- W empik go
Pierwszy grzech kruka - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
17 listopada 2020
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Pierwszy grzech kruka - ebook
Młoda nauczycielka, Alicja Kowalska, zostaje zamordowana podczas balu szóstoklasistów. Policja szybko wyjaśnia sprawę, jednak jej echa powracają dwadzieścia lat później. Dla Oliwera Kruka, byłego wychowanka ofiary, nadchodzi moment, by zmierzyć się z prawdą o tamtych wydarzeniach. Pojawiają się nowe, szokujące fakty, wskazujące na to, że uwielbiana przez wszystkich nauczycielka prowadziła na swoich uczniach tajemnicze eksperymenty. Tymczasem kolejni świadkowie giną, a morderca umiejętnie zaciera ślady. Rozpoczyna się skomplikowana gra, której reguły co chwila się zmieniają. Prawda może okazać się dużo bardziej niejednoznaczna, niż się wydaje…
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8219-119-6 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I
11 września 2015 roku
Wrzesień 1991 roku, zaczynaliśmy wtedy czwartą klasę szkoły podstawowej. To tego właśnie dnia poznaliśmy nową nauczycielkę. Nową dla nas i dla całej szkoły, w której dopiero zaczęła pracować. Pojawiła się jak grom z jasnego nieba, wzbudzając ogólny zachwyt. Od pierwszego dnia każdy z nas podświadomie wiedział, że wraz z nadejściem nowego roku szkolnego w naszych życiach zajdą drastyczne zmiany. Była wiosennym powiewem w zimowej krainie, jaką była szkoła podstawowa w Konstantynowie Łódzkim, wywróciła życia wszystkich, na których padł wzrok zielonych oczu.
Tego dnia pierwszy raz obudziłem się z letargu, świat nabrał kolorów, a mój mózg był bombardowany informacjami, które chłonął niczym gąbka.
– Dzień dobry, moi drodzy, nazywam się Alicja Kowalska i od dzisiaj będę waszą wychowawczynią i nauczycielką języka polskiego. Mam nadzieję, że to będą wspaniałe trzy lata – przedstawiła się dość zwyczajnie, ale z kulturą i delikatnym uśmiechem na ustach, jakich nie spotkałem nigdy wcześniej i później, jej głos był dźwięczny, miły, delikatny i kojący.
Pamiętam, że była ubrana elegancko, ale prosto i z klasą. W czarną spódniczkę do kolan, białą bluzkę z długimi rękawami i niebieskimi dodatkami, jak guziki czy podszewki przy kołnierzyku, mankietach i zakładce guzików. Na jej szyi wisiał srebrny krzyżyk, zaś na lewym nadgarstku miała mocno zaciśnięty na skórzanym pasku stary zegarek. te dwie rzeczy stanowiły jedyne dodatki, łańcuszek figlarnie połyskiwał w promieniach słońca, raził oczy, kiedy się na niego patrzyło. Włosy miała koloru ciemnego brązu, najczęściej związane w koński ogon, opadający na prawe ramię, który był jedynym niesfornym elementem w jej perfekcyjnym wyglądzie, co wydawało mi się niezwykle zabawne, zwłaszcza kiedy próbowała go poprawić.
Usiadła na starym, drewnianym, obitym skajem krześle, otworzyła skórzany dziennik i odczytała listę uczniów. Poprosiła, aby po odczytaniu nazwiska, każdy powiedział coś o sobie.
– Numer siedem, Oliwer Kruk. – Spojrzały na mnie, zza dużych, prostokątnych, czarnych okularów te niesamowite zielone oczy, delikatnie skośne jak u Azjatki, zobaczyłem delikatny uśmiech na czerwonych ustach, wokół których zrobiły się dołeczki.
Powstałem jak każdy wcześniej przede mną i po mnie. Moi koledzy i koleżanki mówili o swoich zainteresowaniach, ulubionym przedmiocie, przedmiocie, którego nie lubili, i czym chcieliby się zająć w przyszłości. Dziewczynki odpowiadały, że lubią polski, niektóre matematykę, inne biologię. Planowały być nauczycielkami, weterynarzami, trafiła się nawet policjantka. Chłopcy, jak to chłopcy – wychowanie fizyczne, biologia, niekiedy historia. Wydawało mi się, że nauczycielka słuchała każdego słowa uczniów, jej usta rozszerzały się w przyjaznym uśmiechu, zachęcającym do mówienia. Wszyscy zdradzali głęboko skrywane myśli i marzenia, ale nie były one zbyt zaskakujące.
Daliśmy wiarę, że chciała nas jak najlepiej poznać.
– Interesują mnie książki detektywistyczne, przygodowe, lubię jazdę na rowerze. – Wyłamywałem sobie palce za plecami ze zdenerwowania, a zielone oczy przyciągały mnie do siebie, patrzyłem tylko w nie, zapominając o całym świecie. – Lubię WF i angielski, nie przepadam za matematyką. Ale nie wiem jeszcze, kim chciałbym być w przyszłości.
Jako jedyny nie byłem pewny tego, kim chciałbym być i czym się zająć. Wydawało mi się, że przez moment widziałem w oczach kobiety błysk zadowolenia i zainteresowania, którego nie zauważyłem, kiedy mówili inni, chociaż mogła to być równie dobrze moja wyobraźnia. Dodałem, że to już wszystko, czułem, jak pieką mnie policzki.
– Dziękuję, Oliwerze.
Po tym, jak usiadłem, obserwowałem moich szkolnych kolegów, wszyscy uczniowie co do jednego wpatrywali się w nauczycielkę urzeczeni, a z twarzy Alicji nawet na moment nie zszedł ten urzekający, ciepły uśmiech. Czy byłem jedynym przytomnym?
Oliwer obudził się rano z bólem głowy, który nie zdarzył się nauczycielowi przysposobienia obronnego od wielu lat. Mimo iż był wrzesień, jesień wychylała się już zza rogu, przebijając letnie słońce chłodnymi powiewami wiatru. Mężczyzna, mając już trzydzieści pięć lat, coraz częściej odczuwał zmiany ciśnienia atmosferycznego, co tylko wzmagało jedną z jego licznych wad – narzekanie na otaczający go świat.
Usiadł na łóżku i rozmyślał o swoim śnie, starał się jak naj-więcej sobie przypomnieć, dopóki jeszcze obraz był dostatecznie wyraźny, próbował wyłowić jak najwięcej z pamięci. Alicja Kowalska, dawno o niej nie myślał. A przecież to ona ukształtowała ich wszystkich, wszystkich dwadzieścioro jeden uczniów szkoły podstawowej. czemu przypomniał sobie o tym teraz? Szczegóły snu z każdą minutą się zacierały, poza wizerunkiem wychowawczyni, którą pamiętał doskonale, tak, jakby przed chwilą ją widział.
Wstał wreszcie z łóżka, zaskrzypiało mu w kolanach, zrobił z tego powodu zirytowaną minę, ten dźwięk tylko przypomniał mu o jego wieku i o tym, że im dalej, tym tylko gorzej. Ubrał dżinsowe spodnie i swoją ulubioną czarną koszulę, zrobił lekkie śniadanie złożone z żytniego pieczywa,
wędliny i oliwek, które miały pozytywnie wpływać na wzrok, jak kiedyś wyczytał w piśmie paranaukowym, a także kanapkę z jajkiem dla uzupełnienia białka. W trakcie przygotowywania śniadania włączył telewizor, pogoda zapowiadana na ten dzień miała być jak zwykle nijaka, na zmianę chłód i palące słońce. W telewizji polityka, wieczne skakanie do gardeł, poseł przekazał datek w wysokości dwóch milionów złotych na kościół, a ksiądz zakupił dwa luksusowe samochody. Po prostu śmieszne, pomyślał Oliwer, i wiadomo z czyich pieniędzy dokonano zakupu, a starowinki żebrały po sklepach za suchą bułką po oddaniu całej emerytury na poczet kościoła, czego świadkiem był w zeszłym tygodniu.
Dopił kawę rozpuszczalną z mlekiem, zjadł ostatni kęs kanapki i założył czarny płaszcz. spojrzał w lustro i po raz setny pomyślał, że nie potrafi zmienić swojego stylu ubierania się, mógłby założyć garnitur czy chociażby marynarkę, jak koledzy po fachu. Może to z powodu poprzedniej pracy? Teraz miał mniej odpowiedzialną pracę, może nie tyle mniej, co inaczej, i mniej rygorystyczną.
Zamknął dokładnie drzwi i zjechał windą na parter, przeszedł kilkadziesiąt metrów, zmierzał na przystanek, aby złapać tramwaj, który zawsze spóźniał się o dwie minuty względem zegara w telefonie. Rutyna.
Dopadło go znużenie wszechogarniającym zgiełkiem i powtarzalnością, wbrew pozorom, kiedy człowiek dostaje tyle zastrzyków adrenaliny i kiedy trzeba walczyć o życie, to każdy aspekt cywila wydaje się wręcz szary i powolny, jak na starym filmie z lat 30.
Z dziwnym rozbawieniem pomyślał, że tak samo miał jako dziecko, uświadomił sobie, jak jego życie stało się nudne.
Chmury pożerały błękit nieba, wyglądało na to, że pogodynka się nie myliła i będzie siąpić cały dzień. Otulił się szczelniej czarnym płaszczem sięgającym do połowy ud i wsiadł do czerwonego, obdartego tramwaju po tym, jak ów skończył przeraźliwie hamować. Podczas jazdy słychać było każdy pokonany metr, popiskujące łożyska, nierówności szyn i luzy w przegubach. Prawdopodobnie takie pojazdy będą jeździć aż po kres świata albo jeszcze dwa dni dłużej, chyba że się rozpadną w trakcie jazdy, zbierając czarne żniwo i wywołując ogólne zdziwienie – przecież do tej pory jeździł i nic się nie działo. Nauczyciel zastanawiał się, jakim cudem urząd transportowy przepuszczał to przez kontrole.
W tramwaju słychać było śmiech studentów, rozmowy seniorów, kobieta sprawdzała wiadomość na smartfonie, jakaś grupka gimnazjalistów naklejała przylepki z wulgarnymi tekstami swojego ukochanego klubu na dyktowej ścianie. Oliwer spoglądał w parującą szybę na mijanych ludzi, którzy czekali na swój transport do pracy, szkoły, sklepu, szpitala czy jeszcze innego celu. Już odczuwał zmęczenie, odnosił wrażenie, jakby cały świat tonął w smole i był cholernie ociężały.
Zaczął rozmyślać o swoim śnie. Na czym to się urwał… Tak, na odczytywaniu listy.
Dziewczyny pierwsze zadały pytanie.
– Ile ma pani lat?
– Trzydzieści dwa – odpowiedziała pewnie nauczycielka, z lekkim uśmiechem. Nawet nie wyglądała na tyle, najwięcej, ile można było jej dać, to dwadzieścia pięć lat. Później pytały, czy ma męża, chłopaka, czym się interesuje. Panna, z nikim się nie spotykała, mówiła, że chce dzielić się wiedzą z dziećmi i cieszy się, że dostała wychowawstwo w naszej klasie. Jej słowa wydawały się szczere.
Teraz jak o tym myślał, to trochę dziwne, że świeżo przyjęta nauczycielka dostała wychowawstwo, co prawda mogła mieć wcześniej doświadczenie, ale… Momentami bliżej jej było do starszej siostry niż do wychowawczyni.
Odczytała nam plan zajęć, w poniedziałek rano naszą pierwszą lekcją miał być właśnie język polski, a na ostatniej mieliśmy mieć godzinę wychowawczą. Od razu pani Alicja zapowiedziała nam, że będziemy wtedy wybierać trójkę klasową. Widziałem po swoich koleżankach i kolegach, że wszyscy byli oczarowani, jak w książce o szczurołapie. Miała ona bowiem w sobie coś niezwykłego, czego nie potrafiłem ubrać w słowa, także teraz nie potrafię tego określić, ale jeśli już miałbym użyć jakiegoś słowa, to byłoby nim „magia”. Było w niej coś innego, przyciągającego, nabożnego. Różniła się od znanych nam nauczycieli czy dorosłych, wtedy już wiedziałem, że zmieni to nasze życie, i że za nią pójdziemy. Myśląc o tym teraz, mam wrażenie, że mnie przyglądała się baczniej niż innym… z dozą ciekawości, która zwykle jest obecna przy choćby rozwiązywaniu krzyżówki, gdzie słowo utyka na końcu języka i nie można go odnaleźć.
Z rozmyślań wyrwał Oliwera piszczący hamulec, uczniowie pośpiesznie wychodzili na zewnątrz, to oznaczało, że dojechał na swój przystanek tuż obok IX Liceum Ogólnokształcącego w Łodzi. Uczniowie i koledzy z pracy witali się z Krukiem, on zaś odpowiadał zdawkowo, co leżało w jego naturze. W pokoju nauczycielskim usiadł na swoim stałym miejscu, plecami do ściany, aby mieć widok na okno i nie musieć zwracać uwagi na otaczających go ludzi, pozostali nauczyciele również zajmowali miejsca. Wcześniej zalał kubek wrzątkiem i po paru minutach delektował się w ciszy swojego umysłu czarną herbatą. To jedna z tych małych przyjemności, których nikt nie może człowiekowi zabrać. Spojrzał leniwie na zegar ścienny, miał jeszcze dobre dziesięć minut do lekcji. Sprawdził materiały w teczce i sprawdziany na zapowiedzianą klasówkę, wszystko było na swoim miejscu.
Po wypiciu herbaty podszedł do zlewu i pieczołowicie umył metalowy kubek, który doskonale utrzymywał temperaturę płynów, odstawił go na suszarkę, nie zamienił z żadnym nauczycielem żadnego innego słowa poza „Dzień dobry”. uznał już dawno temu, że wystarczy robić swoje, a ludzie to tylko znajome twarze i nie ma sensu wdawać się w bardziej zażyłe relacje. Nikt nie zaczepia mnie, ja nie zaczepiam nikogo, idealny układ, myślał. Jednak wielu jego kolegów z pracy uważało go za gbura, samotnika, odludka, który odcina się od ludzi z nieznanych im powodów, ale mimo plotek nikt nie chciał wdawać się z nim w rozmowę, szczególnie kiedy Kruk, zamyślając się, wyglądał na poirytowanego. W takich momentach rezygnowali z rozmowy, obawiając się konfrontacji z nauczycielem PO. Jednak kreowany przez mężczyznę wizerunek sprawiał, że ludzie żyjący tylko pracą lub plotkami popuszczali wodze fantazji.
Bez słowa wyszedł z pokoju z dziennikiem w dłoni, torbą i kluczem do sali. W drodze przez wyłożony szarymi płytkami korytarz pomyślał o tym, jak długo już meczą go blizny postrzałowe, szczególnie ta na brzuchu, która zaczęła natarczywie swędzieć, przypominając o sobie. I nie miał innego wyboru, jak podrapać się po brzuchu, żeby wijące się robaki wreszcie się uspokoiły.
Klasa B, drugi rok liceum, czekała już pod salą w bezładzie, uczniowie przekrzykiwali się, bawili telefonami, dzieląc się, jak myśleli, najważniejszymi informacjami, bez których obserwujący ich na portalach społecznościowych nie mogliby żyć, język młodzieży był mało wyszukany i niezrozumiały dla kogoś starszego. Dziewczyny wymalowane, ubrane i wyperfumowane, jakby za chwilę miały iść na dyskotekę i odrzucać adoratorów jednego za drugim, chłopcy w bluzach z kapturami z patriotycznymi hasłami, niechlujni, czasami zapominający o podstawach higieny osobistej, cuchnący papierosami. W myślach skrzywił się na sam ten widok i nieznacznie pokręcił głową.
Kruk kiedyś z ciekawości zapytał na lekcji ucznia, który natarczywie przeszkadzał mu podczas zajęć. Podszedł do niego niespiesznie, przerywając wykład i cały czas patrząc na chłopaka. Pozostali jeden po drugim milkli na widok jego skamieniałej twarzy, która nie wyrażała żadnych emocji. Dopiero rozmówca hałasującego ucznia zwrócił uwagę koledze szturchnięciem i nie odrywając wzroku od nauczyciela, szepnął po cichu, aby ten się odwrócił. Serce zaczęło bić szybciej uczniowi z nieokreślonego strachu.
– Pierwszy sierpnia 1944 roku – zadał powoli pytanie nauczyciel, ochrypłym głosem, patrząc na ucznia z góry.
Chłopak odpowiedział mu głupkowatym spojrzeniem, próbował odpowiedzieć jakimś mruczeniem, jakby nie wszystkie tryby zaskoczyły, jednak ostatecznie żadne składne słowo nie wydobyło się z ust nastolatka.
– Co to za data? – dopytywał Kruk, bardzo powoli.
– Nie wiem.
– Wybuch powstania warszawskiego. Rada na przyszłość, jeśli nie wiesz, co nosisz, lepiej nie zakładaj.
– Jestem patriotą, jestem dumny z bycia Polakiem. – Uczeń stawał się butny, podniósł głos, który wyrażał postawę typu „Masz jakiś problem?”. Jego słowa w uszach nauczyciela wydawały się niezrozumiałe, jakby wypowiadane z trudem, jakby specjalnie napinał brzuch, aby wydawać się twardszym.
– Znak Polski Walczącej, jak inaczej się nazywa, kiedy powstał i kto jest jego autorem? – Pytania padały niczym seria z AK47, którą zniszczył ucznia, ten aż zaniemówił. – Taki z ciebie patriota, chłopcze. Obyśmy mieli więcej takich…
Kiedy Oliwer Kruk podszedł do sali, rozmowy ucichły jakby ucięte nożem, jedynie usłyszał zdawkowe „Dzień dobry”, na co cicho odpowiedział, nie z grzeczności, a mechanicznie, nie zwracając uwagi na stojących uczniów, którzy za nim niespecjalnie przepadali. Każdy usiadł w ławce.
– Dzisiaj, jak wcześniej zapowiedziałem, będzie sprawdzian z działu ratownictwa i pierwszej pomocy, zatrucia i użądlenia. – Nauczyciel rozdał po pliku odliczonych testów pierwszym ławkom, a uczniowie podawali je do tyłu. – Macie czas do końca lekcji.
Na początku zaczął sprawdzać materiały na kolejną lekcję, w czasie, gdy uczniowie skrobali długopisami po papierze, delikatnie uderzając przy tym w ławki, przez uchylone okna wpadał powiew chłodnego wiatru, a o okna uderzały krople deszczu. Był jedenasty września, a pogoda była bliższa początkom listopada.
Nauczyciel PO podrapał się po centymetrowym zaroście, ale znów odpłynął w przeszłość, patrząc w szarówkę za oknem.
*
Poniedziałek, pierwszy dzień normalnych zajęć szkolnych, słońce grzało wtedy niesamowicie już od samego rana, pamiętam, jak już dzień wcześniej przygotowałem sobie ubrania, zupełnie nowe, które kupiła mama, białą koszulkę polo i niebieskie spodnie. Rano obudziłem się przed budzikiem, dokładnie o szóstej czterdzieści. Byłem pełen nieopisanego entuzjazmu i radości z powrotu do szkoły, nie odczuwałem tego jeszcze tydzień wcześniej. Książki zawsze trzymałem w małej szafce, na której drzwiczkach przykleiłem starannie plan lekcji. Zapakowałem odpowiednie książki i nowe zeszyty wraz z przyborami. Z kuchni porwałem przygotowane wcześniej kanapki i przeczytałem odręcznie napisaną karteczkę: „Miłego dnia w szkole, mama”. Wyszedłem o siódmej trzydzieści z domu, z czarnym plecakiem na ramionach.
Kiedy wszedłem do szkoły, uderzył mnie ten specyficzny zapach, trochę zleżały i stary, przy szatniach czuć było gumę od obuwia. Zmieniłem buty i poszedłem schodami na górę pod klasę, gdzie siedziało już kilka osób. Każdy bez wyjątku wydawał się podekscytowany, na ustach każdego była nowa wychowawczyni. Przywitałem się z wszystkimi, najpierw z koleżankami, nie uszło mojej uwadze, że każdy ubrał się podobnie do mnie. Nowe, świeże ubrania, uznawane przez młodzież za bardziej regulaminowe i formalne niż dresy czy koszulki sportowe.
Spodnie były długie, ale na tyle cienkie, żeby wysoka temperatura panująca na zewnątrz nie powodowała przegrzania. Dziewczynki natomiast miały na sobie sukienki, spódniczki do kolan i klasyczne bluzki na guziki. Można rzec, że papugowały nauczycielkę.
Chyba podświadomie chcieliśmy zrobić na niej wrażenie, oczywiście inne klasy to zauważyły i trochę się z nas śmiali, że jesteśmy klasą lizusów. Czasami byli wyjątkowo natrętni i wulgarni. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że przemawiała przez nich głównie zazdrość.
Kiedy Alicja pojawiła się w zasięgu wzroku, równo o godzinie ósmej, staliśmy już grzecznie pod ścianą i czekaliśmy na nią w parach, a kiedy zbliżyła się, chóralnie powiedzieliśmy „Dzień dobry”. Powitała nas uśmiechem, który dokładnie pamiętam, dodał mi wtedy pewności siebie, której tak potrzebowałem, odpowiedziała na nasze pozdrowienie tymi samymi słowami.
Siedzieliśmy zgodnie z numerami w dzienniku. Siedziałem w czwartej ławce, mając po swojej prawej stronie Oktawię Fiołek, drobną i miłą blondynkę, z którą dogadywałem się najlepiej z wszystkich dziewczyn, pomagaliśmy sobie nawzajem z lekcjami. Pani Kowalska odczytała listę obecności. Byli wszyscy.
– Jak wam minął pierwszy weekend po wakacjach?
Każdy odpowiadał jeden przez drugiego, uczniowie mówili, że dobrze, niektórzy zaczęli wyliczać, co robili lub z czerwonymi policzkami z zawstydzenia opowiadali, że nie mogli doczekać się szkoły. Zupełnie jakby to był powód do wstydu. Ale zdawać by się mogło, że wszyscy czekaliśmy na tę pierwszą lekcję języka polskiego, niezależnie od tego, czy naprawdę chcieliśmy przyjść do szkoły.
Była to luźna lekcja, spisywaliśmy lektury na cały rok oraz jakie tematy będą poruszane w czwartej klasie przez oba semestry. Wtedy wydawało się to przytłaczające i niezrozumiałe, do czego w życiu dorosłym może przydać się analiza tekstu, a jednak – rozwijało to analityczne podejście, zmuszało do myślenia i wysnuwania wniosków.
Pierwsza przerwa po lekcji, tematem głównym była wychowawczyni, każdy był zachwycony, piękna, inteligentna, miła. Mimo iż każdy wydawał się nieco rozkojarzony zderzeniem z czymś nieznanym, to jednak strach przed nowością nie stłumił zafascynowania. Poznaliśmy pana Roberta od matematyki, całkiem miłego i przyjaznego, ale dla nas już obojętnego, pana Sławka od wychowania fizycznego – łysego olbrzyma, panią Małgorzatę od fizyki, panią Dorotę od chemii, panią Ewę od angielskiego i znów mieliśmy zajęcia z panią Alicją Kowalską. Rozpoczęło się od ogólnych spraw związanych z organizacją klasy: wyłanianiem trójki klasowej, ustaleniem budżetu klasy na cały rok, który zaproponowała Karolina Michalak. Wychowawczyni zasugerowała, żebyśmy na następnych zajęciach urządzili naszą salę, przyznała otwarcie, że jest miłośniczką kwiatów. Zauważyłem, że każdy był chętny do trójki klasowej, może poza mną, ja wolałem rolę obserwatora, przyglądałem się z zainteresowaniem nauczycielce. Dzięki czytanym książkom detektywistycznym jak Sherlock Holmes, dostrzegłem u niej analityczne podejście. Kiedy czuła, że przyglądam się jej bacznie, odwzajemniała to spojrzenie, uśmiechając się ciepło, zbijało mnie to z tropu i speszony odwracałem wzrok. Tamtego dnia również mi się przyglądała, ale nie zapytała, czemu ciągle na nią patrzę.
Ostateczne wybrano Mateusza na przewodniczącego, Matyldę na zastępcę i Karolinę na skarbnika, pomysł z budżetem bardzo spodobał się Alicji i sama zaproponowała jej kandydaturę. Teraz z tego, co wiem, Karolina jest dyrektorem banku…
Aneta Rudzik jako pierwsza położyła skończoną klasówkę na biurku i wróciła na miejsce, wyrywając Oliwera ze wspomnień. Nic nie powiedziała, ale w jej oczach można było dostrzec zaniepokojenie, czy czasem nie zdenerwowała nauczyciela. Przetarł oczy, powrócił ból głowy, mruknął więc poirytowany, spojrzenia uczniów skierowały się ku niemu. Przejrzał test Anety, poszedł ogólnie nieźle, odhaczywszy poprawne odpowiedzi, zawyrokował:
– Cztery.
Reszta uczniów zwlekała aż do dzwonka z oddaniem sprawdzianów. Nauczyciel siedział na swoim obitym, starym krześle, udając, że nie zwraca na nich uwagi, z założonymi na piersi rękami. Kiedy ostatni z uczniów wyszedł z sali i zamknął drzwi, Oliwer podniósł się, wziął kartki na zaplecze i zostawił je. Sprawdzaniem testów zajmie się później. W pokoju nauczycielskim wymienił tylko dziennik na inny i wrócił, nie zamieniwszy z nikim słowa. Myślami był daleko, w odległej przeszłości, która powróciła jak grom.
Miał jeszcze trzy lekcje, podczas których prowadził wykład o gaśnicach, pierwszej pomocy i na ostatniej puścił film o ochronie przeciwpożarowej.
Kruk poszedł na obiad do chińskiej restauracji z przyjacielem Bartłomiejem, który był dyrektorem finansowym w prywatnej akademii od przeszło ośmiu lat, jako jeden z nielicznych długo piastował to stanowisko, miał duże wpływy. Korpulentnej budowy i ze schludnym zarostem na twarzy wydawał się srogi. Wyraz twarzy miał niemożliwy do odczytania, jednak był człowiekiem życzliwym, o wyjątkowo łagodnej naturze, chyba że ktoś wyprowadził go z równowagi.
– Oliwerze… Oliwerze, słuchasz mnie?
– Co? Tak, słucham.
– To o czym mówiłem?
Oliwer zrobił zmęczoną minę, faktycznie nie słuchał przyjaciela.
– No właśnie, to co się dzieje?
Akurat podano im dania, jednemu sajgonki w ostrym sosie, drugiemu kaczkę w pomarańczach.
Oliwer opowiedział przyjacielowi o swoim śnie i o tym, jak to od dobrych dwudziestu lat nie myślał o wydarzeniach z podstawówki.
– Tak, coś mi się kojarzy, było o tym głośno. Trąbili w telewizji, radiu, gazetach. Więc chodziłeś do tej klasy… – Kruk nie mówił o tym nikomu, ale Bartek zaakcentował „tej”, jakby było to swoiste tabu.
– Tak. – Zbył to delikatnym bujnięciem kubka z herbatą.
– Więc o co chodzi? Dręczy cię sprawa sprzed dwudziestu lat? Zapędy z czasów policji? Chcesz rozwiązać zagadkę?
Bartek zawsze potrafił idealnie trafić w sedno sprawy, zawsze wykazywał duży potencjał intelektualny, który pozwolił mu ukończyć trzy kierunki studiów i zdać doktorat, proponowano mu nawet, aby zrobił profesurę. Ale na razie zbyt dobrze się bawił na piastowanym przez siebie stanowisku, żeby przebyć długą i żmudną drogę ku wymarzonemu tytułowi, tak naprawdę zwyczajnie nie miał czasu ani energii na pisanie pracy. Oliwer nie potrafił odpowiedzieć przyjacielowi na to pytanie, policję opuścił przed pięcioma laty z przyczyn osobistych, ale było też więcej pracy i presji, a po powrocie z rehabilitacji nie miał ochoty już znosić stresu. Od zakończenia jego kariery w policji zaczęły pojawiać się nowe tajemnicze sprawy, jak masowe kradzieże na terenie województwa przypisywane jednemu złodziejowi czy zniknięcia na terenie całej Polski. Jeszcze ta masakra pod kantorem walutowym, gdzie postrzelono Oliwera dwukrotnie.
Ale komisarz Karczmarek zaproponowała, aby po wyjściu ze szpitala wziął płatny urlop, z którego ostatnio mało korzystał, potem mógłby zająć się kursami weekendowymi dla przyszłych policjantów lub ochroniarzy. Załatwiła mu pracę w szkole zaraz po tym, jak zrobił przygotowanie pedagogiczne jako nauczyciel przysposobienia obronnego. Szkoła przyjęła go chętnie, widząc jego papiery, mimo wojskowej przeszłości przyjęli z ulgą brak zapędów do krzyków i musztrowania uczniów.
W szkole mówiono jedynie, że jest skryty, zdystansowany, trochę gburowaty, ale dobrze wywiązywał się ze swoich obowiązków i mimo okropnego charakteru uczniowie wychodzili z jego zajęć z wiedzą o bezpieczeństwie i pierwszej pomocy. Największym zaskoczeniem dla Oliwera Kruka była wizyta jednej uczennicy z trzeciego roku, która podziękowała mu za naukę, bo mogła pomóc swojej matce podczas wakacji, kiedy ta zasłabła, a dziewczyna wiedziała, jak jej pomóc.
Kiedy Bartłomiej Szewczyk zobaczył minę swojego przyjaciela, od razu się zreflektował i zmienił temat. Opowiadał o ostatnim wyjeździe integracyjnym ze współpracownikami, gdzie o kilka lat starsza Ania, która wyglądała na może dwadzieścia pięć lat, pochyliła się w jego stronę z olbrzymim dekoltem. Oliwer zaśmiał się lekko i połknął haczyk, jako że miło się słuchało o takich rzeczach w męskim gronie. Obaj przyjaciele z czasów liceum byli kawalerami. Bartek spotykał się z koleżanką ze studiów ekonomicznych, zaś drugi od czasów policji dał sobie spokój ze związkami. Uznał, że jeśli ma wiecznie spełniać niestworzone wymagania, to lepiej odpuścić. Bartek starał się zabierać przyjaciela na spotkania ze znajomymi, gdzie były jego koleżanki, zarówno w ich wieku, jak i młodsze, atrakcyjne, wolne i zainteresowane. Ale wychodziło jak zawsze, system obronny Oliwera brał górę i zaraz znajdował się powód do wyjścia lub chamski komentarz, co powodowało, że znajomi Bartłomieja niezbyt chętnie widywali jego kolegę ze szkoły.
*
Po posiłku i wielu plotkach rozeszli się w dobrych humorach, po zajściu do domu Oliwer zjadł jeszcze banana, włączył wiadomości, gdzie głównym tematem była kolejna zaginiona kobieta, to już ósma. Prawdopodobnie policja ma pełne ręce roboty, pomyślał. W maju tego roku odnaleziono trójkę zaginionych, jedno ciało zostało znalezione głęboko w lesie z głową skręconą o sto osiemdziesiąt stopni ku podłożu, w półmetrowej mogile. Jedynym powodem, dzięki któremu udało się odnaleźć ciało, były zwierzęta, które rozkopały ziemię, a później, w zaawansowanym stanie gnilnym, znalazł je grzybiarz. Widać było już na pierwszy rzut oka, że morderca zrobił to specjalnie. Chciał, aby ciało zostało odnalezione, Oliwer miał przeczucie, że to miał być prezent dla śledczych, prawdopodobnie nudziła go bezczynność policji, w końcu uważał się za Boga, kogoś ponad prawem i ludzkimi błahostkami. Rzucał śledczym jawne wyzwanie.
Przedstawiono opis porwanej kobiety: Maria Karasińska, lat dwadzieścia cztery, wzrost sto sześćdziesiąt cztery, blond włosy i piegi na twarzy, niebieskie oczy, blizna około dziesięciu centymetrów po poparzeniu na lewym ramieniu. Ubrana w biały sweter i dżinsową spódniczkę, od momentu wyjścia z domu nikt nie widział kobiety. Zatroskana rodzina prosiła o pomoc.
Śledząc sprawę zaginionych osób, Oliwer wywnioskował, że z początku policja ukrywała pierwsze zdarzenia, ale jedna dziennikarka szybko zaczęła łączyć fakty, węszyć, gdzie nie wolno, udostępniła także szereg artykułów. Aż prokurator przychylił się do oficjalnego wystąpienia i obwieszczenia, że jest prowadzone postępowanie mające na celu odnalezienie zaginionych osób. Przedstawione zostały artykuły i rozmowa z Mileną Sokołowicz. Przeprowadzono z nią wywiad, jako najlepiej poinformowaną, prywatną osobą w środowisku medialnym. Dziennikarka udzielająca wywiadów, istny absurd, pomyślał, ale to tylko wprawiło młyn w ruch. Ludzie szukali artykułów Sokołowicz.
Dziennikarka, wzbudzająca wiele kontrowersji, miała wyniki, ale były one rezultatem działań na granicy prawa. Śliska jak piskorz. Nazwisko idealnie pasowało do kanalii, która wszędzie węszyła, w gazecie napisano, że wytoczono przeciwko Sokołowiczowej proces z powództwa cywilnego o stalking, przez rodzinę jednej z ofiar, która mimo usilnych starań nie potrafiła pozbyć się natrętnej kobiety. Gnębiła ich w domu, pracy, szkole, żeby być pierwszą, która zda relację, w gazetach lała głównie wodę, chociaż bardziej przypominało to szambo. Sprawa cały czas była w toku. Wiedział o tym, bo starał się być na bieżąco i czytał też to, co kobieta pisała. Na podstawie, co prawda, nikłych danych mógł coś powiedzieć o sprawie.
Dalej w wiadomościach mówili o kolejnym wypadku na A4, dwanaście samochodów rozbitych przez pijanego kierowcę. Ofiary śmiertelne, kierowca wyszedł bez szwanku. Paradoksalna sprawiedliwość, gdzie sprawca zajścia jest cały, a za nim kolejka trupów i żałobników.
Powariował ten świat. Wszystkie kanały informacyjne przedstawiały więcej niż połowę informacji o różnych tragediach – ile osób zginęło, ile zostało rannych, jakie są straty. Straty zwykle są na pierwszym miejscu, pomyślał. Od niepamiętnych czasów krew lepiej się sprzedawała niż radość, gdzieś podświadomie ludzie pragną rozlewu krwi, nawet jeśli się do tego przed sobą nie przyznają. W rzymskim Koloseum walki gladiatorów były radosnym świętem, podczas którego wojownicy padali masowo we wrzawie i ku radości tłumu. Francja za czasów Ludwika XIV – ludzie chodzili oglądać, jak ścinają człowieka, zupełnie jak dziś chodzi się do kina.
Kruk wyłączył telewizor, zmył naczynia, starając się uspokoić myśli, zaparzył sobie zielonej herbaty i przysiadł do sprawdzania testów. W wyszukiwarce wyszukał pytania ze swojego sprawdzianu i czytał odpowiedzi Kozłowskiego, kropka w kropkę przepisane z pierwszej strony, nawet nie starał się zmieniać słów. Kusiło go, żeby napisać siarczysty komentarz o jego niekompetencji, ale przecież nie złapał chłopaka na gorącym uczynku. Ostatecznie postawił dwóję, mimo że wszystko miał dobrze.
Zaczął swoje codzienne wieczorne ćwiczenia w trakcie oglądanego kątem oka kryminału, który leciał akurat na jednym z kanałów.
W szkole czy na ulicy czasami widać ludzi nie tyle otyłych, co bez formy, którzy po wejściu na drugie piętro już łapią zadyszkę. Oliwer nigdy nie chciał się obudzić pewnego dnia i stanąć przed faktem, że nie jest w stanie zrobić czegoś samemu, miał w pamięci wizerunek swojego ojca tuż przed jego odejściem. Nie rozumiał konieczności chodzenia na siłownię, kiedy wystarczyło własne ciało.
Ćwiczenia zajmowały niecałą godzinę, a bardzo pomagały w utrzymaniu formy, po filmie przetarł zmęczone oczy, spojrzał na zegar, wziął prysznic, umył zęby i położył się spać.II
12 września 2015 roku
W żołądku czułem ucisk, denerwowałem się, miałem na sobie garnitur i przyglądałem się sobie w lustrze. Mama mówiła, że wyglądam jak młody mężczyzna, ojciec śmiał się i targał mi włosy, za co mama zganiła go i poprawiła mi fryzurę. Czułem się ulizany. Skrzywiłem się na widok swojego odbicia w lustrze. Wyglądałem jak nie ja.
O godzinie dziewiętnastej, w piątek osiemnastego czerwca, zorganizowany został bal szóstoklasistów.
Już byłem pod szkołą, wylegitymowałem się przed wejściem. Weszliśmy większą grupą – ja, Wiktor, Piotrek, Kuba, Marta, Karolina i kilka innych osób z innych klas.
Dwóch największych chuliganów szkolnych, którzy tylko cudem zdali lub też rodzice wybłagali nauczyciela o łaskę dla nich, naśmiewali się z nas, nazywając sztywniakami, zaś od pozostałych czasami wyczuwało się zazdrość lub smutek, bo nie spełnili oczekiwań swoich rodziców. W końcu przeważająca liczba osób z naszej klasy szła do najlepszej szkoły w Łodzi. Wtedy jeszcze nie umiałem tego nazwać, ale rozpoznawałem to, ten chłodny wzrok dorosłych spoglądających na swoje pociechy z dozą rozczarowania.
Niektórzy uczniowie z innych klas przynieśli piwo, wódkę i papierosy. Chcieli być fajniejsi od pozostałych, ale ci, którzy tak się zachowywali, musieli brać skądś przykład, patrzyłem na to z ciekawością. Ale nie taką, że sam chciałbym spróbować, raczej wysnułem wniosek, że poziom zadowolenia z życia jest uzależniony od ilości i jakości używek. Ci, którzy nie byli zadowoleni albo byli nękani, czy mieli za mało ambicji, łapali się w tę pułapkę.
My jedynie chcieliśmy się dobrze bawić i przyszliśmy tylko z pozytywnym nastawieniem. Nasza klasa uchodziła za najlepszą pod względem nauki, sportu i wychowania. Wiedzieliśmy, że nam zazdroszczą. Szkoła za nasze wyniki w nauce i konkursach organizowała nam raz w roku wyjazd nad morze, w góry i nad jezioro w czasie wakacji.
W naszej sali zostawiłem marynarkę, która już dostatecznie długo krępowała moje ruchy, było mi w niej zdecydowanie zbyt gorąco w ten czerwcowy wieczór, kiedy termometr wskazywał mocne dwadzieścia stopni. Jednak kamizelkę postanowiłem zachować, dziewczyny zostawiły torebki i dodatki, których nazw nie potrafiłem spamiętać. I kiedy łamałem sobie język, wymawiając je, z uśmiechem politowania kręciły głowami.
Zaczęło się od walca, w którym udział był dobrowolny i który odpuściłem sobie, nie dlatego że nie chciałem, a bardziej ze względu na mój oczywisty brak talentu tanecznego.
Później, kiedy impreza się trochę rozkręciła, tańczyłem z Kornelią, kilkoma koleżankami i dziewczynami z innych klas, widziałem, jak niektórzy po kryjomu idą do toalet, trzymając ręce pod marynarkami lub z dużymi wybrzuszeniami w kieszeniach. Jedni nie wracali, niektórzy zostali wyrzuceni z balu, a ich rodzice wezwani. Wszystko niby po cichu, aby uczniom nie psuć zabawy, tylko dlaczego mnie to nie umknęło? Kornelia podczas tańca mrużyła oczy w geście niezadowolenia i pytała, dlaczego jej nie słucham, kiedy mój wzrok błądził od jednego wyrzucanego do drugiego.
Widziałem obcego mężczyznę, jednak wydawał się dziwnie znajomy, nie był to nauczyciel, na rodzica wydawał się za młody, biorąc pod uwagę wiek moich rodziców i moich znajomych. Ale mignął mi dosłownie przez chwilę, więc myślałem, że tylko mi się przywidziało. Emanował elegancją, wyższością, miał sprężyste ruchy człowieka silnego i mocno stąpającego po ziemi, z głową uniesioną wysoko, jakby był imperatorem patrzącym na ludzi jak na podrzędny gatunek.
Byłem w piwnicach szkoły, gdzie było kilka zamkniętych klas, rozglądałem się po korytarzach, które mimo jarzeniówek były ciemniejsze, jakby cienie były mroczniejsze niż zwykle, chcąc ukryć coś przed ludzkim wzrokiem, pożerając chciwie światło. Było to przytłaczające uczucie. Powietrze stało się gęste.
Odgłos wody płynącej w rurach był niesamowicie głośny, wręcz natarczywy i pulsujący, przechodził w syczenie, jakby woda zaczynała się gotować wewnątrz metalowych rur, które pajęczyną rozchodziły się po najniższym poziomie szkoły. Gdzieś w oddali słyszałem przytłumioną muzykę, krzyki nauczycielki Derekowskiej, od matematyki, łajającej uczniów za przynoszenie alkoholu, pokręciłem głową na myśl, ilu ludzi popada w używki. Skręciłem w lewo, w ciemny korytarz, dlaczego światła przygasły? Przepięcie? W wysokim korytarzu odbijało się echo moich kroków. To dudnienie w połączeniu z gotującą się wodą było istną kakofonią dźwięków. Nagle coś usłyszałem, plaśnięcie czegoś miękkiego o twardą kamienną posadzkę, wszystkie zmysły mi się wyostrzyły jeszcze bardziej i coś ciągnęło mnie w tamto miejsce. Skręciłem w korytarz po mojej lewej, gdzie widać było refleks światła z oddali. Widziałem w świetle dwie osoby, jedną leżącą i jedną klęczącą. Wzbudziło to we mnie niepokój, którego nie potrafiłem opisać ani ukierunkować.
Kruk wyrwał się ze snu cały spocony i z potwornym bólem głowy, spojrzał na zegarek, który wyświetlał godzinę piątą trzydzieści osiem. Wypił szklankę wody przygotowanej tak, jak każdego wieczora robił to od wielu lat, na wszelki wypadek, ale zasnąć już nie mógł. Otworzył lekko okno, żeby przewietrzyć mieszkanie, zaraz poczuł smaganie chłodnego wiatru. Mieszkanie na czwartym piętrze miało swoje zalety, światła latarni nie biły tak mocno, a pozostawiały jedynie delikatną smugę. Teraz przypomniało to Oliwerowi jego sen, a raczej wspomnienie, które dawno temu pogrzebał w zakamarkach swojej pamięci. Robił tak kilkukrotnie w życiu, zamykał niechciane wspomnienia głęboko w wyobrażonym pokoju, to w pewnym sensie pomagało zapanować nad chaosem, który powstawał. Najwyraźniej pokój się przepełnił i koszmary postanowiły powrócić w nocy i na jawie.
Na szczęście jest sobota, pomyślał Oliwer, przemywając w łazience twarz zimną wodą. Spoglądając na swoją zmęczoną twarz w lustrze, widział cienie pod oczami, jakby wcale nie spał. Zjadł na śniadanie jajka z bekonem, świeże pieczywo z piekarni obok, które kupił poprzedniego dnia, wracając do domu.
Usiadł do komputera razem ze swoim posiłkiem i zaczął przeglądać pocztę e-mail oraz najnowsze informacje, ale kogo chciał oszukać? Unikał tego, czego naprawdę szukał, ale nie umiał określić, dlaczego to robi. Wpisał w wyszukiwarkę: „Alicja Kowalska 1993”. Informacji było niewiele więcej niż to, co pisano w tamtym czasie w gazetach. Głównie zrobione fotografie pierwszych stron gazet i artykułów lub po prostu przepisane z dodanymi zdjęciami. Poszukiwania nie dały żadnego rezultatu, nawet na blogu zajmującym się niewyjaśnionymi sprawami, na którym snuto mnóstwo domysłów na temat śmierci nauczycielki.
Tajemnicza śmierć nauczycielki języka polskiego z 1993 roku na balu szóstoklasistów, nie znaleziono narzędzia zbrodni, jedyny świadek i potencjalny sprawca Piotr Walijski, wychowanek klasy E.
Dalej, zdaje się, autora poniosła fantazja, opisał nieodwzajemnioną miłość ucznia do nauczycielki, który po odrzuceniu jego uczuć zamordował kobietę, następnie postradał zmysły na widok jej martwego ciała. Na samym dole wypisano kilkadziesiąt komentarzy, typu „zakochany gówniarz”, „szkoda takiej laski”, „Znałem go, zawsze było z nim coś nie tak, jak z całą tą klasą!”.
Oliwer był poirytowany tym bardziej, im dłużej je czytał. Piotrek pochodził z dobrej rodziny, ojciec prowadził własną hurtownię zeszytów i książek, która zaopatrywała szkoły w całym województwie. Matka pracowała w urzędzie. Państwo Walijscy nigdy nie mieli z synem problemów wychowawczych, jednak nie dane im było doczekać się drugiego dziecka ze względów zdrowotnych, lekarz odradzał pani Walijskiej ciążę, ponieważ mogłaby zagrażać nie tylko jej życiu, ale także życiu dziecka, już ciąża z Piotrkiem była dla niej wielkim obciążeniem, mimo wszystko starali się wychować syna na dobrego człowieka. Jednak bezczelność ludzka w internecie piórkowała po sam nieboskłon, myśleli, że są bezkarni.
Teraz, kiedy tępy ból zaczynał przygasać po mocnej kawie z mlekiem, Oliwer postanowił pojechać do rodzinnej miejscowości, Konstantynowa Łódzkiego. Spokojna, niewielka mieścina, na zachód od Łodzi, w której czas zdawał się płynąć wolniej, przynajmniej tak zapamiętał to Oliwer jako dziecko. Jazda samochodem trwała mniej niż dwadzieścia minut, zaś ruch uliczny nie był przesadnie duży i na miejscu był już przed południem. Zaparkował na żwirowym parkingu na ulicy Cmentarnej.
Niespiesznym krokiem przeszedł przez małą furtkę z reklamówką kwiatów i zniczy, kupionych w kwiaciarni po drodze. kontemplując powrót do rodzinnej miejscowości po tak długim czasie, zdał sobie sprawę, jak wiele się zmieniło, mimo że mieszkał kilkanaście kilometrów od dawnego domu. Na drogach wylano nowy asfalt, wybrukowano chodniki, budynki już nie były szare i smutne, a pomalowane na pastelowe kolory wiosny i lata, Plac Kościuszki był bardziej zielony i wyłożony kostką brukową. W miejscach, w których dawniej bawiły się dzieci, postawiono nowe domy lub markety, które zaczęto budować masowo i bez opamiętania.
*
Sobotni poranek, mężczyzna otworzył oczy, powolnym ruchem wziął naręczny zegarek z szafki nocnej i spojrzał na godzinę – 8:11, założył klasyczny, srebrny zegarek marki Seiko na lewy nadgarstek. Nie mógł przywyknąć do nowoczesnych i wymyślnych modeli, a już tym bardziej do smartwatchy. Zegarek, który jest wszystkim, tylko nie zegarkiem.
Zrobił kilka głębszych wdechów i wstał spokojnie z łóżka, spojrzał na swoją małżonkę, jej pierś powoli unosiła się i opadała, jakże spokojne i beztroskie ma życie, pomyślał, dwadzieścia wspólnie spędzonych lat nie odcisnęło się na niej prawie wcale. W każdym romantycznym filmie mężczyzna pogłaskałby ukochaną po policzku, uśmiechnął się, jednak on jedynie spojrzał na nią zamyślony i ruszył w stronę łazienki w piżamie w delikatne błękitne i białe pasy. Założył popielate spodnie od garnituru i koszulę, nie miał w zwyczaju ubierać dżinsów czy dresów. Brzydził go ten styl ubioru, mężczyzna zawsze powinien prezentować klasę. W łazience, która połączona była z pokojem, umył zęby, uczesał się dokładnie i ogolił twarz, nie wyobrażał sobie posiadania niechlujnego zarostu, co zaczynało być modne. Wszystko musiało pozostać idealne. Przyjrzał się sobie w obszernym lustrze, które zajmowało ponad połowę ściany. Nadal był potężnej budowy, szeroki w barkach, niejeden trzydziestolatek mógłby pozazdrościć mu muskulatury. Na czole i w kącikach ust miał sporo zmarszczek, włosy z żywego brązu stały się żywym srebrem.
W przestronnej kuchni na dole, której okna wychodziły na ogród, zagotował wodę i zaczął robić śniadanie. Córce, tak jak od kilku miesięcy wolała, sałatkę, sobie jajecznicę i żonie razowe pieczywo z wędzoną piersią indyka.
Gwizdek zagrzmiał w jeszcze śpiącym domu hukiem organów. Zalana została sypana herbata earl gray w imbryku. Mężczyzna ustawił wszystko na stole i włączył pilotem nowoczesny gramofon z cyfrowym wejściem USB, w kuchni rozległa się subtelna muzyka fortepianu. Jego córka przewracała oczami na dźwięk jego ukochanej muzyki, z początku to ignorował, ale z czasem jej zachowanie stawało się coraz bardziej impertynenckie. Wystarczyła jedna rozmowa, podczas której ze stoickim spokojem wyraził swoje niezadowolenie, córka tylko raz spróbowała zawalczyć o swoje zdanie, ale zobaczywszy jego wzrok, zrozumiała, że ta bitwa i wszystkie przyszłe wojny zostały przegrane z kretesem.
Kiedy wrócił na piętro, żona właśnie siedziała na łóżku, nadal jest piękna, przemknęło mu przez myśl, jej uśmiech zawsze potrafił podnieść go na duchu. Brązowe włosy w kolorze orzecha laskowego, zielone oczy i naturalnie czerwone usta, a także dołeczki w policzkach. Ona kochała go bardziej niż on ją.
– Śniadanie gotowe. – Również uśmiechnął się, ale czysto mechanicznie.
Nie pamiętał, kiedy ostatnio coś sprawiło mu radość. Pozwolił żonie się przebrać, po czym udał się do pokoju córki, zapukał dwukrotnie i wszedł, kiedy usłyszał grzeczne „Proszę”.
– Śniadanie czeka na dole.
– Dziękuję, tato – odpowiedziała równie grzecznie i spokojnie.
Jedna rozmowa wystarczyła, pomyślał. Był dumny z wychowania swoich dzieci, nie wyobrażał sobie, żeby pod dachem trzymać dwa rozwrzeszczane, swawolne bachory, które mijał każdego dnia na ulicy. Syn Sebastian poszedł w jego ślady, wybrał medycynę i mieszkał już drugi rok poza domem, córka Klara jeszcze chodziła do liceum, również przejawiała odziedziczony po nim wysoki intelekt i po wstępnej rozmowie oznajmiła, że chce iść w kierunku prawa. Mężczyzna był zaskoczony, owszem, ale obrany kierunek był równie interesujący. Nie zapadła jeszcze żadna decyzja w sprawie uczelni, mimo to on wybrał już Uniwersytet Warszawski.
Usiadł przy stole w jadalni i popijał kawę, sprawdzał wczorajsze informacje giełdowe, w tym swoje konto maklerskie. Był zadowolony z obecnego poziomu akcji swoich firm i kilku, w które zainwestował. Kąciki jego ust powędrowały ku górze. Wykonał przelew w wysokości dwudziestu tysięcy czterystu trzydziestu sześciu złotych na konto macierzyste. Część z tych przychodów przelał na konto córki, które zostanie jej powierzone po ukończeniu studiów. Jeśli tylko zobaczy pierwsze symptomy zachłyśnięcia się majątkiem, odetnie jej dostęp.
Żona Lidia usiadła tuż obok niego, po prawej stronie, i położyła swoją dłoń na jego, wyłączył tablet i odłożył na lewy koniec stołu, Klara usiadła naprzeciwko. Po życzeniu sobie wzajemnie smacznego zjedli śniadanie.
*
Mężczyzna udał się do domu dziecka w Warszawie, jednego z wielu, jakie założył pod patronatem swojej fundacji Legion. Jego przodkowie nierzadko byli ważnymi personami w polityce czy wojsku. Nazwę wybrał przez wzgląd na dyscyplinę, szlachetność i siłę, wartości te kierowały nim w życiu. Tego samego nieraz oczekiwał od swoich wychowanków i współpracowników. Można było zawieźć go tylko dwa razy, pierwszy i ostatni.
– Dzień dobry, panu – przywitała się dyrektorka tej imponującej placówki, która została zagospodarowana z dawnego dworku szlacheckiego, wyremontowanego i dostosowanego do potrzeb młodych podopiecznych.
W tej jednej placówce znajdowało się trzydzieścioro pięcioro dzieci w przedziale wiekowym od trzech do osiemnastu lat. Idąc korytarzem razem z Janiną Schmidt, przywitał się z obiema opiekunkami, które pracowały w godzinach od siódmej do piętnastej, kolejne dwie przychodziły pojedynczo o piętnastej i o dwudziestej trzeciej. Pani Schmidt miała swój stały pokój w Dworku, jak nazywali go podopieczni, mężczyzna nie chciał, aby kobieta zostawała sama w razie nagłej sytuacji.
Dzieci były w salonie, gdzie właśnie spędzały dzień wolny. Pięcioletni Jakub podbiegł do mężczyzny z uśmiechem na twarzy i przywitał się jako pierwszy, wyciągając dłoń w górę.
– Miło cię widzieć, Jakubie. – Mężczyzna miał mocny głos, może chrapliwy i trochę straszny, ale chłopiec i tak szczerzył się zadowolony.
Przeszedł się po pokoju i przywitał z każdym z osobna, zamieniając jedynie kilka słów. Zawsze uważał podopiecznych za swoje dzieci, co prawda, nie adoptował żadnego, odkąd powstała placówka, ale starał się zapewnić im jak najlepsze warunki bytowe. Robił, co w jego mocy, aby dzieci zdobyły najlepsze wykształcenie, zapisywał je do prywatnych szkół, których był współwłaścicielem, opłacał czesne i zajęcia pozalekcyjne. Wiedział, że w czasie szkolnym dzieci pochłaniają wiedzę jak gąbka, dlatego nie żałował im niczego, czego pożałowało im życie.
Tego dnia były trzynaste urodziny Adrianny, która uwielbiała ponad wszystko tańczyć i aktywnie uczestniczyła w zajęciach baletowych. Zawsze z okazji urodzin ofiarowywał solenizantowi prezent, tym razem były to baletki i strój do tańca. Adrianna cieszyła się z odwiedzin opiekuna, ale od zawsze marzyła o posiadaniu mamy i taty, takiego jak ten mężczyzna, który opiekował się Dworkiem, w którym mieszkali.
– Podobno byli tu państwo i są tobą zachwyceni – powiedział z uśmiechem, jednak sam nie był w stanie zdobyć się na szczerą radość, na szczęście dzieci nie zdołały tego wychwycić, zaślepione swoim uwielbieniem. – Cieszysz się?
Dziewczynce popłynęły łzy i dziękowała opiekunowi z całego serca. Zapewniała, że się cieszy, była wdzięczna za te ostatnie pięć lat, które zmieniły jej życie.
Kiedy Adrianna miała osiem lat, opieka społeczna odebrała prawa rodzicielskie jej rodzicom, dziewczynka była zaniedbana, często chodziła głodna i brudna. Po obdukcji Mężczyzna dowiedział się, że dziewczynka była regularnie bita. I teraz, widząc, jaka jest szczęśliwa, po raz kolejny utwierdził się w przekonaniu, że to on miał rację, a nie Alicja.
Po opuszczeniu domu dziecka przez dziewczynkę fundacja Legion dalej będzie opłacała jej edukację, a po ukończeniu przez Adriannę osiemnastego roku życia pomoże w znalezieniu pracy lub rozwoju kariery.
Każdego chętnego do adopcji fundacja prześwietla pod względem materialnym, prawnym i karnym. Mężczyzna kładł na to duży nacisk, nie chciał, by dzieci znowu musiały przechodzić przez piekło czy stanowiły formę zarobku dla przybranych rodziców.
– Cieszę się twoim szczęściem. – Przypomniał sobie swoje dzieciństwo, które obfitowało w dostatek i szczęście. Obiecał sobie, że zapewni podopiecznym lepszą przyszłość niż ta, którą zaplanował dla nich los.
*
Nie wiedzieć czemu, umysł podsunął nauczycielowi jedno wspomnienie związane z matką. Pani Kruk opowiadała niegdyś synowi, że czasami zmarli kontaktują się z żywymi, aby w ten sposób poprosić o modlitwę, miało im to pomóc wydostać się z czyśćca, lub przekazać ważną wiadomość, ostrzec przed czymś niespodziewanym. Zawsze traktował to z rezerwą, jednak matka kilkukrotnie opowiadała, jak śnił się jej zmarły ojciec tuż przed śmiercią kogoś z rodziny. Zawsze chodziła wtedy podenerwowana i nie można było jej uspokoić. Mówiła do męża:
– Mówiłam ci, że ojciec mi się śnił. A to nigdy nie wróży niczego dobrego.
Bardzo poważnie do tego podchodziła. Chociaż relacje pani Kruk z ojcem były dobre, to był dla niej zwiastunem nieszczęść w rodzinie.
Idąc z kwiatami i zniczami drogą, którą pamiętał bardzo dokładnie, mijał nagrobki z datami 1912, 1889, 1954, wiele z nich było zaniedbanych, zapomnianych, dużo też nowych i dużo należących do dzieci. Niebo cały czas było szare, jakby szykowało się do spuszczenia litrów zimnej wody na nic niepodejrzewających ludzi, ale wstrzymywało się do najlepszego, czy też najgorszego momentu.
Bezbłędnie trafił na grób Alicji Kowalskiej, wyciosany z różowego marmuru, ze żłobionymi literami zdobionymi złotem i z czarno-białym zdjęciem przedstawiającym kobietę z delikatnym uśmiechem i błyskiem w oku. Sam grób był zadbany, najwidoczniej ktoś często tu przychodził, sprzątał, wymieniał kwiaty i dbał o niego. Kruk wstawił do marmurowego dzbana świeże kwiaty, poustawiał znicze i zabrał te starsze. Odmówił modlitwę w ciszy, słyszał jedynie dzwon dobiegający z kościoła Miłosierdzia Bożego, który wybijał południe. Oliwer mimowolnie spojrzał w kierunku kościoła, przez myśl przeszło mu, że wszystkie są budowane tak samo. Główna część i przyłączone do niego dwie mniejsze dla trumien.
Echo dzwonu niosące się po pustym cmentarzu mogło wprawić w parszywy nastrój, wywołać poczucie pustki i samotności. Pozwalało odwiedzającym dojść do refleksji, że i oni kiedyś skończą podobnie, i że nie są nieśmiertelni.
11 września 2015 roku
Wrzesień 1991 roku, zaczynaliśmy wtedy czwartą klasę szkoły podstawowej. To tego właśnie dnia poznaliśmy nową nauczycielkę. Nową dla nas i dla całej szkoły, w której dopiero zaczęła pracować. Pojawiła się jak grom z jasnego nieba, wzbudzając ogólny zachwyt. Od pierwszego dnia każdy z nas podświadomie wiedział, że wraz z nadejściem nowego roku szkolnego w naszych życiach zajdą drastyczne zmiany. Była wiosennym powiewem w zimowej krainie, jaką była szkoła podstawowa w Konstantynowie Łódzkim, wywróciła życia wszystkich, na których padł wzrok zielonych oczu.
Tego dnia pierwszy raz obudziłem się z letargu, świat nabrał kolorów, a mój mózg był bombardowany informacjami, które chłonął niczym gąbka.
– Dzień dobry, moi drodzy, nazywam się Alicja Kowalska i od dzisiaj będę waszą wychowawczynią i nauczycielką języka polskiego. Mam nadzieję, że to będą wspaniałe trzy lata – przedstawiła się dość zwyczajnie, ale z kulturą i delikatnym uśmiechem na ustach, jakich nie spotkałem nigdy wcześniej i później, jej głos był dźwięczny, miły, delikatny i kojący.
Pamiętam, że była ubrana elegancko, ale prosto i z klasą. W czarną spódniczkę do kolan, białą bluzkę z długimi rękawami i niebieskimi dodatkami, jak guziki czy podszewki przy kołnierzyku, mankietach i zakładce guzików. Na jej szyi wisiał srebrny krzyżyk, zaś na lewym nadgarstku miała mocno zaciśnięty na skórzanym pasku stary zegarek. te dwie rzeczy stanowiły jedyne dodatki, łańcuszek figlarnie połyskiwał w promieniach słońca, raził oczy, kiedy się na niego patrzyło. Włosy miała koloru ciemnego brązu, najczęściej związane w koński ogon, opadający na prawe ramię, który był jedynym niesfornym elementem w jej perfekcyjnym wyglądzie, co wydawało mi się niezwykle zabawne, zwłaszcza kiedy próbowała go poprawić.
Usiadła na starym, drewnianym, obitym skajem krześle, otworzyła skórzany dziennik i odczytała listę uczniów. Poprosiła, aby po odczytaniu nazwiska, każdy powiedział coś o sobie.
– Numer siedem, Oliwer Kruk. – Spojrzały na mnie, zza dużych, prostokątnych, czarnych okularów te niesamowite zielone oczy, delikatnie skośne jak u Azjatki, zobaczyłem delikatny uśmiech na czerwonych ustach, wokół których zrobiły się dołeczki.
Powstałem jak każdy wcześniej przede mną i po mnie. Moi koledzy i koleżanki mówili o swoich zainteresowaniach, ulubionym przedmiocie, przedmiocie, którego nie lubili, i czym chcieliby się zająć w przyszłości. Dziewczynki odpowiadały, że lubią polski, niektóre matematykę, inne biologię. Planowały być nauczycielkami, weterynarzami, trafiła się nawet policjantka. Chłopcy, jak to chłopcy – wychowanie fizyczne, biologia, niekiedy historia. Wydawało mi się, że nauczycielka słuchała każdego słowa uczniów, jej usta rozszerzały się w przyjaznym uśmiechu, zachęcającym do mówienia. Wszyscy zdradzali głęboko skrywane myśli i marzenia, ale nie były one zbyt zaskakujące.
Daliśmy wiarę, że chciała nas jak najlepiej poznać.
– Interesują mnie książki detektywistyczne, przygodowe, lubię jazdę na rowerze. – Wyłamywałem sobie palce za plecami ze zdenerwowania, a zielone oczy przyciągały mnie do siebie, patrzyłem tylko w nie, zapominając o całym świecie. – Lubię WF i angielski, nie przepadam za matematyką. Ale nie wiem jeszcze, kim chciałbym być w przyszłości.
Jako jedyny nie byłem pewny tego, kim chciałbym być i czym się zająć. Wydawało mi się, że przez moment widziałem w oczach kobiety błysk zadowolenia i zainteresowania, którego nie zauważyłem, kiedy mówili inni, chociaż mogła to być równie dobrze moja wyobraźnia. Dodałem, że to już wszystko, czułem, jak pieką mnie policzki.
– Dziękuję, Oliwerze.
Po tym, jak usiadłem, obserwowałem moich szkolnych kolegów, wszyscy uczniowie co do jednego wpatrywali się w nauczycielkę urzeczeni, a z twarzy Alicji nawet na moment nie zszedł ten urzekający, ciepły uśmiech. Czy byłem jedynym przytomnym?
Oliwer obudził się rano z bólem głowy, który nie zdarzył się nauczycielowi przysposobienia obronnego od wielu lat. Mimo iż był wrzesień, jesień wychylała się już zza rogu, przebijając letnie słońce chłodnymi powiewami wiatru. Mężczyzna, mając już trzydzieści pięć lat, coraz częściej odczuwał zmiany ciśnienia atmosferycznego, co tylko wzmagało jedną z jego licznych wad – narzekanie na otaczający go świat.
Usiadł na łóżku i rozmyślał o swoim śnie, starał się jak naj-więcej sobie przypomnieć, dopóki jeszcze obraz był dostatecznie wyraźny, próbował wyłowić jak najwięcej z pamięci. Alicja Kowalska, dawno o niej nie myślał. A przecież to ona ukształtowała ich wszystkich, wszystkich dwadzieścioro jeden uczniów szkoły podstawowej. czemu przypomniał sobie o tym teraz? Szczegóły snu z każdą minutą się zacierały, poza wizerunkiem wychowawczyni, którą pamiętał doskonale, tak, jakby przed chwilą ją widział.
Wstał wreszcie z łóżka, zaskrzypiało mu w kolanach, zrobił z tego powodu zirytowaną minę, ten dźwięk tylko przypomniał mu o jego wieku i o tym, że im dalej, tym tylko gorzej. Ubrał dżinsowe spodnie i swoją ulubioną czarną koszulę, zrobił lekkie śniadanie złożone z żytniego pieczywa,
wędliny i oliwek, które miały pozytywnie wpływać na wzrok, jak kiedyś wyczytał w piśmie paranaukowym, a także kanapkę z jajkiem dla uzupełnienia białka. W trakcie przygotowywania śniadania włączył telewizor, pogoda zapowiadana na ten dzień miała być jak zwykle nijaka, na zmianę chłód i palące słońce. W telewizji polityka, wieczne skakanie do gardeł, poseł przekazał datek w wysokości dwóch milionów złotych na kościół, a ksiądz zakupił dwa luksusowe samochody. Po prostu śmieszne, pomyślał Oliwer, i wiadomo z czyich pieniędzy dokonano zakupu, a starowinki żebrały po sklepach za suchą bułką po oddaniu całej emerytury na poczet kościoła, czego świadkiem był w zeszłym tygodniu.
Dopił kawę rozpuszczalną z mlekiem, zjadł ostatni kęs kanapki i założył czarny płaszcz. spojrzał w lustro i po raz setny pomyślał, że nie potrafi zmienić swojego stylu ubierania się, mógłby założyć garnitur czy chociażby marynarkę, jak koledzy po fachu. Może to z powodu poprzedniej pracy? Teraz miał mniej odpowiedzialną pracę, może nie tyle mniej, co inaczej, i mniej rygorystyczną.
Zamknął dokładnie drzwi i zjechał windą na parter, przeszedł kilkadziesiąt metrów, zmierzał na przystanek, aby złapać tramwaj, który zawsze spóźniał się o dwie minuty względem zegara w telefonie. Rutyna.
Dopadło go znużenie wszechogarniającym zgiełkiem i powtarzalnością, wbrew pozorom, kiedy człowiek dostaje tyle zastrzyków adrenaliny i kiedy trzeba walczyć o życie, to każdy aspekt cywila wydaje się wręcz szary i powolny, jak na starym filmie z lat 30.
Z dziwnym rozbawieniem pomyślał, że tak samo miał jako dziecko, uświadomił sobie, jak jego życie stało się nudne.
Chmury pożerały błękit nieba, wyglądało na to, że pogodynka się nie myliła i będzie siąpić cały dzień. Otulił się szczelniej czarnym płaszczem sięgającym do połowy ud i wsiadł do czerwonego, obdartego tramwaju po tym, jak ów skończył przeraźliwie hamować. Podczas jazdy słychać było każdy pokonany metr, popiskujące łożyska, nierówności szyn i luzy w przegubach. Prawdopodobnie takie pojazdy będą jeździć aż po kres świata albo jeszcze dwa dni dłużej, chyba że się rozpadną w trakcie jazdy, zbierając czarne żniwo i wywołując ogólne zdziwienie – przecież do tej pory jeździł i nic się nie działo. Nauczyciel zastanawiał się, jakim cudem urząd transportowy przepuszczał to przez kontrole.
W tramwaju słychać było śmiech studentów, rozmowy seniorów, kobieta sprawdzała wiadomość na smartfonie, jakaś grupka gimnazjalistów naklejała przylepki z wulgarnymi tekstami swojego ukochanego klubu na dyktowej ścianie. Oliwer spoglądał w parującą szybę na mijanych ludzi, którzy czekali na swój transport do pracy, szkoły, sklepu, szpitala czy jeszcze innego celu. Już odczuwał zmęczenie, odnosił wrażenie, jakby cały świat tonął w smole i był cholernie ociężały.
Zaczął rozmyślać o swoim śnie. Na czym to się urwał… Tak, na odczytywaniu listy.
Dziewczyny pierwsze zadały pytanie.
– Ile ma pani lat?
– Trzydzieści dwa – odpowiedziała pewnie nauczycielka, z lekkim uśmiechem. Nawet nie wyglądała na tyle, najwięcej, ile można było jej dać, to dwadzieścia pięć lat. Później pytały, czy ma męża, chłopaka, czym się interesuje. Panna, z nikim się nie spotykała, mówiła, że chce dzielić się wiedzą z dziećmi i cieszy się, że dostała wychowawstwo w naszej klasie. Jej słowa wydawały się szczere.
Teraz jak o tym myślał, to trochę dziwne, że świeżo przyjęta nauczycielka dostała wychowawstwo, co prawda mogła mieć wcześniej doświadczenie, ale… Momentami bliżej jej było do starszej siostry niż do wychowawczyni.
Odczytała nam plan zajęć, w poniedziałek rano naszą pierwszą lekcją miał być właśnie język polski, a na ostatniej mieliśmy mieć godzinę wychowawczą. Od razu pani Alicja zapowiedziała nam, że będziemy wtedy wybierać trójkę klasową. Widziałem po swoich koleżankach i kolegach, że wszyscy byli oczarowani, jak w książce o szczurołapie. Miała ona bowiem w sobie coś niezwykłego, czego nie potrafiłem ubrać w słowa, także teraz nie potrafię tego określić, ale jeśli już miałbym użyć jakiegoś słowa, to byłoby nim „magia”. Było w niej coś innego, przyciągającego, nabożnego. Różniła się od znanych nam nauczycieli czy dorosłych, wtedy już wiedziałem, że zmieni to nasze życie, i że za nią pójdziemy. Myśląc o tym teraz, mam wrażenie, że mnie przyglądała się baczniej niż innym… z dozą ciekawości, która zwykle jest obecna przy choćby rozwiązywaniu krzyżówki, gdzie słowo utyka na końcu języka i nie można go odnaleźć.
Z rozmyślań wyrwał Oliwera piszczący hamulec, uczniowie pośpiesznie wychodzili na zewnątrz, to oznaczało, że dojechał na swój przystanek tuż obok IX Liceum Ogólnokształcącego w Łodzi. Uczniowie i koledzy z pracy witali się z Krukiem, on zaś odpowiadał zdawkowo, co leżało w jego naturze. W pokoju nauczycielskim usiadł na swoim stałym miejscu, plecami do ściany, aby mieć widok na okno i nie musieć zwracać uwagi na otaczających go ludzi, pozostali nauczyciele również zajmowali miejsca. Wcześniej zalał kubek wrzątkiem i po paru minutach delektował się w ciszy swojego umysłu czarną herbatą. To jedna z tych małych przyjemności, których nikt nie może człowiekowi zabrać. Spojrzał leniwie na zegar ścienny, miał jeszcze dobre dziesięć minut do lekcji. Sprawdził materiały w teczce i sprawdziany na zapowiedzianą klasówkę, wszystko było na swoim miejscu.
Po wypiciu herbaty podszedł do zlewu i pieczołowicie umył metalowy kubek, który doskonale utrzymywał temperaturę płynów, odstawił go na suszarkę, nie zamienił z żadnym nauczycielem żadnego innego słowa poza „Dzień dobry”. uznał już dawno temu, że wystarczy robić swoje, a ludzie to tylko znajome twarze i nie ma sensu wdawać się w bardziej zażyłe relacje. Nikt nie zaczepia mnie, ja nie zaczepiam nikogo, idealny układ, myślał. Jednak wielu jego kolegów z pracy uważało go za gbura, samotnika, odludka, który odcina się od ludzi z nieznanych im powodów, ale mimo plotek nikt nie chciał wdawać się z nim w rozmowę, szczególnie kiedy Kruk, zamyślając się, wyglądał na poirytowanego. W takich momentach rezygnowali z rozmowy, obawiając się konfrontacji z nauczycielem PO. Jednak kreowany przez mężczyznę wizerunek sprawiał, że ludzie żyjący tylko pracą lub plotkami popuszczali wodze fantazji.
Bez słowa wyszedł z pokoju z dziennikiem w dłoni, torbą i kluczem do sali. W drodze przez wyłożony szarymi płytkami korytarz pomyślał o tym, jak długo już meczą go blizny postrzałowe, szczególnie ta na brzuchu, która zaczęła natarczywie swędzieć, przypominając o sobie. I nie miał innego wyboru, jak podrapać się po brzuchu, żeby wijące się robaki wreszcie się uspokoiły.
Klasa B, drugi rok liceum, czekała już pod salą w bezładzie, uczniowie przekrzykiwali się, bawili telefonami, dzieląc się, jak myśleli, najważniejszymi informacjami, bez których obserwujący ich na portalach społecznościowych nie mogliby żyć, język młodzieży był mało wyszukany i niezrozumiały dla kogoś starszego. Dziewczyny wymalowane, ubrane i wyperfumowane, jakby za chwilę miały iść na dyskotekę i odrzucać adoratorów jednego za drugim, chłopcy w bluzach z kapturami z patriotycznymi hasłami, niechlujni, czasami zapominający o podstawach higieny osobistej, cuchnący papierosami. W myślach skrzywił się na sam ten widok i nieznacznie pokręcił głową.
Kruk kiedyś z ciekawości zapytał na lekcji ucznia, który natarczywie przeszkadzał mu podczas zajęć. Podszedł do niego niespiesznie, przerywając wykład i cały czas patrząc na chłopaka. Pozostali jeden po drugim milkli na widok jego skamieniałej twarzy, która nie wyrażała żadnych emocji. Dopiero rozmówca hałasującego ucznia zwrócił uwagę koledze szturchnięciem i nie odrywając wzroku od nauczyciela, szepnął po cichu, aby ten się odwrócił. Serce zaczęło bić szybciej uczniowi z nieokreślonego strachu.
– Pierwszy sierpnia 1944 roku – zadał powoli pytanie nauczyciel, ochrypłym głosem, patrząc na ucznia z góry.
Chłopak odpowiedział mu głupkowatym spojrzeniem, próbował odpowiedzieć jakimś mruczeniem, jakby nie wszystkie tryby zaskoczyły, jednak ostatecznie żadne składne słowo nie wydobyło się z ust nastolatka.
– Co to za data? – dopytywał Kruk, bardzo powoli.
– Nie wiem.
– Wybuch powstania warszawskiego. Rada na przyszłość, jeśli nie wiesz, co nosisz, lepiej nie zakładaj.
– Jestem patriotą, jestem dumny z bycia Polakiem. – Uczeń stawał się butny, podniósł głos, który wyrażał postawę typu „Masz jakiś problem?”. Jego słowa w uszach nauczyciela wydawały się niezrozumiałe, jakby wypowiadane z trudem, jakby specjalnie napinał brzuch, aby wydawać się twardszym.
– Znak Polski Walczącej, jak inaczej się nazywa, kiedy powstał i kto jest jego autorem? – Pytania padały niczym seria z AK47, którą zniszczył ucznia, ten aż zaniemówił. – Taki z ciebie patriota, chłopcze. Obyśmy mieli więcej takich…
Kiedy Oliwer Kruk podszedł do sali, rozmowy ucichły jakby ucięte nożem, jedynie usłyszał zdawkowe „Dzień dobry”, na co cicho odpowiedział, nie z grzeczności, a mechanicznie, nie zwracając uwagi na stojących uczniów, którzy za nim niespecjalnie przepadali. Każdy usiadł w ławce.
– Dzisiaj, jak wcześniej zapowiedziałem, będzie sprawdzian z działu ratownictwa i pierwszej pomocy, zatrucia i użądlenia. – Nauczyciel rozdał po pliku odliczonych testów pierwszym ławkom, a uczniowie podawali je do tyłu. – Macie czas do końca lekcji.
Na początku zaczął sprawdzać materiały na kolejną lekcję, w czasie, gdy uczniowie skrobali długopisami po papierze, delikatnie uderzając przy tym w ławki, przez uchylone okna wpadał powiew chłodnego wiatru, a o okna uderzały krople deszczu. Był jedenasty września, a pogoda była bliższa początkom listopada.
Nauczyciel PO podrapał się po centymetrowym zaroście, ale znów odpłynął w przeszłość, patrząc w szarówkę za oknem.
*
Poniedziałek, pierwszy dzień normalnych zajęć szkolnych, słońce grzało wtedy niesamowicie już od samego rana, pamiętam, jak już dzień wcześniej przygotowałem sobie ubrania, zupełnie nowe, które kupiła mama, białą koszulkę polo i niebieskie spodnie. Rano obudziłem się przed budzikiem, dokładnie o szóstej czterdzieści. Byłem pełen nieopisanego entuzjazmu i radości z powrotu do szkoły, nie odczuwałem tego jeszcze tydzień wcześniej. Książki zawsze trzymałem w małej szafce, na której drzwiczkach przykleiłem starannie plan lekcji. Zapakowałem odpowiednie książki i nowe zeszyty wraz z przyborami. Z kuchni porwałem przygotowane wcześniej kanapki i przeczytałem odręcznie napisaną karteczkę: „Miłego dnia w szkole, mama”. Wyszedłem o siódmej trzydzieści z domu, z czarnym plecakiem na ramionach.
Kiedy wszedłem do szkoły, uderzył mnie ten specyficzny zapach, trochę zleżały i stary, przy szatniach czuć było gumę od obuwia. Zmieniłem buty i poszedłem schodami na górę pod klasę, gdzie siedziało już kilka osób. Każdy bez wyjątku wydawał się podekscytowany, na ustach każdego była nowa wychowawczyni. Przywitałem się z wszystkimi, najpierw z koleżankami, nie uszło mojej uwadze, że każdy ubrał się podobnie do mnie. Nowe, świeże ubrania, uznawane przez młodzież za bardziej regulaminowe i formalne niż dresy czy koszulki sportowe.
Spodnie były długie, ale na tyle cienkie, żeby wysoka temperatura panująca na zewnątrz nie powodowała przegrzania. Dziewczynki natomiast miały na sobie sukienki, spódniczki do kolan i klasyczne bluzki na guziki. Można rzec, że papugowały nauczycielkę.
Chyba podświadomie chcieliśmy zrobić na niej wrażenie, oczywiście inne klasy to zauważyły i trochę się z nas śmiali, że jesteśmy klasą lizusów. Czasami byli wyjątkowo natrętni i wulgarni. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że przemawiała przez nich głównie zazdrość.
Kiedy Alicja pojawiła się w zasięgu wzroku, równo o godzinie ósmej, staliśmy już grzecznie pod ścianą i czekaliśmy na nią w parach, a kiedy zbliżyła się, chóralnie powiedzieliśmy „Dzień dobry”. Powitała nas uśmiechem, który dokładnie pamiętam, dodał mi wtedy pewności siebie, której tak potrzebowałem, odpowiedziała na nasze pozdrowienie tymi samymi słowami.
Siedzieliśmy zgodnie z numerami w dzienniku. Siedziałem w czwartej ławce, mając po swojej prawej stronie Oktawię Fiołek, drobną i miłą blondynkę, z którą dogadywałem się najlepiej z wszystkich dziewczyn, pomagaliśmy sobie nawzajem z lekcjami. Pani Kowalska odczytała listę obecności. Byli wszyscy.
– Jak wam minął pierwszy weekend po wakacjach?
Każdy odpowiadał jeden przez drugiego, uczniowie mówili, że dobrze, niektórzy zaczęli wyliczać, co robili lub z czerwonymi policzkami z zawstydzenia opowiadali, że nie mogli doczekać się szkoły. Zupełnie jakby to był powód do wstydu. Ale zdawać by się mogło, że wszyscy czekaliśmy na tę pierwszą lekcję języka polskiego, niezależnie od tego, czy naprawdę chcieliśmy przyjść do szkoły.
Była to luźna lekcja, spisywaliśmy lektury na cały rok oraz jakie tematy będą poruszane w czwartej klasie przez oba semestry. Wtedy wydawało się to przytłaczające i niezrozumiałe, do czego w życiu dorosłym może przydać się analiza tekstu, a jednak – rozwijało to analityczne podejście, zmuszało do myślenia i wysnuwania wniosków.
Pierwsza przerwa po lekcji, tematem głównym była wychowawczyni, każdy był zachwycony, piękna, inteligentna, miła. Mimo iż każdy wydawał się nieco rozkojarzony zderzeniem z czymś nieznanym, to jednak strach przed nowością nie stłumił zafascynowania. Poznaliśmy pana Roberta od matematyki, całkiem miłego i przyjaznego, ale dla nas już obojętnego, pana Sławka od wychowania fizycznego – łysego olbrzyma, panią Małgorzatę od fizyki, panią Dorotę od chemii, panią Ewę od angielskiego i znów mieliśmy zajęcia z panią Alicją Kowalską. Rozpoczęło się od ogólnych spraw związanych z organizacją klasy: wyłanianiem trójki klasowej, ustaleniem budżetu klasy na cały rok, który zaproponowała Karolina Michalak. Wychowawczyni zasugerowała, żebyśmy na następnych zajęciach urządzili naszą salę, przyznała otwarcie, że jest miłośniczką kwiatów. Zauważyłem, że każdy był chętny do trójki klasowej, może poza mną, ja wolałem rolę obserwatora, przyglądałem się z zainteresowaniem nauczycielce. Dzięki czytanym książkom detektywistycznym jak Sherlock Holmes, dostrzegłem u niej analityczne podejście. Kiedy czuła, że przyglądam się jej bacznie, odwzajemniała to spojrzenie, uśmiechając się ciepło, zbijało mnie to z tropu i speszony odwracałem wzrok. Tamtego dnia również mi się przyglądała, ale nie zapytała, czemu ciągle na nią patrzę.
Ostateczne wybrano Mateusza na przewodniczącego, Matyldę na zastępcę i Karolinę na skarbnika, pomysł z budżetem bardzo spodobał się Alicji i sama zaproponowała jej kandydaturę. Teraz z tego, co wiem, Karolina jest dyrektorem banku…
Aneta Rudzik jako pierwsza położyła skończoną klasówkę na biurku i wróciła na miejsce, wyrywając Oliwera ze wspomnień. Nic nie powiedziała, ale w jej oczach można było dostrzec zaniepokojenie, czy czasem nie zdenerwowała nauczyciela. Przetarł oczy, powrócił ból głowy, mruknął więc poirytowany, spojrzenia uczniów skierowały się ku niemu. Przejrzał test Anety, poszedł ogólnie nieźle, odhaczywszy poprawne odpowiedzi, zawyrokował:
– Cztery.
Reszta uczniów zwlekała aż do dzwonka z oddaniem sprawdzianów. Nauczyciel siedział na swoim obitym, starym krześle, udając, że nie zwraca na nich uwagi, z założonymi na piersi rękami. Kiedy ostatni z uczniów wyszedł z sali i zamknął drzwi, Oliwer podniósł się, wziął kartki na zaplecze i zostawił je. Sprawdzaniem testów zajmie się później. W pokoju nauczycielskim wymienił tylko dziennik na inny i wrócił, nie zamieniwszy z nikim słowa. Myślami był daleko, w odległej przeszłości, która powróciła jak grom.
Miał jeszcze trzy lekcje, podczas których prowadził wykład o gaśnicach, pierwszej pomocy i na ostatniej puścił film o ochronie przeciwpożarowej.
Kruk poszedł na obiad do chińskiej restauracji z przyjacielem Bartłomiejem, który był dyrektorem finansowym w prywatnej akademii od przeszło ośmiu lat, jako jeden z nielicznych długo piastował to stanowisko, miał duże wpływy. Korpulentnej budowy i ze schludnym zarostem na twarzy wydawał się srogi. Wyraz twarzy miał niemożliwy do odczytania, jednak był człowiekiem życzliwym, o wyjątkowo łagodnej naturze, chyba że ktoś wyprowadził go z równowagi.
– Oliwerze… Oliwerze, słuchasz mnie?
– Co? Tak, słucham.
– To o czym mówiłem?
Oliwer zrobił zmęczoną minę, faktycznie nie słuchał przyjaciela.
– No właśnie, to co się dzieje?
Akurat podano im dania, jednemu sajgonki w ostrym sosie, drugiemu kaczkę w pomarańczach.
Oliwer opowiedział przyjacielowi o swoim śnie i o tym, jak to od dobrych dwudziestu lat nie myślał o wydarzeniach z podstawówki.
– Tak, coś mi się kojarzy, było o tym głośno. Trąbili w telewizji, radiu, gazetach. Więc chodziłeś do tej klasy… – Kruk nie mówił o tym nikomu, ale Bartek zaakcentował „tej”, jakby było to swoiste tabu.
– Tak. – Zbył to delikatnym bujnięciem kubka z herbatą.
– Więc o co chodzi? Dręczy cię sprawa sprzed dwudziestu lat? Zapędy z czasów policji? Chcesz rozwiązać zagadkę?
Bartek zawsze potrafił idealnie trafić w sedno sprawy, zawsze wykazywał duży potencjał intelektualny, który pozwolił mu ukończyć trzy kierunki studiów i zdać doktorat, proponowano mu nawet, aby zrobił profesurę. Ale na razie zbyt dobrze się bawił na piastowanym przez siebie stanowisku, żeby przebyć długą i żmudną drogę ku wymarzonemu tytułowi, tak naprawdę zwyczajnie nie miał czasu ani energii na pisanie pracy. Oliwer nie potrafił odpowiedzieć przyjacielowi na to pytanie, policję opuścił przed pięcioma laty z przyczyn osobistych, ale było też więcej pracy i presji, a po powrocie z rehabilitacji nie miał ochoty już znosić stresu. Od zakończenia jego kariery w policji zaczęły pojawiać się nowe tajemnicze sprawy, jak masowe kradzieże na terenie województwa przypisywane jednemu złodziejowi czy zniknięcia na terenie całej Polski. Jeszcze ta masakra pod kantorem walutowym, gdzie postrzelono Oliwera dwukrotnie.
Ale komisarz Karczmarek zaproponowała, aby po wyjściu ze szpitala wziął płatny urlop, z którego ostatnio mało korzystał, potem mógłby zająć się kursami weekendowymi dla przyszłych policjantów lub ochroniarzy. Załatwiła mu pracę w szkole zaraz po tym, jak zrobił przygotowanie pedagogiczne jako nauczyciel przysposobienia obronnego. Szkoła przyjęła go chętnie, widząc jego papiery, mimo wojskowej przeszłości przyjęli z ulgą brak zapędów do krzyków i musztrowania uczniów.
W szkole mówiono jedynie, że jest skryty, zdystansowany, trochę gburowaty, ale dobrze wywiązywał się ze swoich obowiązków i mimo okropnego charakteru uczniowie wychodzili z jego zajęć z wiedzą o bezpieczeństwie i pierwszej pomocy. Największym zaskoczeniem dla Oliwera Kruka była wizyta jednej uczennicy z trzeciego roku, która podziękowała mu za naukę, bo mogła pomóc swojej matce podczas wakacji, kiedy ta zasłabła, a dziewczyna wiedziała, jak jej pomóc.
Kiedy Bartłomiej Szewczyk zobaczył minę swojego przyjaciela, od razu się zreflektował i zmienił temat. Opowiadał o ostatnim wyjeździe integracyjnym ze współpracownikami, gdzie o kilka lat starsza Ania, która wyglądała na może dwadzieścia pięć lat, pochyliła się w jego stronę z olbrzymim dekoltem. Oliwer zaśmiał się lekko i połknął haczyk, jako że miło się słuchało o takich rzeczach w męskim gronie. Obaj przyjaciele z czasów liceum byli kawalerami. Bartek spotykał się z koleżanką ze studiów ekonomicznych, zaś drugi od czasów policji dał sobie spokój ze związkami. Uznał, że jeśli ma wiecznie spełniać niestworzone wymagania, to lepiej odpuścić. Bartek starał się zabierać przyjaciela na spotkania ze znajomymi, gdzie były jego koleżanki, zarówno w ich wieku, jak i młodsze, atrakcyjne, wolne i zainteresowane. Ale wychodziło jak zawsze, system obronny Oliwera brał górę i zaraz znajdował się powód do wyjścia lub chamski komentarz, co powodowało, że znajomi Bartłomieja niezbyt chętnie widywali jego kolegę ze szkoły.
*
Po posiłku i wielu plotkach rozeszli się w dobrych humorach, po zajściu do domu Oliwer zjadł jeszcze banana, włączył wiadomości, gdzie głównym tematem była kolejna zaginiona kobieta, to już ósma. Prawdopodobnie policja ma pełne ręce roboty, pomyślał. W maju tego roku odnaleziono trójkę zaginionych, jedno ciało zostało znalezione głęboko w lesie z głową skręconą o sto osiemdziesiąt stopni ku podłożu, w półmetrowej mogile. Jedynym powodem, dzięki któremu udało się odnaleźć ciało, były zwierzęta, które rozkopały ziemię, a później, w zaawansowanym stanie gnilnym, znalazł je grzybiarz. Widać było już na pierwszy rzut oka, że morderca zrobił to specjalnie. Chciał, aby ciało zostało odnalezione, Oliwer miał przeczucie, że to miał być prezent dla śledczych, prawdopodobnie nudziła go bezczynność policji, w końcu uważał się za Boga, kogoś ponad prawem i ludzkimi błahostkami. Rzucał śledczym jawne wyzwanie.
Przedstawiono opis porwanej kobiety: Maria Karasińska, lat dwadzieścia cztery, wzrost sto sześćdziesiąt cztery, blond włosy i piegi na twarzy, niebieskie oczy, blizna około dziesięciu centymetrów po poparzeniu na lewym ramieniu. Ubrana w biały sweter i dżinsową spódniczkę, od momentu wyjścia z domu nikt nie widział kobiety. Zatroskana rodzina prosiła o pomoc.
Śledząc sprawę zaginionych osób, Oliwer wywnioskował, że z początku policja ukrywała pierwsze zdarzenia, ale jedna dziennikarka szybko zaczęła łączyć fakty, węszyć, gdzie nie wolno, udostępniła także szereg artykułów. Aż prokurator przychylił się do oficjalnego wystąpienia i obwieszczenia, że jest prowadzone postępowanie mające na celu odnalezienie zaginionych osób. Przedstawione zostały artykuły i rozmowa z Mileną Sokołowicz. Przeprowadzono z nią wywiad, jako najlepiej poinformowaną, prywatną osobą w środowisku medialnym. Dziennikarka udzielająca wywiadów, istny absurd, pomyślał, ale to tylko wprawiło młyn w ruch. Ludzie szukali artykułów Sokołowicz.
Dziennikarka, wzbudzająca wiele kontrowersji, miała wyniki, ale były one rezultatem działań na granicy prawa. Śliska jak piskorz. Nazwisko idealnie pasowało do kanalii, która wszędzie węszyła, w gazecie napisano, że wytoczono przeciwko Sokołowiczowej proces z powództwa cywilnego o stalking, przez rodzinę jednej z ofiar, która mimo usilnych starań nie potrafiła pozbyć się natrętnej kobiety. Gnębiła ich w domu, pracy, szkole, żeby być pierwszą, która zda relację, w gazetach lała głównie wodę, chociaż bardziej przypominało to szambo. Sprawa cały czas była w toku. Wiedział o tym, bo starał się być na bieżąco i czytał też to, co kobieta pisała. Na podstawie, co prawda, nikłych danych mógł coś powiedzieć o sprawie.
Dalej w wiadomościach mówili o kolejnym wypadku na A4, dwanaście samochodów rozbitych przez pijanego kierowcę. Ofiary śmiertelne, kierowca wyszedł bez szwanku. Paradoksalna sprawiedliwość, gdzie sprawca zajścia jest cały, a za nim kolejka trupów i żałobników.
Powariował ten świat. Wszystkie kanały informacyjne przedstawiały więcej niż połowę informacji o różnych tragediach – ile osób zginęło, ile zostało rannych, jakie są straty. Straty zwykle są na pierwszym miejscu, pomyślał. Od niepamiętnych czasów krew lepiej się sprzedawała niż radość, gdzieś podświadomie ludzie pragną rozlewu krwi, nawet jeśli się do tego przed sobą nie przyznają. W rzymskim Koloseum walki gladiatorów były radosnym świętem, podczas którego wojownicy padali masowo we wrzawie i ku radości tłumu. Francja za czasów Ludwika XIV – ludzie chodzili oglądać, jak ścinają człowieka, zupełnie jak dziś chodzi się do kina.
Kruk wyłączył telewizor, zmył naczynia, starając się uspokoić myśli, zaparzył sobie zielonej herbaty i przysiadł do sprawdzania testów. W wyszukiwarce wyszukał pytania ze swojego sprawdzianu i czytał odpowiedzi Kozłowskiego, kropka w kropkę przepisane z pierwszej strony, nawet nie starał się zmieniać słów. Kusiło go, żeby napisać siarczysty komentarz o jego niekompetencji, ale przecież nie złapał chłopaka na gorącym uczynku. Ostatecznie postawił dwóję, mimo że wszystko miał dobrze.
Zaczął swoje codzienne wieczorne ćwiczenia w trakcie oglądanego kątem oka kryminału, który leciał akurat na jednym z kanałów.
W szkole czy na ulicy czasami widać ludzi nie tyle otyłych, co bez formy, którzy po wejściu na drugie piętro już łapią zadyszkę. Oliwer nigdy nie chciał się obudzić pewnego dnia i stanąć przed faktem, że nie jest w stanie zrobić czegoś samemu, miał w pamięci wizerunek swojego ojca tuż przed jego odejściem. Nie rozumiał konieczności chodzenia na siłownię, kiedy wystarczyło własne ciało.
Ćwiczenia zajmowały niecałą godzinę, a bardzo pomagały w utrzymaniu formy, po filmie przetarł zmęczone oczy, spojrzał na zegar, wziął prysznic, umył zęby i położył się spać.II
12 września 2015 roku
W żołądku czułem ucisk, denerwowałem się, miałem na sobie garnitur i przyglądałem się sobie w lustrze. Mama mówiła, że wyglądam jak młody mężczyzna, ojciec śmiał się i targał mi włosy, za co mama zganiła go i poprawiła mi fryzurę. Czułem się ulizany. Skrzywiłem się na widok swojego odbicia w lustrze. Wyglądałem jak nie ja.
O godzinie dziewiętnastej, w piątek osiemnastego czerwca, zorganizowany został bal szóstoklasistów.
Już byłem pod szkołą, wylegitymowałem się przed wejściem. Weszliśmy większą grupą – ja, Wiktor, Piotrek, Kuba, Marta, Karolina i kilka innych osób z innych klas.
Dwóch największych chuliganów szkolnych, którzy tylko cudem zdali lub też rodzice wybłagali nauczyciela o łaskę dla nich, naśmiewali się z nas, nazywając sztywniakami, zaś od pozostałych czasami wyczuwało się zazdrość lub smutek, bo nie spełnili oczekiwań swoich rodziców. W końcu przeważająca liczba osób z naszej klasy szła do najlepszej szkoły w Łodzi. Wtedy jeszcze nie umiałem tego nazwać, ale rozpoznawałem to, ten chłodny wzrok dorosłych spoglądających na swoje pociechy z dozą rozczarowania.
Niektórzy uczniowie z innych klas przynieśli piwo, wódkę i papierosy. Chcieli być fajniejsi od pozostałych, ale ci, którzy tak się zachowywali, musieli brać skądś przykład, patrzyłem na to z ciekawością. Ale nie taką, że sam chciałbym spróbować, raczej wysnułem wniosek, że poziom zadowolenia z życia jest uzależniony od ilości i jakości używek. Ci, którzy nie byli zadowoleni albo byli nękani, czy mieli za mało ambicji, łapali się w tę pułapkę.
My jedynie chcieliśmy się dobrze bawić i przyszliśmy tylko z pozytywnym nastawieniem. Nasza klasa uchodziła za najlepszą pod względem nauki, sportu i wychowania. Wiedzieliśmy, że nam zazdroszczą. Szkoła za nasze wyniki w nauce i konkursach organizowała nam raz w roku wyjazd nad morze, w góry i nad jezioro w czasie wakacji.
W naszej sali zostawiłem marynarkę, która już dostatecznie długo krępowała moje ruchy, było mi w niej zdecydowanie zbyt gorąco w ten czerwcowy wieczór, kiedy termometr wskazywał mocne dwadzieścia stopni. Jednak kamizelkę postanowiłem zachować, dziewczyny zostawiły torebki i dodatki, których nazw nie potrafiłem spamiętać. I kiedy łamałem sobie język, wymawiając je, z uśmiechem politowania kręciły głowami.
Zaczęło się od walca, w którym udział był dobrowolny i który odpuściłem sobie, nie dlatego że nie chciałem, a bardziej ze względu na mój oczywisty brak talentu tanecznego.
Później, kiedy impreza się trochę rozkręciła, tańczyłem z Kornelią, kilkoma koleżankami i dziewczynami z innych klas, widziałem, jak niektórzy po kryjomu idą do toalet, trzymając ręce pod marynarkami lub z dużymi wybrzuszeniami w kieszeniach. Jedni nie wracali, niektórzy zostali wyrzuceni z balu, a ich rodzice wezwani. Wszystko niby po cichu, aby uczniom nie psuć zabawy, tylko dlaczego mnie to nie umknęło? Kornelia podczas tańca mrużyła oczy w geście niezadowolenia i pytała, dlaczego jej nie słucham, kiedy mój wzrok błądził od jednego wyrzucanego do drugiego.
Widziałem obcego mężczyznę, jednak wydawał się dziwnie znajomy, nie był to nauczyciel, na rodzica wydawał się za młody, biorąc pod uwagę wiek moich rodziców i moich znajomych. Ale mignął mi dosłownie przez chwilę, więc myślałem, że tylko mi się przywidziało. Emanował elegancją, wyższością, miał sprężyste ruchy człowieka silnego i mocno stąpającego po ziemi, z głową uniesioną wysoko, jakby był imperatorem patrzącym na ludzi jak na podrzędny gatunek.
Byłem w piwnicach szkoły, gdzie było kilka zamkniętych klas, rozglądałem się po korytarzach, które mimo jarzeniówek były ciemniejsze, jakby cienie były mroczniejsze niż zwykle, chcąc ukryć coś przed ludzkim wzrokiem, pożerając chciwie światło. Było to przytłaczające uczucie. Powietrze stało się gęste.
Odgłos wody płynącej w rurach był niesamowicie głośny, wręcz natarczywy i pulsujący, przechodził w syczenie, jakby woda zaczynała się gotować wewnątrz metalowych rur, które pajęczyną rozchodziły się po najniższym poziomie szkoły. Gdzieś w oddali słyszałem przytłumioną muzykę, krzyki nauczycielki Derekowskiej, od matematyki, łajającej uczniów za przynoszenie alkoholu, pokręciłem głową na myśl, ilu ludzi popada w używki. Skręciłem w lewo, w ciemny korytarz, dlaczego światła przygasły? Przepięcie? W wysokim korytarzu odbijało się echo moich kroków. To dudnienie w połączeniu z gotującą się wodą było istną kakofonią dźwięków. Nagle coś usłyszałem, plaśnięcie czegoś miękkiego o twardą kamienną posadzkę, wszystkie zmysły mi się wyostrzyły jeszcze bardziej i coś ciągnęło mnie w tamto miejsce. Skręciłem w korytarz po mojej lewej, gdzie widać było refleks światła z oddali. Widziałem w świetle dwie osoby, jedną leżącą i jedną klęczącą. Wzbudziło to we mnie niepokój, którego nie potrafiłem opisać ani ukierunkować.
Kruk wyrwał się ze snu cały spocony i z potwornym bólem głowy, spojrzał na zegarek, który wyświetlał godzinę piątą trzydzieści osiem. Wypił szklankę wody przygotowanej tak, jak każdego wieczora robił to od wielu lat, na wszelki wypadek, ale zasnąć już nie mógł. Otworzył lekko okno, żeby przewietrzyć mieszkanie, zaraz poczuł smaganie chłodnego wiatru. Mieszkanie na czwartym piętrze miało swoje zalety, światła latarni nie biły tak mocno, a pozostawiały jedynie delikatną smugę. Teraz przypomniało to Oliwerowi jego sen, a raczej wspomnienie, które dawno temu pogrzebał w zakamarkach swojej pamięci. Robił tak kilkukrotnie w życiu, zamykał niechciane wspomnienia głęboko w wyobrażonym pokoju, to w pewnym sensie pomagało zapanować nad chaosem, który powstawał. Najwyraźniej pokój się przepełnił i koszmary postanowiły powrócić w nocy i na jawie.
Na szczęście jest sobota, pomyślał Oliwer, przemywając w łazience twarz zimną wodą. Spoglądając na swoją zmęczoną twarz w lustrze, widział cienie pod oczami, jakby wcale nie spał. Zjadł na śniadanie jajka z bekonem, świeże pieczywo z piekarni obok, które kupił poprzedniego dnia, wracając do domu.
Usiadł do komputera razem ze swoim posiłkiem i zaczął przeglądać pocztę e-mail oraz najnowsze informacje, ale kogo chciał oszukać? Unikał tego, czego naprawdę szukał, ale nie umiał określić, dlaczego to robi. Wpisał w wyszukiwarkę: „Alicja Kowalska 1993”. Informacji było niewiele więcej niż to, co pisano w tamtym czasie w gazetach. Głównie zrobione fotografie pierwszych stron gazet i artykułów lub po prostu przepisane z dodanymi zdjęciami. Poszukiwania nie dały żadnego rezultatu, nawet na blogu zajmującym się niewyjaśnionymi sprawami, na którym snuto mnóstwo domysłów na temat śmierci nauczycielki.
Tajemnicza śmierć nauczycielki języka polskiego z 1993 roku na balu szóstoklasistów, nie znaleziono narzędzia zbrodni, jedyny świadek i potencjalny sprawca Piotr Walijski, wychowanek klasy E.
Dalej, zdaje się, autora poniosła fantazja, opisał nieodwzajemnioną miłość ucznia do nauczycielki, który po odrzuceniu jego uczuć zamordował kobietę, następnie postradał zmysły na widok jej martwego ciała. Na samym dole wypisano kilkadziesiąt komentarzy, typu „zakochany gówniarz”, „szkoda takiej laski”, „Znałem go, zawsze było z nim coś nie tak, jak z całą tą klasą!”.
Oliwer był poirytowany tym bardziej, im dłużej je czytał. Piotrek pochodził z dobrej rodziny, ojciec prowadził własną hurtownię zeszytów i książek, która zaopatrywała szkoły w całym województwie. Matka pracowała w urzędzie. Państwo Walijscy nigdy nie mieli z synem problemów wychowawczych, jednak nie dane im było doczekać się drugiego dziecka ze względów zdrowotnych, lekarz odradzał pani Walijskiej ciążę, ponieważ mogłaby zagrażać nie tylko jej życiu, ale także życiu dziecka, już ciąża z Piotrkiem była dla niej wielkim obciążeniem, mimo wszystko starali się wychować syna na dobrego człowieka. Jednak bezczelność ludzka w internecie piórkowała po sam nieboskłon, myśleli, że są bezkarni.
Teraz, kiedy tępy ból zaczynał przygasać po mocnej kawie z mlekiem, Oliwer postanowił pojechać do rodzinnej miejscowości, Konstantynowa Łódzkiego. Spokojna, niewielka mieścina, na zachód od Łodzi, w której czas zdawał się płynąć wolniej, przynajmniej tak zapamiętał to Oliwer jako dziecko. Jazda samochodem trwała mniej niż dwadzieścia minut, zaś ruch uliczny nie był przesadnie duży i na miejscu był już przed południem. Zaparkował na żwirowym parkingu na ulicy Cmentarnej.
Niespiesznym krokiem przeszedł przez małą furtkę z reklamówką kwiatów i zniczy, kupionych w kwiaciarni po drodze. kontemplując powrót do rodzinnej miejscowości po tak długim czasie, zdał sobie sprawę, jak wiele się zmieniło, mimo że mieszkał kilkanaście kilometrów od dawnego domu. Na drogach wylano nowy asfalt, wybrukowano chodniki, budynki już nie były szare i smutne, a pomalowane na pastelowe kolory wiosny i lata, Plac Kościuszki był bardziej zielony i wyłożony kostką brukową. W miejscach, w których dawniej bawiły się dzieci, postawiono nowe domy lub markety, które zaczęto budować masowo i bez opamiętania.
*
Sobotni poranek, mężczyzna otworzył oczy, powolnym ruchem wziął naręczny zegarek z szafki nocnej i spojrzał na godzinę – 8:11, założył klasyczny, srebrny zegarek marki Seiko na lewy nadgarstek. Nie mógł przywyknąć do nowoczesnych i wymyślnych modeli, a już tym bardziej do smartwatchy. Zegarek, który jest wszystkim, tylko nie zegarkiem.
Zrobił kilka głębszych wdechów i wstał spokojnie z łóżka, spojrzał na swoją małżonkę, jej pierś powoli unosiła się i opadała, jakże spokojne i beztroskie ma życie, pomyślał, dwadzieścia wspólnie spędzonych lat nie odcisnęło się na niej prawie wcale. W każdym romantycznym filmie mężczyzna pogłaskałby ukochaną po policzku, uśmiechnął się, jednak on jedynie spojrzał na nią zamyślony i ruszył w stronę łazienki w piżamie w delikatne błękitne i białe pasy. Założył popielate spodnie od garnituru i koszulę, nie miał w zwyczaju ubierać dżinsów czy dresów. Brzydził go ten styl ubioru, mężczyzna zawsze powinien prezentować klasę. W łazience, która połączona była z pokojem, umył zęby, uczesał się dokładnie i ogolił twarz, nie wyobrażał sobie posiadania niechlujnego zarostu, co zaczynało być modne. Wszystko musiało pozostać idealne. Przyjrzał się sobie w obszernym lustrze, które zajmowało ponad połowę ściany. Nadal był potężnej budowy, szeroki w barkach, niejeden trzydziestolatek mógłby pozazdrościć mu muskulatury. Na czole i w kącikach ust miał sporo zmarszczek, włosy z żywego brązu stały się żywym srebrem.
W przestronnej kuchni na dole, której okna wychodziły na ogród, zagotował wodę i zaczął robić śniadanie. Córce, tak jak od kilku miesięcy wolała, sałatkę, sobie jajecznicę i żonie razowe pieczywo z wędzoną piersią indyka.
Gwizdek zagrzmiał w jeszcze śpiącym domu hukiem organów. Zalana została sypana herbata earl gray w imbryku. Mężczyzna ustawił wszystko na stole i włączył pilotem nowoczesny gramofon z cyfrowym wejściem USB, w kuchni rozległa się subtelna muzyka fortepianu. Jego córka przewracała oczami na dźwięk jego ukochanej muzyki, z początku to ignorował, ale z czasem jej zachowanie stawało się coraz bardziej impertynenckie. Wystarczyła jedna rozmowa, podczas której ze stoickim spokojem wyraził swoje niezadowolenie, córka tylko raz spróbowała zawalczyć o swoje zdanie, ale zobaczywszy jego wzrok, zrozumiała, że ta bitwa i wszystkie przyszłe wojny zostały przegrane z kretesem.
Kiedy wrócił na piętro, żona właśnie siedziała na łóżku, nadal jest piękna, przemknęło mu przez myśl, jej uśmiech zawsze potrafił podnieść go na duchu. Brązowe włosy w kolorze orzecha laskowego, zielone oczy i naturalnie czerwone usta, a także dołeczki w policzkach. Ona kochała go bardziej niż on ją.
– Śniadanie gotowe. – Również uśmiechnął się, ale czysto mechanicznie.
Nie pamiętał, kiedy ostatnio coś sprawiło mu radość. Pozwolił żonie się przebrać, po czym udał się do pokoju córki, zapukał dwukrotnie i wszedł, kiedy usłyszał grzeczne „Proszę”.
– Śniadanie czeka na dole.
– Dziękuję, tato – odpowiedziała równie grzecznie i spokojnie.
Jedna rozmowa wystarczyła, pomyślał. Był dumny z wychowania swoich dzieci, nie wyobrażał sobie, żeby pod dachem trzymać dwa rozwrzeszczane, swawolne bachory, które mijał każdego dnia na ulicy. Syn Sebastian poszedł w jego ślady, wybrał medycynę i mieszkał już drugi rok poza domem, córka Klara jeszcze chodziła do liceum, również przejawiała odziedziczony po nim wysoki intelekt i po wstępnej rozmowie oznajmiła, że chce iść w kierunku prawa. Mężczyzna był zaskoczony, owszem, ale obrany kierunek był równie interesujący. Nie zapadła jeszcze żadna decyzja w sprawie uczelni, mimo to on wybrał już Uniwersytet Warszawski.
Usiadł przy stole w jadalni i popijał kawę, sprawdzał wczorajsze informacje giełdowe, w tym swoje konto maklerskie. Był zadowolony z obecnego poziomu akcji swoich firm i kilku, w które zainwestował. Kąciki jego ust powędrowały ku górze. Wykonał przelew w wysokości dwudziestu tysięcy czterystu trzydziestu sześciu złotych na konto macierzyste. Część z tych przychodów przelał na konto córki, które zostanie jej powierzone po ukończeniu studiów. Jeśli tylko zobaczy pierwsze symptomy zachłyśnięcia się majątkiem, odetnie jej dostęp.
Żona Lidia usiadła tuż obok niego, po prawej stronie, i położyła swoją dłoń na jego, wyłączył tablet i odłożył na lewy koniec stołu, Klara usiadła naprzeciwko. Po życzeniu sobie wzajemnie smacznego zjedli śniadanie.
*
Mężczyzna udał się do domu dziecka w Warszawie, jednego z wielu, jakie założył pod patronatem swojej fundacji Legion. Jego przodkowie nierzadko byli ważnymi personami w polityce czy wojsku. Nazwę wybrał przez wzgląd na dyscyplinę, szlachetność i siłę, wartości te kierowały nim w życiu. Tego samego nieraz oczekiwał od swoich wychowanków i współpracowników. Można było zawieźć go tylko dwa razy, pierwszy i ostatni.
– Dzień dobry, panu – przywitała się dyrektorka tej imponującej placówki, która została zagospodarowana z dawnego dworku szlacheckiego, wyremontowanego i dostosowanego do potrzeb młodych podopiecznych.
W tej jednej placówce znajdowało się trzydzieścioro pięcioro dzieci w przedziale wiekowym od trzech do osiemnastu lat. Idąc korytarzem razem z Janiną Schmidt, przywitał się z obiema opiekunkami, które pracowały w godzinach od siódmej do piętnastej, kolejne dwie przychodziły pojedynczo o piętnastej i o dwudziestej trzeciej. Pani Schmidt miała swój stały pokój w Dworku, jak nazywali go podopieczni, mężczyzna nie chciał, aby kobieta zostawała sama w razie nagłej sytuacji.
Dzieci były w salonie, gdzie właśnie spędzały dzień wolny. Pięcioletni Jakub podbiegł do mężczyzny z uśmiechem na twarzy i przywitał się jako pierwszy, wyciągając dłoń w górę.
– Miło cię widzieć, Jakubie. – Mężczyzna miał mocny głos, może chrapliwy i trochę straszny, ale chłopiec i tak szczerzył się zadowolony.
Przeszedł się po pokoju i przywitał z każdym z osobna, zamieniając jedynie kilka słów. Zawsze uważał podopiecznych za swoje dzieci, co prawda, nie adoptował żadnego, odkąd powstała placówka, ale starał się zapewnić im jak najlepsze warunki bytowe. Robił, co w jego mocy, aby dzieci zdobyły najlepsze wykształcenie, zapisywał je do prywatnych szkół, których był współwłaścicielem, opłacał czesne i zajęcia pozalekcyjne. Wiedział, że w czasie szkolnym dzieci pochłaniają wiedzę jak gąbka, dlatego nie żałował im niczego, czego pożałowało im życie.
Tego dnia były trzynaste urodziny Adrianny, która uwielbiała ponad wszystko tańczyć i aktywnie uczestniczyła w zajęciach baletowych. Zawsze z okazji urodzin ofiarowywał solenizantowi prezent, tym razem były to baletki i strój do tańca. Adrianna cieszyła się z odwiedzin opiekuna, ale od zawsze marzyła o posiadaniu mamy i taty, takiego jak ten mężczyzna, który opiekował się Dworkiem, w którym mieszkali.
– Podobno byli tu państwo i są tobą zachwyceni – powiedział z uśmiechem, jednak sam nie był w stanie zdobyć się na szczerą radość, na szczęście dzieci nie zdołały tego wychwycić, zaślepione swoim uwielbieniem. – Cieszysz się?
Dziewczynce popłynęły łzy i dziękowała opiekunowi z całego serca. Zapewniała, że się cieszy, była wdzięczna za te ostatnie pięć lat, które zmieniły jej życie.
Kiedy Adrianna miała osiem lat, opieka społeczna odebrała prawa rodzicielskie jej rodzicom, dziewczynka była zaniedbana, często chodziła głodna i brudna. Po obdukcji Mężczyzna dowiedział się, że dziewczynka była regularnie bita. I teraz, widząc, jaka jest szczęśliwa, po raz kolejny utwierdził się w przekonaniu, że to on miał rację, a nie Alicja.
Po opuszczeniu domu dziecka przez dziewczynkę fundacja Legion dalej będzie opłacała jej edukację, a po ukończeniu przez Adriannę osiemnastego roku życia pomoże w znalezieniu pracy lub rozwoju kariery.
Każdego chętnego do adopcji fundacja prześwietla pod względem materialnym, prawnym i karnym. Mężczyzna kładł na to duży nacisk, nie chciał, by dzieci znowu musiały przechodzić przez piekło czy stanowiły formę zarobku dla przybranych rodziców.
– Cieszę się twoim szczęściem. – Przypomniał sobie swoje dzieciństwo, które obfitowało w dostatek i szczęście. Obiecał sobie, że zapewni podopiecznym lepszą przyszłość niż ta, którą zaplanował dla nich los.
*
Nie wiedzieć czemu, umysł podsunął nauczycielowi jedno wspomnienie związane z matką. Pani Kruk opowiadała niegdyś synowi, że czasami zmarli kontaktują się z żywymi, aby w ten sposób poprosić o modlitwę, miało im to pomóc wydostać się z czyśćca, lub przekazać ważną wiadomość, ostrzec przed czymś niespodziewanym. Zawsze traktował to z rezerwą, jednak matka kilkukrotnie opowiadała, jak śnił się jej zmarły ojciec tuż przed śmiercią kogoś z rodziny. Zawsze chodziła wtedy podenerwowana i nie można było jej uspokoić. Mówiła do męża:
– Mówiłam ci, że ojciec mi się śnił. A to nigdy nie wróży niczego dobrego.
Bardzo poważnie do tego podchodziła. Chociaż relacje pani Kruk z ojcem były dobre, to był dla niej zwiastunem nieszczęść w rodzinie.
Idąc z kwiatami i zniczami drogą, którą pamiętał bardzo dokładnie, mijał nagrobki z datami 1912, 1889, 1954, wiele z nich było zaniedbanych, zapomnianych, dużo też nowych i dużo należących do dzieci. Niebo cały czas było szare, jakby szykowało się do spuszczenia litrów zimnej wody na nic niepodejrzewających ludzi, ale wstrzymywało się do najlepszego, czy też najgorszego momentu.
Bezbłędnie trafił na grób Alicji Kowalskiej, wyciosany z różowego marmuru, ze żłobionymi literami zdobionymi złotem i z czarno-białym zdjęciem przedstawiającym kobietę z delikatnym uśmiechem i błyskiem w oku. Sam grób był zadbany, najwidoczniej ktoś często tu przychodził, sprzątał, wymieniał kwiaty i dbał o niego. Kruk wstawił do marmurowego dzbana świeże kwiaty, poustawiał znicze i zabrał te starsze. Odmówił modlitwę w ciszy, słyszał jedynie dzwon dobiegający z kościoła Miłosierdzia Bożego, który wybijał południe. Oliwer mimowolnie spojrzał w kierunku kościoła, przez myśl przeszło mu, że wszystkie są budowane tak samo. Główna część i przyłączone do niego dwie mniejsze dla trumien.
Echo dzwonu niosące się po pustym cmentarzu mogło wprawić w parszywy nastrój, wywołać poczucie pustki i samotności. Pozwalało odwiedzającym dojść do refleksji, że i oni kiedyś skończą podobnie, i że nie są nieśmiertelni.
więcej..