Pierwszy człowiek - ebook
Pierwszy człowiek - ebook
Po raz pierwszy w Polsce!
Autobiograficzna powieść wybitnego pisarza, której rękopis miał przy sobie w dniu tragicznej śmierci.
Rok 1913. Henri Cormery przybywa wraz z ciężarną żoną do Algierii, by objąć stanowisko rządcy. Zaraz po przyjeździe kobieta rodzi chłopca, Jacques’a. Czterdzieści lat później dorosły Jacques Cormery na prośbę matki odnajduje grób ojca, poległego w I wojnie światowej niecały rok po jego urodzeniu. Tak rozpoczyna się podróż mężczyzny śladami dzieciństwa.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-3308-5 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Publikujemy dziś Pierwszego człowieka. Jest to dzieło, nad którym Albert Camus pracował w chwili śmierci. Rękopis został znaleziony w jego torbie czwartego stycznia 1960 roku. Składa się ze stu czterdziestu czterech stron, zapisanych jednym ciągiem, niekiedy bez kropek ani przecinków, pismem niestarannym, trudnym do odczytania, nigdy niepoprawianym.
Tekst odtworzyliśmy w oparciu o rękopis i pierwszy maszynopis, sporządzony przez Francine Camus. W trosce o lepsze zrozumienie treści opatrzyliśmy go znakami przestankowymi. Słowa, których odczytanie wzbudziło wątpliwość, umieszczone zostały w nawiasach. Słowa albo człony zdań, których nie można było odczytać, oznaczono pustymi nawiasami. W przypisach opatrzonych liczbą rzymską znajdują się nadpisane warianty zdań; liczba arabska w nawiasie kwadratowym sygnalizuje dopiski na marginesach; natomiast sama liczba arabska – przypis wydawcy.
W aneksie zamieszczono arkusze (ponumerowane od I do V): włączone do rękopisu (arkusz I przed rozdziałem 4, arkusz II przed rozdziałem 6 bis) lub też umieszczone na końcu tekstu (arkusze III, IV i V).
Do tekstu włączono również notes zatytułowany Pierwszy człowiek (Notatki i plany). Treść tego małego kołonotatnika w kratkę umożliwi czytelnikowi prześledzenie kierunku, w którym autor planował rozwijać swoje dzieło.
Po lekturze Pierwszego człowieka stanie się jasne, dlaczego zdecydowaliśmy się zamieścić w aneksie list, który Albert Camus wysłał do swojego nauczyciela, Louisa Germaina, tuż po otrzymaniu Nagrody Nobla, a także ostatni list napisany do niego przez Louisa Germaina.
Pragniemy w tym miejscu podziękować Odette Diagne Créach, Rogerowi Grenierowi i Robertowi Gallimardowi za okazaną nam pomoc oraz za ich wielkoduszną i niezmienną przyjaźń.
Catherine Camus (1994)Orędownik: Wdowa Camus
Tobie, która nigdy nie będziesz mogła
przeczytać tej książki^()
Nad kariolką, o zmierzchu toczącą się po kamienistej drodze, sunęły na wschód ciężkie, gęste chmury. Trzy dni wcześniej napuchły nad Atlantykiem w oczekiwaniu na zachodni wiatr, po czym ruszyły, najpierw powoli, potem coraz szybciej, przepłynęły nad lśniącymi, jesiennymi wodami, prosto ku kontynentowi, postrzępiły się^() o marokańskie szczyty, zebrały w stada nad płaskowyżami Algierii i teraz w pobliżu tunezyjskiej granicy próbowały dotrzeć nad Morze Tyrreńskie, by się nad nim rozpłynąć. Pokonały wiele tysięcy kilometrów nad tą ogromną niby-wyspą, którą od północy osłaniało ruchome morze, a od południa zastygłe strumienie piasku, przemierzyły ów bezimienny kraj niewiele szybciej, niż przez tysiąclecia robiły to imperia i narody, a w końcu ich pęd gasł i część z nich już topniała, zamieniając się w duże, rzadkie krople deszczu, które zaczynały bębnić o brezentową budę osłaniającą czwórkę podróżnych.
Kariolka poskrzypywała na drodze – dość wyraźnie wytyczonej, lecz słabo ubitej. Niekiedy spod metalowej obręczy koła czy spod końskiego kopyta strzelała iskra, a krzemień uderzał o drewno kariolki lub spadał z głuchym odgłosem na miękką ziemię w rowie. Dwa koniki szły jednak rytmicznie, potykając się rzadko, naprężały uprząż, ciągnąc ciężką, wyładowaną sprzętami kariolkę, i pokonywały drogę nie zawsze równym kłusem. Od czasu do czasu któryś z nich parskał głośno i to zakłócało jego kłus. Wówczas powożący Arab zacinał go po grzbiecie sfatygowanym^(I) przemieniem lejców i zwierzę szybko podchwytywało rytmiczny bieg.
Mężczyzna siedzący z przodu, obok woźnicy, Francuz koło trzydziestki, wpatrywał się ponuro w poruszające się pod nim końskie zady. Był to człowiek słusznej postawy, krępy, o pociągłej twarzy, wysokim, kanciastym czole, zdecydowanie zarysowanej żuchwie i jasnych oczach, na przekór chłodnej porze roku ubrany w drelichową kurtkę z trzema guzikami i – zgodnie z ówczesną modą – zapinanym wysoko kołnierzem oraz w lekki kaszkiet^(), naciśnięty na krótko ostrzyżone włosy.^() W chwili, gdy deszcz zaczął spływać po rozłożonej nad nimi budzie, mężczyzna odwrócił się do wnętrza pojazdu: „Wszystko dobrze?”, krzyknął. Z tyłu, wciśnięta między pierwszą ławkę a stos starych kufrów i mebli, siedziała kobieta, ubrana ubogo, lecz owinięta w gruby, wełniany szal. Uśmiechnęła się do niego słabo. „Tak, tak”, powiedziała, robiąc przepraszający gest. Tuliła do siebie śpiącego czteroletniego chłopca. Miała łagodną twarz o regularnych rysach, włosy jak Hiszpanka, falujące i czarne, mały, prosty nos, i piękne, ciepłe, brązowe oczy. Ale w jej twarzy było coś zastanawiającego. Nie chodziło jedynie o rodzaj maski, którą zmęczenie albo coś w tym rodzaju chwilowo nałożyło na jej rysy, nie, raczej o wyraz nieobecności i łagodnego rozkojarzenia, widywany u ludzi upośledzonych, który przelotnie zniekształcał jej urodę. Wyraźna dobroć jej spojrzenia przełamywana bywała czasami szybko gasnącym błyskiem niewytłumaczalnego lęku. Wnętrzem zniszczonej dłoni o nieco zgrubiałych stawach poklepała lekko plecy męża: „Dobrze, dobrze”, powiedziała. I zaraz przestała się uśmiechać, by obserwować spod budy drogę, na której zaczynały już lśnić kałuże.
Mężczyzna zwrócił się do niewzruszonego Araba w turbanie z żółtymi troczkami i w szerokich, luźnych spodniach, ściśniętych nad łydką. „Daleko jeszcze?” Arab uśmiechnął się pod białym, gęstym wąsem. „Osiem kilometrów i jesteś na miejscu”. Mężczyzna odwrócił się i spojrzał na żonę uważnie, lecz bez uśmiechu. Nie odrywała wzroku od drogi. „Daj mi lejce”, powiedział mężczyzna. „Jak chcesz”, odparł Arab. Podał mu lejce, mężczyzna przeszedł nad nim, a stary Arab przesunął się tymczasem na jego miejsce. Strzeliwszy dwa razy rzemieniem, mężczyzna przejął kontrolę nad końmi, które wyrównały swój kłus i nagle zaczęły ciągnąć mocniej. „Znasz się na koniach”, powiedział Arab. Mężczyzna odpowiedział krótko i bez uśmiechu: „Tak”.
Nagle pociemniało i zapadł zmierzch. Arab wyjął z ramki kwadratową lampkę, umieszczoną po jego lewej stronie i, odwrócony w głąb powozu, zużył kilka grubo ciosanych zapałek, próbując zapalić wetkniętą w nią świeczkę. Następnie odstawił lampkę. Deszcz padał teraz powoli i rytmicznie. Błyszczał w słabym świetle lampki i wypełniał cichym szmerem całkowitą ciemność wokół. Niekiedy kariolka jechała wzdłuż ciernistych krzaków; niskich drzew, oświetlanych słabo przez kilka sekund. Jednak przez resztę czasu toczyła się pustkowiem, które mroki czyniły jeszcze rozleglejszym. Tylko zapach spalonej trawy albo napływająca nagle silna woń nawozu pozwalały domyślać się, że od czasu do czasu mijają ziemie uprawne. Kobieta powiedziała do woźnicy, który powściągnął nieco konie i odchylił się: „Nikogo nie ma”. „Boisz się?” „Co?” Mężczyzna powtórzył pytanie, ale tym razem głośno. „Nie, nie, z tobą nie”. Jednak była wyraźnie zaniepokojona. „Boli cię”, stwierdził mężczyzna. „Trochę”. Pogonił konie i znów noc wypełniał jedynie głośny chrzęst kół, żłobiących koleiny, i stukot ośmiu podkutych kopyt, uderzających o drogę.
Była jesienna noc 1913 roku. Podróżni wyjechali dwie godziny wcześniej z dworca w Bône, dokąd przybyli z Algieru po całej nocy i dniu spędzonych na twardych ławkach wagonu trzeciej klasy. Znaleźli na dworcu powóz i Araba; czekał na nich, żeby zawieźć ich około dwudziestu kilometrów w głąb lądu, gdzie w pobliżu małej osady leżał majątek, którym mężczyzna miał odtąd zarządzać. Dużo czasu zajął załadunek kufrów i innych przedmiotów, a wyboista droga dodatkowo wydłużyła jazdę. Arab, który najwyraźniej dostrzegł niepokój swojego towarzysza, powiedział mu: „Nie bójcie się. Tu nie ma bandytów”. „Wszędzie są. Ale ja mam, co trzeba” – i mężczyzna klepnął się po wąskiej kieszeni. „Masz rację – odparł Arab. – Zawsze znajdą się jacyś szaleńcy”. W tym samym momencie kobieta zawołała męża. „Henri – powiedziała – boli”. Mężczyzna zaklął i popędził konie^(). „Dojeżdżamy”, powiedział. Po chwili znów spojrzał na żonę. „Nadal boli?” Kobieta uśmiechnęła się, dziwnie roztargniona; nie wyglądała na cierpiącą. „Tak, bardzo”. Spojrzał na nią z tą samą powagą. A ona znów przeprosiła. „To nic. Może to przez ten pociąg”. „Patrz – powiedział Arab – miasteczko”. Rzeczywiście po lewej stronie drogi i nieco dalej majaczyły w deszczu rozmyte światła Solférino. „Ale ty skręcisz w prawo”, dodał Arab. Mężczyzna zawahał się i odwrócił do żony. „Jedziemy do domu czy do wioski?”, zapytał. „Och! Do domu, tak będzie lepiej”. Nieco dalej powóz skręcił w kierunku czekającego na nich nieznajomego domu. „Jeszcze kilometr”, powiedział Arab. „Dojeżdżamy”, rzucił mężczyzna w stronę żony. Kobieta była zgięta wpół, twarz ukryła w ramionach. „Lucie”, powiedział mężczyzna. Nie poruszyła się. Dotknął jej ręki. Kobieta płakała bezgłośnie. Krzyczał, wymawiając wyraźnie sylaby i podkreślając gestami słowa: „Położysz się. Pojadę po doktora”. „Tak. Jedź po doktora. To chyba już”. Arab spojrzał na nich zdziwiony. „Będzie miała dziecko – powiedział mężczyzna. – Czy w miasteczku jest lekarz?”. „Tak. Przywiozę go, jeśli chcesz”. „Nie. Ty zostaniesz w domu. Czuwaj. Ja dotrę prędzej. Czy on ma powóz albo konia?” „Ma powóz”. Następnie Arab zwrócił się do kobiety: „Urodzisz syna. Niech będzie piękny”. Kobieta uśmiechnęła się do niego, najwyraźniej nie rozumiejąc. „Ona nie słyszy – powiedział mężczyzna. – W domu mów głośno i gestykuluj”.
Nagle powóz zaczął jechać całkiem cicho. Droga była teraz węższa, wyłożona tufem. Ciągnęła się wzdłuż pokrytych łupkiem stodół, za którymi widać było pierwsze rzędy winnic. Powitał ich silny zapach winnego moszczu. Minęli budynki o podwyższonych dachach, a potem koła zachrzęściły na żużlu, którym wysypane było podwórze bez drzew. Arab bez słowa przejął lejce i pociągnął za nie. Konie przystanęły, jeden z nich parsknął^(). Arab wskazał ręką mały, pobielony wapnem dom. Pnącza winorośli oplatały niewielkie, niskie drzwi o brzegach niebieskich od siarkowania. Mężczyzna zeskoczył na ziemię i w deszczu podbiegł do domu. Otworzył. Za drzwiami znajdowała się ciemna izba, przesiąknięta zapachem wygasłego paleniska. Arab, który wszedł za nim, zbliżył się po omacku do kominka, potarł zapałkę i zapalił lampę naftową, wiszącą pośrodku izby nad okrągłym stołem. Mężczyzna zdążył tylko zerknąć na pobieloną kuchnię z obłożonym czerwonymi płytkami zlewem, stary kredens i zwilgotniały kalendarz na ścianie. Na piętro prowadziły schody, wyłożone tymi samymi czerwonymi płytkami. „Rozpal ogień”, powiedział i wrócił do powozu. (Wziął chłopczyka?) Kobieta czekała w milczeniu. „Możesz iść?” „Tak”, powiedziała i pogładziła go po ramieniu sękatą dłonią. Poprowadził ją w stronę domu. „Zaczekaj”, powiedział. Arab już rozpalił w kominku i wprawnymi, starannymi ruchami dokładał do ognia pędy winorośli. Kobieta stała przy stole z rękami złożonymi na brzuchu, a przez jej piękną twarz, zwróconą ku światłu lampy, przebiegały teraz krótkie, bolesne skurcze. Zdawała się nie zauważać wilgoci ani zapachu zaniedbania i nędzy. Mężczyzna krzątał się w pokojach na górze. A potem stanął u szczytu schodów. „A w sypialni nie ma kominka?” „Nie – odparł Arab. – W tej drugiej też nie”. „Chodź”, powiedział mężczyzna. Arab dołączył do niego. Zaczął schodzić po schodach, odwrócony plecami. Niósł materac, który mężczyzna przytrzymywał z drugiej strony. Ułożyli go przy kominku. Mężczyzna przesunął stół do kąta, a tymczasem Arab wrócił na piętro i zaraz zszedł, niosąc wałek i koce. „Połóż się”, powiedział mężczyzna do żony i podprowadził ją do materaca. Zawahała się. Czuć było wyraźnie zapach wilgotnego włosia, wydzielany przez materac. „Nie mogę się rozebrać”, powiedziała, rozglądając się z lękiem, jak gdyby dopiero teraz dotarło do niej, gdzie jest…
„Zdejmij to, co masz pod spodem”, powiedział mężczyzna. I powtórzył: „Zdejmij bieliznę”. A potem do Araba: „Dziękuję. Wyprzęgnij konia. Pojadę konno do wioski”. Arab wyszedł. Kobieta krzątała się, odwrócona plecami do mężczyzny, który też się odwrócił. A później położyła się i naciągając na siebie koce, krzyknęła raz, długo, na całe gardło, jak gdyby chciała się uwolnić od tych wszystkich krzyków, które nagromadził w niej ból. Mężczyzna stanął obok materaca i pozwolił jej się wykrzyczeć, a gdy umilkła, zdjął czapkę, przyklęknął na jednym kolanie i ucałował jej piękne czoło, tuż nad zamkniętymi oczami. Włożył czapkę i wyszedł na deszcz. Wyprzężony koń dreptał już w miejscu, jego przednie nogi tkwiły w żużlu. „Pójdę po siodło”, powiedział Arab. „Nie, zostaw mi lejce. Tak go dosiądę. Wnieś kufry i sprzęty do kuchni. Masz żonę?” „Nie żyje. Była stara”. „A córkę?” „Nie, dzięki Bogu. Ale mam synową”. „Powiedz jej, żeby przyszła”. „Tak zrobię. Jedź spokojnie”. Mężczyzna spojrzał na starego Araba, który stał nieruchomo w drobnym deszczu i uśmiechał się do niego spod mokrych wąsów. On sam nadal się nie uśmiechał, ale wbijał w Araba jasne, uważne oczy. Wyciągnął do niego rękę, a tamten chwycił ją, na modłę arabską, opuszkami palców, które następnie podniósł do ust. Mężczyzna odwrócił się, szurając nogami po żużlu, podszedł do konia, dosiadł go na oklep i odjechał ciężkim kłusem.
Przy wyjeździe z posiadłości ruszył w kierunku rozstajów, tam gdzie po raz pierwszy dostrzegli światła wioski. Teraz błyszczały znacznie jaskrawiej, bo deszcz ustał, a wiodąca ku nim droga po prawej była wytyczona prosto pomiędzy polami winorośli, wśród których miejscami lśniły podtrzymujące je druty. W połowie drogi koń zwolnił, a potem przyspieszył. Zbliżali się do prostokątnej szopy, której część mieszkalna była murowana, a druga, większa – zbita z desek, z dużym zadaszeniem wzniesionym nad czymś, co wyglądało jak wystający kontuar. W części murowanej tkwiły drzwi, na których widniał napis: „Kantyna rolnicza Madame Jacques”. Przez szparę pod drzwiami przenikało światło. Mężczyzna zatrzymał konia tuż przy drzwiach i nie schodząc, zapukał. Z wnętrza natychmiast dał się słyszeć dźwięczny, pewny głos: „Kto tam?”. „Jestem nowym zarządcą majątku w Saint-Apôtre. Moja żona rodzi. Potrzebuję pomocy”. Nikt nie odpowiedział. Po pewnej chwili ktoś odsunął zasuwkę, wyjął, a potem odstawił sztaby, i uchylił drzwi. Ukazała się w nich czarna, kędzierzawa głowa Europejki o pyzatych policzkach i dość wydatnym nosie nad pełnymi ustami. „Nazywam się Henri Cormery. Czy mogłaby pani pójść do mojej żony? Ja jadę po lekarza”. Kobieta wbijała w niego wzrok nawykły do oceniania ludzi i przeciwności życiowych. On hardo wytrzymał jej spojrzenie, nie dodając ani słowa wyjaśnienia. „Idę – powiedziała kobieta. – Niech się pan pospieszy”. Podziękował i dźgnął konia obcasami. Kilka chwil później dojeżdżał do wioski, mijając coś w rodzaju wałów usypanych z ziemi. Przed nim ciągnęła się najwyraźniej jedyna tutaj ulica, wzdłuż której stały małe, podobne do siebie parterowe domy; pojechał nią aż do wyłożonego tufem placyku, gdzie niespodziewanie dostrzegł metalowy szkielet pawilonu koncertowego. Plac, tak jak ulica, był wyludniony. Cormery ruszył ku jednemu z domów, gdy nagle koń wierzgnął. Z cienia wyłonił się idący w jego stronę Arab w ciemnym, podartym burnusie. „Dom lekarza”, zapytał natychmiast Cormery. Tamten zmierzył jeźdźca wzrokiem. „Chodź”, powiedział, gdy już mu się przyjrzał. Ruszyli w przeciwnym kierunku. Na jednej z budowli o wysokim parterze, do której wchodziło się po bielonych wapnem schodach, widniał napis: „Wolność, Równość, Braterstwo”. Przylegał do niej ogrodzony tynkowanym murkiem ogródek, w głębi którego znajdował się dom. Arab wskazał go, mówiąc: „To tu”. Cormery zeskoczył z konia, przeszedł przez ogród, gdzie zdążył tylko dostrzec rosnącą na samym środku palmę o wyschniętych liściach i nadgniłym pniu. Zapukał do drzwi. Nikt się nie odezwał^(). Odwrócił się. Arab czekał w milczeniu. Mężczyzna zapukał raz jeszcze. Po drugiej stronie rozległy się kroki, które ucichły tuż przy drzwiach. Ale drzwi się nie otworzyły. Cormery zapukał znowu i powiedział: „Szukam lekarza”. Ktoś momentalnie odsunął zasuwkę i drzwi się otworzyły. Ukazał się w nich mężczyzna o młodej, pucołowatej twarzy, lecz niemal białych włosach, wysoki i postawny, w obcisłych spodniach, wkładający coś, co wyglądało jak kurtka myśliwska. „O, proszę, skąd pan się wziął? – spytał z uśmiechem. – Nigdy pana nie widziałem”. Mężczyzna wyjaśnił, kim jest. „Ach, tak, mer mnie uprzedził. Ale, przyzna pan, przyjechać na sam poród do takiej wiochy…” Tamten odparł, że oczekiwał rozwiązania nieco później i że najprawdopodobniej się pomylił. „No cóż, każdemu się zdarza. Niech pan jedzie, osiodłam Matadora i ruszę za panem”.
W połowie drogi powrotnej, w deszczu, który znów zaczął padać, lekarz na jabłkowitym koniu doścignął Cormery’ego: teraz był przemoczony, ale nadal trzymał się prosto na swoim ciężkim, gospodarskim koniu. „Dziwny początek – krzyknął lekarz. – Ale zobaczy pan, oprócz komarów i wiejskich bandytów okolica ma też swoje dobre strony”. Jechał równo z towarzyszem. „Akurat z komarami będzie pan miał spokój do wiosny. A co się tyczy bandytów…” Roześmiał się, ale tamten nadal jechał bez słowa. Lekarz spojrzał na niego zaciekawiony. „Niech się pan nie boi, wszystko pójdzie dobrze”. Cormery zwrócił na lekarza swoje jasne oczy, popatrzył na niego spokojnie i powiedział z nutką serdeczności w głosie: „Nie boję się. Przywykłem do ciosów”. „To pierwsze dziecko?”. „Nie, zostawiłem czteroletniego synka u teściowej w Algierze”¹ .Dotarli do rozstajów i skręcili w kierunku majątku. Wkrótce spod końskich kopyt wytrysnął żużel. Gdy konie się zatrzymały i znów zapadła cisza, z domu dobiegł ich głośny krzyk. Mężczyźni zeskoczyli na ziemię.
Czekała na nich jakaś postać, chroniąca się pod ociekającą wodą winoroślą. Podchodząc bliżej, rozpoznali starego Araba z workiem na głowie. „Witaj, Kaddour – powiedział lekarz. – Co słychać?” „Nie wiem, nigdy nie wchodzę do kobiet”, odparł stary. „Słuszna zasada – skwitował lekarz. – Zwłaszcza gdy kobiety krzyczą”. Ale z wnętrza nie dobiegał ich już żaden krzyk. Doktor otworzył i wszedł, Cormery za nim.
Naprzeciw nich, w kominku, płonęły obcięte młode pędy winorośli i oświetlały izbę jeszcze jaśniej niż wisząca pośrodku sufitu lampa naftowa z miedzianą, ozdobioną paciorkami obręczą. W zlewie po prawej znajdowały się teraz metalowe miednice i leżały ręczniki. Po lewej stał stół, dosunięty do małego, kulawego kredensu z białego drewna. Leżała na nim stara torba podróżna, pudło na kapelusze i tobołki. We wszystkich kątach izby stłoczono stare bagaże – wśród nich duży, wiklinowy kufer – pozostawiając wolne miejsce pośrodku izby, tuż przy palenisku. W tej przestrzeni, na materacu ułożonym prostopadle do kominka, leżała kobieta, odwróciwszy lekko twarz na poduszce bez poszewki; teraz jej włosy były rozplecione. Koce przykrywały już tylko połowę materaca. Po jego lewej stronie klęczała właścicielka kantyny i zasłaniała część odkrytego materaca. Wykręcała nad miską ręcznik, z którego ściekała czerwonawa woda. Po prawej siedziała po turecku jakaś Arabka bez chusty, trzymając w wyciągniętych rękach, w ofiarnym geście, drugą lekko obtłuczoną emaliowaną misę, z której parował wrzątek. Kobiety znajdowały się po obu stronach złożonego prześcieradła, wsuniętego pod ciało położnicy. Blask płomieni i cienie ślizgały się w górę i w dół po bielonych ścianach i bagażach zalegających w izbie, rzucały z bliska czerwone refleksy na twarze dwóch strażniczek i ciało otulonej kocami położnicy.
Gdy weszli dwaj mężczyźni, Arabka zerknęła na nich z chichotem, po czym odwróciła wzrok w stronę ognia, nie wypuszczając misy z chudych, brunatnych rąk. Właścicielka kantyny spojrzała na nich i wykrzyknęła radośnie: „Już pana nie potrzebujemy, doktorze. Wszystko samo się zrobiło”. Wstała i dwaj mężczyźni dostrzegli przy położnicy coś bezkształtnego i zakrwawionego, ożywionego stężałym ruchem, coś, co wydawało z siebie nieprzerwany odgłos, podobny do podziemnego, ledwo słyszalnego skrzypienia^(). „Tak się mówi – odparł lekarz. – Mam nadzieję, że nie tknęłyście pępowiny”. „Nie. – Tamta się roześmiała. – Coś trzeba było panu zostawić”. Wstała i ustąpiła miejsca lekarzowi, a ten osłonił noworodka przed spojrzeniem Cormery’ego, który nadal stał w drzwiach, zdjąwszy czapkę. Lekarz ukucnął, otworzył torbę, a potem wyjął misę z rąk Arabki, która natychmiast usunęła się z kręgu światła i skryła w ciemnym kącie za kominkiem. Lekarz, nadal odwrócony plecami do drzwi, umył ręce i oblał je alkoholem – izbę natychmiast wypełnił zapach wytłoczyn. W tej samej chwili położnica uniosła głowę i dostrzegła męża. Cudowny uśmiech opromienił jej piękną, zmęczoną twarz. Cormery zbliżył się do materaca. „Przyszedł”, odezwała się jednym tchem i wskazała ręką dziecko. „Tak – powiedział lekarz. – Ale proszę leżeć spokojnie”. Kobieta spojrzała na niego pytająco. Cormery, stojąc u stóp materaca, zrobił uspokajający gest. „Połóż się”. Opadła w tył. W tej samej chwili deszcz zaczął bębnić ze zdwojoną siłą o stare dachówki. Lekarz wykonywał pod kocem szybkie ruchy. A potem się wyprostował, potrząsając czymś przed sobą. Dał się słyszeć cichy krzyk. „To chłopiec”, oznajmił lekarz. „Kawał chłopa. Przynajmniej nieźle zaczął – odezwała się właścicielka kantyny. – Od przeprowadzki”. Arabka roześmiała się w kącie i dwukrotnie klasnęła w dłonie. Cormery spojrzał na nią, a ona odwróciła się zmieszana. „No dobrze – powiedział lekarz. – A teraz zostawcie nas na chwilę”. Cormery popatrzył na żonę. Jednak jej twarz nadal była zwrócona w tył. Tylko ręce, leżące luźno na grubym kocu, przypominały jeszcze o uśmiechu, który niedawno wypełnił i rozjaśnił nędzną izbę. Mężczyzna włożył czapkę i ruszył ku drzwiom. „Jak mu dacie na imię?”, krzyknęła właścicielka kantyny. „Nie wiem, nie zastanawialiśmy się nad tym. – Popatrzył na nią. – Nazwiemy go Jacques, skoro pani tu jest”. Kobieta wybuchnęła śmiechem, a Cormery się uśmiechnął. Arab czekał na niego pod winoroślą, nadal okryty workiem. Spojrzał na Cormery’ego, który wciąż milczał. „Masz”, powiedział Arab i podał mu koniec worka. Cormery schronił się pod nim. Czuł ramię starego Araba i zapach dymu, jaki wydzielały jego ubrania, i deszcz, padający na worek nad ich głowami. „To chłopiec”, odezwał się, nie patrząc na towarzysza. „Chwała Bogu – odparł Arab. – Jesteś głową domu”. Woda, która przebyła tysiące kilometrów, padała bez przerwy na żużel, upstrzony licznymi kałużami, i na winnice w oddali, a druty podtrzymujące winorośl nadal lśniły od jej kropel. Nie było jej dane dotrzeć nad morze na wschodzie, miała wkrótce wylać się na całą krainę, bagienne gleby przy rzece i okoliczne góry, na rozległą, niemal bezludną ziemię, której silny zapach docierał do mężczyzn, ściśniętych pod jednym workiem i słuchających słabego kwilenia, jakie od czasu do czasu rozlegało się za ich plecami.
Późno w nocy Cormery, wyciągnięty w długich kalesonach i podkoszulku na drugim materacu, obok żony, patrzył, jak refleksy płomieni tańczą na suficie. Izba była teraz mniej więcej wysprzątana. Przy drugim boku żony, w koszu na bieliznę, spało dziecko, bezgłośnie, czasem tylko wydając z siebie słabe kwilenie. Żona też spała z twarzą zwróconą ku niemu, z lekko otwartymi ustami. Deszcz ustał. Nazajutrz mężczyznę czekała robota. Leżąca przy nim zniszczona, niemal żylasta ręka żony przypominała mu o tej pracy. Przysunął swoją dłoń, nakrył nią delikatnie rękę położnicy i, odchylając głowę, zamknął oczy.Saint-Brieuc
^()Czterdzieści lat później na korytarzu w pociągu do Saint-Brieuc stał mężczyzna, patrząc z dezaprobatą na mijaną w bladym słońcu wiosennego popołudnia ciasną i płaską krainę, ciągnącą się od Paryża do La Manche. Przed jego oczami przesuwały się łąki i pola, uprawiane od stuleci aż do ostatniego metra kwadratowego ziemi. Mężczyzna miał gołą głowę, włosy przystrzyżone przy skórze, pociągłą twarz i delikatne rysy; pomimo czterdziestki wyglądał szczupło w swoim prochowcu. Z dłońmi złożonymi mocno na poręczy, o którą opierał się tylko jednym biodrem, z wyprężoną piersią, sprawiał wrażenie pewnego siebie i pełnego energii. Pociąg zwolnił i zahamował na małej, nędznej stacji. W pewnej chwili pod oknem, w którym stał mężczyzna, przeszła dość elegancka kobieta. Przystanęła, żeby przełożyć walizkę z ręki do ręki, i w tym momencie dostrzegła podróżnego. Patrzył na nią z uśmiechem, a ona nie mogła się powstrzymać i też się uśmiechnęła. Mężczyzna opuścił szybę, ale pociąg już ruszał. „Szkoda”, powiedział. Młoda kobieta nadal się do niego uśmiechała.
Podróżny wszedł do przedziału trzeciej klasy i zajął miejsce przy oknie. Naprzeciw siedział mężczyzna o rzadkich, przylizanych włosach, młodszy, niżby na to wskazywała jego nalana, zaczerwieniona twarz, skulony, z zamkniętymi oczami; oddychał głośno, najwyraźniej umęczony uciążliwym trawieniem, i od czasu do czasu rzucał szybkie^(II) spojrzenia na pasażera z przeciwka. Na tej samej ławce, obok korytarza, wystrojona wieśniaczka w osobliwym, ozdobionym kiścią woskowych winogron kapeluszu wycierała nos rudowłosemu dziecku o twarzy zgaszonej i bladej. Podróżny przestał się uśmiechać. Wyjął z kieszeni magazyn i nieuważnie przeczytał artykuł, który przyprawił go o ziewanie.
Nieco później pociąg zahamował i w oknie ukazała się mała tablica z napisem „Saint-Brieuc”. Podróżny natychmiast się podniósł, bez wysiłku zdjął z górnej półki harmonijkową walizkę, pozdrowił współpasażerów, którzy odpowiedzieli mu z zaskoczeniem, wyszedł szybkim krokiem i zbiegł po trzech schodkach wagonu. Na peronie obejrzał lewą rękę, ubrudzoną sadzą z miedzianej poręczy, którą przed chwilą puścił, wyjął chusteczkę i starannie wytarł dłoń. Potem ruszył w kierunku wyjścia, a za nim powoli szła grupa ubranych na ciemno podróżnych o ziemistych twarzach. Czekał cierpliwie pod daszkiem z kolumienkami, żeby podać bilet, potem czekał, aż milkliwy kolejarz odda mu ów bilet, przeszedł przez poczekalnię o nagich, brudnych ścianach, ozdobionych jedynie plakatami, na których nawet Lazurowe Wybrzeże miało odcień sadzy, aż wreszcie w ukośnym świetle popołudnia żwawym krokiem przemierzył ulicę prowadzącą w dół do miasta.
W hotelu poprosił o zarezerwowany pokój, odmówił, gdy służąca o kartoflanej twarzy chciała zanieść mu bagaż, niemniej kiedy zaprowadziła go do pokoju, dał jej napiwek, który ją zdziwił i przywołał na jej twarz wyraz sympatii. Umył ręce i zszedł tym samym żwawym krokiem, nie zamknąwszy drzwi na klucz. W holu natknął się na pokojówkę, spytał, gdzie jest cmentarz, uprzejmie wysłuchał nadmiaru objaśnień, po czym ruszył we wskazanym kierunku. Szedł teraz wąskimi, ponurymi ulicami, przy których stały banalne domy o brzydkich, czerwonych dachówkach. Gdzieniegdzie wyłaniały się spośród nich krzywe łupkowe dachy starych domów z widocznym belkowaniem. Nieliczni przechodnie nie przystawali przy straganach, oferujących artykuły szklane, arcydzieła z nylonu i z plastiku i okropne wyroby ceramiczne, czyli to, co znaleźć można w każdym współczesnym zachodnim mieście. Tylko sklepiki spożywcze wyglądały dostatnio. Cmentarz otoczony był wysokim, odrażającym murem. W pobliżu bramy znajdowały się stragany z lichymi kwiatami i warsztaty kamieniarzy. Podróżny przystanął przed jednym z nich i popatrzył na dziecko o bystrej twarzy, które w kącie odrabiało lekcje na płycie nagrobnej, pozbawionej jeszcze inskrypcji. Potem wszedł na cmentarz i ruszył w kierunku domu strażnika. Strażnika nie było. Podróżny zaczekał w małym, skromnie umeblowanym gabinecie. Studiował właśnie plan cmentarza, gdy do środka wszedł strażnik. Był to wysoki, kościsty mężczyzna o wydatnym nosie, spod jego grubej, zapinanej pod szyją kurtki wydobywał się zapach potu. Podróżny zapytał o kwaterę poległych w wojnie 1914 roku. „Tak – powiedział tamten. – To się nazywa Kwatera Pamięci Francuskiej. Jakiego nazwiska pan szuka?” „Henri Cormery”, odparł podróżny.
Strażnik otworzył grubą, obłożoną w papier pakowy księgę i brudnym palcem sunął po liście nazwisk. Zatrzymał palec. „Cormery Henri – powiedział – śmiertelnie ranny w bitwie nad Marną, zmarł w Saint-Brieuc, jedenastego października 1914 roku”. „To on”, odparł podróżny. Strażnik zamknął księgę. „Chodźmy”, powiedział. Poprowadził przybysza do pierwszego szeregu grobów – jedne z nich były skromne, inne pretensjonalne i brzydkie, wszystkie zastawione zbieraniną marmurowo-paciorkowych ozdóbek, które zbezcześciłyby każde miejsce na ziemi. „Krewny?”, zapytał z roztargnieniem strażnik. „Ojciec”. „Ciężka sprawa”. „Ależ skąd, miałem niecały rok, gdy zginął. Więc sam pan rozumie”. „Tak – powiedział strażnik – ale jednak. Zbyt wielu ludzi zginęło”. Jacques Cormery nie odpowiedział. Z pewnością zginęło zbyt wielu ludzi, lecz on w stosunku do ojca nie mógł wzbudzić w sobie pietyzmu, którego nie czuł. Od lat, odkąd mieszkał we Francji, obiecywał sobie, że zrobi to, o co matka, która została w Algierii, o co ona1² prosiła go od dawna: pojedzie na grób ojca, którego ona sama nigdy nie widziała. Uważał, że ta wizyta nie ma żadnego sensu, po pierwsze dla niego, bo nie znał ojca i nie wiedział o nim właściwie nic, a poza tym nie znosił konwencjonalnych gestów i przedsięwzięć, a po drugie – dla matki, która nigdy nie mówiła o zmarłym i nie mogła wyobrazić sobie tego, co miał zobaczyć Jacques. Ale ponieważ w Saint-Brieuc zamieszkał jego stary nauczyciel i ponieważ uznał, że będzie to okazja, by się z nim spotkać, postanowił odwiedzić tego nieznajomego zmarłego. Zależało mu, by zrobić to przed wizytą u starego przyjaciela, bo chciał się potem poczuć całkowicie wolny. „To tutaj”, wskazał strażnik. Dotarli do kwatery otoczonej kamiennymi słupkami, które łączył gruby, malowany na czarno łańcuch. Nagrobki były liczne i wszystkie jednakowe – zwykłe, prostokątne, grawerowane płyty, ułożone w regularnych odstępach, w następujących po sobie szeregach. Każdy był ozdobiony bukiecikiem świeżych kwiatów. „Pamięć Francuska dba o nie od czterdziestu lat. Proszę, tam leży”. Wskazał nagrobek w pierwszym szeregu. Jacques Cormery przystanął w pewnej odległości od płyty. „Zostawię pana”, powiedział strażnik. Cormery podszedł do płyty i spojrzał na nią nieuważnie. Tak, to było jego nazwisko. Podniósł wzrok. Po pobladłym niebie płynęły wolno białe i szare chmurki, raz po raz przyciemniając padające z góry łagodne światło. Wokół, na rozległym polu umarłych, panowała cisza. Nawet głuchy pomruk miasta ledwie docierał tu przez wysokie mury. Czasem pomiędzy dalszymi grobami przemykała jakaś ciemna postać. Jacques Cormery wznosił oczy ku powolnej żegludze chmur na niebie i próbował spośród zapachów mokrych kwiatów wychwycić ten słony, nadciągający właśnie znad odległego, zastygłego w bezruchu morza, lecz z zamyślenia wyrwał go brzęk wiadra, które uderzyło o marmur jednego z grobów. Właśnie w tym momencie przeczytał na grobie datę urodzenia swojego ojca; dotąd jej nie znał. A potem obie daty: 1885-1914, i odruchowo obliczył: dwadzieścia dziewięć lat. Nagła myśl, która przyszła mu do głowy, była wstrząsem. On miał czterdzieści lat. Spoczywający pod tą płytą mężczyzna, jego ojciec, był od niego młodszy^().
Tkliwość i litość, które przepełniły jego serce, nie były duchowym poruszeniem, jakiego doświadcza syn na wspomnienie o zmarłym ojcu, lecz wstrząsającym współczuciem dojrzałego mężczyzny dla niesprawiedliwie zabitego dziecka – nie uszanowano tu pewnego naturalnego porządku rzeczy i, prawdę mówiąc, nie było tu żadnego porządku, a jedynie szaleństwo i chaos, bo przecież syn był starszy od ojca. Czas roztrzaskiwał się wokół niego, gdy tak stał nieruchomo wśród grobów, których już nawet nie widział, a lata przestały płynąć rozległym, zdążającym ku końcowi nurtem. Były już tylko zamętem, falą i wirem, w którym Jacques Cormery machał bezradnie rękami, schwytany w kleszcze lęku i litości^(). Patrzył na inne nagrobki w kwaterze i wnioskował po datach, że w tej ziemi spoczywają dzieci, dziś ojcowie siwiejących mężczyzn, najprawdopodobniej wciąż żyjących. Bo i on sam sądził, że żyje, że sam siebie ukształtował, że zna swoją siłę, swoją energię, że się nie daje i dobrze się trzyma. Niemniej posąg własny, który każdy człowiek wznosi i hartuje w ogniu lat, by stopić się z nim i oczekiwać na ostateczny rozpad, pękał szybko, padał już teraz w tym osobliwym zamęcie, w którym znalazł się Jacques. Zostało mu jedynie zlęknione, spragnione życia serce, zbuntowane przeciwko śmiertelnemu porządkowi świata, który towarzyszył mu przez czterdzieści lat, serce ciągle z tą samą siłą uderzające o ścianę, która oddzielała je od sekretu życia, wciąż rwące się gdzieś dalej, gdzieś poza wszelkie granice; chciał się wszystkiego dowiedzieć, dowiedzieć się, zanim umrze, dowiedzieć się wreszcie, żeby zaistnieć, jeden raz, przez jedną sekundę, ale na zawsze.
Miał przed oczami swoje życie: szalone, odważne, tchórzliwe, uparte i zawsze wyrywające się ku celowi, o którym nic nie wiedział; tak naprawdę przez całe to życie nie próbował nawet wyobrazić sobie, kim mógł być człowiek, który mu je dał i zaraz potem zginął za morzem, na nieznanej ziemi. On sam, mając dwadzieścia dziewięć lat, był wrażliwy, cierpiący, spięty, pełen dobrej woli, zmysłowy, rozmarzony, cyniczny i odważny. Tak, miał wszystkie te cechy i jeszcze mnóstwo innych, był żywy, wreszcie – był mężczyzną, a mimo to nigdy nie myślał o spoczywającym tu człowieku jak o żywej istocie, lecz zawsze jak o nieznajomym, który kiedyś gościł na jego rodzinnej ziemi i o którym matka mówiła, że był do niego podobny i że poległ na polu chwały. I zdawało mu się teraz, że sekret, którego tak zachłannie szukał w książkach i w ludziach, był po części związany z tą śmiercią, z młodszym ojcem, z tym, kim był on sam, kim się stał, i dostrzegł, że szukał daleko tego, co było tak blisko w czasie i we krwi. Prawdę mówiąc, nikt mu nie pomógł. Rodzina, w której mówiono niewiele, w której nikt nie czytał ani nie pisał, matka nieszczęśliwa i rozkojarzona – kto mógłby opowiedzieć mu o tym młodym, nieszczęsnym ojcu? Nie znał go nikt oprócz matki, a matka już go zapomniała. Jacques był tego pewien. Ojciec poległ, obcy na ziemi, na której zjawił się tylko przelotnie. A syn bez wątpienia powinien się o niego dowiadywać, pytać. Jednak temu, kto – tak jak on – nie ma nic, a chciałby mieć wszystko, choćby wkładał w to całą swoją siłę – nie wystarczy tej siły, by się ukształtować i podbić albo zrozumieć świat. Ale przecież nie było za późno, mógł jeszcze poszukać, dowiedzieć się, kim był ten człowiek, który teraz wydawał mu się bliższy niż jakakolwiek inna istota. Mógł…
Kończyło się popołudnie. Szelest spódnicy tuż obok, czarny cień, sprawiły, że znów dostrzegł otaczający go krajobraz – groby i niebo. Musiał odejść, nie miał tu już nic do roboty. Ale nie mógł uwolnić się od tego nazwiska i tych dat. Pod płytą nagrobną był już tylko proch. Jednak dla Jacques’a ojciec nadal żył – dziwnym, milczącym życiem – i wydawało mu się, że dziś wieczorem znów go opuści, zostawi go na pastwę niekończącej się samotności, w którą go wtrącono, a potem – porzucono. Puste niebo rozdarł nagły i silny wstrząs. Niewidoczny samolot przekroczył barierę dźwięku. Jacques Cormery odwrócił się plecami do grobu i opuścił ojca.