Pierwsze śledztwo Montalbana - ebook
Pierwsze śledztwo Montalbana - ebook
Wydawałoby się, że o inspektorze Salvo Montalbano wiemy już wszystko: znamy jego życie, miejsca, w których bywa i pracuje, upodobania, przyjaciół... Jednak Andrea Camilleri wciąż ma dla swoich czytelników wiele niespodzianek. Tym razem przedstawia Montalbana jako bardzo młodego, początkującego policjanta.
Książka zawiera trzy opowieści: trzy śledztwa komisarza umiejscowione w różnych okresach jego kariery. Analityczny umysł Montalbana, zdolność do rozwiązywania najbardziej podstępnych intryg, a także lekki dowcip i inteligencja stają się dopiero znakiem charakterystycznym tych historii. Pierwsza część to zagadka, która równie dobrze może zakończyć się farsą co tragedią. W okolicy zabijane są zwierzęta coraz większych rozmiarów: od barweny po słonia. Przy każdym z nich znajduje się krótki i dziwaczny list. Druga opowieść to labirynt, który sprawia wrażenie zbudowanego przez przypadek, wchodzi się niepostrzeżenie i równie niepostrzeżenie gubi drogę. W centrum tego labiryntu jest tajemnicza dziewczyna, niepiśmienna służąca, zgwałcona i maltretowana. Labirynt zamieszkują również wyjątkowo podli, przebiegli ludzie, a atmosfera jest duszna i mroczna. W trzeciej opowieści znika trzyletnia dziewczynka, ale po niedługim czasie zostaje odnaleziona. Montalbano czuje jednak, że coś jest nie tak, dręczy go niejasne podejrzenie. Komisarz nie daje się zwieść pozorom i wkrótce zagłębia się w ponurą rodzinną tajemnicę z udziałem mafii.
Dla tych, którzy czytali już inne książki z naszej wspaniałej serii, posiadanie tego zbioru opowiadań z pewnością będzie wielką gratką, a dla tych, którzy dopiero zaczynają poznawać twórczość Andrei Camilleriego to doskonała okazja, żeby zacząć od samych początków.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7392-933-3 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dwaj obcy sobie mężczyźni, którzy schowali się na przystanku pod zadaszeniem i z anielską cierpliwością czekali na nocny autobus, wymienili się uśmiechami, ponieważ z leżącego w rogu dużego kartonowego pudła, obróconego dnem do góry, dochodziło tak głośne chrapanie, że nawet piła elektryczna nie dałaby rady go zagłuszyć. Jakiś biedaczyna, bezdomny najpewniej, znalazł w nim schronienie przed zimnem i deszczem, a utulony przez ciepło własnego ciała, które karton zatrzymywał, postanowił, że najlepiej będzie zamknąć oczy, wypiąć się na świat i uciąć komara. W końcu autobus przyjechał, mężczyźni wsiedli i odjechali. Wtedy nadbiegł jeszcze jeden:
– Stać! Stać!
Kierowca musiał go widzieć, ale ani myślał się zatrzymać. Mężczyzna zaklął siarczyście i spojrzał na zegarek. Następny kurs był za godzinę, o czwartej nad ranem. Usiadł, pomyślał, rzucił wiązankę i postanowił iść na piechotę. Zapalił papierosa i ruszył przed siebie. W jednej chwili chrapanie ustało, karton się poruszył, a spod niego powoli wychyliła się głowa biedaka, skryta pod dziurawym kapturem opadającym aż na oczy. Leżąc na ziemi, zaczął się uważnie rozglądać. Dopiero kiedy się upewnił, że w pobliżu nie ma żywego ducha i że w domach naprzeciwko światła są pogaszone, wypełzł spod kartonu. Przypominał węża zmieniającego skórę. W pozycji stojącej nie wyglądał już jak biedak: drobnej postury, porządnie ogolony, co prawda w zużytym ubraniu, ale porządnej marki. Dwa palce wsunął do kieszonki w kurtce, wyciągnął okulary, włożył je na nos, wyszedł spod zadaszenia, skręcił w prawo i nie przeszedłszy nawet dziesięciu kroków, zatrzymał się przed bramą zaopatrzoną w łańcuch i masywną kłódkę. Wielki neonowy napis nad nią, teraz wyłączony, głosił: „Restauracja Mała Syrenka – wszystkie przysmaki morza”. Znowu się rozpadało. To nie była ulewa, ale można było zmoknąć. Mężczyzna pomajstrował przy kłódce, solidnej jedynie z wyglądu, bo nie stawiła wytrychowi żadnego oporu, uchylił jedno skrzydło bramy na tyle, żeby wejść, zamknął za plecami, poprawił łańcuch i zatrzasnął kłódkę. Do drzwi restauracji prowadziła krótka i zadbana alejka. Mniej więcej w jej połowie mężczyzna skręcił w prawo i ruszył do ogrodu na tyłach lokalu, gdzie w sezonie stało co najmniej trzydzieści stolików. Ciemno było, choć oko wykol, on jednak kroczył pewnie, nie przyświecając sobie trzymaną w ręku latarką. Przemókł do suchej nitki, ale nie zwracał na to uwagi. Było mu bardziej gorąco niż latem, najchętniej zrzuciłby kurtkę, koszulę, spodnie i stał nagi w chłodnych strugach deszczu. Może miał gorączkę?
Akwarium z rybami, chluba lokalu, znajdowało się w głębi ogrodu, po lewej. Klient, na własne życzenie, mógł osobiście wybrać rybę do spożycia: dostawał siatkę i sam ją łowił. Nie zawsze szło gładko, a wtedy śmiechom, dwuznacznym żartom i aluzjom nie było końca, zwłaszcza jeśli w towarzystwie przebywała jakaś pani. Dobry nastrój mijał, gdy przychodziło do płacenia: restauracja słynęła z cen przyprawiających o zawrót głowy.
Pochylony nad akwarium mężczyzna mamrotał coś pod nosem ze złością i z rozżaleniem. Noc była tak ciemna, że nie widział nawet, czy w akwarium w ogóle są jakieś ryby. Powoli włożył do niego rękę, czując absurdalny strach, że jakaś ryba może go ugryźć w palec. Cofnął ją od razu, gdy dotknął lodowatej wody. Postanowił na krótką chwilę zapalić latarkę: jeden błysk wystarczył, by wyłonić srebrzyste łuski tuż pod taflą. W akwarium roiło się od ryb, najwyraźniej wieczorem uzupełniono zapasy. Pomyślał, że to bardzo mu ułatwia zadanie, będzie musiał przecież łowić po omacku, im mniej używał latarki, tym lepiej. Po drugiej stronie ulicy wznosił się dziesięciopiętrowy blok, jeszcze jakaś cierpiąca na bezsenność świnia wychyli się przez okno, zobaczy światło i narobi rabanu. Czuł, jak pot ścieka mu po plecach. Zdjął kurtkę, która krępowała mu ruchy, oparł ją na plastikowym krześle i na ułamek sekundy włączył latarkę.
Dostrzegł co najmniej trzy siatki oparte o boki akwarium, niektórzy klienci urządzali sobie zawody w rodzaju: „kto nic nie złowi, płaci za wszystkich”. Wziął jedną, ukląkł tuż przy szkle, zanurzył ją powoli i, trzymając oburącz, zatoczył szerokie koło, po czym wyciągnął. Po ciężarze zorientował się, że pozostała pusta. Chciał się jednak upewnić, więc pomacał. Nic prócz kilku kropel wody. Spróbował jeszcze raz i jeszcze jeden, z takim samym rezultatem.
Przykląkł, opierając się na piętach i ciężko dysząc ze zmęczenia. Jeszcze go ktoś usłyszy w tym cholernym bloku naprzeciwko. Nie mógł tracić więcej czasu, musiał opuścić restaurację co najmniej dziesięć minut przed przyjazdem autobusu o czwartej nad ranem, tego pełnego zaspanych pasażerów, z których mimo wszystko ktoś mógł go rozpoznać. Przyszedł mu do głowy pewien pomysł. Przełożył siatkę do lewej ręki i w chwili, gdy poruszał nią w wodzie, prawą na moment poświecił latarką. Miał rację: ryby uciekły na drugą stronę akwarium, gdzie siatka nie docierała. Podniósł się, wziął drugą siatkę, pochylił się nad taflą i znieruchomiał na pięć minut, czekając, aż ryby się uspokoją i znowu zaczną pływać każda w swoją stronę. Chwilami nawet oddech wstrzymywał. W końcu przystąpił do akcji. Siatką w lewej ręce zatoczył koło, a wtedy tą w prawej znienacka odciął rybom drogę ucieczki.
Udało się, co najmniej trzy sztuki wpadły w pułapkę. Cisnął do wody pustą siatkę, zszedł z cokołu, drugą położył na ziemi i poświecił latarką. Trafił na sporego cefala. Uśmiechnął się, usiadł i poczekał, aż ryby przestaną się szarpać ze śmiercią. Kiedy znieruchomiały na dobre, dwie pozostałe wrzucił do wody, bo były za małe, a cefala położył na cokole, z tylnej kieszeni spodni wyciągnął pistolet, przykręcił tłumik, zapaloną latarkę włożył sobie między zęby i przytrzymując rybę ręką, strzelił, ale pionowo, tak żeby kulka nie oderwała głowy, lecz zrobiła z niej miazgę. Zgasił latarkę i przez chwilę siedział nieruchomo, bo pomimo tłumika zdawało mu się, jakby huk rozbudził całą Vigatę. Nic się jednak nie stało, żadne okno się nie otworzyło, żaden głos nie zapytał, co się dzieje.
Wtedy mężczyzna pogrzebał chwilę w kieszeni, wyciągnął z niej kawałek zapisanego papieru i położył go pod zastrzeloną rybą.
Na autobus o czwartej trzeba było długo czekać, przyjechał z dziesięciominutowym opóźnieniem. Wśród innych zaspanych pasażerów jechał też mężczyzna, który właśnie zamordował cefala.
– Czy zna komisarz restaurację Mała Syrenka? W okolicy pomnika Luigiego Pirandella? – zapytał Fazio tamtego poniedziałkowego poranka, 22 września, wchodząc do gabinetu Montalbana.
Komisarz był w dobrym nastroju. Poprzedniego dnia wiało i padało, ale rano wzeszło prawdziwie sierpniowe słońce złagodzone przez rześki wietrzyk. Zresztą Fazio nie wyglądał na kogoś, kto przynosi złe wieści.
– Jasne, że ją znam. Ale nie ma się czym chwalić. Byłem tam raz z Livią, z ciekawości, i nigdy więcej. Sam blichtr, a treści żadnej. Eleganccy kelnerzy, nienaganna obsługa, luksusowa zastawa, rachunek grozy i zero smaku, jakby potrawy przygotował kucharz w stanie śpiączki.
– Nigdy tam nie jadłem.
– I dobrześ zrobił. A o co chodzi?
– O to, że dzisiaj, wcześnie rano, właściciel, pan Ennicello, który jest dalekim krewnym mojej żony, zadzwonił tu do mnie i opowiedział dość dziwną historię, która mnie zaciekawiła. Dlatego osobiście poszedłem na oględziny. Wie pan, że w tej restauracji stoi akwarium z żywymi rybami, które...
– Wszystko wiem. Mów dalej. Co się stało?
– Stało się to, że w nocy ktoś się zakradł, otworzył kłódkę, wyłowił rybę i odstrzelił jej łeb.
Montalbano zamrugał ze zdziwienia.
– Strzelił do ryby?!
– Tak jest. A potem pod ciało... Nie, pod zwłoki... W każdym razie pod rybę wsunął zapisaną kartkę w kratkę.
– Co na niej było?
– W tym sęk. Deszcz, woda z akwarium i krew ryby rozmyły tusz. Kartka namokła i kiedy wziąłem ją do ręki, rozleciała się na kawałki.
– Wyjaśnij mi jedno. Po co ktoś miałby odstawiać cały ten teatr i ryzykować aresztowanie, żeby na koniec zwyczajnie zabić rybę?
– Nie wiem. Chociaż mając na uwadze hierarchię, to ja powinienem pytać o to pana.
– Jesteście pewni, że strzelano do ryby?
– Tak jest, na ziemi leżała łuska. Zabrałem ją.
Pogrzebał w kieszeni kurtki, wyjął łuskę i podał ją komisarzowi, a ten uważnie się jej przyjrzał.
– Nie trzeba wysyłać do analizy balistycznej – stwierdził Montalbano – Wzięliby nas za wariatów. To kaliber 7,65.
I wrzucił łuskę do szuflady biurka.
– Racja – potwierdził Fazio. – Moim zdaniem to ostrzeżenie. Czyli wygląda na to, że nasz poczciwy Ennicello pominął kilka rat haraczu.
Montalbano rzucił mu zdegustowane spojrzenie.
– Przy całym twoim doświadczeniu jeszcze takie głupoty gadasz? Gdyby nie zapłacił haraczu, zabiliby mu wszystkie ryby i na dodatek spalili restaurację.
– W takim razie, o co tu chodzi?
– Trudno powiedzieć. Może o kretyński zakład między klientami, o głupi wyskok...
Zapadło milczenie.
– I co my teraz zrobimy? – zapytał po chwili Fazio.
– Co to była za ryba?
– Mugil, długi aż do łokcia.
– Mugil? Fazio, wyjaśnij mi, proszę, jedną rzecz: czy mugil to nie to samo co cefal?
– Tak jest, komisarzu.
– A czy to nie jest ryba morska?
– Istnieje też mugil słodkowodny. Ale nie tak dobry jak ten morski.
– Nie wiedziałem.
– Jasna sprawa. Komisarz stroni od ryb słodkowodnych. Co mam zrobić z Ennicellem?
– Zaraz ci powiem. Wróć do restauracji po mugila, powiedz, że potrzebny jest do śledztwa.
– A potem?
– Potem jedź do domu i poproś o upieczenie. Radzę na ruszcie, ale pamiętaj, niezbyt rozgrzanym. Wypchaj go rozmarynem i kilkoma ząbkami czosnku, a potem dopraw salmoriglio. Powinien być zjadliwy.
W kolejnych dniach życie w komisariacie biegło rutynowo, z wyjątkiem trzech, nieco bardziej poważnych epizodów.
Pierwszy rozegrał się w mieszkaniu księgowego Pancrazia Schepisa, kiedy ten, wróciwszy o nietypowej porze, nakrył swoją żonę, Marię Matildinę, całkiem nagą na łóżku, podczas gdy słynny „Mag z Bagdadu”, czyli niejaki Salvatore Minnulicchia z Trapani, równie obnażony, „posługiwał się swoim przyrodzeniem jako kropidłem”, co skrupulatnie odnotował w raporcie Galluzzo. Tenże księgowy, otrząsnąwszy się z oszołomienia i chwyciwszy za pistolet, wystrzelił pięć razu w stronę Maga i szczęśliwie ranił go tylko w lewe udo.
Drugi miał miejsce w należącym do dziewięćdziesięcioletniej pani Lucii Balduino domu, który został doszczętnie splądrowany. Błyskawiczne dochodzenie Fazia wykazało ponad wszelką wątpliwość, że w rabunku uczestniczył tylko jeden złodziej, wnuk pani Balduino, niejaki Filipuzzo Dimora, któremu babcia odmówiła darowizny na zakup skutera.
Ostatni dotyczył trzech spalonych w jedną noc magazynów, będących własnością zastępcy burmistrza, Giangiacoma Bartolotty. Wszyscy uznali ten incydent za wyraźne ostrzeżenie i oznakę niezadowolenia z pewnych inicjatyw zastępcy burmistrza, uchodzącego za zagorzałego przeciwnika mafii.
Ale już po dwunastu godzinach okazało się, że to sam zastępca burmistrza zakupił benzynę, która posłużyła do podpalenia magazynów.
I tak minął tydzień.
Noc była ciemna, a niebo bezgwiezdne, spowite ciężkimi chmurami. Droga nie należała do łatwych, kamienne murki straszyły ostrymi kamieniami, znienacka pojawiały się dziury głębokie jak otchłanie. Stary i sfatygowany samochód szarpał i dyszał. Na dodatek kierowca włączał światła tylko co jakiś czas, na parę sekund, po czym od razu je gasił: w tej okolicy i o tej porze samochody raczej nie jeździły, dlatego lepiej nie przyciągać uwagi. Na oko do celu brakowało niewiele. Mężczyzna włączył długie światła i po prawej stronie, w odległości dwudziestu metrów, zobaczył przybity do drewnianego słupa, ręcznie malowany znak. Zatrzymał się, zgasił silnik, otworzył drzwi, wyszedł. W wilgotnym i rześkim powietrzu unosiły się zapachy wsi. Mężczyzna wziął głęboki wdech i z rękami wciśniętymi w kieszenie ruszył przed siebie. W połowie drogi naszła go pewna myśl. A jeśli to za wcześnie? Z miasteczka wyjechał tuż po dwudziestej trzydzieści, ale nie było ruchu, nie potrafił oszacować, ile zajęła mu droga. Nie było rady. Wyciągnął z kieszeni latarkę, włączył na moment, żeby sprawdzić godzinę na zegarku. Było dziesięć minut po północy. Nowy dzień już się zaczął. Wszystko w porządku. Kontynuował marsz.
Tym razem nie potrzebował tłumika. Huk wystrzału dotarł jedynie do uszu jakiegoś psa w oddali, który zaszczekał bez przekonania, tylko po to, by pokazać, że zasługuje na pełną miskę.
W poniedziałek, 29 września, Fazio pojawił się w komisariacie koło południa, niosąc w ręce plastikową siatkę jak z supermarketu.
– Byłeś na zakupach?
– Nie, komisarzu. Kurczaka przyniosłem. Mnie nie smakuje. Teraz pana kolej. Ja już jadłem mugila w ubiegłym tygodniu.
– Możesz wyrażać się jaśniej?
– Komisarzu, tego kurczaka, którego mam w siatce, zastrzelono. Dostał w głowę. Jak ryba w ubiegły poniedziałek.
– Gdzie to się stało?
– Na farmie drobiu Masina Contrery w Montereale, jakieś pół godziny jazdy samochodem stąd. Ale to na odludziu. Proszę, oto łuska.
Montalbano otworzył szufladę, wyjął poprzednią łuskę, porównał je. Były identyczne.
– Tym razem też zostawił liścik – kontynuował Fazio, wyciągając z siatki kartkę, którą podał komisarzowi.
Na kawałku papieru w kratkę ktoś drukowanymi literami napisał:
DALEJ SIĘ KURCZĘ
– W jakim sensie? – zapytał Montalbano.
– Mogę coś zasugerować?
– Oczywiście.
– Pomyślałem, że ten pan się pomylił – powiedział Fazio.
– Ach, tak?
– Tak jest, komisarzu. Może chciał napisać: „Dalej się wkurzam”. Może coś go wkurza, nie wiem, podatki na przykład, żona, która przyprawia mu rogi, syn narkoman. Musi się więc jakoś wyżyć.
– Strzelając do ryb i kurcząt? Nie, Fazio, tu jest wyraźnie napisane „kurczę”. Na podstawie tej wiadomości możemy wydedukować treść poprzedniej, której nie odczytałeś, bo zmokła. Tutaj jest „dalej”.
– I co w związku z tym?
– To, że na pierwszej kartce musiało być „zaczynam”. „Zaczynam się kurczyć” albo coś w tym rodzaju.
– I co to znaczy?
– Nie wiem.
– Komisarzu, co robimy? – z pewnym niepokojem zapytał Fazio.
– Przygnębia cię ta sprawa, co?
– Tak.
– A dlaczego?
– Dlatego, że tu nic nie trzyma się kupy. A rzeczy bez ładu i składu budzą we mnie strach.
– Nic na to nie poradzimy, Fazio. Poczekajmy, aż ten pan skończy się kurczyć i wtedy zobaczymy. Jesteś pewien, że nie lubisz kurczaka?
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------W wydaniu papierowym dostępne są następujące książki
z cyklu o komisarzu Montalbano:
SKRZYDŁA SFINKSA
2013
ŚLAD NA PIASKU
2013
POLE GARNCARZA
2014
WIEK WĄTPLIWOŚCI
2015
ŚMIERĆ NA OTWARTYM MORZU
2016
TANIEC MEWY
2017
UŚMIECH ANGELIKI
2020
ŚWIETLNE OSTRZE
2021
KSZTAŁT WODY
2007 / 2021
PIES Z TERAKOTY
2022
GŁOSY NOCY
2022
ZŁODZIEJ KANAPEK
2023
GŁOS SKRZYPIEC
2024
MORZE BŁOTA
2024
Zarówno te, jak i pozostałe tytuły z serii,
dostępne są w formie e-booków na noir.pl