- W empik go
Pierwsza miłość - ebook
Pierwsza miłość - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 230 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Miałem wówczas szesnaście lat. Działo się to w lecie 1833 roku.
Mieszkałem z rodzicami w Moskwie. Wynajmowali oni willę podmiejską przy rogatce Kałuskiej naprzeciw Nieskucznego. – Przygotowywałem się do egzaminu na uniwersytet, ale pracowałem bardzo mało, bez pośpiechu.
Nikt nie ograniczał mojej wolności. Robiłem, co chciałem, zwłaszcza odkąd rozstałem się z ostatnim swoim guwernerem, Francuzem, który w żaden sposób nie mógł pogodzić się z myślą, że spadł do Rosji „jak bomba” (comme une bombe), i z twarzą skrzywioną wieczną złością po całych dniach wylegiwał się w łóżku. Ojciec obchodził się ze mną łaskawie, ale obojętnie; mama prawie nie zwracała na mnie uwagi, chociaż więcej dzieci nie miała; pochłaniały ją inne troski. Ojciec mój, mężczyzna młody i bardzo przystojny, ożenił się z nią z wyrachowania; była od niego o dziesięć lat starsza. Mama miała życie smutne: wciąż się niepokoiła, była zazdrosna, irytowała się – nigdy jednak w obecności ojca; bała się go niezmiernie, a on był surowy, oziębły i daleki. Nie widziałem człowieka, który by był w sposób bardziej wyszukany spokojny, opanowany i pewny siebie.
Nie zapomnę nigdy pierwszych tygodni spędzonych na letnisku w tej willi. Pogoda była cudowna; przeprowadziliśmy się z miasta 9 maja akurat w dzień św. Mikołaja. Spacerowałem albo po ogrodzie przy willi, albo po Nieskucznym, albo za rogatką; brałem z sobą jakąś książkę – na przykład kurs Kajdanowa – ale otwierałem ją rzadko; a najczęściej deklamowałem głośno wiersze, których bardzo dużo umiałem na pamięć; krew burzyła się we mnie i serce tęskniło – tak słodko i śmiesznie: wciąż na coś czekałem, lękałem się czegoś – wszystko mnie dziwiło, byłem w ciągłym napięciu wewnętrznym; fantazja grała i krążyła szybko dokoła tych samych obrazów, jak jaskółki o świcie wokół dzwonnicy; zamyślałem się, wpadałem w smutek i nawet płakałem; ale przez łzy i przez smutek, który spływał na mnie to ze śpiewnego wiersza, to z pięknego wieczoru, przeciskało się jak wiosenna trawka radosne uczucie młodego, fermentującego życia. Miałem konika pod wierzch. Sam go siodłałem, i jechałem samotnie gdzieśkolwiek dalej, puszczałem go w cwał i wyobrażałem sobie, że jestem rycerzem na turnieju (wiatr tak wesoło dął mi w uszy!) albo ze zwróconą ku niebu twarzą rozwartą duszą chłonąłem jego promieniejące światło i lazur.
Pamiętam, w tym czasie obraz kobiety, cień miłości kobiecej prawie nigdy nie rysował się wyraźniej w mym umyśle;
ale we wszystkim, co myślałem, we wszystkim, co odczuwałem, taiło się na pół uświadomione, wstydliwe przeczucie czegoś nowego, niewymownie słodkiego, kobiecego…
Przeczucie to, oczekiwanie to przenikało mnie całego; oddychałem nim, płynęło w moich żyłach każdą kroplą krwi… sądzone mu było wkrótce się ziścić.
Zabudowania nasze składały się z drewnianego pańskiego domu z kolumnami i dwóch niskich oficyn; w lewej mieściła się malutka fabryczka tanich tapet. Chodziłem tam nieraz popatrzeć, jak chyba dziesięciu chudych i rozczochranych chłopców w zatłuszczonych fartuchach, o wymizerowanych twarzach, wskakiwało co chwila na drewniane dźwignie, naciskające czworokątne kolce prasy i w ten sposób ciężarem swych szczupłych ciał wyciskało na tapetach pstrokate wzory. Prawa oficyna stała pusta, do wynajęcia. Pewnego dnia – w trzy tygodnie po 9 maja – okiennice w tej oficynie otworzyły się, ukazały się w nich kobiece twarze – wprowadziła się tam jakaś rodzina. Pamiętam, że tego samego dnia przy obiedzie mama zapytała lokaja o nowych sąsiadów i usłyszawszy nazwisko księżnej Zasiekin powiedziała najpierw nie bez pewnego szacunku:
– A, księżna… a potem dodała: – Zapewne jakaś zubożała.
– Przyjechali w trzech dorożkach – zauważył lokaj podając z szacunkiem półmisek – nie mają własnego powozu i meble najgorsze.
– Tak – odparła mama – a jednak lepiej… Ojciec spojrzał na nią chłodno: umilkła.
Istotnie, księżna Zasiekin nie mogła być kobietą bogatą: wynajęta przez nią oficyna była tak stara, mała, że nikt trochę chociaż zamożniejszy nie zgodziłby się w niej zamieszkać. Zresztą wówczas puściłem wszystko mimo uszu. Tytuł książęcy małe wrażenie na mnie czynił. Przeczytałem niedawno „Zbójców” Schillera.II
Miałem zwyczaj włóczyć się co wieczór ze strzelbą po naszym ogrodzie i czatować na wrony. – Do tych ostrożnych, dzikich i chytrych ptaków czułem od dawna nienawiść. W dniu, o którym mowa, wyszedłem również do ogrodu i przeszedłszy na próżno wszystkie aleje (wrony mnie poznały i tylko z daleka krakały urywanie) zbliżyłem się przypadkiem do niskiego płotu, który oddzielał właściwą naszą posiadłość od wąziutkiego pasa ogrodu, ciągnącego się za prawą oficyną i należącego do niej. Szedłem ze spuszczoną głową. Nagle usłyszałem głosy. Spojrzałem za płot i skamieniałem… Oczom moim przedstawił się dziwny widok.
O kilka kroków ode mnie, na polanie, między krzakami zielonych malin, stało wysokie, smukłe dziewczę w różowej sukience w paski i białej chusteczce na głowie; koło niej cisnęli się czterej młodzieńcy, a ona uderzała ich kolejno po czołach tymi małymi, szarymi kwiatkami, które, nie pamiętam, jak się nazywają, ale które są dobrze znane dzieciom; kwiatki wyglądają jak małe torebki i pękają z trzaskiem, gdy uderzyć nimi po czymś twardym. Młodzieńcy tak chętnie nadstawiali czoła, a w ruchach dziewczyny (widziałem ją z boku) było coś tak czarującego, władczego, pieszczotliwego, żartobliwego i miłego, że omal nie krzyknąłem ze zdumienia i zachwytu; zdawało mi się, że oddałbym natychmiast wszystko na świecie, aby tylko te śliczne paluszki uderzyły mnie po czole. Strzelba moja ześliznęła się na trawę, zapomniałem o wszystkim, pożerałem wzrokiem tę smukłą postać i szyję, i piękne ręce, i z lekka potargane pod białą chusteczką jasne włosy, i te mądre pół przymknięte oczy, i te rzęsy, i delikatny policzek pod nimi…
– Kawalerze, hej, kawalerze! – odezwał się nagle przy mnie czyjś głos. – Czy to wypada tak patrzeć na obce panienki!
Drgnąłem i zdrętwiałem… obok mnie, za płotem stał jakiś człowiek z krótko ostrzyżonymi, czarnymi włosami i ironicznie na mnie spoglądał. W tej samej chwili dziewczyna również odwróciła się do mnie… Zobaczyłem ogromne, szare oczy na ruchliwej, ożywionej twarzy – a cała ta twarz nagle drgnęła, zaśmiała się, błysnęły na niej białe zęby, brwi się jakoś zabawnie podniosły… Zaczerwieniłem się, porwałem z ziemi strzelbę i ścigany dźwięcznym, lecz nie złośliwym śmiechem pobiegłem do swego pokoju, rzuciłem się na łóżko i zasłoniłem twarz rękoma. Serce skakało wprost we mnie; wstydziłem się i było mi wesoło; odczuwałem niezwykłe wzruszenie.
Odpocząwszy uczesałem się, oczyściłem i zeszedłem w dół na herbatę. Postać młodej dziewczyny unosiła się przede mną, serce przestało skakać, ale ścisnęło się jakoś przyjemnie.
– Co tobie? – zapytał nagle ojciec – Zabiłeś wronę? Chciałem mu wszystko opowiedzieć, lecz powstrzymałem się i uśmiechnąłem tylko do siebie. Kładąc się do snu, sam nie wiem dlaczego, okręciłem się trzykrotnie na jednej nodze, wypomadowałem się, położyłem i całą noc spałem jak zabity. Nad ranem obudziłem się na chwilę, uniosłem głowę, spojrzałem wkoło z zachwytem i zasnąłem znowu.III
„Jakby się z nimi zapoznać?” – oto była moja pierwsza myśl, jak tylko przebudziłem się nazajutrz rano. Przed herbatą udałem się do ogrodu, nie podchodziłem jednak zbyt blisko płotu i nie widziałem nikogo. Po herbacie przeszedłem się kilka razy po ulicy przed willą i z daleka zaglądałem do okna… Zdawało mi się, że zobaczyłem za firanką jej twarz i przestraszony oddaliłem się czym prędzej. „Trzeba się jednak zapoznać – myślałem chodząc niespokojnie po piaszczystej równinie, ciągnącej się przed Nieskucznym… – Ale jak? Oto pytanie.” Rozpamiętywałem najdrobniejsze szczegóły wczorajszego spotkania; szczególnie wyraźnie przedstawiałem sobie, jak ona się śmiała ze mnie… Ale w tym czasie, gdy niepokoiłem się i układałem różne plany, los już pomyślał o mnie. Podczas mojej nieobecności mama otrzymała od nowej sąsiadki list na szarym papierze, zapieczętowany lakiem, jakiego się używa na zawiadomieniach pocztowych i na korkach taniego wina. W liście tym, napisanym nieortograficznie i nieporządnie, księżna prosiła mamę o pewne poparcie, ponieważ, jak sądziła, mama moja dobrze znała osobistości, od których… zależał los księżnej i jej dzieci, los związany z jakimiś bardzo ważnymi procesami, „Zwracam się do pani – pisała – jak szlachetna dama do szlachetnej damy i pszy tym pszyjemnie mi skożystać stego wypadku…” W zakończeniu prosiła, by mama pozwoliła jej przyjść. Zastałem mamę w nieprzyjemnym nastroju, ojca nie było w domu i nie miała się kogo poradzić. Pozostawić list „szlachetnej damy”, do tego księżnej, bez odpowiedzi było niesposób, a jak odpowiedzieć – mama była w kłopocie. Napisać po francusku wydało się jej niewłaściwe, a w ortografii rosyjskiej mama również nie była mocna, wiedziała o tym i nie chciała się kompromitować. Ucieszyła się z mojego przyjścia i kazała mi natychmiast udać się do księżnej i wytłumaczyć jej ustnie, że mama moja zawsze jest gotowa pomóc jej książęcej mości w miarę swych sił i prosi, żeby księżna raczyła do niej przyjść o pierwszej. Nieoczekiwanie szybkie spełnienie mych skrytych życzeń ucieszyło mnie i przeraziło zarazem; nie zdradziłem jednak wzruszenia i udałem się najpierw do swego pokoju, żeby włożyć nowy krawat i marynarkę; w domu chodziłem wciąż jeszcze w kurtce i wykładanych kołnierzykach, choć mnie to bardzo krępowało.IV
W ciasnym i nieporządnym przedpokoju oficyny, dokąd wszedłem z mimowolnym drżeniem, spotkał mnie stary, siwy służący z ciemną, miedzianą twarzą, świńskimi, ponurymi oczkami i tak głębokimi zmarszczkami na czole i skroniach, jakich nie widziałem w życiu. Niósł na talerzu obgryziony grzbiet śledzia i przymykając nogą drzwi, prowadzące do drugiego pokoju, szybko powiedział: – Pan czego?….
– Czy księżna Zasiekin w domu? – zapytałem.
– Bonifacy! – rozległ się za drzwiami dźwięczny głos kobiecy.
Służący odwrócił się w milczeniu ode mnie plecami, przy czym ukazała się mocno wytarta z tyłu jego liberia z jedynym zrudziałym guzikiem herbowym, i wyszedł postawiwszy talerz na podłodze.
– Chodziłeś do cyrkułu? – powtórzył ten sam głos kobiecy. Służący mruknął coś. – Co? Przyszedł ktoś? – rozległo się znowu. – Panicz od sąsiadów? No, więc poproś.
– Proszę do salonu – powiedział służący, ukazawszy się przede mną i podnosząc talerz z podłogi. Ruszyłem i wszedłem do „salonu”.
Znalazłem się w małym i niezbyt czystym pokoju o skromnym, jakby naprędce ustawionym umeblowaniu. Przy oknie na fotelu ze złamaną poręczą siedziała nieładna, pięćdziesięcioletnia kobieta, z gołą głową, w starej, zielonej sukni, z pstrą, włóczkową chusteczką wokół szyi. Jej małe, czarne oczy wpiły się wprost we mnie.
Podszedłem do niej i ukłoniłem się.
– Czy mam zaszczyt rozmawiać z księżną Zasiekin?
– Jestem księżna Zasiekin. A pan jest synem p. W…?
– Tak jest. Przyszedłem do pani z polecenia matki.