Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pies Baskerville'ów - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pies Baskerville'ów - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 328 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ 1 SHER­LOCK HOL­MES

Tego ran­ka mój przy­ja­ciel sie­dział przy sto­le w ja­dal­ni. Ja oglą­da­łem przy ko­min­ku la­skę, zo­sta­wio­ną po­przed­nie­go wie­czo­ra przez nie­zna­ne­go nam go­ścia. Była to ład­na, moc­na la­ska z dużą gał­ką, oko­lo­na u dołu sze­ro­ką ob­rącz­ką z na­pi­sem: „Ja­ku­bów Mor­ti­me­ro­wi, MRCS, od przy­ja­ciół z C.C.H” oraz datą: 1884.

La­ska peł­na god­no­ści, po­waż­na, przy­po­mi­na­ła te, ja­kie daw­niej no­si­li le­ka­rze do­mo­wi.

– I cóż, Wat­so­nie – ode­zwał się do mnie Hol­mes – ja­kie wy­snu­wasz wnio­ski ze swo­ich oglę­dzin?

Hol­mes sie­dział ob­ró­co­ny do mnie ple­ca­mi, nie wi­dział, czym by­łem za­ję­ty.

– Skąd wiesz, co ro­bię? Go­tów je­stem uwie­rzyć, że masz oczy z tyłu gło­wy.

– Nie, ale mam przed sobą srebr­ny im­bryk, wy­po­le­ro­wa­ny jak zwier­cia­dło – od­parł.

– Po­wiedz mi więc, ja­kie re­flek­sje bu­dzi w to­bie la­ska na­sze­go go­ścia? Sko­ro nie za­stał nas wczo­raj i nie mamy po­ję­cia, jaki mógł być cel jego od­wie­dzin, ta przy­pad­ko­wa pa­miąt­ka na­bie­ra zna­cze­nia. Nie­chże się do­wiem, co wno­sisz z tego ka­wał­ka drew­na o jego wła­ści­cie­lu?

– Są­dzę – od­po­wie­dzia­łem, sto­su­jąc w mia­rę moż­li­wo­ści me­to­dę swe­go przy­ja­cie­la – że dok­tor Mor­ti­mer jest star­szym, wzię­tym i bar­dzo po­wa­ża­nym le­ka­rzem, sko­ro zna­jo­mi ob­da­rzy­li go ta­kim do­wo­dem uzna­nia.

– Do­brze – rzekł Hol­mes. – Wy­śmie­ni­cie.

– Są­dzę tak­że, iż, we­dług wszel­kie­go praw­do­po­do­bień­stwa, dok­tor Mor­ti­mer jest le­ka­rzem wiej­skim, od­wie­dza­ją­cym swo­ich cho­rych prze­waż­nie pie­szo.

– Dla­cze­go?

– Dla­te­go, że la­ska kie­dyś była bar­dzo ład­na, a te­raz wy­da­je się znisz­czo­na – nie wy­obra­żam jej so­bie w rę­kach le­ka­rza miej­skie­go. Że­la­zne oku­cie na koń­cu jest tak ścię­te, że nie­wąt­pli­wie kij słu­ży dok­to­ro­wi do czę­stych prze­cha­dzek.

– Do­sko­na­le, zu­peł­nie słusz­nie! – przy­ta­ki­wał Hol­mes.

– Poza tym są tu jesz­cze wy­ra­zy: „Od przy­ja­ciół z C.C.H.” Od­ga­du­ję, że cho­dzi tu o ja­kieś miej­sco­we sto­wa­rzy­sze­nie ło­wiec­kie… Dok­tor le­czył pew­nie człon­ków tego sto­wa­rzy­sze­nia, a oni, w do­wód wdzięcz­no­ści, ofia­ro­wa­li mu ten drob­ny upo­mi­nek.

– Wat­so­nie, prze­cho­dzisz sa­me­go sie­bie – rzekł Hol­mes, od­su­wa­jąc krze­sło i za­pa­la­jąc pa­pie­ro­sa.

– Mu­szę przy­znać, że we wszyst­kich ra­por­tach, ja­kie przy­go­to­wa­łeś ła­ska­wie z mo­ich skrom­nych prac, nie do­ce­ni­łeś wła­snych zdol­no­ści. Nie je­steś może sam przez się ja­śnie­ją­cą po­chod­nią, ale do­sko­na­ły z cie­bie prze­wod­nik w po­szu­ki­wa­niu świa­tła. Są lu­dzie, któ­rzy, nie bę­dąc ob­da­rze­ni ge­niu­szem, po­sia­da­ją jed­nak ta­lent bu­dze­nia go u in­nych. Wy­zna­ję, mój dro­gi, je­stem two­im dłuż­ni­kiem.

Hol­mes nig­dy jesz­cze nie prze­ma­wiał do mnie w ten spo­sób i mu­szę przy­znać, że jego sło­wa spra­wi­ły mi wiel­ką przy­jem­ność. Czę­sto by­wa­łem do­tknię­ty jego obo­jęt­no­ścią za­rów­no dla mego po­dzi­wu, jak i dla mo­ich usi­ło­wań, zmie­rza­ją­cych do roz­po­wszech­nie­nia jego me­to­dy de­duk­cji. Te­raz czu­łem dumę. Zdo­by­łem uzna­nie Hol­me­sa.

Po chwi­li mój przy­ja­ciel wziął mi z rąk la­skę i za­czął ją pil­nie oglą­dać. Na­gle rzu­cił pa­pie­ro­sa, pod­szedł do okna i za­brał się do ba­da­nia la­ski przez lupę.

– Cie­ka­we, cho­ciaż pro­ste – rzekł, po­wra­ca­jąc na ka­na­pę, gdzie usiadł w ulu­bio­nym za­głę­bie­niu.

– Do­strze­gam na tej la­sce parę wska­zó­wek…

– Czyż­by coś uszło mo­jej uwa­gi? – spy­ta­łem z pew­nym nie­do­wie­rza­niem. – Nie są­dzę, że­bym omi­nął ja­kiś waż­ny szcze­gół.

– Chy­ba więk­szość two­ich wnio­sków jest myl­na. Gdy mó­wi­łem, że sta­no­wisz dla mnie pod­nie­tę, zna­czy­ło to, iż stwier­dze­nie two­ich po­my­łek do­pro­wa­dza mnie przy­pad­ko­wo do od­kry­wa­nia praw­dy. Nie my­lisz się co do isto­ty rze­czy. Wła­ści­ciel la­ski jest nie­wąt­pli­wie le­ka­rzem wiej­skim i dużo cho­dzi pie­szo.

– Mia­łem za­tem ra­cję.

– Tak jest, pod tym wzglę­dem.

– I to wszyst­ko?

– Nie, nie mój dro­gi, nie wszyst­ko… by­najm­niej. Tyl­ko, wi­dzisz, mnie się na przy­kład zda­je, że praw­do­po­dob­nie ofia­ro­wa­na dok­to­ro­wi la­ska po­cho­dzi ra­czej od ze­spo­łu szpi­tal­ne­go niż od sto­wa­rzy­sze­nia ło­wiec­kie­go. Li­te­ry „C.C.” – to nie­wąt­pli­wie „Cha­ring Cross”.

– Może masz słusz­ność.

– Moje wy­ja­śnie­nie ma wszel­kie ce­chy praw­do­po­do­bień­stwa i, je­śli przyj­mie­my tę hi­po­te­zę, mamy nową prze­słan­kę, któ­ra po­zwo­li nam od­two­rzyć oso­bo­wość na­sze­go nie­zna­jo­me­go go­ścia.

– Do­brze, przy­pu­ść­my, że C.C.H. zna­czy „Cha­ring Cross Ho­spi­tal”, ja­kie inne wnio­ski moż­na z tego wy­snuć?

– Czyż nie na­su­wa ci się ża­den? Znasz moją me­to­dę. Za­sto­suj ją!

– Je­dy­nym oczy­wi­stym wnio­skiem jest fakt, że nasz nie­zna­jo­my prak­ty­ko­wał w mie­ście, za­nim prze­niósł się na wieś.

– Po­suń­my się da­lej w na­szych przy­pusz­cze­niach i idź­my cią­gle tym śla­dem. Co naj­praw­do­po­dob­niej dało spo­sob­ność do ofia­ro­wa­nia tego po­da­run­ku? Kie­dy przy­ja­cie­le Mor­ti­me­ra ze­bra­li skład­kę na upo­mi­nek? Nie­wąt­pli­wie mia­ło to miej­sce w chwi­li gdy dok­tor opusz­czał szpi­tal, żeby roz­po­cząć prak­ty­kę na wła­sną rękę. Wie­my już, był to po­da­ru­nek. Naj­pew­niej dok­tor po­rzu­cił miej­ski szpi­tal dla wiej­skiej prak­ty­ki. Czy za­tem zbyt śmia­łe by­ło­by na­sze twier­dze­nie, że po­da­ru­nek ofia­ro­wa­no wła­śnie z po­wo­du zmia­ny spo­so­bu ży­cia?

– Jest to bar­dzo praw­do­po­dob­ne.

– A te­raz, ze­chciej za­uwa­żyć, dok­tor Mor­ti­mer nie mógł na­le­żeć do ze­spo­łu sta­łych le­ka­rzy szpi­tal­nych. Na te po­sa­dy po­wo­ły­wa­ni są tyl­ko pierw­szo­rzęd­ni le­ka­rze lon­dyń­scy, a ci nie prze­no­szą się nig­dy na wieś. Kim­że był za­tem? Le­ka­rzem asy­sten­tem, czy­li zaj­mo­wał sta­no­wi­sko nie­wie­le wyż­sze niż star­si stu­den­ci. Opu­ścił zaś szpi­tal przed pię­ciu laty, masz datę na la­sce. Tak więc, twój po­waż­ny dok­tor w śred­nim wie­ku zni­ka jak wid­mo, mój dro­gi, a na jego miej­scu uka­zu­je nam się trzy­dzie­sto­la­tek, miły, skrom­ny, roz­tar­gnio­ny i po­sia­da­ją­cy psa, któ­re­go okre­ślił­bym mniej wię­cej jako więk­sze­go od jam­ni­ka a mniej­sze­go od bry­ta­na.

Uśmie­cha­łem się z nie­do­wie­rza­niem, gdy Hol­mes prze­chy­lił się w tył, pusz­cza­jąc pod su­fit kół­ka dymu.

– Nie mam spo­so­bu zbi­cia tego ostat­nie­go wy­wo­du – rze­kłem – ale nic ła­twiej­sze­go niż do­wie­dzieć się szcze­gó­łów, do­ty­czą­cych wie­ku i ka­rie­ry za­wo­do­wej dok­to­ra.

Zbli­ży­łem się do bi­blio­te­ki, wzią­łem z pół­ki Prze­wod­nik le­kar­ski i od­szu­ka­łem li­te­rę M.

Zna­la­złem kil­ku Mor­ti­me­rów, je­den z nich mógł być na­szym go­ściem. Prze­czy­ta­łem gło­śno: „Mo­tri­mer Ja­kub, M. R. C. S. 1882; Grim­pen, Dart­mo­or, De­von. Asy­stent – chi­rurg w szpi­ta­lu Cha­ring Cross od 1882 do 1884. Lau­re­at na­gro­dy Jack­so­na za pra­cę z dzie­dzi­ny pa­to­lo­gii po­rów­naw­czej „Czy dzie­dzicz­ność jest cho­ro­bą?”. Czło­nek – ko­re­spon­dent szwedz­kie­go To­wa­rzy­stwa Pa­to­lo­gicz­ne­go. Au­tor Kil­ku ka­pry­sów ata­wi­zmu („The Lan­cet”, 1882) Czy idzie­my z po­stę­pem? („Jo­ur­nal of Psy­cho­lo­gy”, ma­rzec 1883). Le­karz rzą­do­wy gmin: Grim­pen, Thorn­sley i High – Bar­row”.

– A więc o sto­wa­rzy­sze­niu ło­wiec­kim ani wzmian­ki – rzekł Hol­mes z drwią­cym uśmie­chem – ale jest le­karz wiej­ski, jak spryt­nie wnio­sko­wa­łeś. Chy­ba moje wy­wo­dy się po­twier­dzą.

Co do przy­miot­ni­ków, po­wie­dzia­łem, je­śli się nie mylę: miły, skrom­ny, roz­tar­gnio­ny. Otóż do­świad­cze­nie na­uczy­ło mnie, że po­da­run­ki otrzy­mu­je na tym świe­cie tyl­ko czło­wiek miły, je­dy­nie skrom­ny opusz­cza Lon­dyn dla osie­dle­nia się na wsi, a tyl­ko roz­tar­gnio­ny zo­sta­wi ci la­skę za­miast kar­ty wi­zy­to­wej po go­dzin­nym cze­ka­niu w two­im sa­lo­nie.

– A pies?

– Pies nosi za­zwy­czaj la­skę swe­go pana. Po­nie­waż jest cięż­ka, prze­to pies trzy­ma­ją moc­no w środ­ku, a śla­dy jego kłów są wy­raź­nie wi­docz­ne. Wska­zu­ją one, moim zda­niem, że szczę­ka jest za duża na jam­ni­ka, a za mała na bry­ta­na. To może… tak, do li­cha, to jest wy­żeł!

Mó­wiąc to Hol­mes wstał i krą­żył po po­ko­ju; na­raz za­trzy­mał się przed oknem, a w gło­sie jego dźwię­cza­ła taka sta­now­czość, iż spoj­rza­łem na nie­go zdu­mio­ny.

– Mój dro­gi, skąd ta pew­ność?

– Stąd po pro­stu, że wi­dzę tego psa u na­szych drzwi, a głos dzwon­ka oznaj­mia jego pana.

Nie od­chodź, pro­szę cię, Wat­so­nie. To prze­cież twój ko­le­ga za­wo­do­wy, two­ja obec­ność może być uży­tecz­na. Oto dra­ma­tycz­na chwi­la losu: sły­szysz na scho­dach kro­ki czło­wie­ka, wcho­dzą­ce­go w two­je ży­cie i nie wiesz, co ci przy­nie­sie; złą czy do­brą dolę. Cze­go może, chcieć dok­tor Ja­kub Mor­ti­mer, czło­wiek na­uki, od Sher­loc­ka Hol­me­sa, spe­cja­li­sty w kry­mi­na­li­sty­ce?

Pro­szę!

Po­stać na­sze­go go­ścia prze­ję­ła mnie zdu­mie­niem, gdyż spo­dzie­wa­łem się uj­rzeć ty­po­we­go le­ka­rza wiej­skie­go.

Dok­tor Mor­ti­mer był zaś bar­dzo wy­so­ki, szczu­pły, miał dłu­gi nos, za­krzy­wio­ny jak ha­czyk, wy­sta­ją­cy mię­dzy parą oczu sza­rych, prze­ni­kli­wych, bar­dzo bli­sko osa­dzo­nych i iskrzą­cych się za oku­la­ra­mi w zło­tej opra­wie. Ubra­ny był w tra­dy­cyj­ny, choć nie­co za­nie­dba­ny strój, przy­ję­ty przez le­ka­rzy; jego sur­dut był wy­tar­ty, spodnie w dole ob­szar­pa­ne.

Jak­kol­wiek mło­dy jesz­cze, ple­cy miał zgar­bio­ne, gło­wę po­chy­lo­ną na­przód; na jego twa­rzy ma­lo­wa­ła się wiel­ka do­bro­dusz­ność.

Wcho­dząc spo­strzegł la­skę w ręku Hol­me­sa i rzu­cił się ku nie­mu z ra­do­snym okrzy­kiem.

– Co za szczę­ście! – rzekł. – Nie by­łem pe­wien, gdzie ją zo­sta­wi­łem, tu­taj czy w biu­rze że­glu­gi. Za nic w świe­cie nie chciał­bym zgu­bić tej la­ski.

– Po­da­ru­nek, praw­da? – py­tał Hol­mes.

– Tak jest.

– Od szpi­ta­la Cha­ring Cross?

– Od kil­ku przy­ja­ciół stam­tąd… z oka­zji mego ślu­bu.

– Tam do li­cha! To nie­do­brze – ode­zwał się Hol­mes, po­trzą­sa­jąc gło­wą.

Dok­tor Mor­ti­mer zmru­żył oczy i spoj­rzał ze zdzi­wie­niem na mó­wią­ce­go.

– Nie­do­brze? Co? Dla­cze­go?

– Po­krzy­żo­wał pan na­sze wnio­ski. Mówi pan za­tem, że to po­da­ru­nek z oka­zji ślu­bu?

– Tak jest. Oże­ni­łem się i po­rzu­ci­łem szpi­tal, a wraz z nim wszel­ką na­dzie­ję prak­ty­ki kon­sul­ta­cyj­nej. Trze­ba było stwo­rzyć ogni­sko do­mo­we.

– Co praw­da – rzekł Hol­mes – nie po­my­li­li­śmy się znów tak bar­dzo. A te­raz, dok­to­rze Ja­ku­bie Mor­ti­me­rze…

– Prze­pra­szam, po pro­stu… je­stem skrom­nym le­ka­rzem.

– I wi­docz­nie czło­wie­kiem o za­cię­ciu na­uko­wym.

– Dy­le­tan­tem naj­wy­żej; zbie­ra­czem mu­sze­lek na wy­brze­żach wiel­kie­go nie­zna­ne­go oce­anu. Przy­pusz­czam; że mó­wię do pana Sher­loc­ka Hol­me­sa, nie zaś…

– Nie, oto mój przy­ja­ciel, dok­tor Wat­son.

– Bar­dzo mi przy­jem­nie. Sły­sza­łem czę­sto na­zwi­sko pana wy­mie­nia­ne we­spół z na­zwi­skiem pań­skie­go przy­ja­cie­la. Pa­nie Hol­mes, in­te­re­su­je mnie pan nie­sły­cha­nie. Rzad­ko zda­rza­ło mi się wi­dzieć czasz­kę tak sze­ro­ką jak pań­ska i do tego stop­nia roz­wi­nię­te guzy na­do­czo­do­ło­we.

Czy po­zwo­li mi pan prze­su­nąć pa­lec po szwie cie­mie­nio­wym? Od­lew pań­skiej czasz­ki, w za­stęp­stwie ory­gi­na­łu, był­by ozdo­bą każ­de­go mu­zeum an­tro­po­lo­gicz­ne­go. Nie pra­gnę by­najm­niej pań­skiej śmier­ci, ale przy­zna­ję, że na tę czasz­kę mam wiel­ką ocho­tę.

Hol­mes wska­zał krze­sło oso­bli­we­mu go­ścio­wi.

– Je­steś pan en­tu­zja­stą swo­je­go za­wo­du, po­dob­nie jak ja mo­je­go – rzekł. Od­ga­du­ję z pań­skie­go wska­zu­ją­ce­go pal­ca, że sam pan zwi­ja swo­je pa­pie­ro­sy. Pro­szę, niech się pan nie krę­pu­je.

Nasz gość wy­jął z kie­sze­ni bi­buł­kę oraz ty­toń i ze zdu­mie­wa­ją­cą spraw­no­ścią zwi­nął pa­pie­ro­sa. Pal­ce miał dłu­gie, zwin­ne i ru­chli­we, jak mac­ki owa­da.

Hol­mes mil­czał, ale jego wzrok, utkwio­ny upo­rczy­wie w na­szym go­ściu, mó­wił mi, do ja­kie­go stop­nia przy­bysz ten bu­dzi jego za­in­te­re­so­wa­nie.

– Przy­pusz­czam – ode­zwał się wresz­cie – że nie tyl­ko dla zba­da­nia mo­jej czasz­ki za­szczy­cił mnie pan swo­imi od­wie­dzi­na­mi wczo­raj i po­wró­cił pan dzi­siaj.

– Nie, nie, jak­kol­wiek rad je­stem nie­zmier­nie, że na­strę­czy­ła mi się taka spo­sob­ność. Przy­sze­dłem do pana, pa­nie Hol­mes, bo wy­zna­ję, iż nie je­stem czło­wie­kiem prak­tycz­nym, a nad­to dla­te­go, że sta­ną­łem wo­bec za­gad­ki za­rów­no po­waż­nej, jak i ta­jem­ni­czej. Po­nie­waż uwa­żam pana za dru­gie­go wśród naj­wy­traw­niej­szych bie­głych w Eu­ro­pie…

– Do­praw­dy! A czy wol­no wie­dzieć, kto ma za­szczyt być pierw­szy? – prze­rwał Hol­mes z lek­kim od­cie­niem go­ry­czy.

– Pra­ce pana Ber­til­lo­na za­wsze mu­szą od­dzia­ły­wać na umysł czło­wie­ka ce­nią­ce­go ści­słość na­uko­wą.

– A więc dla­cze­go nie uda­je się pan do nie­go po radę?

– Mó­wi­łem o ści­sło­ści na­uko­wej, co zaś do prak­tycz­nej stro­ny spra­wy pan je­steś je­dy­ny.

Spo­dzie­wam się, że mimo woli nie…

– Co­kol­wiek są­dzę – prze­rwał Hol­mes – bę­dzie le­piej, gdy damy temu wszyst­kie­mu spo­kój i wy­ja­śni mi pan, dok­to­rze, na­tu­rę za­gad­ki, któ­rej bez mo­jej po­mo­cy nie mo­żesz roz­wią­zać.ROZ­DZIAŁ 2 PRZE­KLĘ­TY RÓD

– Mam w kie­sze­ni rę­ko­pis – za­czął dok­tor.

– Spo­strze­głem to, gdy pan tyl­ko wszedł – od­parł Hol­mes.

– Rę­ko­pis ten jest bar­dzo sta­ry.

– Są­dzę, że po­cho­dzi z pierw­szej po­ło­wy XVIII wie­ku, je­śli nie jest pod­ro­bio­ny.

– Skąd pan wie?

– Z pań­skiej kie­sze­ni wy­sta­ją pa­pie­ry, a przez ten czas, gdy pan mó­wił, wi­dzia­łem frag­ment rę­ko­pi­su. Nie­świet­ny był­by to bie­gły, któ­ry by, wi­dząc to, nie mógł okre­ślić daty do­ku­men­tu – z do­kład­no­ścią oko­ło dzie­się­ciu lat. Może pan czy­tał moją mo­no­gra­fię na ten te­mat? Pań­ski rę­ko­pis jest mniej wię­cej z roku 1730.

– Z 1742, we­dług ści­słej daty – od­parł Mor­ti­mer, wy­do­by­wa­jąc go z kie­sze­ni. – Pa­pie­ry te po­wie­rzył mi sir Ka­rol Ba­ske­rvil­le, któ­re­go tra­gicz­na śmierć wy­wo­ła­ła trzy mie­sią­ce temu duże wzbu­rze­nie w De­von­shi­re. By­łem jed­no­cze­śnie jego le­ka­rzem i przy­ja­cie­lem. Czło­wiek wy­jąt­ko­we­go umy­słu, prze­ni­kli­wy, prak­tycz­ny, miał rów­nie trzeź­wą wy­obraź­nię jak ja. Jed­nak wie­rzył w ten do­ku­ment, a wia­ra ta przy­czy­ni­ła się do strasz­nej śmier­ci, jaką zgi­nął.

Hol­mes wy­cią­gnął rękę po rę­ko­pis i roz­ło­żył go na ko­la­nach.

– Spójrz, Wat­so­nie – rzekł, zwra­ca­jąc się do mnie – na to „s”, raz dłu­gie, to znów krót­kie. Jest to jed­na ze wska­zó­wek, któ­re po­zwo­li­ły mi okre­ślić datę.

Spoj­rza­łem przez jego ra­mię na po­żół­kły pa­pier i pra­wie za­ma­za­ne pi­smo.

Jako na­głó­wek wid­niał na­pis: Ba­ske­rvil­le Hall, a po­ni­żej wiel­ki­mi nie­kształt­ny­mi cy­fra­mi: 1742.

– Wi­dzę, że jest to jak­by ja­kieś spra­woz­da­nie.

– Tak, to opis pew­nej le­gen­dy, do­ty­czą­cej ro­dzi­ny Ba­ske­rvil­le’ów.

– Są­dzi­łem, że chce pan za­się­gnąć mo­jej rady w spra­wie now­szej i ma­ją­cej zna­cze­nie prak­tycz­ne.

– Wie­rzaj mi pan, że to spra­wa nowa i nie­zwy­kle na­glą­ca, któ­rą trze­ba ko­niecz­nie wy­ja­śnić w cią­gu dwu­dzie­stu czte­rech go­dzin. Rę­ko­pis, któ­ry przy­nio­słem ze sobą, jest krót­ki i ści­śle ze spra­wą zwią­za­ny. Pan po­zwo­li za­tem, że go prze­czy­tam.

Hol­mes wsu­nął się w głąb fo­te­la, splótł dło­nie i za­mknął oczy, przy­braw­szy po­sta­wę peł­ną re­zy­gna­cji.

Dok­tor Mor­ti­mer roz­ło­żył rę­ko­pis i gło­sem do­no­śnym, su­chym, czy­tał na­stę­pu­ją­cą sta­ro­daw­ną opo­wieść:

„O po­cho­dze­niu psa Ba­ske­rvil­le’ów krą­ży­ły róż­ne po­gło­ski. Po­nie­waż jed­nak je­stem po­tom­kiem Hu­go­na Ba­ske­rvil­le’a w pro­stej li­nii, a hi­sto­rię ni­niej­szą sły­sza­łem z ust swe­go ojca, któ­re­mu znów prze­ka­zał ją jego oj­ciec, prze­to spi­sa­łem ją, prze­ko­na­ny szcze­rze ojej praw­dzi­wo­ści

Chciał­bym, po­tom­ko­wie moi, aby­ście wie­rzy­li, że ta sama spra­wie­dli­wość, któ­ra ka­rze za grze­chy, umie rów­nież prze­ba­czać mi­ło­sier­nie i że nie ma tak strasz­ne­go prze­kleń­stwa na świe­cie, któ­re­go nie moż­na by oku­pić skru­chą i mo­dli­twą.

Z opo­wie­ści ni­niej­szej za­tem wy­cią­gnij­cie tę na­ukę, iż nie na­le­ży oba­wiać się skut­ków prze­szło­ści, lecz trze­ba stać się bacz­niej­szym w przy­szło­ści i uni­kać tych okrop­nych grze­chów, któ­re ścią­gnę­ły na na­szą ro­dzi­nę wiel­kie nie­szczę­ścia.

Wiedz­cie tedy, że w cza­sach woj­ny do­mo­wej (któ­rej hi­sto­rię, na­pi­sa­ną przez wiel­ce uczo­ne­go lor­da Cla­ren­do­na, po­le­cam go­rą­co wa­szej uwa­dze) za­mek Ba­ske­rvil­le był wła­sno­ścią Hu­go­na te­goż na­zwi­ska, czło­wie­ka ule­ga­ją­ce­go dzi­kim na­mięt­no­ściom, bez­boż­ne­go i roz­pust­ni­ka.

Są­sie­dzi by­li­by mu wy­ba­czy­li te błę­dy, wie­dząc, iż za­mek nig­dy nie był sie­dzi­bą świę­tych; jed­nak okru­cień­stwa, ja­kie po­peł­nił pod­czas hu­lasz­czych za­baw, sta­ły się przy­sło­wio­we w ca­łej oko­li­cy.

Zda­rzy­ło się, że ów Hu­gon za­pa­łał mi­ło­ścią (je­że­li okre­śle­nie to, uży­te w da­nym wy­pad­ku, nie bę­dzie pro­fa­na­cją) do cór­ki zie­mia­ni­na, któ­re­go grun­ta są­sia­do­wa­ły z po­sia­dło­ścią Ba­ske­rvil­le’ów. Ale pan­na, skrom­nie i po­boż­nie wy­cho­wa­na, uni­ka­ła wiel­bi­cie­la, zna­jąc jego złą sła­wę.

Pew­ne­go dnia, w wi­gi­lię świę­te­go Mi­cha­ła, ów Hu­gon z pię­ciu czy sze­ściu to­wa­rzy­sza­mi po­hu­la­nek pod­czas nie­obec­no­ści ojca i bra­ci wtar­gnął do ma­jąt­ku i po­rwał pan­nę. Przy­nió­sł­szy bran­kę do zam­ku, osa­dził ją w wie­ży, a sam udał się z kom­pa­na­mi do ja­dal­ni, by, jak zwy­kle, spę­dzić noc na pi­ja­ty­ce.

Nie­szczę­śli­wa dziew­czy­na była bli­ska obłę­du, sły­sząc w swym wię­zie­niu śpie­wy, wrza­ski i bluź­nier­stwa ucztu­ją­cych, któ­re do niej do­bie­ga­ły. Wresz­cie, zdję­ta śmier­tel­ną trwo­gą, zdo­by­ła się na czyn, przed któ­rym za­wa­hał­by się naj­od­waż­niej­szy męż­czy­zna. Wy­szła przez okno i, przy po­mo­cy ga­łę­zi blusz­czu, któ­ry okry­wał i okry­wa jesz­cze mur, zsu­nę­ła się po ryn­nie, po czym ucie­kła przez łąki do ro­dzi­ciel­skie­go ma­jąt­ku, od­da­lo­ne­go o trzy mile.

Wkrót­ce po­tem Hu­gon opu­ścił go­ści, aby za­nieść tro­chę ja­dła i pi­cia swej bran­ce – a może ży­wił i gor­sze za­mia­ry – lecz za­stał klat­kę pu­stą.

Na ten wi­dok, jak opę­ta­ny przez sza­ta­na, zbiegł w sza­lo­nym pę­dzie ze scho­dów, wpadł do ja­dal­ni, wsko­czył na stół, tłu­kąc ta­le­rze i krysz­ta­ły, i wo­bec prze­ra­żo­nych, na wpół pi­ja­nych bie­siad­ni­ków przy­siągł, że je­śli jesz­cze tej nocy zdo­ła schwy­tać zbie­głą dziew­czy­nę, za­prze­da czar­tu cia­ło i du­szę.

Przez chwi­lę obec­ni pa­trzy­li na nie­go w osłu­pie­niu, aż na­raz je­den, pod­lej­szy, a może bar­dziej pi­ja­ny od in­nych krzyk­nął, żeby pu­ścić psy goń­cze śla­dem pan­ny.

Pro­po­zy­cja przy­pa­dła do gu­stu Hu­go­no­wi, wy­le­ciał z zam­ku, wrzesz­cząc na sta­jen­nych, by mu osio­dła­li klacz, a na do­jeż­dża­czy, by wy­pu­ści­li psy z psiar­ni, po czym ci­snął psom chust­kę dziew­czę­cia i uszy­ko­wał je do bie­gu.

Czło­wiek klnąc a zwie­rzę­ta wy­jąc po­pę­dzi­li wśród bla­de­go świa­tła księ­ży­ca ku łą­kom.

Wszyst­ko to do­ko­na­ło się z tak bły­ska­wicz­ną szyb­ko­ścią, że bie­siad­ni­cy zra­zu nie zro­zu­mie­li, co za­szło. Nie­ba­wem jed­nak coś za­świ­ta­ło w ich za­mro­czo­nych umy­słach, uprzy­tom­ni­li so­bie, o co cho­dzi i po­wstał pie­kiel­ny ha­łas. Jed­ni wo­ła­li o pi­sto­le­ty, inni o ko­nie, dru­dzy znów o nowe bu­tel­ki wina. W koń­cu oprzy­tom­nie­li do resz­ty i wszy­scy, w licz­bie trzy­na­stu, do­sie­dli koni i pu­ści­li się w po­goń.

Księ­życ rzu­cał na zie­mię sre­brzy­ste bla­ski, a ko­nie pę­dzi­ły ga­lo­pem dro­gą, któ­rą mu­sia­ła po­dą­żać nie­szczę­śli­wa dziew­czy­na, chcąc się do­stać do domu.

Uje­cha­li tak ze dwie mile, gdy spo­tka­li noc­ne­go pa­stu­cha, pil­nu­ją­ce­go trzo­dy na łące, a mi­ja­jąc go krzyk­nę­li, czy nie wi­dział ści­ga­nej dziew­czy­ny. Opo­wieść nie­sie, że nie­bo­rak był tak wy­stra­szo­ny, iż nie mógł na ra­zie od­po­wie­dzieć; w koń­cu ob­ja­śnił: wi­dział mło­dą dziew­czy­nę i pę­dzą­ce za nią psy.

– Wi­dzia­łem jesz­cze wię­cej – do­dał – wi­dzia­łem dzie­dzi­ca z Ba­ske­rvil­le’u na czar­nej kla­czy, za nim le­ciał milcz­kiem pies tak ogrom­ny, że nie­chaj mnie Bóg ucho­wa, abym go spo­tkał na swej dro­dze.

Opo­je po­sła­li pa­stu­cha do wszyst­kich dia­błów i po­pę­dzi­li da­lej.

Lecz nie­ba­wem krew ścię­ła się w ich ży­łach. Na rów­ni­nie roz­legł się tę­tent ko­pyt koń­skich i czar­na klacz bez jeźdź­ca, okry­ta pia­ną, mi­nę­ła ich w pie­kiel­nym ga­lo­pie, wlo­kąc cu­gle za sobą.

Zdję­ci trwo­gą, jeźdź­cy sku­pi­li się, lecz po­go­ni nie za­nie­cha­li, jak­kol­wiek każ­dy z nich od­dziel­nie chęt­nie za­wró­cił­by ko­nia.

Ja­dąc już wol­niej, spo­tka­li na­resz­cie sfo­rę psów, któ­re, zna­ne z od­wa­gi i wszel­kich przy­mio­tów do­brej rasy, sta­ły wo­kół krza­ka i prze­raź­li­wie wyły nad kra­wę­dzią głę­bo­kie­go wą­wo­zu.

Nie­któ­re za­czy­na­ły się co­fać, inne, z na­je­żo­ną sier­ścią, ze śle­pia­mi na­bie­gły­mi krwią, okrą­ża­ły wą­wóz.

Gro­no męż­czyzn, już zu­peł­nie otrzeź­wio­nych, za­trzy­ma­ło się. Więk­szość nie mia­ła od­wa­gi za­pusz­czać się da­lej, lecz trzej naj­śmiel­si zje­cha­li w dół wą­wo­zu. Roz­sze­rzał się w tym miej­scu znacz­nie: tu, na dość ob­szer­nej po­lan­ce, wzno­si­ły się dwa z owych wiel­kich ka­mie­ni, ja­ki­mi nie­któ­re za­po­mnia­ne ludy zna­czy­ły w daw­nych cza­sach miej­sca swe­go po­by­tu.

zie­mi le­ża­ła bez ży­cia dziew­czy­na. Wi­docz­nie tu­taj upa­dła i sko­na­ła ze znu­że­nia i trwo­gi. Na jej wi­dok oraz na wi­dok wy­cią­gnię­tych o parę kro­ków da­lej zwłok Hu­go­na Ba­ske­rvil­le’a, trzej śmiał­ko­wie ska­mie­nie­li.

Nad tru­pem Hu­go­na stał po­twór – czar­ne wiel­kie zwie­rzę; przy­po­mi­nał psa, ale o roz­mia­rach, ja­kich nikt jesz­cze nie wi­dział.

Po­twór miał kły za­pusz­czo­ne w gar­dło Hu­go­na; w chwi­li gdy trzej męż­czyź­ni się zbli­ża­li, wy­rwał szmat cia­ła z szyi tru­pa i zwró­cił ku przy­by­łym swe ogni­ste śle­pia i pasz­czę bro­czą­cą krwią…

Trój­ka jeźdź­ców, prze­raź­li­wie krzy­cząc, po­pę­dzi­ła cwa­łem z po­wro­tem przez rów­ni­nę.

Utrzy­mu­ją, że je­den z nich umarł jesz­cze tej sa­mej nocy, a dwaj po­zo­sta­li po­pa­dli w obłęd.

Tak brzmi, sy­no­wie moi, opo­wieść o pierw­szym uka­za­niu się psa, któ­ry od owe­go cza­su stał się prze­kleń­stwem i pla­gą na­sze­go rodu.

Spi­sa­łem tę opo­wieść, bo wzmian­ki i do­my­sły wzbu­dza­ją za­wsze wię­cej trwo­gi niż rze­czy do­kład­nie zna­ne.

Nie moż­na za­prze­czyć, że kil­ku człon­ków na­szej ro­dzi­ny zgi­nę­ło śmier­cią gwał­tow­ną, na­głą i ta­jem­ni­czą. Po­win­ni­śmy jed­nak ufać w nie­skoń­czo­ną do­broć opatrz­no­ści, któ­ra rzad­ko kie­dy ka­rze nie­win­nych w trze­cim lub czwar­tym po­ko­le­niu – tak mówi Pi­smo Świę­te.

Po­le­cam was, sy­no­wie moi, opie­ce tej opatrz­no­ści i ra­dzę uni­kać, przez ostroż­ność, cho­dze­nia w po­bli­żu owe­go wą­wo­zu, zwłasz­cza w go­dzi­nach noc­nych, kie­dy pa­nu­je moc złe­go du­cha.

Hi­sto­rię tę spi­sał Hu­gon Ba­ske­rvil­le dla swo­ich sy­nów Ro­ge­ra i Jana, za­le­ca­jąc wszak­że, aby pod żad­nym po­zo­rem nie po­wta­rza­li opo­wie­ści po­wyż­szej sio­strze swo­jej, Elż­bie­cie”.

Dok­tor Mor­ti­mer, ukoń­czyw­szy czy­ta­nie, pod­niósł oku­la­ry na czo­ło i zwró­cił spoj­rze­nie na Sher­loc­ka Hol­me­sa.

Ten ziew­nął, ci­snął reszt­kę pa­pie­ro­sa w ogień i spy­tał la­ko­nicz­nie:

– I cóż?

– Czy ta hi­sto­ria nie wy­da­je się panu zaj­mu­ją­ca?

– Owszem; dla ama­to­ra ba­jek o że­la­znym wil­ku.

Dok­tor Mor­ti­mer wy­jął z kie­sze­ni sta­ran­nie zło­żo­ny dzien­nik.

– Te­raz, pa­nie Hol­mes, po­czę­stu­je­my pana czymś śwież­szym. Oto nu­mer pi­sma „De­von Co­un­ty Chro­nic­le”, z dnia 15 maja br., za­wie­ra­ją­cy szcze­gó­ły śmier­ci sir Ka­ro­la Ba­ske­rvil­le’a, któ­ry zmarł kil­ka dni przed tym.

Mój przy­ja­ciel po­chy­lił się nie­co na­przód, a wy­raz jego twa­rzy wy­ka­zał pew­ne za­ję­cie.

Nasz gość po­pra­wił oku­la­ry i za­czął:

„Na­gła śmierć sir Ka­ro­la Ba­ske­rvil­le’a, któ­re­go wy­mie­nia­no jako kan­dy­da­ta stron­nic­twa li­be­ral­ne­go z Mid-De­von w zbli­ża­ją­cych się wy­bo­rach, po­grą­ży­ła w smut­ku całe hrab­stwo. Jak­kol­wiek sir Ka­rol krót­ki czas miesz­kał w Ba­ske­rvil­le Hall, to prze­cież uj­mu­ją­cym obej­ściem i wiel­ką szczo­dro­bli­wo­ścią zdo­był przy­wią­za­nie oraz sza­cu­nek wszyst­kich, któ­rzy go zna­li.

W tych cza­sach no­wo­bo­gac­kich po­cie­sza­ją­cy jest wi­dok po­tom­ka sta­re­go rodu, któ­ry, mimo cięż­kich przejść, zdo­łał do­ro­bić się ma­jąt­ku i przy­wró­cić daw­ną świet­ność ro­dzin­ne­go gniaz­da.

Sir Ka­rol, jak wia­do­mo, za­ro­bił znacz­ne sumy w po­łu­dnio­wej Afry­ce. Roz­trop­niej­szy od tych, któ­rzy spe­ku­lu­ją do­pó­ty, do­pó­ki koło for­tu­ny nie od­wró­ci się, zre­ali­zo­wał wszyst­kie swo­je pla­ny i po­wró­cił do An­glii. Za­le­d­wie dwa lata mi­nę­ły od chwi­li, kie­dy za­miesz­kał w Ba­ske­rvil­le Hall, a wia­do­mo jest wszyst­kim, że no­sił się z za­mia­rem od­bu­do­wy zam­ku i za­pro­wa­dze­nia dal­szych ulep­szeń w go­spo­dar­stwie rol­nym. Śmierć nie po­zwo­li­ła urze­czy­wist­nić tych pla­nów, po­wzię­tych na wiel­ką ska­lę. Bę­dąc bez­dziet­ny pra­gnął, żeby cala oko­li­ca ko­rzy­sta­ła z jego ma­jąt­ku; wie­lu opła­ku­je jego przed­wcze­sny zgon.

Nie­jed­no­krot­nie na szpal­tach na­szej ga­ze­ty zda­wa­li­śmy spra­wę z jego szczo­drych da­rów na róż­ne cele do­bro­czyn­ne w hrab­stwie.

Śledz­two nie mo­gło wy­ja­śnić do­kład­nie oko­licz­no­ści, któ­re to­wa­rzy­szy­ły śmier­ci sir Ka­ro­la Ba­ske­rvil­le’a, ale roz­pro­szy­ło przy­najm­niej pew­ne po­gło­ski zro­dzo­ne z za­bo­bo­nu.

Sir Ka­rol był wdow­cem i ucho­dził pod pew­ny­mi wzglę­da­mi za dzi­wa­ka. Po­mi­mo znacz­nej for­tu­ny, żył bar­dzo skrom­nie, a jego służ­ba skła­da­ła się z mał­żeń­stwa na­zwi­skiem Bar­ry­mo­re; mąż był lo­ka­jem, żona go­spo­dy­nią.

Ze­zna­nia ich, po­twier­dza­ne przez kil­ku przy­ja­ciół, wska­zu­ją, że od pew­ne­go cza­su sir Ka­rol sil­niej nie­do­ma­gał. Tra­pi­ły go sen­sa­cje ser­co­we, ob­ja­wia­ją­ce się na­głym bled­nię­ciem, na­pa­da­mi dusz­no­ści i roz­stro­ju ner­wo­we­go.

Dok­tor Mor­ti­mer, przy­ja­ciel i le­karz nie­bosz­czy­ka, zło­żył ze­zna­nie w tym sa­mym du­chu.

Fak­ty w tym wy­pad­ku są bar­dzo pro­ste. Co wie­czór, przed uda­niem się na spo­czy­nek, sir Ka­rol prze­cha­dzał się po słyn­nej alei ci­so­wej w Ba­ske­rvil­le Hall. Mał­żon­ko­wie Bar­ry­mo­re stwier­dzi­li zgod­nie w ze­zna­niach, że taki był zwy­czaj ich pana.

Czwar­te­go maja sir Ka­rol oznaj­mił, iż wy­jeż­dża na­za­jutrz do Lon­dy­nu i po­le­cił Bar­ry­mo­re’owi, aby za­pa­ko­wał jego rze­czy. Wie­czo­rem wy­szedł na zwy­kłą prze­chadz­kę, pod­czas któ­rej za­wsze pa­lił cy­ga­ro.

prze­chadz­ki tej już nie po­wró­cił.

O pół­no­cy Bar­ry­mo­re, wi­dząc, że drzwi przed­sion­ka zam­ku są jesz­cze otwar­te, za­nie­po­ko­ił się i, za­pa­liw­szy la­tar­kę, po­szedł szu­kać pana. Dzień był dżdży­sty, więc z ła­two­ścią od­na­lazł śla­dy nóg sir Ka­ro­la na roz­mię­kłej zie­mi w alei. W po­ło­wie tej alei znaj­du­je się furt­ka, któ­ra wy­cho­dzi na mo­cza­ry. Głęb­sze w tym miej­scu śla­dy wska­zy­wa­ły, że sir Ka­rol za­trzy­mał się tu­taj. Na­stęp­nie pod­jął wi­docz­nie znów prze­chadz­kę, bo jego zwło­ki zna­le­zio­no znacz­nie da­lej.

Pe­wien szcze­gół ze­zna­nia Bar­ry­mo­re’a po­zo­sta­je jesz­cze nie­wy­ja­śnio­ny: kształt śla­dów zmie­nił się z chwi­lą, kie­dy sir Ka­rol Ba­ske­rvil­le mi­nął furt­kę: zda­wa­ło się, że da­lej szedł na pal­cach.

Nie­da­le­ko, na mo­cza­rach znaj­do­wał się wów­czas nie­ja­ki Mur­phy, Cy­gan, han­dlarz koni, lecz, jak sam ze­znał, był zu­peł­nie pi­ja­ny. Sły­szał krzy­ki, nie mógł jed­nak wska­zać, skąd po­cho­dzi­ły.

Na zwło­kach sir Ka­ro­la nie stwier­dzo­no żad­nych śla­dów gwał­tu, jak­kol­wiek ra­port le­ka­rza wspo­mi­na o nie­zwy­kłym kon­wul­syj­nym wy­krzy­wie­niu twa­rzy – wy­krzy­wie­niu tak strasz­nym, że zra­zu dok­tor Mor­ti­mer nie chciał wie­rzyć, iż istot­nie to jego przy­ja­ciel i pa­cjent leży przed nim. Wy­ja­śnio­no jed­nak, że jest to ob­jaw zda­rza­ją­cy się czę­sto w wy­pad­kach dusz­ni­cy i śmier­ci spo­wo­do­wa­nej ata­kiem ser­ca. Oglę­dzi­ny zwłok taką wła­śnie przy­nio­sły dia­gno­zę, a sę­dzia śled­czy po­twier­dził wy­ja­śnie­nie le­kar­skie.

Ra­dzi je­ste­śmy z ta­kie­go wy­ni­ku śledz­twa. Spad­ko­bier­ca sir Ka­ro­la po­wi­nien jak naj­ry­chlej osiąść na zam­ku i pro­wa­dzić da­lej, prze­rwa­ne w taki tra­gicz­ny spo­sób, dzie­ło swe­go po­przed­ni­ka. Gdy­by pro­za­icz­ny ra­port sę­dzie­go nie zni­we­czył osta­tecz­nie ro­man­tycz­nych opo­wie­ści, krą­żą­cych po oko­li­cy, nie moż­na by wca­le wy­dzier­ża­wić Ba­ske­rvil­le Hall.

Spad­ko­bier­cą nie­bosz­czy­ka jest – je­że­li żyje jesz­cze – Hen­ryk Ba­ske­rvil­le, syn naj­młod­sze­go bra­ta sir Ka­ro­la. Ostat­nie li­sty mło­dzień­ca były wy­sy­ła­ne z Ame­ry­ki. Za­rzą­dzo­no od­po­wied­nie środ­ki ce­lem od­na­le­zie­nia go i za­wia­do­mie­nia o dzie­dzic­twie, ja­kie nań spa­dło”.

Dok­tor Mor­ti­mer zło­żył dzien­nik i wsu­nął go do kie­sze­ni.

– Ta­kie są, pa­nie Hol­mes, pu­blicz­nie wia­do­me szcze­gó­ły śmier­ci sir Ka­ro­la Ba­ske­rvil­le’a – rzekł.

– Dzię­ku­ję panu – od­parł Hol­mes – za zwró­ce­nie mo­jej uwa­gi na ten wy­pa­dek, zaj­mu­ją­cy pod nie­jed­nym wzglę­dem. Za­uwa­ży­łem wów­czas nie­któ­re wzmian­ki w dzien­ni­kach, ale by­łem nie­sły­cha­nie za­ję­ty spra­wą dro­gich ka­mie­ni, któ­re zgi­nę­ły w Wa­ty­ka­nie, tak że zo­bo­jęt­nia­łem na ra­zie na wszyst­ko, co się dzia­ło w An­glii. Po­wia­da pan więc, że ten ar­ty­kuł za­wie­ra wszyst­ko, o czym wie pu­blicz­ność?

– Tak jest.

– Pro­szę, niech pan mi te­raz po­wie to, cze­go pu­blicz­ność nie wie. – Hol­mes wsu­nął się znów w fo­tel, splótł dło­nie, a jego twarz przy­bra­ła wy­raz po­wa­gi i obo­jęt­no­ści.

– Czy­niąc za­dość pań­skie­mu żą­da­niu – mó­wił dok­tor Mor­ti­mer, któ­ry za­czął już oka­zy­wać zde­ner­wo­wa­nie – opo­wiem to, cze­go nie mó­wi­łem ni­ko­mu. Mil­cza­łem wo­bec sę­dzie­go, bo czło­wiek na­uki za­wa­ha się nie­raz, za­nim przy­zna się pu­blicz­nie, że po­dzie­la po­wszech­ny za­bo­bon.

Kie­ro­wał mną też i ten wzgląd, że, jak słusz­nie pi­sze dzien­nik, nie­po­dob­na by­ło­by wy­dzier­ża­wić po­sia­dło­ści, gdy­by jesz­cze co­kol­wiek wzmo­gło strasz­ną sła­wę tej sie­dzi­by. Z tych dwóch po­wo­dów uwa­ża­łem za sto­sow­ne po­wie­dzieć mniej, niż wie­dzia­łem; ale z pa­nem mogę być szcze­ry.

Rów­ni­na jest pra­wie nie­za­miesz­ka­na, a tych, któ­rzy są­sia­du­ją ze sobą, łą­czą bli­skie sto­sun­ki. Oto przy­czy­na mo­jej za­ży­ło­ści z sir Ka­ro­lem Ba­ske­rvil­le’m. Z wy­jąt­kiem pana Fran­klan­da w La­fter Hall i pana Sta­ple­to­na, przy­rod­ni­ka, nie ma w pro­mie­niu kil­ku mil lu­dzi wy­kształ­co­nych.

Sir Ka­rol lu­bił sa­mot­ność, ale jego cho­ro­ba zbli­ży­ła nas wza­jem­nie, a wspól­ne za­mi­ło­wa­nie do na­uki utrwa­li­ło to zbli­że­nie. Sir Ka­rol po­czy­nił w Afry­ce dużo ob­ser­wa­cji na­uko­wych i spę­dzi­li­śmy ra­zem nie­je­den miły wie­czór, roz­pra­wia­jąc o ana­to­mii Busz­me­nów czy Ho­ten­to­tów.

W cią­gu ostat­nich kil­ku mie­się­cy do­strze­głem u sir Ka­ro­la wzma­ga­ją­ce się co­raz bar­dziej ner­wo­we roz­draż­nie­nie. Le­gen­da, któ­rą prze­czy­ta­łem przed chwi­lą, prze­śla­do­wa­ła go do tego stop­nia, że nic na świe­cie nie zmu­si­ło­by go do wyj­ścia w nocy poza kra­tę par­ku. Jak­kol­wiek wyda się to panu nie­praw­do­po­dob­ne, sir Ka­rol był szcze­rze prze­świad­czo­ny, iż okrut­ne fa­tum cią­ży nad jego ro­dem.

Myśl o cią­głej obec­no­ści złe­go du­cha ści­ga­ła go nie­ustan­nie. Czę­sto za­py­ty­wał mnie, czy pod­czas noc­nych wy­cie­czek nie do­strze­głem ja­kiejś fan­ta­stycz­nej po­sta­ci, nie sły­sza­łem szcze­ka­nia psa. Ostat­nie py­ta­nie za­da­wał mi nie­jed­no­krot­nie, za­wsze drżą­cym z emo­cji gło­sem.

Przy­po­mi­nam so­bie do­sko­na­le drob­ne zaj­ście, któ­re się zda­rzy­ło na kil­ka ty­go­dni przed jego śmier­cią. Za­je­cha­łem pew­ne­go wie­czo­ra przed za­mek i za­sta­łem sir Ka­ro­la w drzwiach przed­sion­ka. Ze­sko­czy­łem z po­wo­zu i sta­ną­łem na wprost przy­ja­cie­la, gdy na­raz za­uwa­ży­łem, że jego oczy z wy­ra­zem naj­okrop­niej­szej trwo­gi pa­trzy­ły gdzieś poza moje ra­mię. Od­wró­ci­łem się i zdo­ła­łem do­strzec na za­krę­cie dro­gi coś trud­ne­go do okre­śle­nia, przy­po­mi­na­ją­ce­go wiel­kie czar­ne cie­lę.

Ka­rol był tym zja­wi­skiem tak wzbu­rzo­ny i za­nie­po­ko­jo­ny, że mu­sia­łem pójść na miej­sce, gdzie zwie­rzę się uka­za­ło i prze­szu­kać za­ro­śla. Zwie­rzę znik­nę­ło bez śla­du.

Zda­rze­nie to wy­war­ło na nim strasz­ne wra­że­nie. Spę­dzi­łem z nim cały wie­czór i wów­czas dla wy­tłu­ma­cze­nia swych emo­cji po­wie­rzył mo­jej pie­czy rę­ko­pis, któ­ry panu prze­czy­ta­łem. Wspo­mi­nam o tym zaj­ściu dla­te­go tyl­ko, że na­bie­ra pew­ne­go zna­cze­nia ze wzglę­du na póź­niej­szą tra­ge­dię; na ra­zie nie przy­wią­zy­wa­łem do nie­go więk­szej wagi i uwa­ża­łem strach mo­je­go przy­ja­cie­la za nie uspra­wie­dli­wio­ny.

Na sku­tek mo­ich na­le­gań sir Ka­rol po­sta­no­wił je­chać do Lon­dy­nu. Wie­dzia­łem, że cho­ru­je na ser­ce, a nie­usta­ją­ca trwo­ga, w ja­kiej żył – choć­by jej po­wód był uro­jo­ny – źle wpły­wa­ła na jego zdro­wie. Miej­skie roz­ryw­ki mo­gły po­dzia­łać do­bro­czyn­nie.

Tego sa­me­go zda­nia był pan Sta­ple­ton, nasz wspól­ny przy­ja­ciel.

W ostat­niej chwi­li na­stą­pi­ła strasz­na ka­ta­stro­fa.

W noc zgo­nu sir Ka­ro­la lo­kaj przy­słał po mnie chłop­ca sta­jen­ne­go – Per­kin­sa, a po­nie­waż nie spa­łem jesz­cze, w go­dzi­nę po wy­pad­ku by­łem w Ba­ske­rvil­le Hal­le.

Po­twier­dzi­łem oso­bi­ście wszyst­kie fak­ty opi­sa­ne w śledz­twie; śle­dzi­łem śla­dy kro­ków w alei ci­so­wej, wi­dzia­łem przy furt­ce miej­sce, gdzie nie­bosz­czyk się za­trzy­mał; za­uwa­ży­łem zmia­nę kształ­tu śla­dów, wi­dzia­łem że na pia­sku nie ma in­nych śla­dów prócz śla­dów bu­tów Bar­ry­mo­re’a, po czym zba­da­łem tru­pa, któ­re­go jesz­cze nikt nie do­tknął.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: