Pierwsza przyczyna - ebook
Pierwsza przyczyna - ebook
CZY LINIJKA JEST WAŻNIEJSZA OD "CZARODZIEJSKIEJ GÓRY" MANNA?
CZY BAUDELAIRE PRZEDSTAWIŁ NIEPODWAŻALNY DOWÓD NA ISTNIENIE BOGA?
CZY CZARNA MAGIA POMOGŁA KOMPUTEROWI SKARCIĆ MATEM SAMEGO KASPAROWA?
I WRESZCIE... CZY DO SANDOMIERZA PRZYBYŁ DIABEŁ WE WŁASNEJ OSOBIE?
Na tajemnicze i bezprecedensowe w historii ludzkości spotkanie, które według organizatorów jest "ważniejsze od spotkania Mojżesza z Bogiem", zmierza istna galeria osobowości: cyniczny pisarz o wybujałym ego, przeżywająca kryzys wiary mniszka, szkaradny karzeł popisujący się zdolnościami paranormalnymi, marynarz o poranionym ciele i duszy, oraz Ahaswerus - nieśmiertelna istota, która na własne oczy widziała narodziny świata. Co ich przybycie ma wspólnego z falą samobójstw przetaczającą się przez Sandomierz, niewyjaśnionym mordem pary Cyganów i krwawym płaczem świętych ikon? "Pierwsza przyczyna" to pojedynek racjonalizmu z czarną magią, nauki z wiarą, logiki z obłędem. Jednak przede wszystkim jest to pełna niesamowitości historia o wyrzeczeniu się miłości i obsesyjnym pragnieniu śmierci.
Spis treści
Przybycie czwartego
Nie czas żałować róż
Spór o szatana (z Charlesem Baudelairem w tle)
Feralna zmiana
Dalej były cuda
Literackie stręczycielstwo
Przybywa pierwszy gość
Wszystkich dosięgnie kara
Zjazd nieśmiertelnych
Spowiedź siostry Dominiki
Dowód ostateczny
Temat na pierwszą stronę
Lord
Ostatni guzik
Cała nadzieja w biskupie!
Niecodzienna parka
Egzorcyzmy przeoryszy
Seripigari
Do dna! Za miłość!
Wszystko musi się kręcić
Spotkanie
Burza ucichła
Pewna doniosła kwestia
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-63972-22-6 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przybycie czwartego
Zaczął prószyć śnieg, gdy w ten mroźny wieczór, do opustoszałej jeszcze, ogarniętej półmrokiem klubo-kawiarni „Iluzjon”, wkroczyło trzech wyraźnie zziębniętych, mocno posiwiałych mężczyzn. Zdjęli czapy i kurtki, rozwiązali szale. Powiesili odzienie na oparciach krzeseł, po czym rozsiedli się przy stoliku zaraz obok okiennej szyby, skąd mogli oglądać bezsprzecznie urokliwy pejzaż starówki skąpanej w pomarańczowej poświacie lamp oświetlających zabytki.
Pierwszy z nich nazywał się Janusz Kawka i nim usiadł, wygładził dłonią o pożółkłych od nikotyny palcach grafitowy, przesiąknięty zapachem tytoniu pulower, nałożony na błękitną koszulę, co i tak zdawało się być pozbawione sensu, gdyż zmechacony sweter był stary, podobnie jak jego właściciel, i po studencku wręcz wyciągnięty. Owe przywiązanie do styranej z wyglądu garderoby często komentowali uczniowie liceum z widowiskowo osadzonego na skraju skarpy, wiekowego budynku Collegium Gostomianum – gdzie, gwoli wyjaśnienia, Kawka od piętnastu lat uczył muzyki - szyderczymi uśmieszkami i równie kpiarskimi uwagami, jakoby belfer nie zmieniał zawartości szafy od momentu panowania ostatniego elekcyjnego króla Polski. Docinki były wprawdzie grubo przesadzone, ale nie bezpodstawne, bo o ile ciuchy nauczyciela jakiegokolwiek króla Polski pamiętać nie mogły - byłaby to zupełnie pozbawiona sensu fantastyka! Nie ten fason! Nie te kolory! - to na pewno ostatni raz były świeże za czasów pierwszego demokratycznego prezydenta. Zresztą Kawka swoimi uczniami pogardzał, toteż gdy o nich pomyślał, poirytowany klapnął twardo na krzesło, w duchu przeklął siarczyście, zacisnął usta i przybrał minę oddanego czytelnika dzieł Artura Schopenhauera, którym w istocie nigdy nie był.
Drugi w tym czasie rozcierał zziębnięte, długie paluchy, starając się przy tym ukryć przed towarzyszami drżenie rąk, jakie dopadało go zwykle, gdy organizm domagał się dawki alkoholu. Ręce zapewne byłyby spokojniejsze, gdyby znalazł na dnie szuflady swojego biurka w redakcji lokalnej siedziby dziennika „Echo Dnia” buteleczkę wódki, poszukiwanej przezeń bezskutecznie koło południa. Nie bardzo pamiętał, żeby ją opróżnił dnia poprzedniego, toteż ostentacyjnie zwyzywał redakcyjnych kolegów od złodziei, asekuracyjnie również od pijaków, zamaszyście przepasał szyję szalikiem i roztaczając wokół siebie ducha Wieniedikta Jerofiejewa, wyszedł zadzierając nosa i na odchodne oznajmiając, że RS – jak zwykł podpisywać się pod artykułami – nic dziś nie napisze, toteż idzie gdzie go oczy poniosą, najpewniej w cholerę.
Ryszard Skura – przez u otwarte! – wyraźnie niespokojny, przeniósł wzrok z trzeciego towarzysza, składającego w tym czasie zamówienie przy ladzie baru, na połowicznie tylko odśnieżony rynek starego miasta i wbił spojrzenie w wystającą sponad attyki, ośmioboczną wieżę ceglanego ratusza, chcąc dostrzec godzinę z umieszczonego nań zegara. Z rozdrażnieniem stwierdził, że z jego miejsca jest on niewidoczny, a zegar słoneczny wmurowany pod herbem miasta Sandomierz na południowej ścianie budowli był bezużyteczny, gdyż słońce dawno zaszło, a poza tym Ryszard Skura nie potrafił się nim posługiwać.
Panowie siedząc naprzeciw siebie jednocześnie i jednomyślnie zarazem poczuli rozdrażnienie wynikłe z milczenia, potęgowanego dodatkowo przez ciszę pustego „Iluzjonu”.
Pierwszy odezwał się Ryszard Skura, który z dziennikarską przenikliwością rzeczy oznajmił:
- Śnieg pada.
- I ziąb straszy – dodał Janusz Kawka, skądinąd retor pierwsza klasa.
Zapewne dalej by tak dywagowali, gdyby z rozmowy nie wytrącił ich przeciągły zgrzyt zawiasów otwieranych drzwi. Do lokalu weszło kilku młodzieniaszków, nad wyraz wesołych, z meszkiem włosków pod nosami i niezastygłą krwią w kącikach ust.
Kawka miał nadzieję, że żaden z nich nie jest jego uczniem, a poza tym był zupełnie pewien, że ktoś powinien naoliwić te przeklęte zawiasy.
W tym samym mniej więcej czasie do stolika podszedł trzeci z mężczyzn, przynosząc ze sobą mocną woń naftaliny. Wyłożył na blat dwa kufle piwa, czterdziestkę wódki i szklankę wody. Gdy zrobił krok do tyłu, nieumyślnie trącił jednego z grupki młodzieńców, przechodzących akurat obok. Obrócił się, spojrzał na blondwłosego chłopca niechcący szturchniętego i z uśmiechem na ustach powiedział pełen życzliwości:
- O, pardon!
Speszony młodzieniec zasępił się i spochmurniał nie bardzo rozumiejąc co właśnie zaszło, i co znaczą usłyszane dziwne słowa. Ostatecznie stwierdził, że ten stary, siwy, wąsaty człowiek w za dużej, popielatej marynarce musi być cudzoziemcem, być może Węgrem. Dlaczego akurat Węgrem? Tego już nie sposób ustalić. Nie mogąc nic poradzić poszedł za resztą grupy, która usiadła przy stoliku nieopodal naszych trzech towarzyszy i zatopiła się w rozmowie przeplatanej głośnymi chichotami i mało finezyjnymi wulgaryzmami.
- Te, Kruczek – zawołał nauczyciel w kierunku trzeciego uśmiechając się kpiarsko. – Widziałeś jaka tępota? Pokolenie wolności, psia jego mać! Ty mu frazesem, a ten głąb, ni w ząb!
Antoni Kruczek, bo tak nazywał się trzeci mężczyzna, usiadł i rozbawiony niezbyt wyszukanym rymem kolegi powiedział:
- Esz, te twoje pointy, jak brzytwa ostre i po snajpersku celne – pochwalił Kawkę, po czym nieco głośniej dodał. – Doprawdy, chapeau bas!
Blondynek bez wątpienia usłyszał te słowa, bo zerknął w stronę Kruczka zafrapowany, był już bowiem w stu procentach przekonany, że to obcokrajowiec, bezapelacyjnie turysta, niekoniecznie Węgier, być może Turek. Były to jednak nad wyraz nietrafne spostrzeżenia, gdyż Antoni Kruczek był Polakiem, dodatkowo z wyblakłym wprawdzie od czasu, ale papierem polonisty. Zajmował się korektą w sandomierskim Wydawnictwie Diecezjalnym, prowadził również małą i niezbyt dochodową księgarenkę na starówce przy ulicy Sokolnickiego, przeżywającą ostatnio inwazję moli, stąd roznoszona przez Kruczka woń kulek naftaliny.
Księgarz z radością chwalił komentarze Kawki, bo i był w doskonałym humorze - w końcu nie często się zdarza, by udało mu się, i to z samego rana, sprzedać czterotomowe wydanie „Awesty”, świętej księgi zaratusztrian, we współczesnym przekładzie z języka awestyjskiego.
W czasie gdy Kruczek i Kawka wymieniali uwagi, Ryszard Skura przyciągnął do siebie czterdziestkę wódki, chlusnął nią w gardło i przełknął aż zatańczyła grdyka. Walną kieliszkiem w blat, pociągnął łyk piwa i beknął, dyskretnie zasłaniając usta dłonią. Poczuł się lepiej, choć piwo najwyraźniej było chrzczone.
Nauczyciel wziął kufel, a księgarz szklankę z wodą.
- A ty dalej tę wodę – biadolił Skura, pewnie nawet załamałby ręce, gdyby tylko nie trzymał kufla, który uniósł w kierunku księgarza. – Piwko mógłbyś strzelić.
- Od piwa wolę pocztówki – krótko odparł na zaczepkę Kruczek. – Ostatnio mi przyszły do księgarni takie z balonami, lata sześćdziesiąte. Z Ruchu. Cudeńka!
- Ty to jesteś przedni dziwak, Kruczek – swoim zwyczajem przyczepił się Kawka. - Mamy trzy narodowe hobby: urządzanie nieudolnych powstań, narzekanie i picie, z czego każde hobby wynika z poprzedniego i zarazem w jedno się spaja, a ty pocztówki zbierasz. Nie godzi się. Taki umysł, a pocztówki zbiera. – Po tych słowach Kawka zaczął dobitnie przekonywać współtowarzyszy o wyższości alkoholu nad zbieraniem pocztówek, ba!, nad zbieraniem czegokolwiek, bo o ile kolekcję mogą ukraść, zaciukać za nią czy coś jeszcze potworniejszego, natomiast to co człowiek wypije albo przeżre, to jednak jego.
- A propos picia – wtrącił się Skura wycierając rękawem spod nosa pianę po piwie – to gdzie jest nasz kochany pisarz?
Towarzysze nawet nie zwrócili uwagi na pokrętną logikę tego pytania, w którym picie nierozerwalnie połączył z pisarzem.
- Pewnikiem zapomniał! – jak zwykle pesymistycznie na sprawę zapatrywał się Kawka. – Albo zapił i zdycha w mieszkaniu. Bo to pierwszy raz?
Kruczek zerknął na otrzymany od żony w dwudziestą rocznicę ślubu, posrebrzany zegarek z grawerem „Antoniemu, Basia” na odwrocie i stwierdził:
- Powinien już być.
- Ale pamiętajmy, że on o ile sporo grzeszy, to z pewnością nie punktualnością – na samą myśl przedniego dowcipu zarechotał Kawka, wesoły tym bardziej, że znów mu się porządnie zrymowało.
Wtem drzwi do „Iluzjonu” rozwarły się i do środka wtoczyła się kolejna grupa młodzieży, za nimi zaś jakaś parka, niechybnie zakochana, bo jak stwierdził w duchu Kawka, patrzą te papużki nierozłączki jak cielęta, gęby mają myślą nieskażone. Parka przycupnęła na wyplecionych z wikliny fotelach w rogu knajpki, gdzie przysłaniał ich ozdobiony zwisającymi kwiatami filar i zatopiła się we własnych spojrzeniach. Bez wątpienia nie minie minuta, a będą się bez opamiętania całować.
Obecności żadnego pisarza nie stwierdzono, toteż czwarty wciąż się nie zjawił.
- Zresztą, co my się będziemy czepiać – Skura zerknął na spacerujących deptakiem dwóch policjantów: jeden z nich znudzony robił pałką wiatrak, drugi zaś zmarznięty próbował skryć brodę w kołnierzu kurtki. Obaj zionęli gęstą parą z ust, a na czapce i barkach gromadził im się śnieg. – To jest pisarz. On w emploi wpisane ma picie i nieprzestrzeganie terminów.
- Może pisze? – stanął w obronie nieobecnego kolegi Kruczek, co dwaj pozostali skomentowali gromkim śmiechem, jakby uznali za przedni żart wizję pochylonego nad kartkami papieru pisarza.
W tym czasie brodaty barman - brodaty był jednak nie z powodu wieku, bowiem liczył sobie maksymalnie ćwierćwiecze, lecz brodaty modą na brodatych - rozochocony powiększającą się klientelą, zniknął na chwilę pod ladą i włączył muzykę. Z tu i ówdzie porozmieszczanych głośników cicho popłynęły pierwsze takty: fortepian na tle smyczków.
„Wagner?” – myślał Kawka.
„Mozart!” – ucieszył się Skura.
Obaj jednak byli w błędzie, gdyż po powolnym preludium muzyka przyspieszyła, a sekcja uderzyła potężnym basem zmieniając utwór w ordynarną z natury, elektroniczną sieczkę.
- Te jego bazgroły – wrócił do rozmowy Kawka zdenerwowany, że tego typu muzyka zaburzy mu biorytm. - Czyta to ktoś?
- Nie bądź taki brutalny – przemówił księgarz. – Czymże byśmy byli bez literatury?
- Małpami w cyrkoniach – dodał w zamyśleniu Skura.
- Pfu! – prychnął Janusz Kawka nadymając wcześniej komicznie policzki, przez co chwilowo przypominał zarumienioną ropuchę. – Znam ważniejsze wynalazki jak literatura. Dajmy na to mydło. Zawsze będę przekładał mydło ponad „Czarodziejską Górę”. Nie byłoby cywilizacji gdyby nie mydło, a zauważcie panowie, że bez znajomości pisarstwa Manna znamienity procent populacji ludzkiej radzi sobie raczej niezgorzej. A bez mydła byłaby lipa. Lipa i smród! Albo linie proste – Kawka pstryknął palcami na znak znakomitego pomysłu. - To dopiero wynalazek! Jedna linijka może więcej jak twórczość Prousta i Hugo razem wzięte – nauczyciel uderzył otwartą dłonią w stół na myśl o wszystkich tych opasłych tomiszczach, których znajomość nie prowadzi absolutnie do niczego i zarumienił się lekko zawstydzony potęgą własnej negacji.
Dwaj pozostali spojrzeli po sobie nie bardzo wiedząc co Kawka ma na myśli. Dostrzegłszy to belfer zaczął tłumaczyć:
- Ależ panowie, linie proste w przyrodzie praktycznie nie istnieją! – wyjawił nauczyciel z egzaltacją, żywo przy tym gestykulując. - Są wynalazkiem człowieka, a wszystkie materialne wytwory ludzkości, zauważcie, opierają się na nich właśnie. Linie proste są świadectwem dorobku naszej cywilizacji. Nie subiektywna beletrystyka. Dywagacje pozostawmy literaturze i – skrzywił się Kawka na samą myśl, jako typ wojującego ateisty – wierzącym w Boga. Ani opowieścią, ani wiarą świata nie poznamy. Tu nauki trzeba!
- Ot i przed naszymi oczyma narodził się Faust na miarę obecnych czasów – w nieco teatralnym stylu zakpił dziennikarz.
Panowie zamilkli.
Kruczek i Skura uśmiechnęli się, ale w duchu, by nie urazić rozmówcy, gdyż wyobrazili sobie, że największym wynalazkiem jakim może poszczycić się istniejąca dziesięć tysięcy lat cywilizacja jest plastikowa linijka, dostępna w każdym sklepie papierniczym.
- I może jeszcze powiesz, że nauka jest lepsza od wiary? – ciszę przerwał Kruczek.
- Pewnikiem! – potwierdził Kawka. – Bezapelacyjnie! Jestem w stu procentach przekonany!
- W sumie – zgodził się Skura. – To nauka pozwala nam opisać świat. Wiara co najwyżej stawia kolejne pytania. W przyrodzie nie istnieją pojęcia, tylko obiekty. Bóg zaś jest abstrakcją, pojęciem nie mającym odpowiednika w żadnym przedmiocie.
To powiedziawszy dziennikarz wstał i udał się do baru po następną wódkę z myślą, że dyskusja o wierze o suchym pysku jest co najmniej nie na miejscu, gdyż obraża temat. Wrócił z pełnym kieliszkiem, ale zaraz go opróżnił przepijając piwem. „Jak cholera, rozwodnione!” – pomyślał już w stu procentach pewny własnej racji.
- Tak panowie myślicie? – zapytał Kruczek spoglądając to na jednego, to na drugiego rozmówcę. Obaj zgodnie przytaknęli. – A co sądzicie o nieskończoności? Tej matematycznej nieskończoności?
- Nie jestem matematykiem – zrazu wyjaśnił Skura asekuracyjnie, wietrząc jakąś grubszą myśl, której mógłby nie zrozumieć, czując przy tym, że ręce przestały mu drżeć.
- Ale w czym rzecz? – dopytywał Kawka zaciekawiony, planując w duchu ciętą ripostę.
- Przyjmując, że nauka pozwala nam poznawać świat, a matematyka to – jak się zwykło głosić – najpiękniejsza z nauk…
- Nie przyjmuje! – brutalnie przerwał wywód nauczyciel. – To pewnik.
- Matematyka więc opisuje świat. Jak w takim razie wytłumaczyć istnienie we wzorach matematycznych nieskończoności? – retorycznie pytał Kruczek. – To również pojęcie, bo nikt chyba nie widział nieskończoności? To abstrakcyjny wymysł człowieka. Tak zresztą jak te twoje sławetne linie proste. Skoro w przyrodzie nie ma prostych, to cała trygonometria idzie w piach. Wszystkie pomiary są niedokładne, są więc również błędne, bo wartość jakkolwiek zbliżona do prawidłowej, wciąż pozostaje lapsusem.
Kawka pokiwał głową nie mogąc dać wiary w ignorancję Kruczka.
- Tyle że nieskończoność w matematyce jest przede wszystkim dowodem kardynalnego błędu w działaniu, tudzież rozumowaniu – wyjaśnił dziennikarz pamiętając co nieco z czasów studenckich, kiedy dzielił pokój z matematykiem. Nie był to jednak przedni autorytet, gdyż rzeczony matematyk studiów nigdy nie ukończył, miał za to tęgi łeb do wódki. – Matematycy unikają nieskończoności jak diabeł wody święconej, bo dowodzi ona omyłki w równaniu.
- Próbujesz nam coś wyjaśnić, prawda? – zapytał Kawka Kruczka wysłuchawszy jednym uchem mądrzenia się Skury.
- Poczekaj, to może z innej strony – podjął się kontynuowania myśli Kruczek. – Weźmy pod lupę podstawowe prawo fizyki, również nazywanej nauką, że nie ma prędkości szybszej od prędkości światła. A teraz załóżmy, że jednak jest.
Nauczyciel uderzył pięścią w stół.
- Ależ to dyletanctwo! To jest anarchia! – burzył się Kawka. – Nie możemy ot tak sobie zakładać! Tu są badania, tu są dowody! Żeby przywołać choćby Einsteina.
- Tesla studiując badania Einsteina powiedział, że jest on idiotą, z czym Einstein się zresztą zgodził – wtrącił Skura.
- Nie baw się w Poppera. Falsyfikacja niczego nie dowodzi! – pieklił się Kawka po raz kolejny mimo uszu puszczając ciekawostkę dziennikarza.
- A weryfikacja niby dowodzi? – dopytywał Kruczek. – Zresztą, rozmawiamy tylko, prawda? Mamy dowody, że są prędkości mniejsze od prędkości światła, nie mamy jednakowo dowodów, że nie ma prędkości szybszych. Stwierdzenie istnienia kamienia nie dowodzi nieistnienia innego kamienia – mówił Kruczek stukając palcem w blat stołu, zupełnie jakby pukał w ów kamień, którego nie ma. Kawka miał już dodać, że nie dowodzi też istnienia jakiegokolwiek kamienia poza tym dowiedzionym, ale stwierdził, że rozmówcy są tego świadomi, więc przemilczał, przy okazji nie chcąc podsuwać im pod nos oczywistego argumentu w dyskusji. – W tym przypadku zakładanie pewników, faktów, jest więc absolutnym kretyństwem.
- Punkt – arbitralnie zaznaczył dziennikarz.
- Teraz hipotetycznie załóżmy – bo nie mamy danych, żeby stwierdzić to z całą stanowczością, lecz nie mamy też danych, by takich hipotez nie stawiać – że istnieje prędkość szybsza od światła. Co wtedy?
- Ha! Nieprzekraczalna granica prędkości światła to podstawowy budulec całej teorii fizyki, nienaruszalna podstawa – głośno myślał Skura, czując że musi pójść po następnego kielicha, gdyż wymaga tego ważkość omawianej kwestii. - Przecież na tej zasadzie oparty jest model całej naszej wiedzy o wszechświecie. Runęłyby fundamenty nowoczesnej nauki!
Rozmówcy ucichli porażeni ogromem zniszczeń jakie w wyobraźni roztoczyło to stwierdzenie. Nie na żarty się nawet wystraszyli, że oto podczas zwyczajnej pogawędki przy piwku rozszarpali świat na strzępy. Dopiero wtedy zauważyli, że lokal jest już prawie pełen. Kruczek pomyślał nawet zrezygnowany, że zaraz zaczną się jakieś tańce, bo jak młodzież popije to zazwyczaj w najlepsze tańcuje.
- I to niby mają być dowody na istnienie pierwszej przyczyny? – wrócił myślą do rozmowy Janusz Kawka, lekko już zniecierpliwiony całą tą idiotyczną gadaniną. – To spieszę donieść, że jeszcze niczego nie udowodniłeś, a już na pewno nie Boga. Póki co stawiasz coraz więcej hipotez.
Nauczyciel zrobił minę jakby się obraził, po czym upił kilka łyków piwa.
- Ależ ja nie mam zamiaru niczego dowodzić, mój drogi – obruszył się księgarz. - W tym zresztą sęk!
- Jaki znowu sęk? – dopytywał Kruczek odkładając kufel na stół.
- Wiara – odparł krótko Antoni Kruczek.
Kawka zrobił bezrozumną minę, bo przez muzykę nie wyłapał ostatniego słowa księgarza. Ten w mig załapał dlaczego belfer się tak krzywi i powtórzył głośniej.
- Wiara!
- Wiara co? – Kawka domagał się wyjaśnień.
- Cała nauka oparta jest na abstrakcyjnych pojęciach, na pojęciach, których istnienia w przyrodzie nie dowiedliśmy. Ot, i cała nauka – Kruczek niemal opróżnił szklankę wody. - Czymże się więc różni od wiary, również przecież operującej pojęciami, a nie obiektami?
- On dalej nie łapie – wtrącił się Skura, który w międzyczasie zdążył przedrzeć się przez gęsty tłum, zamówić czterdziestkę, wypić ją przy barze, zamówić następną i przynieść do stolika robiąc piruety pomiędzy tłumem gości lokalu nie uroniwszy ani kropli.
- Dobrze, spróbujmy inaczej – starał się wyjaśnić Kruczek. – Wyobraź sobie wzór, gdzie wynikiem równania jest Bóg, a składową wzoru cud, którego dajmy na to naukowcy nie uznali za pewnik, ale również nie są go w stanie obalić. To kwestia wiary. Równanie powinno być zgodne z zasadami nauki, tak jak zgodne są wzory, w których zakłada się, że nie ma prędkości szybszej od prędkości światła, bo nie udowodniono przecież, że nie ma. To również kwestia wiary. Fakt zamknięcia oczu nie uczyni, że obiekt przestaje istnieć, tak jak jego wyobrażenie nie sprawi, że obiekt istnieć zacznie.
Belfer zasępił się, przemyślał sprawę i wydał osąd:
- W tym katolickim wydawnictwie to ci mózg wyprało – złościł się Kawka wyciągając niegodne dyskusji argumenty ad persona. – Wariat jesteś. Poją cię jakimiś dyrdymałami te wszystkie klechy zakapturzone, a później chodzisz i powtarzasz.
- Nic nie zrozumiałeś – znów wtrącił się Ryszard Skura. – Nie chodzi o żadną religię. Tu nikt nie starał się udowodnić istnienia Boga. Albo jego nieistnienia. Bóg jest tu zresztą mało istotny. Najlepiej w ogóle zapomnijmy o Bogu, do cholery z nim! Tu starano się obalić status nauki i sprowadzić ją do poziomu wiary. Weryfikacja czy falsyfikacja. Wszystko pic!
- Chcecie powiedzieć, że w świecie niczego nie można być pewnym?
- Właśnie – stwierdzili zgodnie Skura i Kruczek, wbrew tezie skrytej w pytaniu.
- I niczego nie da się jednoznacznie udowodnić, tak jak nie da się jednoznacznie obalić?
- Aż tak daleko bym się nie zapędzał, ale tak, nauka nasza, a właściwie jej fundamenty, oparta jest na wierze w błędne tezy – wyjaśnił Antoni Kruczek.
- Na taki świat zgody dać nie mogę! – krzyknął naburmuszony Kawka i założył ręce na znak protestu.
- Innego nie mamy – skomentował Skura. – Jak widać, rozczarowanie wymaga dobrego przygotowania.
- Rzecz w tym, że głupcami są wojujący ateiści, tak jak i wierzący, którzy krzyżują innowierców. To co żeśmy sobie powiedzieli, to przecież nic nowego, a oni dalej w zapatrzeniu swoim urządzają wojny.
- Hola, hola! – zawołał dziennikarz. – Świat nasz zbyt jest teraz cywilizowany na wojny o podłożu ideologicznym! Co innego tłuc się o ropę, ziemie czy szlachetne kamienie. Ale o idee? Bzdura!
- Ale świat nasz też ktoś musiał wprawić w ruch – chciał przenieść rozmowę na grunt metafizyki Kruczek, ale Kawka nie pozwolił:
- A ten dalej te swoje duby smalone! – oburzył się nauczyciel, bo temat był już niemal zamknięty. Panowie zapewne byliby się dalej w najlepsze kłócili, być może nawet by się na siebie poobrażali, tym bardziej, że niezjednanie Kawki rosło wraz z każdym wypitym łykiem złocistego trunku, a niewzruszenie Kruczka stawało się tym potężniejsze im zacietrzewienie kolegi bardziej histeryczne, gdyby w szacownych murach „Iluzjonu” nie pojawił się wyczekiwany przez trójkę towarzyszy czwarty. Ale to w jakim stylu!
Otóż drzwi rozwarły się, czego zresztą nikt z obecnych w lokalu z początku nie dostrzegł, zdążyło się bowiem zrobić gwarno i zabawowo, a w futrynie staną trupioblady na całym ciele jegomość. Kolor cery dało się zauważyć z tej prostej przyczyny, że poza wełnianymi skarpetkami, bokserkami koloru zielonego i kapeluszem typu panama zawadiacko nasuniętym na czoło, przybysz nie miał na sobie absolutnie nic – nie licząc puszystej brody w stylu Ernesta Hemingwaya. Świecił więc wydatnym brzuchem, w pępku dało się nawet dostrzec paproch. Stał na chudziutkich, trzęsących się z zimna i zmęczenia, gęsto porośniętych włosiem nogach, a ciało jego wyraźnie obrysowała gęsta para. Ludzie pewnie by i przymknęli oko na takie zjawisko, gdyby historia toczyła się w upalne lato, w słonecznej spiekocie, lecz zauważmy, że oto jest środek zimy, śnieżnej i mroźnej.
Mężczyzna staną więc w futrynie masywnych drzwi „Iluzjonu”, i ze spojrzeniem przerażonym i obłąkanym zarazem zaczął piszczeć tak głośno, że zagłuszył wszystkich, nawet muzykę, która magicznym sposobem ucichła. Krzyk zwrócił uwagę gości. Na momencie gwar zmalał, a trzej kompani, których rozmowę śledziliśmy, rozpoznali w krzykaczu kolegę pisarza, Bartłomieja Bosa, owego wyczekiwanego czwartego. Wyraźnie zresztą spóźnionego na spotkanie, a już na pewno ubranego co najmniej nieadekwatnie do sytuacji.
- Ludzie ratujcie! – wrzasnął półnagi literat. - Diabeł dał mi w pysk!
Goście lokalu nie zdążyli się nadziwić tym widokiem, gdy czwarty zniknął tak samo nagle jak się pojawił, szarpnięty przez dwóch policjantów, wcześniej obserwowanych przez Skurę. Został wrzucony przez stróżów prawa w śnieżną zaspę, skuty, a później na sygnale odwieziony w nieznanym kierunku – choć nie potrzeba tu wielkiego umysłu, by domyślić się, że Bosa zabrano na komendę.
Oniemieli goście milczeli jeszcze długą chwilę.Spis treści
- Przybycie czwartego
- Nie czas żałować róż
- Spór o szatana (z Charlesem Baudelairem w tle)
- Feralna zmiana
- Dalej były cuda
- >Literackie stręczycielstwo
- Przybywa pierwszy gość
- Wszystkich dosięgnie kara
- Zjazd nieśmiertelnych
- Spowiedź siostry Dominiki
- Dowód ostateczny
- Temat na pierwszą stronę
- Lord
- Ostatni guzik
- Cała nadzieja w biskupie!
- Niecodzienna parka
- Egzorcyzmy przeoryszy
- Seripigari
- Do dna! Za miłość!
- Wszystko musi się kręcić
- Spotkanie
- Burza ucichła
- Pewna doniosła kwestia
- STRONA REDAKCYJNA