Pierwsza na liście - ebook
Pierwsza na liście - ebook
Czy najbliższej przyjaciółce potrafiłabyś wybaczyć wszystko?
Mimo tego, że zabrała Tobie to, co kochałaś najbardziej?
A gdyby jej wybór okazał się błędem?
Ina zaczęła nowe życie. Nie spodziewała się, że przeszłość zapuka do jej drzwi w najmniej oczekiwanym momencie. Patrycja w każdej chwili mogła wszystko stracić. Los postawił przed nią najtrudniejsze z zadań. Jak w ciągu kilku tygodni nauczyć ukochane córki, jak żyć? Karola musiała wziąć sprawy w swoje ręce.
Wyruszyła w podróż, aby odnaleźć Pierwszą na liście. Odnalazła. Ale wraz z nią wróciły bolesne wspomnienia. Mimo niezagojonych ran, dawnych zdrad, i upływającego czasu, przyjaźń wróciła. Powróciła z wielką mocą, która kruszy góry, sprawia, że niemożliwe staje się możliwe. Kolejny raz Magdalena Witkiewicz ukazała wielką siłę zwyczajnych kobiet. Ta siła jest w każdej z nas. Musimy ją tylko w sobie odkryć.
„Witkiewicz intryguje i wzrusza. Napisała współczesną historię o ludzkiej dobroci. Po tej książce chce się natychmiast stać lepszym człowiekiem”.
Janusz L Wiśniewski
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8195-256-9 |
Rozmiar pliku: | 977 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdyby którąkolwiek z siedzących przy ognisku kobiet zapytać o to, czy ważniejsza jest przyjaźń, czy miłość, jeszcze niedawno każda odpowiedziałaby, że miłość. To ona – a niekiedy zwykłe zauroczenie, fascynacja – wysuwała się na pierwszy plan. Bywało nawet, że kosztem wielkiej przyjaźni. Ostatnie wydarzenia jednak pokazały, że żaden mężczyzna nie jest wart straty dwudziestu lat. A czasem potrzeba dwudziestu lat, by odzyskać to, co najważniejsze.
– To która pierwsza? – Wysoka kobieta okryła się rozpiętym śpiworem, zaciągnęła cienkim papierosem i sięgnęła po butelkę z winem.
– Nie pal! – odpowiedziały chórem pozostałe.
Najmłodsza trzymała różową teczkę. Wystawały z niej niedbale włożone papierzyska, jakby ktoś je tam pośpiesznie upychał. Widać, że były wiele razy czytane. Dziewczyna tuliła je niczym największy skarb. Obok niej, przy ognisku, spotkały się cztery kobiety. Jedna stała tuż przy ogniu, ogrzewając się w jego cieple. Kolejna siedziała pod kocem, z podkulonymi nogami, dwie przykryte wspólnym śpiworem, patrzące na siebie z niedowierzaniem. Jak dawne znajome, które długo się nie widziały i nagle odnalazły się przypadkowo w tłumie. Może tak właśnie było?
– To już ostatni papieros – powiedziała blondynka, uśmiechając się nieśmiało. – Ten rozdział trzeba zamknąć. – Znowu zaciągnęła się głęboko i mocniej wtuliła w śpiwór. – Zapomniałam, że sierpniowe wieczory są takie chłodne, chyba ze sto lat nie byłam pod namiotem.
– No, może nie sto. – Siedząca obok kobieta się roześmiała.
– Na pewno dwadzieścia parę. – Blondynka się zamyśliła.
– Może i tak… Wtedy księżyc świecił tak samo, pamiętasz?
– Piotr grał na gitarze…
– Ina! – wykrzyknął znowu chórek koleżanek.
– Okej. Po kolei. To która pierwsza? – ponowiła pytanie Ina.
– Ty.
– Dlaczego ja? – obruszyła się, gasząc papierosa.
– Dlaczego? Bo byłaś pierwsza na liście.ROZDZIAŁ PIERWSZY
Problemy twoje, moje, nasze boje, polityka,
A przecież każdy włos jak nasze lata policzony.
Kto jest bez winy, niechaj pierwszy rzuci kamień, niech rzuci.
Daleko raj, gdy na człowieka się zamykam.
Stanisław Soyka, Tolerancja
INA
Najbardziej chciałabym zacząć od tej Brdy dwadzieścia lat temu. Nie wiem, Karola, co ci z tą Brdą przyszło do głowy, żeby tu teraz przyjechać. Jakby nie można było normalnie, po ludzku, przy kawie albo w jakiejś fajnej knajpie. Chociaż wtedy istniałoby ryzyko, że uciekniemy, zanim wszystko sobie wyjaśnimy. A stąd raczej trudno uciec, właściwie to chyba niemożliwe – kajakiem, po ciemku. Możemy co najwyżej podczas gwałtownej wymiany naszych myśli się pozabijać.
Nawet dzisiaj trudno mi to wszystko rozgrzebywać. Za dużo się wydarzyło. Ale teraz to, co kiedyś uważałam za najważniejsze w życiu, nagle straciło na znaczeniu. Dopiero Karola mi uświadomiła, co jest dla mnie tak naprawdę ważne. A raczej kto jest dla mnie ważny.
Ale zacznijmy od początku, a właściwie od końca…
Pamiętam dokładnie dzień, w którym Karolina zapukała, a raczej waliła do moich drzwi. Pewnie gdyby dzwoniła przez domofon, nie otworzyłabym. Pracowałam. Mam taki zwyczaj, że gdy pracuję, to całkowicie się wyłączam. Wyciszam telefon, nie przyjmuję gości. Kiedyś przyjaciel obraził się na mnie śmiertelnie, bo go nie wpuściłam, a chciał tylko wpaść na kawę. Akurat coś pisałam. Pewnie jak zwykle na ostatnią chwilę. Artykuł pod presją szefa, który wisiał po drugiej stronie słuchawki i popędzał, bo zaraz, już, natychmiast kolejny numer gazety szedł do druku. No i dlatego właśnie nawet nie otworzyłam temu koledze, a on więcej nie zadzwonił. Ale wtedy byłam już całkiem dużą dziewczynką i wiedziałam, że ludzie po prostu przychodzą i odchodzą. I to zwykle ci, na których nam najbardziej zależy. Czasem niektórzy z nich powracają, ale w najmniej oczekiwanych momentach. Powiedziałabym nawet, że przychodzą niczym bardzo niechciany gość. Tak jak wtedy Karolina.
Siedziałam w szlafroku, paliłam jednego papierosa za drugim i kończyłam artykuł. Gorący temat – o pewnej posłance bardzo praworządnej partii, która w życiu prywatnym zachowywała się zupełnie niepraworządnie… Mniejsza o to. Tekst miał być na wczoraj. Pisałam ostatnie akapity, gdy usłyszałam to natrętne walenie w drzwi. Wstałam tylko dlatego, że ten hałas niemiłosiernie mi przeszkadzał!
Zwykle pracowałam w kompletnej ciszy. W torebce nosiłam stopery do uszu, by móc pracować w każdych okolicznościach, ale w domu miałam najlepsze warunki do pisania. Naczelny o tym wiedział. Mogłam się nie pojawiać w redakcji przez cały tydzień. Zaglądałam tylko na kolegium, ale jeśli się nie pojawiałam, to też nic się nie działo. Osiągnęłam to mozolną pracą. Może do celu doszłam trochę po trupach, ale w moim fachu nie można być miękkim.
Pracuję głównie dla dwóch gazet. Jedna to tygodnik z górnej półki, piszę tam, by zaspokoić swoje ambicje. Druga to zupełne przeciwieństwo – szmatławiec szukający taniej sensacji, prowokujący ludzi, by robili świństwa, a potem ze szczegółami te świństwa opisujący.
Każdy z nas ma w swoim życiu takie chwile, których się wstydzi, w których nie chciałby mieć żadnych świadków, a tym bardziej nie chciałby znaleźć się na okładkach setek tysięcy gazet w całym kraju. Moim zadaniem było właśnie tropienie takich chwil. W życiu polityków, celebrytów, znanych osobistości. Byłam w tym świetna. Mówię „byłam”, bo właśnie wczoraj zakończyłam ten etap mojego życia… Długo się do tego zbierałam, ale najpierw musiałam pozamykać pewne sprawy. Teraz szukam. Szukam czegoś nowego. A może wystarczy mi to, co mam? Może teraz powinnam się skupić na czymś innym?
Ale wróćmy do tamtego dnia – ktoś walił w drzwi. Wkurzona poszłam zobaczyć, kto burzy mój spokój. Spokój w oparach dymu i przy szczelnie zasłoniętych roletach. Na progu stała dziewczyna. Młoda, ładna, jakby trochę przestraszona. Wyglądała, jakby ktoś chwilę wcześniej oblał ją wiadrem wody.
Nawet nie zauważyłam, że rzęsisty deszcz bębnił w dachowe okno. Mimo dość wczesnego popołudnia na zewnątrz było szaro i ponuro. Dziewczyna też wydawała mi się szara i ponura. I na dodatek zmoknięta. Miałam wrażenie, że już ją kiedyś widziałam. Czyżby kochanka jakiegoś polityka, któremu obrobiłam dupę na łamach naszej gazety? A może jego córka? Ale skąd miałaby mój adres? Dla mnie zdobycie adresu jakiegokolwiek prominenta czy gwiazdy filmowej nie stanowiło problemu, ale dla zwykłej dziewczyny? I to takiej młodej?
– Dzień dobry. Pani Karolina Rybińska? – usłyszałam.
– Słucham. – Tak naprawdę nie słuchałam, tylko myślałam o mojej przerwanej pracy.
– Ale to pani, tak? – Dziewczyna odgarnęła spadający na czoło długi, mokry kasztanowy kosmyk.
Znałam skądś ten ruch, pamiętałam go jak przez mgłę.
– No ja, ale o co chodzi? – zapytałam chyba z grzeczności, chociaż tak naprawdę grzeczna nigdy nie byłam.
Może to pozostałości po wychowaniu przez matkę, a w zasadzie przez babcię, która była dla mnie najważniejsza w życiu. No cóż, babcia odeszła kilkanaście lat temu, matka też zniknęła z mojego życia. Jak każdy, kogo pokochałam.
Boże, tyle rzeczy muszę wam opowiedzieć! Inaczej nie zrozumiecie…
Nie potrzebowałam niczego ani nikogo. Wtedy miałam ochotę siedzieć w swoim domu sama. I miałam ochotę w spokoju popracować. Nie chciałam rozmawiać z jakąś wystraszoną mokrą dziewczyną, której udało się pokonać drzwi wejściowe, domofon i ciecia przechadzającego się wzdłuż bloku. Chociaż, jak znam życie, siedział w tej swojej kanciapie, zapatrzony w telewizor. Muszę coś z tym zrobić.
– Ja przyjechałam… przyjechałam z Gdańska – dukała.
Widać było, że chciała wejść do mieszkania. Tak bardzo chciała wejść do środka, jak bardzo ja nie chciałam jej tam wpuścić. Resztkami dobrego wychowania powstrzymywałam się, by nie zamknąć jej drzwi przed nosem. Nie miałam zamiaru pomagać jej wydusić tego, co najwyraźniej ona miała zamiar powiedzieć. Byłam już bardzo poirytowana tą dziwną wizytą.
– Bo… pani była pierwsza na liście – wyszeptała dziewczyna, trzymając w rękach różową teczkę pełną papierów.
Zrobiło mi się zimno. Poczułam pewien niepokój. Jedyną listą, która mi wtedy przyszła do głowy, była lista Wildsteina sprzed kilku lat. Jakkolwiek był to rewelacyjny kąsek dziennikarski, to przecież mimo czterdziestki na karku byłam zbyt młoda, by na niej być. Tym bardziej na pierwszej pozycji. Poza tym już chyba wszyscy zostali rozliczeni.
– Okej. Przyjęłam do wiadomości. To wszystko?
Jak najszybciej chciałam się pozbyć wariatki, która przyszła do mnie z epokowym odkryciem, że byłam pierwsza na jakiejś cholernej liście. Na liście do odstrzału? Tego tym bardziej nie chciałam wiedzieć, bo naraziłam się niejednej osobie w swoim życiu. Chociażby tej niepraworządnej posłance, o której właśnie pisałam. Wolałam już zginąć nagle, niespodziewanie, bo przecież i tak w zasadzie nie miałam się z kim żegnać. W końcu byłam sama. Mieszkałam sama, sama biegałam co rano, nawet sama chodziłam do restauracji. Seks uprawiałam czasem z kimś. A czasem… sama. Byłam zupełnie samowystarczalna. I chciałam, by tak pozostało na zawsze.
– Mogę wejść? – spytała.
Wydawało mi się to trochę bezczelne, bo chyba nie dałam jej do zrozumienia, że jest mile widziana.
– Nie mam teraz czasu – burknęłam.
Tylko tyle. Oczywiście normalny człowiek dodałby jakieś „przepraszam”, ale wtedy, w tym zwariowanym świecie, daleko mi było do normalności. Zatem, krótko mówiąc, wygnałam dziewczynę z domu. Wyrzuciłam ją na tę cholerną ulewę. Zamknęłam za sobą drzwi i poszłam obsmarowywać dupę posłance. Nomen omen, bo właśnie tę dupę moczyła w basenie z posłem z przeciwległej partii. Następnego dnia miało się o tym dowiedzieć jakieś siedemset tysięcy czytelników. Tylko dzięki mnie. Nawet byłam z tego dumna.
KAROLA
Obserwowałam ją już wcześniej. Dużo wcześniej. Najpierw przyjechałam na jeden dzień. Zabrałam się z Filipem, który miał w Warszawie coś do załatwienia.
Po tygodniu znowu siedziałam przed jej domem. Tydzień później również. Zawsze gdy Filip wybierał się do Warszawy, jechałam razem z nim. Obserwowałam i wieczorem grzecznie wracałam do Gdańska. Tym razem zamierzałam zostać w Warszawie dłużej, by wreszcie wszystko wyjaśnić. Ciekawa byłam, dlaczego właśnie ona była pierwsza na liście. Co takiego zrobiła, że się tam znalazła. Myślałam, że jest fantastyczną osobą, miłą, dobrą, i przyjmie mnie z otwartymi ramionami, niczym własną córkę.
Podczas tych jednodniowych warszawskich wycieczek zaczynałam poznawać jej zwyczaje. Prawie nie wychodziła z domu. Nawet zakupy zamawiała z dostawą ze sklepu. Młody facet wnosił jej jogurty, owoce i proszki do prania w wielkich papierowych torbach. Czasem wybiegała, stukając obcasami. Niejednokrotnie nasz wzrok się skrzyżował. Ja patrzyłam na nią z zainteresowaniem, ona na mnie – z zupełną obojętnością. Zawsze elegancka, jak z katalogu – nie spodziewałam się, że ktoś naprawdę może mieć szpilki od Louboutina. Czasem wychodziła wyrzucić śmieci, ale nawet wtedy pełna była niedbałej elegancji, w dzianinowych ciuchach od znanych projektantów mody. Widać to był jej codzienny strój domowy. Też miałam taką dzianinową sukienkę, ale wkładałam ją na imprezy…
Po tych kilku dniach obserwacji znałam plan dnia poszczególnych mieszkańców. Wiedziałam, że ktoś z jej klatki wychodzi regularnie z psem na spacery. Nie wiedziałam, o której godzinie rano, bo zwykle nie przychodziłam tam przed dziesiątą, ale facet z przepięknym labradorem pojawiał się zawsze o szesnastej, a potem tuż po dwudziestej. Właśnie wtedy udało mi się pokonać drzwi do klatki…
Pamiętam, że pogoda była okropna, lało jak z cebra i co chwilę grzmiało. Miałam wrażenie, że wszystko mam mokre. Gdyby nie ta pogoda, chyba nie odważyłabym się na ten krok. Wolałabym poczekać, może jakoś poznać ją przez przypadek. Może mimochodem się zaprzyjaźnić. Ale w tamtym momencie po prostu miałam nadzieję, że będę mogła wejść do ciepłego domu, pożyczy mi jakieś ciuchy, da herbatę i w spokoju pogadamy.
Byłam zmarznięta i na dodatek zadzwoniłam do Filipa, że zostaję w Warszawie na noc. Oczywiście pytał gdzie, z kim i jak… Próbował mi to wyperswadować, choć wiedział, że jestem bardzo uparta. Nie chciał mnie zostawiać samej, ale powiedziałam, zgodnie z prawdą, że na pewno uda mi się pogadać z kimś bardzo ważnym dla mojej mamy, dlatego nie mogę wracać. Zostawił mnie więc mimo tej pogody. Poprzednim razem, gdy sterczałam przed jej blokiem, był upał. Teraz było zdecydowanie mniej przyjemnie. Gdy zobaczyłam tego faceta wychodzącego z psem, po prostu weszłam do środka.
– Dobrze, że pan mnie wpuścił, bo myślałam już, że będę tu sterczeć przez pół nocy. Ciotka ma popsuty domofon – powiedziałam, szczękając zębami.
– Ciotka?
– Karolina Rybińska – mruknęłam.
– A, Ina. Ona często odwiesza słuchawkę. Albo jakieś kable odłącza. Wszystko jej przeszkadza, człowiek nawet muzyki nie może posłuchać. Sąsiadami jesteśmy. Ja mieszkam pod siódemką, a ona pod ósemką. Pewnie coś pisze i dlatego nie otwiera. Proszę, wejdź. Gdybyś miała liczyć na to, że w końcu ci otworzy, faktycznie mogłabyś stać tutaj całą noc.
Poszło mi łatwiej, niż się spodziewałam. Myślałam, że na ślepo będę pukać we wszystkie drzwi po kolei, udając roznosicielkę czegokolwiek. Choćby dobrej nowiny, której niestety nie miałam. Na szczęście nie musiałam.
Stałam pod numerem ósmym i waliłam w drzwi. Oczywiście najpierw zapukałam. Nikt nie otworzył. Byłam pewna, że jest w domu, bo dwie godziny wcześniej tam wchodziła, a nie przeoczyłabym jej wyjścia, bo nie spuszczałam wzroku z drzwi do klatki. Już zaczęłam się bać, że coś się stało, gdy nagle drzwi się otworzyły.
Z bliska Ina wydawała się jeszcze wyższa. Stała nieuczesana, bez makijażu, tym razem nie w dzianinowych ciuchach, a w puszystym frotowym szlafroku. Wyglądała zupełnie inaczej niż ta osoba, która przed kilkoma godzinami wbiegała do klatki, stukając wysokimi obcasami eleganckich szpilek. Gdy otworzyła drzwi, z mieszkania doleciał zapach – a właściwie smród – dymu papierosowego.
Oczywiście najpierw upewniłam się, czy to ona, bo przecież mogłam latać za kimś innym. Ale to była ona. Najważniejsza kobieta dla mojej matki. I ta najważniejsza kobieta zaraz po tym, gdy zaczęłam jej o wszystkim mówić, po prostu zamknęła drzwi i zostawiła mnie na klatce. Mokrą, zziębniętą i bardzo rozczarowaną. Byłam wtedy przekonana, że to jakaś pomyłka. Że to na pewno jakaś inna Karolina Rybińska była na tej liście, a nie ta kobieta, która bez skrupułów odprawiła mnie z kwitkiem.
Zadzwoniłam do Filipa. Może jakimś cudem jeszcze nie wyjechał?
– Cześć, Filip. – Starałam się, by nie usłyszał w moim głosie rozczarowania. – Gdzie jesteś?
– A stało się coś? – Jednak wyczuł, że coś nie gra.
– Nie, nie. – Roześmiałam się. Jak to łatwo grać zadowolenie. Może jeśli będę grać jeszcze bardziej przekonująco, to sama w ten dobry nastrój uwierzę? – Chciałam tylko wiedzieć, gdzie jesteś. No wiesz, martwię się o ciebie.
– Nie wiem, gdzieś przed Nidzicą. A co, wracać po ciebie? – zapytał. Zabrzmiało to nawet dość poważnie.
Ile bym dała za to, by po mnie wrócił. Może gdyby był gdzieś bliżej, na przykład w Ciechanowie, poprosiłabym, by zawrócił. Ale w tej sytuacji? Przecież Nidzica to blisko połowa drogi do Gdańska.
– Nie, no co ty. – Granie osoby zadowolonej z życia szło mi coraz lepiej. – Myślałam, że jesteś gdzieś bliżej, bo chyba zostawiłam w samochodzie jedną reklamówkę. Wiesz, szczoteczki do zębów nie mam – paplałam beztrosko.
– Gdybyś powiedziała, że musisz się ze mną natychmiast zobaczyć, to pewnie bym zawrócił, ale dla szczoteczki chyba nie warto.
Miałam ochotę mu powiedzieć, że wcale nie chodzi o szczoteczkę. Ta była przecież, jak zawsze, w mojej kosmetyczce, w plecaku. Tu chodziło o mnie.
Wstałam ze schodów i wyszłam z klatki. Miałam zamiar dotrzeć na dworzec i stamtąd pojechać do domu pociągiem. W grę wchodził jeszcze autobus, ale bilety można było kupić tylko przez Internet. Najchętniej usiadłabym na murku i się poryczała. Mama bardzo się pomyliła z tą pierwszą na liście. Bardzo! Podobnie jak z innymi pozycjami.
Gdy przeszłam przez wąską uliczkę, ostatni raz spojrzałam w jej okno. Stała w nim, machała do mnie i coś krzyczała. Podeszłam bliżej.
– Hej! No dobra! Wejdź! – usłyszałam.
Oczywiście godność podpowiadała mi, żeby odwrócić się na pięcie i iść dalej, jednak nie mogłam tego zrobić. Czasami trzeba schować dumę do kieszeni i się uśmiechać, by załatwić to, co jest do załatwienia. Nauczyłam się tego podczas choroby mamy. Zatem schowałam tę dumę i wróciłam. Znowu stałam przed tymi samymi drzwiami, ale tym razem zostałam zaproszona do środka.
Nigdy wcześniej nie widziałam takiego mieszkania. Takiego… pustego. Mało zamieszkanego, jeżeli wiecie, o co mi chodzi. Myślałam, że takie mieszkania są tylko w katalogach z wystrojem wnętrz albo w serialach, w których zapłakane panny mają lepszy makijaż, niż kiedykolwiek widziałam w rzeczywistości.
– Mieszkasz tu od niedawna? – zagaiłam.
Stałam w progu, na małym dywaniku, który jeszcze przed chwilą był biały, a teraz miał brudne ślady po moich ubłoconych butach. Bałam się ruszyć dalej. Tym bardziej że dalej też było biało. Biało, szklisto i metalowo. Czyli w stylu, który zupełnie mi się nie podobał.
Rozwiązałam buty i zostawiłam je na wycieraczce. Ina przypatrywała mi się z przekąsem.
– Wiesz co… – Spojrzała na mnie zdegustowana. – Może dam ci coś na przebranie. Łazienka jest tutaj, weź prysznic, jeśli chcesz. Zaraz ci coś przyniosę.
Pokiwałam głową.
Poszła do pokoju, a ja w samych skarpetkach ośmieliłam się w końcu wejść na nieskazitelnie czystą podłogę. W naszym domu chyba nigdy nie było tak czysto. No, może gdy mama lepiej się czuła… Majka była mała i wszędzie walały się zabawki. Jesienią mama robiła przetwory, więc w korytarzu, w kuchni i nawet w pokoju stały puste słoiki, które wkrótce miały się zapełnić to ogórkami, to jabłkami, to gruszkami w occie i tysiącem różnych powideł. A jak nie słoiki, to wiadra z owocami i warzywami. Najpierw przybywały ogórki, które dostawaliśmy od sąsiadki z drugiego piętra, albo jabłka, które rosły przed naszą kamienicą. Gdy mama była mała, przy kamienicy uprawiano ogródek. Rosły pietruszka i marchewka, było kilka drzew owocowych. My też kiedyś sadziliśmy, ale potem były inne rzeczy na głowie. Jednak mama, gdy tylko lepiej się czuła, szukała w Internecie coraz to nowych przepisów na przetwory. Lubiła nowinki. Zawsze eksperymentowała. Chyba nie potrafiła powtórzyć przepisu z ubiegłego roku. Potem ozdabiała słoiki naklejkami z oryginalnymi, wymyślonymi nazwami, nakładała na zakrętki szydełkowe serwetki i rozdawała w prezencie wszystkim swoim przyjaciołom. Na półkach u znajomych stały „ogórki ostre niczym horda krwiożerczych szwoleżerów” i inne „życiowe dżemy – słodkie z odrobiną goryczy”.
W naszym domu nawet pachniało inaczej niż wszędzie. Nie wiem, co to był za zapach, czy płynu do płukania, czy gotowanego obiadu. Naprawdę nie wiem… Ale gdyby ktoś zawiązał mi oczy i zaprowadził tam, od razu wiedziałabym, że to mój dom. U Iny tego nie było. Miejsce sprawiało wrażenie niezamieszkanego. Jedynym zapachem, jaki poczułam, była woń dymu. Waniliowe cygaretki. Wiem, bo kiedyś, gdy się dowiedziałam o chorobie mamy, wypaliłam całą paczkę. Chyba na znak jakiegoś buntu, bo tak naprawdę nawet nie umiem się zaciągać. Oczywiście pół nocy rzygałam. Zresztą teraz też zrobiło mi się niedobrze.
– Sorry, zaraz wywietrzę. Tak mam, gdy pracuję. – Wskazała ręką biały narożnik i papiery rozłożone niedbale na małym szklanym stoliku.
Na stosiku papierzysk leżał mały mac. Notebook Apple’a był moim marzeniem. Nierealnym marzeniem.
– Spadnie ci zaraz. – Kiwnęłam głową w stronę komputera.
Podeszła do niego i przesunęła go na środek stolika. Potem znikła w innym pokoju. Po chwili wróciła z ręcznikiem i jakimiś ubraniami.
– Proszę, powinno być na ciebie dobre. – Wręczyła mi kolorowe legginsy i bluzę. – Majtki są nowe, jeszcze z metką. Skarpetki też.
Wzięłam od niej ubrania.
– Dzięki – mruknęłam.
Po tym, jak mnie potraktowała, najchętniej zostałabym w swoich starych ciuchach. Doszłam jednak do wniosku, że nie ma co unosić się honorem, bo wtedy zapalenie płuc murowane. Zaskoczył mnie ten nagły przypływ troski, ale szybko stwierdziłam, że pewnie dała mi suche ciuchy, żebym nie zniszczyła białej kanapy w salonie.
– Muszę coś szybko skończyć. Daj mi dwie godziny, wykąp się, tam masz lodówkę. Nie wiem sama, co tam mam, możemy potem coś zamówić. – Popatrzyła na mnie. – Ja siadam do roboty. Już i tak za dużo czasu zmarnowałam.
Poczułam się jeszcze gorzej. Byłam jej zmarnowanym czasem. Naprawdę wydawało mi się, że ta misja była zupełnie bezcelowa. Zobaczyłam na tej kartce jej nazwisko, zdobyłam adres i pomyślałam, że przyjmie mnie serdecznie i pogłaszcze po głowie, przekonując, jak bardzo się cieszy z naszego spotkania. Ale moja mama musiała się chyba pomylić. Pierwsza na liście? To z pewnością był jakiś błąd.
INA
Zamknęłam drzwi za dziewczyną. W pewnym momencie wydawało mi się, że ma zamiar mi na to nie pozwolić, wstawiając stopę między drzwi a framugę, ale chyba się rozmyśliła. Usłyszałam jeszcze, że młoda z kimś rozmawia przez telefon, ale docierały do mnie tylko strzępki zdań. Zresztą co mnie to mogło obchodzić?
Wróciłam na sofę, by dalej pisać. Nie potrzebowałam biurka. Najlepiej mi się pisało, półleżąc na miękkiej kanapie. Nogi miałam podkurczone, na nich laptop, a wokół porozrzucane materiały, zdjęcia, gazety i kubki z niedopitą kawą. Tak, wiem, to niezdrowe dla kręgosłupa, oczu, żył i innych organów, ale dzięki jodze i bieganiu jakoś udawało mi się zachować formę.
Rozsiadłam się, gotowa do pracy, jednak nie mogłam się skupić. Czas uciekał, a ja myślałam o tej nieznajomej. Pierwsza na liście? O co, do cholery, chodziło? Nie mogłam tego tak zostawić. Instynkt dziennikarski podpowiadał mi, że dziewczyna trafiła do mnie nieprzypadkowo. Wstałam i podeszłam do okna. Wciąż lało, a ona, przemoczona do suchej nitki, właśnie przechodziła przez ulicę. Bez zastanowienia otworzyłam okno.
– Hej! – krzyknęłam. – No dobra! Wejdź!
Przystanęła na chwilę, jakby się zastanawiała, czy skorzystać z mojego zaproszenia, ale w końcu cofnęła się i pobiegła w stronę klatki.
Nie zawołałam jej z powodu wyrzutów sumienia, po prostu mnie zaintrygowała. Zawsze wyczuwałam, czy warto się czymś zainteresować, czy gdzieś kryje się dobry temat. Tym razem również poczułam, że „pierwsza na liście” oznacza coś więcej. Że nie jest to tylko głupia zagrywka zmokniętej nastolatki, ale coś, co dotyczy mnie bezpośrednio. Nie pomyliłam się…
Po chwili dziewczyna stała na mojej wycieraczce i wyglądała jak zmokła kura. Nie miałam żadnego doświadczenia z nastolatkami, a tym bardziej nigdy nie zapraszałam takich do domu i nie musiałam się nimi opiekować. To mieszkanie było moim azylem. Nawet rodzice do mnie nie przyjeżdżali… No, może tata był raz. Czasami pojawiał się jakiś mężczyzna, ale gdy tylko zaczynał się zastanawiać, na której półce ulokować swoją szczoteczkę do zębów i w której szufladzie trzymać swoje skarpetki, uznawałam, że nadchodzi czas zakończenia znajomości. Nie chciałam się z nikim wiązać na poważnie. Jak już wspominałam – wszyscy, których kochałam, szybko odchodzili, a ja nie chciałam znowu przeżywać tego samego bólu.
Dziewczyna stała i się krzywiła. Widać było, że dym jej przeszkadza. Zawsze paliłam, gdy pracowałam. Oczywiście kłóciło się to z bieganiem i jogą, ale co tam. Lubiłam palić i nie widziałam powodu, by z tego rezygnować. Tak, miałam bardzo hedonistyczne podejście do życia i byłam egoistką. Uważałam, że życie tak mocno mnie dotąd skopało, że teraz należą mi się od niego same przyjemności. Chciałam być i byłam samolubna. Przez lata już dość naginałam się do innych, teraz wszyscy powinni dopasować się do mnie.
Dlatego wpuszczenie do domu jakiejś obcej dziewczyny, podczas gdy miałam w cholerę roboty, było zupełnie nie w moim stylu. Ale bardzo mnie zastanawiało, czego może ode mnie chcieć. Ciekawość walczyła z poczuciem obowiązku – musiałam skończyć artykuł, tymczasem ona stała w korytarzu, a mokra kałuża na podłodze robiła się coraz większa. Nie chciałam, by pomoczyła moją ukochaną sofę i zabłociła dywan, więc przyniosłam jej swój dres i kazałam iść do łazienki. Sobie zaś nalałam wina, zapaliłam kolejnego papierosa i usiadłam do komputera.
Posłanka szczerzyła się do mnie z monitora. Nie myślałam wtedy o tym, że mój tekst może komuś zrujnować karierę albo nawet życie. Liczyło się moje zadowolenie. Im bardziej byłam złośliwa, im więcej brudów zdemaskowałam, tym byłam szczęśliwsza. Dlaczego komuś miało ujść wszystko na sucho, skoro ja ciągle dostawałam od życia kopniaki? Teraz ja chciałam dyktować warunki i sprawować kontrolę nad istnieniem nie tylko swoim, ale też innych. To ja decydowałam, co jest dla mnie dobre. Do wszystkiego doszłam zupełnie sama, ciężką pracą. Byłam panią swego losu i uważałam, że ode mnie zależy dosłownie wszystko.
Gdy Karola przyszła do pokoju, ubrana w moje domowe ciuchy, prawie jej nie zauważyłam. Wskazałam lodówkę, a sama dalej rujnowałam życie matce, żonie i – o czym świat miał się nazajutrz dowiedzieć – kochance.
KAROLA
Nawet posmarowałam się jej balsamem. Nie mogłam się powstrzymać. W jej łazience czułam się jak w czasie dni otwartych Sephory – pełen luksus, bogactwo zapachów i same pokusy. Ina nie używała normalnego mydła z biedronki, ona miała jakieś cudo w eleganckiej butelce. Pachniało też niebiańsko i pewnie było nieziemsko drogie.
Potrzebna mi była ta kąpiel. Leżąc w gorącej wodzie, zastanawiałam się, dlaczego moja mama myślała, że właśnie ta kobieta może w jakikolwiek sposób pomóc mi po jej śmierci. Może chodziło o jej pieniądze? Bo tych Ina najwyraźniej miała sporo. Ale taki tok myślenia raczej nie pasował do mamy.
Byłam tak zmarznięta, że co chwilę musiałam dolewać sobie ciepłej wody i nie chciałam wyjść z wanny. W łazience Iny wszystko było beżowo-brązowe, jakby na świecie nie istniały inne kolory. Ręczniki były identyczne, kremowe. W naszym domu każdy był inny. Majki – mały, bardzo kolorowy, z uśmiechniętym kotem, mój – z obozu żeglarskiego, z logo sponsora, mamy – zwykły, bawełniany, pamiętający dużo lepsze czasy. Każdy innej długości, grubości, innego koloru.
Tutaj wszystko wyglądało jak z pokazowej łazienki w jakimś ekskluzywnym salonie wnętrzarskim, a u nas nawet kafelki sprawiały wrażenie przypadkowo dobranych: terakota i glazura z zupełnie innej bajki. Jakby nikt nie pomyślał, jak to będzie wyglądać razem. Bo i pewnie tak było. Nasza łazienka była remontowana jeszcze za czasów, gdy moja mama była nastolatką i mieszkała tam razem z dziadkami. Po tylu latach przydałoby się ją odświeżyć.
Lubiłam sobie wyobrażać nasze mieszkanie po remoncie. Czasem rysowałam moje nierealne marzenia: piękne tapety w przedpokoju, elegancką kuchnię, łazienkę przemyślaną w najmniejszych drobiazgach. Widziałam, jak mama przeglądała czasem te projekty. Uśmiechała się wtedy do siebie. Potem nawet przynosiłam jej te rysunki do szpitala. Mówiłam, że gdy wygram w totka, to tak zrobię. Że gdy wyjdzie ze szpitala, to wróci do zupełnie nowego, odmienionego domu.
To, żebym zdawała na architekturę, było jej pomysłem. Ale jakże trafionym! Nawet załatwiła mi lekcje rysunku u jakiejś swojej koleżanki z ASP. Uwielbiałam te zajęcia. Najczęściej pracowałam nad portretami Majki. Lubiłam siedzieć przy jej łóżku, gdy spała, i wtedy ją szkicować. Chyba żadne dziecko nie ma tylu śpiących portretów!
Kiedy w końcu wyszłam z łazienki, Ina nadal coś pisała, uśmiechając się do siebie i mocno stukając w klawiaturę. Boże, gdybym ja miała apple’a, chybabym z namaszczeniem go głaskała, a nie waliła niczym młotkiem w gwóźdź.
Usiadłam na brzegu sofy. Dopiero teraz, gdy było mi ciepło, rozejrzałam się. Ina mruknęła coś, wskazując lodówkę. Otworzyłam ją. Same chude twarogi i warzywa. Tak zwane zdrowe żarcie. Może gdybyśmy dbały o zdrowe jedzenie, mama by nie zachorowała? Ciągle zadaję sobie pytanie: „co by było gdyby?”, ale wiem, że nigdy nie uzyskam na nie odpowiedzi.
Wyjęłam miskę z szafki. Jedyną zjadliwą rzeczą w tym domu był chudy twaróg. Ona chyba wcale tutaj nie jadła, bo na płycie grzewczej była jeszcze folia zabezpieczająca.
– Boże, czy ty w ogóle tutaj gotujesz? – wyrwało mi się.
– Rzadko – odpowiedziała Ina, gryząc ołówek. – Jadam na mieście – dodała i wróciła do pisania.
Rozłożyłam twaróg ze szczypiorkiem i jogurtem na dwa talerze. No cóż, inaczej sobie wyobrażałam spotkanie z najważniejszą dla mojej mamy osobą. Niestety w życiu nie wszystko wygląda tak, jak sobie tego życzymy. A właściwie najczęściej wygląda zupełnie inaczej…
Na stoliku obok sofy były rozłożone papiery, leżały dyktafon i telefon komórkowy. Nie było miejsca, by postawić talerz, więc usiadłam i położyłam go na kolanach. Oczywiście bałam się, że wybrudzę tę doskonałą biel. Że zaburzę ten idealny minimalizm, jaki panował w całym mieszkaniu. Kompletny brak ozdób, bibelotów, życia. Jedynym ozdobnym akcentem były powieszone na ścianie nad wielkim telewizorem przestrzenne litery, tworzące napis: „Because you are the most important person in your life”.
– Skończyłam – powiedziała nagle Ina. – Wysłałam naczelnemu. Jeszcze przez chwilę będę musiała sprawdzać maila, czy są jakieś poprawki. Czy możesz mi wreszcie powiedzieć, o co chodzi z tą całą listą? – Poszła do kuchni, wzięła talerz i widelec. – Sorry, ale nie mam chleba. Odzwyczaiłam się. – Wzruszyła ramionami. – No to jak? O co chodzi z tą pierwszą na liście?ROZDZIAŁ DRUGI
Gdy nagle zgubisz się,
sama, gdzieś w środku nocy –
spójrz, tam spod najwyższych drzew
prowadzić Cię będą moje oczy.
A gdy w deszczowy dzień
będzie niełatwo Ci żyć,
mój cień wskaże Ci światło i ścieżki przez mgły.
Gdy nagle zgubisz się,
samej Cię nie zostawię.
Bo my jeszcze spotkamy się.
Samej Cię nie zostawię.
Anna Maria Jopek, Marcin Kydryński, Samej cię nie zostawię
Gdańsk, 1 sierpnia, dom
Kochane Córeczki!
Nie wiem w ogóle, jak zacząć. Nigdy w życiu nie przypuszczałam, że będę musiała coś takiego napisać. A może raczej, że sama będę chciała…
Kiedyś, na jakimś spotkaniu integracyjnym w pracy, mieliśmy warsztaty. To było jedno z tych motywacyjnych szkoleń, mających na celu nauczyć nas, jak lepiej żyć. Trener zapytał, co byśmy zrobili, gdyby został nam rok życia. Byłam pewna, że spędziłabym ten rok z Wami, by Was nauczyć – a przynajmniej postarać się nauczyć – jak żyć w tym pięknym świecie. Potem zapytał, co byśmy zrobili, gdyby zostało nam tylko kilka miesięcy. Odpowiedziałam, że napisałabym dla Was kilka słów, które mogłyby się Wam przydać w przyszłości. Następnie padło pytanie, co by się stało, gdyby od końca życia dzieliły nas już tylko dni. Wzięłabym dyktafon i zaczęła nagrywać dla Was to, co chciałabym Wam powiedzieć za pięć, dziesięć lat.
Wtedy myślałam, że to tylko teoretyczne rozważania… A teraz piszę dla Was te słowa, bo nie wiem, ile jeszcze mam czasu. Na razie jestem. A nawet gdy już nie będzie mnie na Ziemi, to nie wierzę, bym rozpłynęła się w nicość. Przecież wiecie, że Was nie zostawię. To po prostu nie jest możliwe.
INA
Najpierw dałam radę przeczytać tylko jedną stronę. Byłam bardziej wzburzona niż zainteresowana. Naprawdę nie miałam ochoty tego czytać.
– Co to jest? – zapytałam. – Co to, do cholery, jest?!
– Pamiętnik – wyszeptała Karola.
– No widzę, że pamiętnik! Ale czyj? Czyje są te melodramatyczne bzdety i po cholerę mi je pokazujesz?
– To nie są bzdety! – Karola przełknęła łzy.
– Jak to nie są? – Naprawdę byłam wyprowadzona z równowagi. Nie lubiłam melodramatów. Ani romansów, rzecz jasna. A ta mi tu wyskakuje z jakimś ckliwym tekstem. – To jakieś listy, kto je pisał? – pytałam. Miałam ochotę potrząsnąć tą dziewczyną. – Czy powiesz mi wreszcie, o co chodzi z tą pierwszą na liście?
Byłam bardzo zdenerwowana. Kompletnie nie rozumiałam, o co chodzi z tymi wypocinami i – co najważniejsze – jaki to ma związek ze mną. Każde z przeczytanych przeze mnie słów było przesiąknięte tęsknotą i smutkiem, każde zdanie informowało, że ma nastąpić to, co jest nieuchronne. Ale nie znalazłam niczego na mój temat.
Śmierć? Kim jest ta dziewczyna, która ośmiela się burzyć mój doskonale poukładany świat i zawracać głowę testamentem jakiejś kobiety? Już dosyć śmierci i pożegnań w moim życiu! Nie! Już nie chcę się z nikim emocjonalnie wiązać. A czytanie takich słów powoduje, że znowu coś ściska gardło, czuję napływające łzy i, chcąc nie chcąc, człowiek się angażuje. Dawno temu obiecałam sobie, że już nigdy nie będę przez nikogo płakać. Już nigdy do nikogo się nie przywiążę, już więcej nie będzie bolało…
– Kto to napisał?! – krzyczałam. – I po jaką cholerę mi to pokazujesz?!
Byłam pewna, że dziewczyna oczekiwała, iż jako dziennikarka pomogę jej w wydaniu tych łzawych wypocin. Przemknęło mi też przez myśl, by zadzwonić pod sto dwanaście, bo ona coraz bardziej wydawała mi się wariatką albo stalkerką. Aktorzy mieli swoich prześladowców, mogłam mieć i ja.
– Możesz przeczytać dalej? – upierała się. – Jeszcze kawałek.
Gdańsk, 2 sierpnia, dom
Pamiętacie, jak siedziałam przy waszych łóżkach, gdy zasypiałyście? Gdy już leżałyście pod kołdrami, szczelnie opatulone, i miałyście zamknięte oczy, pytałam Was, co widzicie pod powiekami. Zawsze chciałam wiedzieć, co danego dnia zrobiło na Was największe wrażenie. Z tymi zamkniętymi oczami chodziłyśmy razem po górach, skakałyśmy w kałużach, zbierałyśmy grzyby i malowałyśmy obrazy. Robiłam wieczorami to, z czym Wy zmagałyście się przez cały dzień.
Pamiętam, jak kilka dni przed testem szóstoklasisty Karolina stwierdziła, że będzie spała z otwartymi oczami, bo nie ma już sił, by w nocy rozwiązywać zadania…
Dzięki tym naszym wieczorom mogłam z Wami być we wszystkich chwilach dnia, szczególnie w tych pięknych. I dlatego to piszę. Nie będę pisała o złych rzeczach. Nie chcę, byście za dwadzieścia lat pod powiekami widziały mnie smutną, zmęczoną… Ja będę się do Was uśmiechać i zawsze pytać: „Co widzisz dobrego, gdy zamkniesz oczy?”.
Zatem to, co smutne, załatwmy na początku. A potem już będę z Wami w najważniejszych dniach życia.
Chciałabym Was wspierać, kiedy będziecie mnie potrzebowały, ale pamiętajcie, że zawsze możecie polegać na tych kilku osobach:
Karolina Rybińska, dziennikarka, ostatnio mieszkała w Warszawie, pracowała w jakimś brukowcu.
Babcia Zosia Kudlarek.
Krzysztof Szulc, prawnik. Bardzo dawny kolega… Ostatnio kontaktowałam się z nim w kilku ważnych sprawach. Trzeba je dociągnąć do końca. On Wam pomoże, to dobry człowiek. Możecie mu w pełni zaufać.
Piotr Szafranek, ojciec. Pieniądze przychodzą z berlińskiego adresu: Gustav-Müller-Strasse 16. Dawno z nim nie rozmawiałam. Próbowałam go znaleźć, ale bezskutecznie.
KAROLA
Wpatrywałam się w nią, gdy czytała. Nie potrafiłam znaleźć na jej twarzy innych emocji niż złość. Byłam bardzo zaskoczona. Gdy ja zobaczyłam słowa mamy po raz pierwszy, długo nie mogłam dojść do siebie. Płakałam. Co prawda były one skierowane do mnie, nie do Iny, ale skoro była pierwsza na liście mamy, to przecież powinna być też w jakiś sposób związana z nią emocjonalnie. Mama była mądrą kobietą i to, że umieściła ją na liście, na pewno miało swój cel. Babcia Zosia – wiadomo. Wychowywała nas. Kiedy mama zachorowała, od razu przyjechała, by się nami zajmować. Bardziej Majką, bo była jeszcze mała, ale ja też czasem lubiłam ciepłe, opiekuńcze ramiona babci Zosi.
– Jak twoja mama miała na imię? – zapytała Ina po chwili.
– Patrycja – odpowiedziałam.
Spojrzała na mnie zaskoczona.
– Jesteś córką Patrycji?
Pokiwałam głową.
– I Piotra – bardziej stwierdziła, niż zapytała.
– Tak, Piotra.
– No nie mogę, Zioło ma taką córkę – prychnęła.
Popatrzyłam na nią zdziwiona.
– Zioło?
– Nie wiedziałaś, że tak mówiliśmy na twojego ojca?
Pokręciłam głową. Ale nagle zaczęłam coś rozumieć, kojarzyć pewne fakty.
– Znałaś go? – zapytałam.
– Znałam – przyznała Ina.
– Dobrze?
– Tak.
– Mamę też?
– Mamę jeszcze lepiej. To… było dawno. Ile masz lat?
– Osiemnaście.
– Czyli to było dwadzieścia lat temu. Może trochę więcej… – Zamyśliła się.
– No dobra, to powiesz mi teraz, dlaczego jesteś na tej liście? – zapytałam niecierpliwie. – I dlaczego akurat pierwsza?
– To długa historia… – westchnęła Ina.
– Mam czas. Po to tu przyjechałam.
– A co powiedziałaś mam… – Urwała. – Co powiedziałaś w domu?
– Teraz zajmuje się nami babcia, taka przyszywana.
– A… Piotr? – Jakby z trudem wymówiła jego imię. – Twój ojciec?
– Nie mieszka z nami. Od dawna…
Ina sięgnęła po papierosa. Bardzo głęboko się zaciągnęła.
– Powiedziałaś, że jedziesz do mnie? – zapytała.
– Nie. Babcia myśli, że jestem na spływie. Na Brdzie. – Wzruszyłam ramionami. – Znajomi jechali, więc wykorzystałam okazję, żeby się wyrwać tutaj. Byłaś kiedyś na Brdzie? Bo muszę wiedzieć, co opowiadać.
– Byłam. – Ina skrzywiła się, ale jej czoło pozostało nieskazitelne – pewnie miała botoks. Sięgnęła po paczkę z papierosami, ale zaraz ją odłożyła. – A gdzie masz zamiar dziś się zatrzymać?
– No, myślałam, że tutaj… – powiedziałam, patrząc na czubki kapci, które miałam na nogach.
– Aha – stwierdziła zaskoczona. Chyba nie miała w zwyczaju przyjmować gości. – Dobra, to ja tu trochę posprzątam… Dam ci jakiś śpiwór. Będzie jak nad Brdą – próbowała zażartować.
Wstała i poszła do kuchni. Wyjęła z szafki wino i jeden kieliszek, ale przez chwilę się zawahała.
– Ty też pijesz? – zapytała.
– Czasami… Nalej mi…
– No tak, masz osiemnaście lat…
Dziwna była ta Ina. Nie mogłam jej rozgryźć. Niby ważna dla mojej mamy, a sprawiała wrażenie, jakby słowa dawnej koleżanki w ogóle nie zrobiły na niej wrażenia. Na dworze lał deszcz i było już zupełnie ciemno, a ta pyta, gdzie chcę się zatrzymać. Mama zawsze opiekowała się każdym – gdyby nie miała wolnego łóżka, to przenocowałaby córkę koleżanki choćby w wannie. U nas goście byli zawsze mile widziani. Nieważne, że warunki lokalowe były takie, jakie były. Dwa wielkie pokoje i duża kuchnia w starym Wrzeszczu.
Kiedyś to mieszkanie było dużo większe, ale podzielono je na dwa. W jednym z nich zamieszkała moja babcia, a w drugim jej siostra. Potem tamta połowa została sprzedana, a my zostaliśmy. Jeszcze wtedy wszystkim się wydawało, że stanowimy z tatą wspaniałą rodzinę. Mimo że taty więcej nie było w domu, niż był.
Mamie trochę było żal tamtego mieszkania. Pamiętała czasy, gdy do jej rodziny należało całe piętro. No ale cóż – trzeba było się dopasować do nowych okoliczności. Wtedy jeszcze nie podejrzewała, jak często w swoim życiu będzie musiała się dopasowywać.
Dzieliłam pokój z Majką, a mama zajmowała drugi, trochę mniejszy. I tak całe życie toczyło się w wielkiej kuchni. Tata, gdy jeszcze mieszkał z nami, miał przedziwne pomysły. Czasem, gdy komponował, a coś mu nie szło, robił remonty, przemeblowania i ogromne porządki. Raz przemalował wszystkie kuchenne meble na pomarańczowo. To było wtedy, gdy pisał utwory na trzecią płytę. Bardzo szybkie, energetyczne. Powiedziałabym, że wręcz radosne. Kochał wtedy jaskrawe kolory. Nawet spodnie nosił pomarańczowe…
Jeżeli chodzi o te meble, to nienawidziłyśmy ich z mamą z całego serca. Kilka lat temu wzięłyśmy się do roboty i w jeden weekend wreszcie zyskały przyjazny biały kolor. Pokochałyśmy tę naszą kuchnię jeszcze bardziej. Dopiero w momencie, kiedy mama zaczęła częściej bywać w szpitalu niż w domu, przestałam się tam tak dobrze czuć. Nie mogłam sobie znaleźć miejsca. Prawie co noc spałam w łóżku mamy. Rano bardzo często budziłam się obok wtulonej we mnie Majki, która chyba przez sen też tam przychodziła.
Babcia Zosia spała w kuchni. Stała tam taka gościnna wersalka. Byłam jej bardzo wdzięczna, że nie zajęła łóżka mamy. Bo gdyby ktoś zajął jej łóżko w czasie, gdy ona cierpiała w szpitalu, to byłoby jak pogodzenie się z jej odejściem na zawsze. To łóżko miało na nią czekać. Nie brałam pod uwagę, że może nie wrócić. My, oczywiście, mogłyśmy tam spać, bo każda z nas czasami w nocy wpychała się do mamy i zawsze znajdowało się dla niej miejsce.
Czasem czułam się jak za dawnych lat, gdy dreptałam bosymi stopami ze swojego pokoju, by mama rozgoniła złe sny. Teraz, zasypiając w jej ulubionej pościeli, sama chciałam wierzyć, że wszystko będzie dobrze.
Ciąg dalszy w wersji pełnej