Pierwsze stulecie Polski. Państwo, władcy, sensacje - ebook
Pierwsze stulecie Polski. Państwo, władcy, sensacje - ebook
Pierwsze stulecie polskiej państwowości pełne było zagadek i przemilczeń. Kryło w sobie mroczne tajemnice książęcego lub królewskiego dworu, w tym także niewyjaśnione jeszcze do dzisiaj dramatyczne wydarzenia lub motywy determinujące konkretne postępowanie władców.
W naszych dziejach, tak jak w dziejach wszystkich narodów, były zatem nie tylko okresy świetności, ale także czasy mroczne, pełne okrutnych zbrodni, królobójstw, morderstw rodzinnych, zdrad najbliższych, gwałtów i intryg. Nie wszystkie znalazły pełne naświetlenie w podręcznikach historii. Świecznikowe, by nie powiedzieć koturnowe, postacie naszej historii, w świetle udostępnianych coraz szerzej dokumentów, prezentują się często zupełnie inaczej niż dotychczas. Stają się ludźmi, z wszystkimi ich przywarami i ułomnościami. Jednocześnie coraz bliżej jesteśmy obiektywnej historii naszego kraju, chociaż czasem ten obiektywizm jest dla nas bardzo trudny do przyjęcia. Nie sposób jednak, w imię prawdy, z takich alternatywnych źródeł nie korzystać. Nawet wtedy, gdy burzą nasze dotychczasowe oceny i przekonania. Po to właśnie powstała ta książka. Nie jest ona kolejnym podręcznikiem do nauczania historii Polski ani kolejną próbą napisania tej historii od nowa. Jest adresowana do Czytelników interesujących się historią Polski
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-12580-3 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Uczymy się historii. Uczymy się historii ojczystego kraju. Wiedzę nabytą w szkole, tę podręcznikową, przyjmujemy jako oczywistą i prawdziwie relacjonującą nasze dzieje. Utożsamiamy się z nią. Dzieje się tak do czasu, kiedy nieoczekiwanie, często przypadkiem, natrafiamy na informację, która podważa utrwalony już obraz. Idąc dalej jej tropem, znajdujemy nieznane, inne źródła, ujawniające odmienne wiadomości od tych, które utrwaliły się już w naszej pamięci. Ogarnia nas wówczas zdumienie i dezorientacja. A w ślad za tymi uczuciami pojawia się nieodparta potrzeba dotarcia do prawdy, którą moglibyśmy uznać za wiarygodną. Z takim zjawiskiem spotykamy się nie tylko w obszarze historycznych ustaleń, lecz także bardzo często w wielu innych dziedzinach naszego życia.
Szczególnie dotyczy to jednak historii, zwłaszcza tej najstarszej, kiedy ograniczone przekazy informacji o wydarzeniach sprzed stuleci stwarzają wielkie pole do różnych manipulacji. Niestety, nie jest od nich wolna również historia Polski. Starannie próbowano w niej ukryć to, co mogło się okazać dla władców i Kościoła niewygodne, a w latach późniejszych także dla wizerunku naszego kraju, dla poczucia patriotyzmu i tradycji. Idealizowano osoby, które trudno nawet według ówczesnych kryteriów zakwalifikować jako wzorce do powszechnego naśladowania.
Tymczasem pierwsze stulecie polskiej państwowości wypełniały tajemnice, zagadki i przemilczenia. Nie był to natomiast jedyny okres w naszych dziejach obfitujący w tak skrywane wydarzenia. Każde, bez wyjątku, panowanie, każde stulecie kryło w sobie mroczne tajemnice książęcego lub królewskiego dworu, w tym także niewyjaśnione jeszcze do dziś dramatyczne wydarzenia bądź motywy determinujące konkretne postępowanie władców.
W naszych dziejach, tak jak w historii wszystkich narodów, warto mówić nie tylko o okresach świetności, ale także o okresach mrocznych, pełnych okrutnych zbrodni, królobójstw, morderstw rodzinnych, zdrad najbliższych, gwałtów i intryg. Nie wszystkie znalazły pełne naświetlenie w podręcznikach historii. Nie zabrakło natomiast „twórczych interpretacji faktów” w wykonaniu kronikarzy, czy też rozmaitych przemilczeń lub nadinterpretacji, które były zgodne z założoną wcześniej tezą autora lub jego zleceniodawcy.
Polskie najstarsze kroniki nie są, niestety, wolne od przemilczania i wybielania, a przede wszystkim od oczerniania i zafałszowania niewygodnych dla kronikarzy osób oraz wydarzeń. Działania te nierzadko stawały się trudne do udowodnienia, gdyż już w czasie ich powstawania pozbawiono przyszłych dociekliwych wszelkich szans na ich weryfikację. Kroniki były, używając współczesnego określenia, działaniem stricte politycznym, na bardzo konkretne zamówienie władcy lub innego protektora kronikarza.
Szczególnie ochoczy do manipulowania historią Polski okazał się Wincenty Kadłubek. W napisanej przez siebie Kronice polskiej dał prawdziwy popis niewątpliwej erudycji. Wykorzystując swe niebanalne wykształcenie, znajomość Biblii, historii antycznej, geografii i rozmaitych europejskich legend, zapełniał i wzbogacał, jak tylko mógł, najwcześniejszą historię naszego kraju zupełnie nieprawdopodobnymi wydarzeniami, pragnąc za wszelka cenę znaleźć dla Polski godziwe miejsce w Europie.
Wystarczy tylko zwrócić uwagę, że według zapisów Wincentego Kadłubka najdawniejsi polscy władcy mieli toczyć, głównie pod Krakowem, zwycięskie bitwy z wojskami... Aleksandra Macedońskiego, Juliusza Cezara, z Gallami czy Alemanami. Bitwy te były, według kronikarza, nie tylko wielkimi sukcesami militarnymi, lecz także przynosiły Polakom ogromne korzyści polityczne, dynastyczne i terytorialne: np. otrzymanie Bawarii jako kontrybucji należnej od... Juliusza Cezara i małżeństwo jego siostry Julii z polskim królem Lestkiem, o których jednak zadziwiająco zgodnie milczały wszystkie kroniki rzekomo przegranych stron z tamtego okresu, a także kroniki innych naszych sąsiadów. To ten sam kronikarz również wprowadził do pocztu słowiańskich najstarszych władców naszych ziem aż dwóch... Pompiliuszów!
W podobny sposób Wincenty Kadłubek potraktował i po swojemu rozwinął informacje zawarte w Kronice polskiej Galla Anonima. Nadał także, obowiązującą przez stulecia, własną interpretację wydarzeń nie tylko z czasów jemu współczesnych, ale także rozgrywających się znacznie wcześniej. A ponieważ oprócz dzieła Galla Anonima także kronikarska twórczość Wincentego Kadłubka weszła, jako podstawowa lektura, do kanonu nauczania historii Polski, bardzo długo wiele jego interpretacji przyjmowano za jedyne prawdy historyczne. Nikt jednak nie przewyższył pod tym względem Jana Długosza, który w Jana Długosza Rocznikach, czyli kronikach sławnego Królestwa Polskiego niemal seryjnie tworzył nowe fakty i wydarzenia według własnego uznania oraz potrzeby udowodnienia tez, które wcześniej również sam sobie założył.
Warto zwrócić przy tym uwagę, że ówczesne kroniki pełniły rolę większości dzisiejszych mediów. Ich twórcy byli zawsze dyspozycyjni wobec ośrodków władzy i przez to nieobiektywni. Klasycznym przykładem jest subiektywizm Jana Długosza w sprawie Bolesława Śmiałego, łącznie z opisaną z detalicznymi szczegółami (skąd je tak doskonale znał? A może to były erotyczne wizje kronikarza?) historią rzekomej sodomii tego króla. Później przez wiele stuleci historycy powtarzali za pierwszymi kronikarzami ich domniemania, pomówienia, fantazje i oceny pisane przecież na bardzo konkretne zamówienie. Dotyczyło to zresztą, w przypadku tego kronikarza, także innych władców piastowskich.
Przez ziemie polskie w ciągu wielu minionych stuleci przetoczyły się liczne wojny i najazdy. Płonęły miasta, zamki, kościoły i klasztory. Spaleniu, rozgrabieniu i zniszczeniu uległy liczne biblioteki i zasoby archiwalne, a także pisane przecież bardzo często w jednym tylko egzemplarzu kroniki, roczniki klasztorne i diecezjalne. Zostały bezpowrotnie utracone, w całości lub w ogromnej większości, najcenniejsze zbiory polskiego piśmiennictwa. Tak zaginęła Annales Polonorum, najstarsza, podobno jeszcze sprzed czasów Galla Anonima, zapisana kronika polska. Podobnie zaginęły pierwsze tzw. roczniki małopolskie. Zdarzało się też, co potwierdza przypadek Kazań świętokrzyskich, że najstarsze, dziś najcenniejsze rękopisy były niszczone lub używane do zupełnie innych celów. Kilkadziesiąt skrzyń z dokumentami zostało wywiezionych do Szwecji podczas „potopu”, a podczas rokowań warunków pokoju oliwskiego, kończącego wojny polsko-szwedzkie, nie upominano się skutecznie o ich zwrot. Część tych dokumentów i zabytków piśmiennictwa polskiego spłonęła później podczas pożaru zamku w Sztokholmie, a to, co znalazło się w Uppsali nie zostało dotychczas nawet skatalogowane.
Dzieje naszego kraju odtwarzano zatem z tego, co się zachowało, z ocalałych fragmentów różnych kronik i roczników, a przede wszystkim z zapisów Galla Anonima i Wincentego Kadłubka. Z uwagi na istotne trudności z dotarciem do kronik i źródeł archiwalnych innych państw niemal z nich nie korzy stano. Praktycznie dopiero od XX wieku można w miarę swobodnie korzystać z dostępu do dokumentów ościennych państw, do ich kronik i archiwów. Dziś kroniki Thietmara, Kosmasa czy Nestora w krytycznych przekładach na język polski są dostępne w licznych bibliotekach. Podobnie zresztą jak kroniki Długosza, Kadłubka czy Galla Anonima. Pasjonujące jest porównywanie tych samych wydarzeń naświetlanych z różnych punktów widzenia. Gorąco namawiam do takiej lektury. To będzie nie tylko przygoda intelektualna, ale także znakomita okazja do poszerzenia naszej wiedzy o historii Polski.
Pozwala to nie tylko zweryfikować prawdomówność i obiektywność naszych pierwszych kronikarzy, ale także inaczej spojrzeć na to, co do tej pory wydawało się nam jak najbardziej oczywiste i logiczne. Nierzadko okazuje się wtedy, że zdawałoby się już utarte, jednostronne schematy pojmowania ojczystych dziejów, pokazujące je wyłącznie w jasnych kolorach lub z jedynej słusznej strony, szczególnie rozwinięte ze względów patriotycznych podczas zaborów i w II Rzeczypospolitej, nabierają obecnie w świetle szczegółowych badań historycznych innych kształtów i barw. Są one nieraz bardzo trudne do zaakceptowania, ponieważ do tej pory nie przekazywano nam o nich rozbieżnych informacji, a poza tym burzą nam obraz średniowiecznej Polski, znanej z licznych powieści historycznych, które choć pisane dla pokrzepienia serc, uznawaliśmy skwapliwie za wiary- godne.
Świecznikowe, by nie powiedzieć koturnowe postaci naszej historii, w świetle udostępnianych coraz szerzej kronik i dokumentów, prezentują się często zupełnie inaczej niż dotychczas. Stają się zwykłymi ludźmi, z wszystkimi ich przywarami i ułomnościami. Dzięki temu obrazowi nabieramy dystansu do wydarzeń, wydawałoby się, tak oczywistych i jednoznacznych. Łatwiej też rozumiemy, co nie oznacza, że akceptujemy w pełni poczynania krajów ościennych wobec Polski. Jednocześnie coraz bliżej jesteśmy poznania obiektywnej historii naszego kraju, chociaż czasem jest ona dla nas bardzo trudna do przyjęcia. Nie sposób jednak, w imię prawdy, z alternatywnych źródeł nie korzystać, nawet wtedy, gdy burzą nasze dotychczasowe oceny i przekonania.
Po to właśnie powstała ta publikacja. Nie jest ona kolejnym podręcznikiem do nauczania historii Polski ani kolejną próbą napisania jej od nowa. Nie jest także adresowana do profesjonalistów, lecz do czytelników interesujących się historią Polski. Zamiast licznych odsyłaczy, zamieszczam tylko bibliografię, do której poznania, w miarę możliwości i czasu, wszystkich zachęcam.
Moim zamysłem jest naszkicowanie zaledwie konieczności innego podejścia do interpretacji pewnych wydarzeń w dziejach Polski, zwłaszcza tych, które miały miejsce w pierwszym stuleciu oficjalnej państwowości. Publikacja ta jest również próbą spojrzenia na nasz kraj w X i XI wieku oczyma tych, którzy wówczas oceniali wydarzenia pomiędzy Odrą a Wisłą z zewnątrz. Nie zawsze czynili to z sympatią, często bardzo krytycznie, by nie powiedzieć z wrogością, ale na ogół też, w podstawowych faktach, prawdziwie. Tych kilkanaście szkiców to tylko wstępny sygnał, zachęta do bardziej krytycznych badań dziejów Polski.
Gdyby nie istniały zagraniczne kroniki i dokumenty, o wielu wydarzeniach w Polsce i dotyczących Polski nigdy byśmy się nie dowiedzieli. Były one w swej wymowie bardzo niewygodne dla polskich kronikarzy podczas rysowanego przez nich obrazu Polski i na wszelki wypadek je przemilczali lub udawali, że nie mieli do nich dostępu. Nie przypadkiem XIX-wieczny badacz historii polski Jerzy Samuel Bandtke napisał: „jeszcze trudniej jest połączyć powieści węgierskie, jak i czeskie z dziejami Polskimi ”.
To właśnie dzięki obcym zapisom można dziś przywołać postać trzeciego koronowanego króla Polski, Bolesława II Zapomnianego, pierworodnego syna Mieszka II, czy też króla Polski Wratysława II, który jednak de facto nigdy w naszym kraju nie panował i zastanawiać się nad pochodzeniem pierwszej polskiej dynastii królewskiej. Możemy się także zadumać nad losem Bolesława Śmiałego, wielce zasłużonego dla umacniania polskiej państwowości, którego za pobożne życie i postępowanie bardzo chcieli wynieść na kościelne ołtarze benedyktyni i mieszkańcy Osijeku.
Chciałbym także postawić kilka pozornie trudnych do przyjęcia pytań, dotyczących interpretacji niektórych wydarzeń z pierwszego stulecia naszej państwowości. Niech posłużą one do zasygnalizowania potrzeby zastanowienia się, przy wykorzystaniu wszelkich narzędzi dostępnych dziś nauce, czy podjąć na nowo badania nad tymi i wieloma jeszcze innymi wydarzeniami. Niczego nie przesądzając, chcę jedynie w ten sposób zachęcić do sięgania do wszystkich obecnie dostępnych źródeł i metod badawczych, a nie tylko do tych, które akurat są w zasięgu ręki lub są dla nas, z różnych względów, bardzo wygodne. Nawet jeśli okaże się, że trzeba będzie z tego powodu zmienić nasze dotychczasowe spojrzenie na najstarsze dzieje polskiej państwowości.Skąd nasz ród
W każdej legendzie tkwi zawsze jakaś, często nawet minimalna, cząstka prawdy. Legenda jest bowiem ustnym przekazem, powielanym z pokolenia na pokolenie, pewnego ważnego niegdyś wydarzenia. Zwykło się mówić, że naród, który nie szanuje swych legend, zwłaszcza tych o swoich najstarszych dziejach, nie szanuje też swojej tożsamości. Ale co zrobić z legendą, która tak naprawdę polska nie jest, bo też nigdy nią nie była? I nie tkwi w niej żadna cząstka prawdy. A przynajmniej taka, która powinna dotyczyć naszego narodu. Z takim niecodziennym przypadkiem mamy do czynienia właśnie w naszym kraju, z naszymi najstarszymi legendarnymi dziejami.
Dalemil Mezeritzki, ksiądz kanonik z Bolesława (dziś dzielnica w Pradze) – poza stosunkowo wąską grupą polskich historyków średniowiecza reszta Polaków na dźwięk tego nazwiska wzruszy zapewne obojętnie ramionami. Niewiele im także pomoże podpowiedź, że chodzi w tym przypadku o kanonika, o którym wiadomo, że żył bez wątpienia w roku 1314. Wiadomo o nim również, że dużo czytał, a już na pewno bardzo interesował się historią Polski i krajów ościennych.
To jednak jeszcze ciągle za mało argumentów, aby poświęcać wspomnianemu kanonikowi aż tak wiele uwagi. Należy zatem wykonać jeszcze jeden istotny krok, aby wytłumaczyć, dlaczego to właśnie nazwisko i konkretny rok są tak ważne dla najdawniejszej historii Polski.
Otóż kanonik bolesławski Dalemil Mezeritzki właśnie w 1314 roku podał do ogólnej (lub jak byśmy to dzisiaj określili – do publicznej) wiadomości pierwszą pisemną informację o istnieniu legendy o trzech dzielnych braciach: Lechu, Czechu i Rusie, założycielach trzech sąsiadujących ze sobą państw słowiańskich. Rzecz w tym, że nie tylko ją przekazał, on tę legendę po prostu sam wymyślił. Skoro już ją stworzył, to natychmiast zapisał, rozgłosił i upowszechnił! Teraz powinno być już wiadomo, dlaczego wzmiankowany kanonik stał się tak ważny dla naszej historii.
Istotna będzie odpowiedź na pytanie, dlaczego opowieść ta została zapisana dopiero w XIV wieku. I następne ważne pytanie: dlaczego o tak wspaniałej legendzie nie wspominał przed nim ani słowem najstarszy polski kronikarz, Gall Anonim, zapisujący również początki naszej historii? Dlaczego została ona zaskakująco przemilczana w każdym z zachowanych najwcześniejszych polskich roczników?
Po prostu wcześniej najzwyczajniej w świecie nikt jej nie znał! Podobnie jak nie znali jej także współcześni kanonikowi i późniejsi kronikarze, choć przecież jest taka piękna, a zarazem tak zadziwiająco przypomina podobną, a raczej niemal identyczną historię, która miała miejsce w zupełnie innym kraju. W dodatku wcześniej została już odnotowana w zupełnie innych zagranicznych kronikach, z których co najmniej dwie musiały być dobrze znane kanonikowi Dalemilowi Mezeritzkiemu. Mamy zatem do czynienia z legendą tak młodą, że nie wypada już mówić, iż jest legendą, lecz po prostu konfabulacją, by nie powiedzieć wprost – plagiatem.
Wróćmy jednak do dzieła bolesławskiego kanonika. Wydawać by się mogło, że jeśli jest to legenda dotycząca powstania trzech sąsiadujących ze sobą państw, tak powszechnie znana w Polsce, to powinni ją znać również doskonale wszyscy jej bohaterowie, ale przede wszystkim każde państwo powinno mieć ją także zanotowaną w rodzimych starych kronikach.
Okazuje się, że nasi południowi sąsiedzi znali na długo przed powstaniem dzieła Mezeritzkiego legendarnego założyciela swojego państwa, w dodatku noszącego imię Czech. Był podobno przybyszem z odległych krain i tylko ta informacja jest pokrewna z polską legendą. Nie miał on jednak braci o imionach Lech i Rus. Samotnie, bez udziału żadnych braci, wyparty przez innych najeźdźców ze swej siedziby, przyprowadził, jako starszy rodu, swoją hordę czy gromadę na ziemie dzisiejszych naszych sąsiadów. Owszem, wybrał tę ziemię jako wystarczającą dla siebie i dopiero tam zatrzymał się po długotrwałej wędrówce lub ucieczce. Z nikim jednak wspólnie nie wędrował, z nikim na żadnej górze się nie żegnał, lecz z całą rodziną zakładał w nowej krainie nowe państwo. Bracia? Jakiś Lech? Jakiś Rus? Jakieś wspólne wędrowania i pożegnania? Nie, to nie jest legenda naszych południowych sąsiadów.
Czesi mają jeszcze jedną legendę o swych przodkach, według której twórca czeskiej państwowości miał na imię Przemysł i był legendarnym założycielem pierwszej dynastii Przemyślidów. Imię Lecha, jako brata Czecha, powtórzył za Dalemilem Mezeritzkim dopiero czeski kronikarz Pribik Pulkawa z Radenina, piszący swą kronikę w latach 1347-1378. W historiografii czeskiej imię Lech stanowi jednak – zdaniem wybitnego historyka Henryka Łowmiańskiego – wyłącznie kombinację literacką.
Jeśli o jakże istotnej dla dziejów Polski wędrówce Lecha ani słowem nie napisali nasi południowi sąsiedzi, to może uczynili to inni bratankowie, potomkowie Rusa?
Do najstarszych ruskich kronik, mówiących o narodzinach państwowości na Rusi, niezwykle przydatnych w poszukiwaniu losów trzeciego z wielkich wędrowców, tajemniczego księcia Rutenów o imieniu Rus, jeszcze powrócę. W każdym razie legendy o słowiańskim plemieniu zwanym Rutenami oraz o ich dzielnym wodzu Rusie, a także o jego dwóch innych słowiańskich braciach osiadłych ze swoim ludem w Polsce i Czechach ruscy kronikarze najzwyczajniej nie znali. Nie została ona nigdy zapisana w dziejach Rusi. Co więcej, kronikarze ci znają zupełnie innych legendarnych twórców ruskiej państwowości. Zdecydowanie bardziej wiarygodnych i w dodatku wcale niepochodzących z południa Europy, a odwrotnie – z Półwyspu Skandynawskiego.
Charakterystyczne jest przy tym także to, że w pisanej pod koniec XIV wieku Kronice Książąt i Władców Polskich, gdzie po raz pierwszy pojawia się polski książę Lech, nie ma już ani słowa o tym, że miał rodzonego brata imieniem Rus, który był wodzem Rutenów. Po prostu Rus wtedy nagle zniknął z kart polskiej legendy.
Na razie jednak warto zapoznać się z tym, co napisał Dalemil Mezeritzki w swojej opowieści o najstarszych dziejach Polski. Najpierw ów zacny autor odpowiedział na podstawowe pytanie: skąd wyruszyło owych trzech dzielnych wodzów? Na wszelki wypadek narodziny idei powstania polskiego państwa umieścił daleko od ówczesnych granic polskich, aż na odległym południu Europy. Było to także bardzo daleko od miejsca, w którym mamy do czynienia z powstaniem pierwowzoru tej legendy. Bardzo daleko również dla zweryfikowania tych rewelacji przez współczesnych Mezeritzkiemu.
„Rozrodziwszy się naród słowiański tak licznie, że ziemia własna, szczupła i nie obfita, objąć ich nie mogła, spowodował, że książęta ich umyślili losowanie, które pokolenia ustąpić miały z Ojczyzny, to jest z Kroacji Starej. Los wypadł na Czecha Bohema, Lecha Polaka i Rusa Rutena, książąt Bohemów, Polaków i Rutenów, któremu to losowaniu zadość czyniąc, musieli ustąpić i wkrótce z Kroacji z ludami swymi wyszli”.
Aby opowieść nie była przypadkiem zbyt prosta i oczywista, w innym miejscu swego dzieła Dalemil Mezeritzki napisał, że to książę Pannonów, którego imię brzmiało Pan, czyli władca, spłodził trzech synów: Lecha pierworodnego, Rusa drugiego i Czecha najmłodszego. Jeśli zatem byli oni od urodzenia plemiennego Pannonami, to nie mogli być przecież jednocześnie członkami plemienia Polaków, Rutenów czy Bohemów. W takim razie, kogo ze sobą wyprowadzili z Chorwacji? Czy Pannonowie mogli być rdzennymi Słowianami, czy też przybyszami ze wschodu? Poza tym, co to za ojciec, który łatwo pozbawia się dorosłych i dzielnych synów, nie dbając o ciągłość rodu, a do tego dobrowolnie osłabia, wysyłając z synami własne plemię, z poddanych, którzy byli w sile wieku i mogli znieść trudy dalekiej wędrówki. Ale nie są to wszystkie nieścisłości w barwnej opowieści księdza kanonika. Z logiką swego wywodu rozmijał się on bowiem niemal na każdym kroku. Wcale się jednak tym nie przejmował.
Według bolesławskiego kanonika początków polskiego narodu należy szukać bezwzględnie na Bałkanach, a precyzyjniej – gdzieś w Chorwacji. To jednak do końca nie jest takie oczywiste, gdyż w pewnym momencie do swojej opowieści wprowadza on, jako wcześniejszą ojczyznę trzech dzielnych braci-wędrowników, także Panonię, czyli krainę węgierską leżącą bardziej na północ od Chorwacji. Bardzo swobodny stosunek do historycznych i geograficznych faktów prezentowany przez Dalemila Mezeritzkiego towarzyszy zresztą całej jego barwnej, by nie powiedzieć wprost – bez sensu przekoloryzowanej opowieści.
Exodus trzech połączonych plemion, lub trzech gromad tego samego plemienia, a zwłaszcza jego początkowa część, do dziś jest jednak okryty pełną tajemnicą. Nic nie wiemy, ile osób ostatecznie wyruszyło z Chorwacji, jak długo wędrowało ani też którędy. Ksiądz kanonik nie wspomina również, kiedy rozpoczęło się to ważne wydarzenie. Nie próbuje nawet żadnego z opisywanych przez siebie zdarzeń lokować w określonym czasie. Z kart jego opowieści można tylko wywnioskować, że nastąpiło to już po... biblijnym potopie, a także po wyprowadzeniu przez Mojżesza Żydów z Egiptu. Znany jest tylko podstawowy kierunek uporczywego marszu trzech słowiańskich wodzów (według autora raz pochodzących z jednego wspólnego plemienia, a innym razem z trzech różnych plemion) – na północ!
W opowieści Mezeritzkiego nie ma też żadnej informacji o tym, dlaczego nie osiedlili się oni gdzieś po drodze, na przykład na żyznych terenach dzisiejszej Bułgarii czy na Węgrzech? Brak też odpowiedzi na nasuwające się logiczne pytanie, dlaczego legendarni wodzowie nie próbowali po drodze zająć zbrojnie potrzebnego im terytorium, co jeszcze w czasach wczesnego średniowiecza było działaniem zwyczajnym? Czy w ogóle toczyli podczas swojej wędrówki jakieś walki, a jeśli tak, to z kim, a może jednak nikogo nie napotykali na swojej drodze? Jeśli przyjmiemy taką wersję, to dlaczego nie osiedlili się na tych bezludnych ziemiach? Wiadomo natomiast, że uparcie ciągnęli, pokonując po drodze góry, rzeki i inne przeszkody, do znacznie mniej sprzyjających klimatycznie, północnych, zupełnie im nieznanych obszarów naszego kontynentu. Czy kierowała nimi tylko chęć poznania innych rejonów Europy, a może przed kimś uporczywie uciekali?
Mniej więcej w połowie relacji kanonika o trzech braciach napotykamy zupełnie nową rewelację. Otóż w jakiś tajemniczy, niewytłumaczony przez autora sposób, szeregi wędrujących cały czas razem trzech plemion czy gromad nagle powiększyły się w bliżej nieokreślonym czasie o kolejne plemię, czy może gromadę, także słowiańską, mianowicie o lud zwany przez Mezeritzkiego Morawcami, będącymi protoplastami, jak należy przypuszczać, Morawian.
W dalszym ciągu opowieści okazało się, że razem z Morawcami dzielni Bohemowie, Polacy i Ruteni: „wyszedłszy, stanęli nad rzeką i założyli tam miasto Przerowa, po łacinie Priora zwane i osadzili go ludem pochodzącym od rzeki Murawy na Słowiańszczyźnie, przeto nowy kraj i tę rzekę Morawą, a jego mieszkańców odtąd Morawcami nazwano”.
W tym miejscu nasuwają się kolejne ważne pytania – jakiej ostatecznie narodowości był ów lud znad Murawy? Do jakiego plemienia należał? Czy wyruszył razem z Polakami, Bohemami i Rutenami? Jak w takim wypadku nazywał się czwarty brat lub dowódca? A może owi Morawcy przybyli z zupełnie innego kierunku i dołączyli do wędrujących gdzieś po drodze lub dopiero na obecnej ziemi czeskiej?
Co prawda, w pewnym miejscu swojej relacji kanonik bolesławski uczynił z Morawców członków gromady Bohemów, ale zaraz szybko potraktował ich jako samodzielne plemię. Później Morawcami się już nie zajmował. Potrzebni mu byli jedynie do założenia Przerowa. Stwierdził tylko, że wędrowcy, w nieco już uszczuplonym pod Ołomuńcem składzie, ruszyli w dalszą drogę. Ale nie dla wszystkich była to wędrówka długa.
„Czech z braćmi Lechem i Rusem przybyli na koniec do kraju niezamieszkałego, bogatego w zwierzynę i żyzną ziemię. Rozkoczowali się pod górą zwaną Grzyb, złożyli na ziemie bożki domowe, które na barkach z tak daleka przynieśli, a książę Czech wystąpił i przemówił tymi słowy: «Zawitaj Ziemio Obiecana! Ziemio upragniona, osierocona przez potop. Przyjmij nas, plemię rodzaju ludzkiego, chowaj zdrowo i pomnażaj» ”.
Prawie dwieście lat przed Dalemilem Mezeritzkim czeski kronikarz Kosmas opisywał osiedlenie się pewnego nieznanego wcześniej w Czechach plemienia, od którego, jego zdaniem, brał swój początek naród czeski: „Skoro w to pustkowie wszedłszy, ów człowiek kimkolwiek był – nie wiadomo też w ile dusz – szukając miejsc dogodnych na ludzkie osiedla, przejrzał bystrym okiem góry, doliny, knieje i jak sądzę, koło góry Rzip, między rzekami Ohrzą i Wełtawą założył pierwsze swoje siedziby i zbudował pierwsze domy i radował się postawionymi na ziemi bożkami, które przyniósł ze sobą na ramionach”.
Wiemy już zatem, skąd się wzięły u kanonika bolesławskiego owe bożki dźwigane na ramionach. Rozumiemy również, że góra Rzip przekształciła swoją nazwę na bardziej swojsko dla Polaka brzmiącą górę Grzyb.
Ziemia ta, zdaniem kanonika Mezeritzkiego, nie była jednak w stanie przyjąć wszystkich wędrowców. Kraj ów okazał się „nie dość przestronnym dla pomieszczenia wszelkiego ludu wędrownego, przybyłego z dalekiej Kroacji. Wobec tej sytuacji Polacy i Ruteni odłączyli się od Bohemów, co miało miejsce na górze zwanej Osseta”.
Nie było przy tym istotne dla kanonika, po co na ową Ossetę wszyscy wchodzili, skoro już byli pod górą Grzyb i mogli się pożegnać u jej podnóża albo na jej wierzchołku. Dla kanonika ważne teraz było to, że na górze Osseta rozstali się ostatecznie z plemieniem Bohemów. Pozostawili je na zawsze w dzisiejszych Czechach. Sami zaś, już tylko Polacy i Ruteni, znowu ruszyli z uporem przed siebie, a jakże, na północ. Wkrótce dotarli w rejony, gdzie wreszcie gromada Lecha znalazła, wydawałoby się, swoje wymarzone miejsce do stałego osiedlenia.
„Lechitowie, to jest Polacy, rozrodzili się licznie, przy łasce Boskiej, zaludnili sobą Wandalię, czyli Polskę, nad rzeką Wandalą, teraz Histulą, czyli Wisłą zwaną, Pomoranię, Kassubię, cały kraj nad Morzem Germańskim po Westfalię i Burgundię”. Jak zatem z tej relacji wynika, protoplaści naszego narodu po przybyciu do Polski porzucili dawną, pochodzącą jeszcze z Chorwacji nazwę plemienia i stali się teraz Lechitami, czyli ludem Lecha.
Pozostaje problem, co w takim razie należy zrobić z Polanami? Ksiądz kanonik poradził sobie jednak z tą kwestią w znakomicie prosty sposób. Mianowicie w którymś momencie postawił najzwyczajniej znak równości pomiędzy Lechitami a Polanami, zatem problem przestał dla niego istnieć.
Z opisanej historii wynika także, że pogańscy Lechici cieszyli się szczególną łaską Boską. Oczywiście chodziło o Boga chrześcijan, a nie bóstw pogańskich, dotychczas przez nich wyznawanych. Godne uwagi jest również rozległe terytorium, na jakim powstało ostatecznie państwo księcia Lecha, w znacznej części przypominające, a nawet przewyższające swą wielkością późniejsze królestwo Bolesława Chrobrego.
Czas także nie stanowił żadnego problemu dla księdza kanonika. Po prostu, ot tak zwyczajnie, ludzie Lecha rozrodzili się i zaludnili wielkie obszary, choć naturalnie potrzebowano by na to co najmniej kilku pokoleń. A co w tym czasie robili Ruteni? Też się rozrodzili, czy może czekali ze zwiększeniem swej liczebności na własne państwo? Niestety, nie wiemy. Mezeritzki pozostawił bez odpowiedzi też jakże ważne pytania: czy nowe obszary Lechitów były w momencie ich przybycia jednym ogromnym pustkowiem, czy też może ktoś je już zamieszkiwał? A jeśli tak – to kto? I co się stało z jego dotychczasowymi mieszkańcami? Uciekli przed Lechitami, walczyli z nimi, a może przyjęli ich gościnnie, oferując z otwartymi ramionami własne ziemie i dotychczasowy dobytek.
W każdym razie Lech i jego ludzie uzyskali już swoje miejsce na mapie Europy. Pozostaje bez odpowiedzi pytanie o dalsze losy trzeciej grupy wędrowników, Rusa i jego Rutenów. Najwyższy przecież czas, by mieli wreszcie własne państwo. Aby ten problem rozwiązać, Dalemil Mezeritzki każe im przemieszczać się w dalszym ciągu na północ... wspólnie z plemieniem Lecha, które, jak wynika z jego relacji, chociaż już posiadało tak olbrzymie terytorium, na którym wspaniale się rozrodziło, to jednak ciągle po nim z uporem wędrowało, aż wreszcie ludzie księcia Rusa razem z Polakami Lecha dotarli wspólnie do miejscowości Lagonia, zwanej też Lekoszyną. Tam Ruteni, zwani przez kanonika obecnie Sarmatami lub Rosjanami, mieli wreszcie dosyć wspólnej wędrówki i odłączyli się ostatecznie od Lechitów (Polaków). Zmieniając kierunek marszu, powędrowali tym razem samotnie ku południowemu wschodowi. „Od owego odłączenia miejscowość Lagonia albo Lekoszyna – napisał Dalemil Mezeritzki – nazywa się po dzień dzisiejszy Łęczycą”.
Jak dalej wyjaśnia ksiądz kanonik: „nazwa miejscowości pochodzi od słowa rozłączenie”, choć jej źródłosłów wskazywałby raczej na coś zupełnie przeciwnego, czyli na połączenie się, a nie rozdzielenie. Ale pozostawmy Łęczycę, choć znowu nasuwa się pytanie: kto założył ową Lagonię albo Lekoszynę? – przecież nie uczynili tego nasi wędrowcy, oni tam tylko dotarli. Jeszcze ciekawsza byłaby informacja o losach założycieli grodu i jego mieszkańcach po nadejściu gromady Lecha i poddanych Rusa? Czy przeżyli, radośnie i przyjacielsko witając przybyszów, jako założycieli polskiego państwa, czy też zostali przez nich wyrżnięci do nogi, a może zostali niewolnikami Lechitów i Rutenów?
Bardziej jednak zastanawiające jest to, dlaczego owi Ruteni (teraz u kanonika Mezeritzkiego Sarmaci lub Rosjanie) z taką determinacją szli dalej razem z Lechitami, aż do wspomnianej Łęczycy i dopiero tam nagle i diametralnie zmienili kierunek marszu? Dlaczego nie odłączyli się od grupy Lecha znacznie wcześniej? Dlaczego też po rozstaniu się z Lechem i jego ludźmi nie ruszyli dalej samotnie na północ, skoro taki kierunek obrali kiedyś jako podstawowy cel, wyruszając z Chorwacji? Warto też zauważyć, że przecież wcześniej, znad Wisły, mieli zdecydowanie bliżej na wschód, do swojego przyszłego królestwa. Po co zatem nadrabiali aż taki szmat drogi? Wreszcie warto byłoby się dowiedzieć, czy pod Łęczycą dwaj bracia rzeczywiście rozstali się w zgodzie?
Na ten temat niczego konkretnego dowiedzieć się jednak od Dalemila Mezeritzkiego nie można. A zatem, skoro Rutenowie (Sarmaci, Rosjanie?) już odeszli na wschód, szukając miejsca dla własnego domu, zajmijmy się dalszymi losami księcia Lecha i tych członków jego plemienia, którzy z takim uporem postanowili mu towarzyszyć w dalszej wędrówce po swoim już kraju. Oddajmy znowu głos kanonikowi bolesławskiemu.
„Pomimo osiedlenia się części Polan nad Wisłą, Lech ze swoją rodziną, przebywając niezmierzone lasy, gdzie teraz Królestwo Polskie leży, zatrzymał się w miejscu bardzo pięknym i żyznym, roztoczył wkoło namioty i umyśliwszy założyć tam mieszkanie dla siebie i swojej rodziny, rzekł do nich – «Gnieździmy się tu!». Przeto miejsce owo nazywa się dotychczas Gniezno, czyli Gniazdo”.
Nie wiemy, czy ta część plemienia Lecha osiedlona już nad Wisłą zbuntowała się i nie chciała już dalej wędrować na północ, czy też odłączenie odbyło się w zgodzie. Nie znamy także imienia wodza, który postanowił pozostać nad Wisłą, liczebności grupy odmawiającej dalszej wędrówki ani tego, jaki był ich stosunek do zwierzchniej władzy wodza całej gromady – Lecha. Czy pozostającym nad Wisłą wodzem był któryś z protoplastów Kraka, a może nawet on sam? Na marginesie warto dodać, że niemal identyczna legenda towarzyszyła powstaniu grodu Hniazdo na dzisiejszej Białorusi. Nie mamy zatem wyłączności na tworzenie historii powstawania miast w pobliżu gniazda jakiegoś orła.
Wiemy za to, co działo się później z dzielnym księciem Lechem i jego przemierzającym z takim uporem nieznane tereny plemieniem, lub tą jego częścią, która zdecydowała się towarzyszyć mu w wędrówce na północ. Mamy prawo przypuszczać, że byli to dawni chorwaccy Polacy, u kanonika Dalemila teraz z nieznanego powodu nazwali się Polanami. Bo przecież, jak wiadomo z jego dzieła, z Lechem wyruszyli w długą drogę Polacy, a tak naprawdę to Chorwaci, a nie Polanie. Chyba że, nadążając za oryginalnym rozumowaniem kanonika, należy postawić kolejny już znak równości, tym razem pomiędzy Polanami, Lechitami i Polakami. Ci zaś, po wiekach, zapewne niespodziewanie, przypomnieli sobie, że niegdyś, jeszcze w Chorwacji, nazywali się Polakami i swój kraj nazwą zamiast Lechią, ponownie Polską.
Popatrzmy jeszcze, jakie były dalsze losy najbardziej wytrwałych wędrowców, czyli księcia Rusa i jego wiernych Rutenów, kiedy wreszcie osiedli na swoim. To ważne z polskiego punktu widzenia. Oto, jak zapisał ich samodzielne dzieje, po odłączeniu się od gromady Lecha, ksiądz kanonik Dalemil Mezeritzki:
„Rozmnożyli się oni na wschodzie i w szczęśliwych wojnach wiele zyskali plonów, a że stęsknili się do Ojczyzny, zapragnęli powrócić do Chorwacji i Panonii, lecz im się to nie udało, albowiem nadeszli na nich Jurowie , zawojowali ich i podbili. Opierali się im potem, połączywszy jako Sarmaci lub Rosjanie z Polakami, z którymi do dziś wspólnego mają Pana, to jest Króla Polskiego”.
Prawda, jaka to piękna legenda? Szkoda tylko, że legenda ta została po prostu niemal żywcem przepisana, jedynie ze zmianą imion, pochodzenia i kierunku marszu głównych bohaterów, z dzieła wczesnoruskiego dziejopisa Nestora, zatytułowanego Powieść minionych lat, będącego najstarszą kroniką dziejów Rusi. Kanonik popełnił tu najzwyklejszy plagiat. W oryginale jest to bowiem opowieść o trzech dzielnych jarlach Wikingów lub jak ich nazywa Nestor – Waregów, o imionach Ruryk, Sineus i Truwor oraz o ich normandzkich drużynach. Do pewnego czasu wędrowali i walczyli wspólnie, a potem się rozdzielili i każdy zdobył własną domenę.
To właśnie oni założyli na dzisiejszych ziemiach ruskich trzy nowe państwa, przez wiele lat funkcjonujące samodzielnie, z których połączenia powstała właśnie Ruś. Poza tym, co jest szczególnie ważne, opowieść Nestora w pełni została zweryfikowana przez kroniki skandynawskie. Relacja Nestora tym jeszcze różni się od rewelacji Dalemila Mezeritzkiego, że jarlowie nie wędrowali zbyt długo razem, lecz mając wyraźnie określone cele, bardzo szybko rozstali się, wyruszając w trzech różnych kierunkach.
Nie ulega żadnej wątpliwości, że Dalemil Mezeritzki musiał znać bardzo dobrze kronikę Nestora i znaleziony w niej interesujący go wątek, twórczo przerobił go na potrzebę własnej legendy o Lechu-Polaku. Skoro u Nestora trzech witezi przybyło z północy, to u kanonika trzej bracia musieli przyjść z południa. Skorzystał także w podobnym celu z czeskiej kroniki Kosmasa, z której zapożyczył lub, jak kto woli, przepisał wiadomości o Czechu i jego gromadzie. W taki oto prosty sposób ksiądz kanonik stworzył najstarsze, efektowne i do dziś niezwykle popularne dzieje początków Polski, naszej państwowości. Zrobił to przy tym niezwykle efektownie, szkoda tylko, że tak bardzo mija się z prawdą.
Skoro już o mijaniu się z prawdą mowa, warto zwrócić jeszcze uwagę na oczywisty fakt, że w 1314 roku Polacy i Rosjanie nie mieli wspólnego króla. W Polsce wówczas w ogóle nie mieliśmy króla!
Pozostaje również do wyjaśnienia rola Sarmatów w tej opowieści. W rzeczywistości historycznej to właśnie Sarmaci wyparli Polan z ziem wokół Kijowa. A skoro według kanonika bolesławskiego Ruś założył książę Rus, to i jego Ruteni musieli zmienić swą nazwę na historycznych Sarmatów. Co prawda, był to inny czas i inne okoliczności, ale takimi sprawami autor legendy się nigdy nie przejmował.
Tak na marginesie, zadziwiające jest późniejsze uporczywe utożsamianie w polskiej literaturze i publicystyce Polan czy Polaków z Sarmatami. Jeśli wierzymy w Lecha i lechicki początek Polski, to musimy również uwierzyć w sarmacki rodowód Rusinów, a nie uznawać Polaków za potomków Sarmatów. Byłoby to zresztą bliskie prawdy, gdyż na nasze ziemie prawdziwi Sarmaci nigdy nie dotarli. Zostali wyparci przez kolejne ludy koczownicze Południa, rozpłynęli się gdzieś na bagnach i rozlewiskach na pograniczu dzisiejszej Białorusi i Litwy.
Dalemil Mezeritzki mógł ostatecznie napisać, co tylko zechciał. Gorzej, że dzieło kanonika bolesławskiego, mimo iż już pod koniec XVII wieku zostało zakwestionowane przez innych polskich kronikarzy, którzy wskazywali na bardzo bliski związek jego twórczości ze wspomnianymi dziełami Nestora i Komasa, wpisało się nie tylko na trwałe do polskiej literatury historycznej, ale przede wszystkim do świadomości narodowej wielu pokoleń Polaków. I tkwi tam nadal.
Przy okazji warto zwrócić uwagę, że postać Lecha była bardzo kontrowersyjna. Oto mamy przecież jeszcze inny jego wizerunek, mało przy tym dla niego sympatyczny. Klemens Janicki, zwany Janicjuszem, XVI-wieczny poeta, w pisanym po łacinie cyklu poetyckim Żywoty królów polskich wyraźnie napisał:
Pierwszy Lech, przez niezgodę wygnany z ojczyzny,
Przeprowadził w te strony swój wieśniaczy lud .
Lech nie był zatem wędrowcem świadomym, z własnego wyboru poszukiwaczem miejsca do założenia nowego państwa, lecz najzwyklejszym banitą, wypędzonym z nieznanej przyczyny, być może z powodu nadmiernej kłótliwości, ze swojej równie nieznanej ojczyzny. Niewykluczone, że musiał z jakiegoś powodu uciekać, długo ścigany przez swoich pobratymców. Klemens Janicki dalej próbował wyjaśnić, że nie jest bynajmniej dla Polaków żadną ujmą pochodzić z rodu wypędzonych, bo „wiele miast w świecie zawdzięcza byt wygnańcom”. Niemniej mieliśmy według niego protoplastę – banitę, od którego wszyscy w jego macierzystym rodzie się odwrócili i zmusili go do opuszczenia ojczyzny.
Coraz bardziej jest podejrzany legendarny Lech.
Niemniej, pomimo coraz głośniej podnoszonych zastrzeżeń i protestów wielu historyków, nieprzerwanie trwa on w naszej historii, bez większych zresztą szans na zmianę. Trudno jest przecież rozstać się z czymś, w co się tak długo wierzyło. Jak można na przykład wykreślić z narodowej pamięci księcia Lecha, który wybrał nam pierwszą stolicę i białego orła na godło narodowe? Przecież istniał, skoro wszyscy dookoła mówią, że istniał! Trzeba przyznać, że jest to obezwładniające przekonanie.
Żyjący w XIX wieku historyk Wacław Aleksander Maciejowski w swej pracy Pierwotne dzieje Polski i Litwy, zewnętrzne i wewnętrzne, z uwagą na ościenne kraje, a mianowicie na Ruś, Węgry, Czechy i Niemcy, powtarzając znaną już legendę o Lechu, Czechu i Rusie, doszedł do wniosku, że w 375 roku, po biblijnym potopie, zmarł władający księstwem moskiewskim książę Moskwa, mający w chwili zgonu 270 lat, szósty wnuk Jafeta. Pozostawił on po sobie czterech synów, dwóch braci-bliźniaków Lecha i Czecha, najmłodszego, noszącego także imię Moskwa, i rok od niego starszego Rusa. Książę-ojciec, czując nadchodzącą śmierć, zatrzymał Moskwę przy sobie, aby z czasem przekazać mu swoją domenę, natomiast trzech pozostałych wysłał w świat w poszukiwaniu własnych państw. Wybrali kierunek zachodni.
Pierwszym z tej trójki, który usamodzielnił się, był Rus, według Maciejowskiego założyciel państwa ruskiego, leżącego gdzieś w rejonie Nowogrodu Wielkiego. Dopiero potem, dalej na zachodzie, znaleźli swoje państwa bracia-bliźniacy.
Wynika z tego, że Lech, Czech i Rus wcale nie wyruszyli w poszukiwaniu nowej ojczyzny z południa Europy, lecz ze wschodu. Poza tym, jako pierwszy, według tej hipotezy, usamodzielnił się, zakładając własne państwo, bynajmniej nie Czech, jak to ogłosił Mezeritzki, lecz Rus, trzeci z kolei syn starego księcia Moskwy.
Lech, już jako władca nowego państwa i ojciec narodu, dowodził dalej Wacław Maciejowski, pojął za żonę Dobruchnę, córkę władcy Dalmacji (a więc autor tych wywodów zachował jakiś wątek bałkański), z którą miał trzech synów – Litwona, Kaszubę i Samotę. Wspomniani synowie stali się protoplastami kolejnych narodów. Najstarszy Litwon oczywiście został protoplastą Litwinów, średni Kaszuba – plemion Pomorza i pruskich krain (Maciejowski nazywał Prusów Borusami, „bo przy Rusach mieszkali”), natomiast najmłodszy Samota był założycielem Żmudzi.
Dalej autorowi zabrakło już inwencji w wymyślaniu imion dla ewentualnych synów Lecha, gdyż zupełnie niespodziewanie, uśmierciwszy najpierw sędziwego ojca, pozostawił całe jego wielkie państwo zupełnie bez dziedzica. A co w tym zapisie jest najdziwniejsze: żaden z trzech rodzonych synów protoplasty naszego narodu nie próbował nawet sięgnąć po ojcowiznę, zadowalając się własnymi, w końcu przecież w stosunku do domeny Lecha peryferyjnymi krainami. Maciejowski nie miał przy tym odwagi nazwać osieroconego państwa „Lechią”.
Próby ratowania legendy o Lechu podjął się nawet Adam Mickiewicz w jednym ze swoich paryskich wykładów, eliminując jednak już z tego rodzeństwa wodza Rutenów Rusa, którego w żaden sposób nie można było, w świetle już dostępnych wówczas źródeł historycznych, wpisać z pełną odpowiedzialnością w tę rodzinę i historię, która ściśle wiązała się z Polską. Wieszcz nie miał również cienia wątpliwości, że późniejszą Ruś założyli jednak Normanowie, a nie jacyś poddani legendarnego księcia Rusa, którego utożsamiał z Rurykiem.
Oto, jak w Paryżu Adam Mickiewicz tłumaczył istnienie Lecha: „Naczelnicy Lechitów i Czechów, nie zostawiwszy po sobie śladów pisemnych, przeszli w poczet figur bajecznych. To tylko wiemy z pewnością, że ród lechicko-czeski zlał się prędko ze słowiańskim i w nim utonął, że panujące jego rody ustąpiły dynastiom krajowym w Polsce i Czechach, jako i Normandowie także już w trzeciej generacji nie mieli już swojego języka i nazwali się Rusinami, choć ich dynastia przetrwała długo”.
Wokół legendy o trzech słowiańskich braciach – Lechu, Czechu i Rusie – powstała w Polsce na przestrzeni wieków bardzo bogata literatura piękna, liczne dzieła malarskie, a sama napisana przez księdza kanonika historyjka trafiła nawet do wielu podręczników szkolnych. Imieniem Lecha i utworzonego przezeń kraju Lechii, który z czasem dopiero tytułowano Polską, nazywano i nazywa się przecież nieustannie w naszym kraju różne fabryki i zakłady pracy, rozmaite wyroby i produkty, nawet kluby sportowe. Lech, ten nasz protoplasta na niby, stał się niemalże patronem narodowym. Szybko uwierzyliśmy, że to on założył pierwszą stolicę Polski, czyli Gniezno. To on jako pierwszy zobaczył podobno białego orła, a faktycznie szaro-brązowego orła bielika, o znikomej ilości bieli w upierzeniu, który tak mu się spodobał, że wprowadził go natychmiast, znacznie odbarwiając, do naszego herbu. To od imienia nieistniejącego Lecha tworzono historię plemienia Lechitów, chociaż Wincenty Kadłubek wywodził je od wojowników króla Lestka, pogromców... Aleksandra Macedońskiego na ziemiach polskich, które w powszechnej świadomości, tak samo jak i u Dalemila Mezeritzkiego, równoznaczne stało się z plemieniem Polan, z początkami Polski. Niewiele brakowało, a mielibyśmy dzisiaj Lecha nawet na monetach. Krótko po odzyskaniu niepodległości, podczas reformy monetarnej Władysława Grabskiego, ministrowi podpowiadano, aby zamiast złotówki, nazwał nowy polski pieniądz „lechem”. Na szczęście Grabski odrzucił tę sugestię.
Na nic się zdały rozlegające się od tego czasu pojedyncze głosy rozsądku, z których najbardziej chyba dobitny należał w XIX wieku do wielkopolskiego badacza naszych dziejów Stanisława Kaczkowskiego, który w swej pracy Rozprawy tyczące się pierwotnych dziejów Polski napisał wprost: „Z uśmiechem powtarzamy powiastki o Lechu przybyłym z torbą herbów na plecach nad jezioro Gopło, o Leszkach, Lestkach, złotnikach, nie chcemy, nie możemy im wierzyć... Lechici i Lechia, ten płód obcy, w Polsce tylko żywiony, winien skończyć tułackie swoje istnienie”.
W XX wieku badacz Gerard Labuda nie zostawił suchej nitki na legendzie o Lechu i Lechitach: „W tej postaci jest to twór całkowicie sztuczny, literacki, niemający odbicia w rzeczywistości historycznej ”. Zresztą żaden ze współczesnych polskich historyków nie podpisze się nigdy pod akceptacją istnienia „protoplasty” naszego narodu.
I co z tego? Lech pozostał w naszym kraju nieśmiertelny. Bo przekreślić Lecha, to dla wielu Polaków jakby przekreślić jednocześnie Gniezno, białego orła, a nawet całą naszą historię. Rzadko się zdarza, aby zręcznej konfabulacji, w dodatku wynikającej z prostego plagiatu dwóch kronik sąsiednich narodów, nadano aż tak wielkie znaczenie, że ogromna większość społeczeństwa uwierzyła w tę nieustająco powtarzaną, piękną manipulację, w dodatku wykonaną przez cudzoziemca.
Pozostaje jednak problemem, jak teraz Polakom, po tylu wiekach funkcjonowania legendy o narodowym rodowodzie autorstwa czeskiego kanonika, powiedzieć wprost – przez całe stulecia byliście oszukiwani? Nie istnieje bowiem nigdzie jakikolwiek historyczny przekaz o Lechu, Czechu i Rusie oraz o Lechitach! Nasze państwo powstało zupełnie inaczej. Ale powiedzieć to trzeba.