy albinoski.
Światło neonowych lamp zaatakowało jej źrenice, ale było jeszcze do zniesienia.
Efekt, na który liczyła, był natychmiastowy. Niemal komiczne zaskoczenie sparaliżowało młodzieńca. Otworzył szeroko usta, ręka zastygła mu w powietrzu, nie wiedział już, co ma robić.
Teraz to Eva Svärta uśmiechnęła się do niego, machając okularami jakby na powitanie, i potrząsnąwszy białymi lokami, odwróciła się na pięcie i zatrzasnęła za sobą drzwi.
Śmiało, możesz plotkować całą noc, kurczaczku. Reszta szybko uzupełni twoje braki.
Nie miała więcej czasu na takie głupstwa.
Skoro wróciła do biura, to właśnie po to, żeby wreszcie poświęcić czas na zagłębienie się w pewną szczególną dokumentację. Chodziło o sprawę, którą kompletowała od miesięcy, kawałek po kawałku, nigdy się nie zniechęcając. To była jej osobista układanka. Jej rozpaczliwe poszukiwania. Jej obsesja, bo ostatecznie trzeba było przyznać, że to nie było zdrowe.
Najpierw odłożyła okulary i termos z herbatą na biurko. Następnie ściągnęła skórzaną kurtkę i powiesiła ją na wieszaku, a ten z kolei zaczepiła na haczyku.
Szybkim spojrzeniem obrzuciła wnętrze szafy, upewniając się, że nikt nie grzebał w jej rzeczach – to było stare skrzywienie zawodowe. Segregatory były ustawione równo. Pliki kartek leżały tak, jak je zostawiła, ułożone z uspokajającą dokładnością. Ponieważ zażądała osobnego miejsca do pracy, przyznano jej najgorszą norę na całym piętrze, którą zajmowała od prawie pięciu lat. Do tego umiejscowionego na poddaszu i pozbawionego jakiegokolwiek okna „biura” przez kratkę wentylacyjną wpadało lodowate powietrze z zewnątrz, a mały kaloryfer nigdy nie dawał rady go ogrzać. Nikt inny nie chciałby tej klitki, Eva Svärta natomiast czuła się w niej jak w domu. We własnej przestrzeni, uporządkowanej i pod kontrolą. Przynajmniej kiedy zamykała się tutaj, żeby analizować dokumentację, nikt nie przychodził jej przeszkadzać.
A więc jej dokumentacja. Ta właśnie.
Usadowiła się przed laptopem, uniosła ekran i zapaliła zieloną lampę ustawioną z prawej strony. Ciepła poświata wypełniła pomieszczenie.
Miała jeszcze jeden protokół do skończenia. Zrobi go później.
Nalała sobie filiżankę herbaty, podczas gdy plik się ładował, a program łączył z różnymi bazami, żeby sprawdzić, czy do sprawy nie dodano nowych elementów. Zawsze można mieć nadzieję.
Nerwowym gestem położyła na języku kapsułkę z amfetaminą. Połknęła ją i popiła jaśminową herbatą.
Na ekranie przesuwały się protokoły i raporty z sekcji.
Do dokumentacji dołączone były zdjęcia. Eva znała je na pamięć. Tysiące razy przeczytała opisy procedur i przeanalizowała obrazy.
I nadal będzie to robić. Codziennie. Aż znajdzie. Zamierzała to ciągnąć do skutku.
Amfetamina pozostawiła jej gorzki posmak w gardle.
Wypiła kolejny łyk herbaty.
Wiedziała, że w brygadzie – a być może nawet poza nią – te maniackie przyzwyczajenia ściągnęły na nią przezwisko „Robocop”. Któregoś dnia ten mizoginiczny osioł Jean--Luc Deveraux nazwał ją tak na forum, co wywołało serię porozumiewawczych uśmieszków. Nic nie mogła na to poradzić. Taka była. Dziwactwa Evy nigdy nie zostały całkowicie zaakceptowane przez członków jej grupy. Wygląd kobiety – zwłaszcza czerwone oczy – wywoływał strach. A regularne wybuchy złości nie pomagały tym idiotom zmienić zdania. Ostatecznie nie miała nic przeciwko temu przezwisku. W środku było słowo cop, czyli „glina”.
Dowiedziała się, że od niedawna przezywano ją także „Wampirzyca”. Tylko że to jej się zupełnie nie podobało. Wampirów, pedofilów i innych psychopatów miała dosyć podczas śledztw. Musiała wystarczająco zagłębiać się w ich psychikę. Te potwory, zrodzone z odpadków ludzkości, pożerały od wewnątrz społeczeństwo niczym czarne nowotwory. Badała je, ustalała ich profile psychologiczne, i to z najplugawszymi szczegółami. Wiedziała, co dzieje się w ich chorych mózgach. Codziennie widziała, co ich ręce potrafiły zrobić ze sznurem, z bronią, z niewinnym ludzkim ciałem, podczas oględzin miejsc, w których popełniono przestępstwa, i na wózkach w prosektorium.
Nie jestem taka jak potwory, które tropię. Nie jestem taka jak one. Nie ta krew płynie w moich żyłach.
Nie mam takich myśli.
Nigdy.
Kolejne zdjęcia.
Ściany pokryte krwią.
Powykręcane ciała kobiet. Okaleczone. Z poderżniętymi gardłami.
Przez wiele miesięcy udało jej się zebrać liczne zdjęcia ofiar. Twarze młodych kobiet o jasnych włosach. Fizycznie były do siebie zdumiewająco podobne. Martwe wyglądały jak siostry. Poza tą wspólną cechą nie było innych powiązań: pochodziły z odległych miast, miały różne życiorysy, motywy były nieznane. To nic. Jak każdego wieczora Eva zamierzała studiować dokumentację od nowa, szukać w tej procesji zabójstw szczegółu, który mógł jej wcześniej umknąć. Musiał być taki szczegół.
Od wielu miesięcy postępowała w ten sposób. Prawdę mówiąc, nie posunęła się ani o piędź do przodu, ale nie chciała się poddać. Któregoś dnia pojawi się nowa poszlaka, jakiś dowód, ślad DNA. Już były takie przypadki. Tak, któregoś dnia znajdzie sensowny trop i rozwiąże tę sprawę. Jej sprawę.
Zdjęcia przesuwały się jedno po drugim. W sumie było piętnaście ofiar. Piętnaście młodych kobiet zabranych z tego świata przez jakiegoś potwora.
Za każdym razem, kiedy na nie patrzyła, mówiła sobie, że inne łączące je elementy powinny się ujawnić. Ale adresy nie miały nic wspólnego. Ani profile. Przepytywanie w sąsiedztwach niczego nie dało.
Dlatego właśnie zamknięto tę sprawę.
Nic w tym dziwnego, przecież to było wiele lat temu.
Zabójstwa skończyły się z dnia na dzień. Morderca już nigdy nie zaatakował. Być może sam był martwy. Mógł zginąć w wypadku, śmiercią naturalną czy nawet popełnić samobójstwo. Chyba że w międzyczasie został osadzony w więzieniu za inne przestępstwa, może nawet w innym kraju. Do takiego wniosku doszła ekipa, kiedy pracowała nad tamtymi sprawami. To nawet trzymało się kupy. W końcu nie było więcej ofiar.
W głębi duszy Eva była jednak przekonana o czymś innym. Ten, kto to zrobił, nadal żył. Gdzieś tam.
Nawet jeśli został wsadzony do więzienia, kiedyś wyjdzie. I zacznie od nowa. Tego typu ludzie zawsze zaczynali od nowa.
Musiała więc znaleźć sposób na dotarcie do niego.
Wiedziała, że jej się uda. Pod warunkiem, że przeznaczy na to wystarczająco dużo czasu. Jeśli użyje wszystkich sposobów, ostatecznie dowie się.
Na dnie brzucha miała to dziwne przeczucie. Szaloną nadzieję. Być może fantazję, a ona wiedziała, do czego prowadzą fantazje. To było silniejsze od niej. To była historia jej życia. Dosłownie historia jej życia zawarta na tych zdjęciach niewinnych ofiar. Przynajmniej na dwóch z nich.
– Pewnego dnia… – wyszeptała. – Pewnego dnia znajdę cię, skurwysynu. Obiecuję to wam. – W półmroku zalśniły łzy w kącikach jej oczu. – Obiecuję to wam, mamo i siostrzyczko. Pomszczę was. Pewnego dnia was pomszczę.
Kiedy zapukano do drzwi, aż podskoczyła.
Wycierając oczy wierzchem dłoni, pospiesznie zamknęła przeglądarkę i otworzyła na chybił trafił inną dokumentację. Na ekranie pojawiły się kolejne protokoły. Porachunki przy użyciu broni maszynowej na środku ulicy. Jeszcze czekano na wyniki badań balistycznych uzi przechwyconego w jednym z mieszkań w piętnastej dzielnicy Paryża. Doskonale.
Założyła okulary.
– Proszę – zawołała niskim głosem, perfekcyjnie opanowana.
3.
Erwan Leroy, trzydziestoletni porucznik o atletycznej budowie ciała, należał do największych przystojniaków w brygadzie. Tego wieczora jednak miał oczy podkrążone ze zmęczenia, które dodatkowo podkreślał tygodniowy zarost. Włosy, zazwyczaj doskonale ułożone, teraz wystawały brudnymi kosmykami spod czarnej czapki.
Eva zachichotała. Sposób dobry jak każdy inny na ukrycie zmieszania. Pierwszy raz widziała Leroy w takim stanie.
– Wejdź, Erwan – rzuciła do niego, podnosząc się z fotela. – Mój Boże, ale masz gębę.
– A jak ci się wydaje, ślicznotko, dlaczego? – Leroy pozbył się czapki i dokładnie zamknął drzwi, zanim oświadczył: – Nie mogłem przecież wkraść się do Les Ruisseaux w garniturze i pod krawatem…
– Les Ruisseaux? – Eva uniosła brwi. Oficjalnie odebrano im tę sprawę dwa tygodnie temu. Dilerka kokainy, specjalność osiedla Les Ruisseaux, już ich nie dotyczyła, sprawa została przekazana brygadzie antynarkotykowej, która ruszy z nią od początku. – Łaziłeś tam, nic nam nie mówiąc? Nie odbiło ci przypadkiem?
– Jakbyś była odpowiednią osobą do udzielania mi lekcji – powiedział Leroy. – W każdym razie miałem rację.
– Rację odnośnie do czego?
– Coś się ruszy u Constantina. Obstawiam, że tej nocy.
– U Constantina?
– Tak, jego przyboczni meldowali się u niego przez cały dzień. Nie mam pojęcia, co kombinują, ale będzie gorąco.
– To nic nie znaczy – zastrzegła Eva. – Constantin zorganizował życie na tym osiedlu jak w prawdziwej spółce akcyjnej typu piramida. Jego bezpośredni podwładni zdają mu relację z tego, co się dzieje poniżej, i tyle.
– Nie, zapewniam cię, że to było coś więcej niż rutynowe wizyty. Wyglądało, jakby byli na wojennej ścieżce. Rozmawiałem z paroma kolesiami i wielokrotnie usłyszałem, że Constantin czeka na kogoś. Jestem gotowy postawić moją wypłatę, że to będzie dziś wieczorem.
– Nie wiesz, o co może chodzić?
– Nie, jeszcze nie.
– I nie uważasz, że to trochę mętne jak na trop?
– Zupełnie nie. Są znaki, których nie da się przeoczyć. Założę się, że chodzi o jakąś szychę. Kogoś, kto przyjedzie z innego miasta. Może nawet z innego kraju. Chcesz, żebym ci powiedział, co czuję?
Eva nie była pewna, czy chce, ale Leroy już nie dało się zatrzymać.
– Słucham – powiedziała z matczynym uśmiechem.
– Więc tak: nasz przyjaciel Constantin siedział jak mysz pod miotłą przez ostatnie dwa tygodnie, wszystko to po naszych odwiedzinach i całym zamieszaniu, które wywołaliśmy. Zgadza się? Oczywiście wie, że daliśmy spokój, skoro nie udało nam się przechwycić u niego żadnego towaru. Najwyraźniej ukrył go albo pozbył się, zanim się zjawiliśmy. W tych czasach w żadnym biznesie nie robi się zapasów. Będzie musiał je odnowić. No i nagle wzywa swoich ludzi i całe osiedle aż wrze. Nawet dzieciaki są ustawione na baczność. Co ty na to?
– Że Constantin nie jest moim przyjacielem, to po pierwsze. A po drugie, że nas zawsze nieźle robił w jajo. Tym razem nie będzie inaczej.
– Jesteś pesymistką.
Eva usiadła na brzegu biurka i spuściła okulary przeciwsłoneczne na koniuszek nosa, ukazując swoje dziwne krwistoczerwone oczy o źrenicach już znacznie rozszerzonych przez amfetaminę.
– Jestem realistką, Erwan. Przecież wiesz, jak bardzo chciałabym przyskrzynić tego gada. Naigrywa się z nas od lat. Na swoim osiedlu jest nietykalny.
To była prawda. Ismaël Constantin, pięćdziesięcioletni Nigeryjczyk, który pojawił się znikąd jakieś dziesięć lat wcześniej, zaopatrywał teraz pół miasta w wyjątkowo czysty biały proszek. To dziadostwo było odpowiedzialne za co najmniej setkę zgonów przez przedawkowanie. Problem w tym, że zawsze udawało mu się wymykać sprawiedliwości. Nawet nigdy nie dostał najmarniejszego mandatu za złe parkowanie. Dwa tygodnie temu ich ostatnia próba zakończyła się – jak i poprzednie – kompletnym fiaskiem, z bilansem dwóch policjantów ranionych rzucanymi kamieniami, samochodem zniszczonym kuchnią gazową wypchniętą z balkonu bloku i brakiem choćby śladu narkotyków u przeszukiwanych. Ktoś i tym razem ostrzegł Constantina i tak mogło dziać się jeszcze długo. Miał u nich kreta, to było jedyne możliwe wyjaśnienie.
Do czasu ustalenia źródła przecieku brygada kryminalna została odsunięta od sprawy. Komisarz wyraził się na ten temat bardzo jasno. Żadne z nich nie miało prawa kontynuować dochodzenia dotyczącego w jakimkolwiek stopniu Ismaëla Constantina.
Tylko że nie wziął pod uwagę uporu Leroy.
Młody porucznik obrał tę sprawę za punkt honoru. Eva nie powinna go osądzać. Sama w najgłębszym sekrecie prowadziła dochodzenie równoległe do tych oficjalnych. Przez to nie mogła pierwsza rzucić w niego kamieniem. Nie oznaczało to, że miała za wszelką cenę zachęcać go do ciągnięcia tej wyprawy krzyżowej.
– Musisz mi zaufać. Tym razem możemy go przyskrzynić. Constantin się tego nie spodziewa.
Albinoska westchnęła.
– Tak myśleliśmy ostatnim razem, Erwan. Wiesz o tym dobrze. Jakiś gnojek daje mu cynk. Bądź pewien, że Constantin dowie się o naszej operacji, nim jeszcze szef ją zatwierdzi. Znowu będzie jak poprzednio.
– Tak – przyznał Leroy. – I tego właśnie postaramy się uniknąć.
– Nigdy nie odpuszczasz, co?
– Nigdy.
– Nie wydaje ci się możliwe, że ludzie Constantina mogli cię rozpoznać i podrzucić ci zgniłe jajo zamiast informacji?
– Bynajmniej, bo to nie były właściwie informacje. Gadałem o mydle i powidle z różnymi gostkami, to wszystko. Ale dużo słuchałem. Wyłapałem szczątki, które nie były przeznaczone dla moich uszu. Plotki, poszeptywania. Mogę cię zapewnić, że nikt u nas o tym nie wie oprócz mnie.
– A teraz także mnie – powiedziała Eva.
– Zawsze wybieram najseksowniejszą partnerkę. Trzeba się szanować.
Eva skrzyżowała ramiona na piersi z dumną miną.
– Twój urok na mnie nie działa – powiedziała z uśmiechem, który temu przeczył.
– Nie dowiemy się, jeśli nie spróbujemy, prawda?
Nawet rozczochrany i zmęczony umiał trafić w serce. Nic dziwnego, że dziewczyny za nim szalały.
– Mówimy o Constantinie, prawda?
– A o czym myślałaś, że mówimy? – zareagował ze złośliwym uśmieszkiem.
– Co właściwie chcesz zrobić?
– Wrócić tam i poczekać do tego spotkania. Zidentyfikować wszystkich. Zebrać dowody raz a dobrze. Wiesz, że zrobiłbym to sam, gdyby to było możliwe, ale to zbyt niebezpieczne.
Niebezpieczne. To słowo wykonało woltę w brzuchu Evy.
Potrząsnęła głową.
– Nie zdobędziemy pozwolenia w tak krótkim czasie. Szef jasno się wyraził na ten temat.
– Oczywiście, że nie zdobędziemy pozwolenia. A jak sądzisz, dlaczego przyszedłem z tym do ciebie?