Pies ogrodnika. Agencja Detektywistyczna CZAJKA - ebook
Pies ogrodnika. Agencja Detektywistyczna CZAJKA - ebook
Tajemnicze morderstwo, nielegalna miłość i miasteczko pełne podejrzanych
Co zrobić, kiedy mąż cię zdradza? Możesz spróbować go przechytrzyć, a potem… założyć kobiecą agencję detektywistyczną!
Gaja jest zmuszona, by zmienić swoje pozornie poukładane życie. Wspiera ją przebojowa rudowłosa modelka Klara i najlepsza przyjaciółka – urzędniczka Matylda. Pech (albo szczęście?) sprawia, że właśnie wtedy w Milanówku zostaje popełnione morderstwo. Ofiarą jest uczennica liceum, a agencja Czajka dostaje pierwsze zlecenie: ma udowodnić niewinność jedynego podejrzanego – przystojnego nauczyciela matematyki, którego właśnie aresztowano.
By rozwikłać tajemnicę morderstwa, Gaja wchodzi w konflikt z miejscową policją i będzie musiała stawić czoło uczuciom, o których dawno zapomniała.
Czy przyłapanie męża na zdradzie może być początkiem mrożącej krew w żyłach przygody detektywistycznej? Jak najbardziej! Wciągający, napisany z ogromną lekkością i dowcipem kryminał Katarzyny Gacek zapewni Wam rozrywkę na najwyższym poziomie. A przy okazji przekona Was, że… w kobietach siła! Polecam!
Alek Rogoziński
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6483-0 |
Rozmiar pliku: | 823 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ostatnia niedziela stycznia przyniosła temperaturę poniżej zera i porywisty wiatr, który szarpał gałęziami drzew w miejskim parku, łopotał reklamowymi banerami i przenikał przez najgrubsze okrycia nielicznych, kulących się z zimna przechodniów. Żeby opuścić dom w taką pogodę, trzeba mieć naprawdę ważny powód, toteż ulice Milanówka, w ciągu dnia opustoszałe, wieczorem wymarły zupełnie.
Zbliżała się dwudziesta, kiedy na Modrzewiowej pojawiła się dziewczyna. Szła szybko, zgarbiona, jedną ręką przyciskając do ciała cienką puchową kurteczkę, a drugą przytrzymując na głowie kaptur. Wiatr jednak niewiele sobie robił z jej wysiłków. Kilka razy udało mu się wśliznąć pod ubranie, zatrzepotać krótką spódnicą w czerwoną kratę i podrażnić szczupłe nogi w nierozsądnie cienkich rajstopach.
Było jasne, że dziewczyna marznie, jednak gdyby ktoś przyjrzał jej się z bliska, nie zauważyłby na jej twarzy irytacji czy zniechęcenia, tylko radosne podekscytowanie.
Justyna owinęła się szczelniej kurtką i przyspieszyła. Nie dlatego, że bała się spóźnienia, wyszła z domu wystarczająco wcześnie. Nie dlatego też, by rozgrzać się ruchem. Po prostu nie mogła się już doczekać, kiedy go zobaczy. Pierwszy raz mieli być ze sobą sam na sam i ta perspektywa bardzo ją podniecała.
Na tę chwilę czekała od dawna i trochę już straciła nadzieję, że się wydarzy. Aż tu nagle, zupełnie niespodziewanie, on zaproponował, żeby się spotkali. Co prawda miejsce, które wybrał, było dość dziwne, jednak kiedy sama próbowała wymyślić inne, lepsze, nic nie przychodziło jej do głowy. Przecież żadna kawiarnia czy restauracja nie wchodziły w grę. Nie mogli pozwolić, żeby ktoś zobaczył ich razem. Jeszcze nie teraz.
Dziewczyna pokonała kolejne kilkadziesiąt metrów i zatrzymała się przed zardzewiałą furtką, przytwierdzoną grubym łańcuchem do krzywego słupka. Łańcuch, spięty kłódką, sprawiał solidne wrażenie, jednak płot, którym otoczona była działka, składał się głównie z mniejszych i większych dziur. Można się było przez nie bez trudu dostać na posesję, w głębi której majaczyła ciemna bryła zrujnowanej willi Krysin. To miejsce, nieprzyjemne za dnia, teraz, wieczorem, mogło przejmować grozą, ale Justyna widziała w nim tylko oryginalne miejsce sekretnej schadzki.
Dziewczyna znalazła w płocie dziurę na tyle dużą, by ostre druty siatki nie podarły jej kurtki, i ostrożnie się przez nią prześliznęła. Słabe światło ulicznej latarni wydobywało z mroku fragment ponurego, zapuszczonego ogrodu i rozpadający się drewniany garaż. Justyna minęła ruderę i po popękanych płytach starej ścieżki ruszyła w kierunku willi. Nie zamierzała na razie wchodzić do środka, pomyślała jednak, że ściany budynku osłonią ją od wiatru.
Zatrzymała się przy drzwiach domu, wypaczonych i obdrapanych. Rozejrzała się szybko, żeby sprawdzić, czy on się już czasem nie pojawił, a ponieważ nikogo nie zauważyła, sięgnęła do opalizującej jak skóra węża nerki, którą miała przypiętą w pasie, wyjęła z niej komórkę i sprawdziła godzinę.
Do spotkania pozostało jeszcze osiem minut. Długie osiem minut, w czasie których będzie umierać z niepewności, czy on na pewno się pojawi, co będzie miał jej do zaproponowania i przede wszystkim – czy ją pocałuje.
Włączyła aparat w telefonie, zmieniła ustawienie na selfie i zaczęła przyglądać się krytycznie swojej twarzy. Ocena wypadła zadowalająco – makijaż, który za dnia byłby zdecydowanie zbyt mocny, teraz sprawiał interesujące wrażenie. Mocno podkreślone oczy, grube od tuszu rzęsy i pociągnięte intensywną, czerwoną szminką usta ładnie wydobywały jej twarz z półmroku.
Na wszelki wypadek sięgnęła znowu do torebki, wyjęła z niej pomadkę i szybkim ruchem poprawiła wargi.
– Idealnie – szepnęła, wrzucając szminkę z powrotem w czarną czeluść nerki.
Miała tam również odłożyć komórkę, ale w ostatniej chwili cofnęła dłoń i ponownie włączyła telefon. Ikonka galerii zdjęć zamrugała do niej prowokująco i choć Justyna czuła, że to nie jest dobry moment, otworzyła album z ostatnio nagranymi plikami. Przerzuciła szybko kilka banalnych selfie i zatrzymała się na filmie, na którego początkowej klatce widać było fragment nagiego, dziewczęcego ciała. Jej ciała.
„Jak dobrze, że puściłam to tylko do Dominiki”, pomyślała z ulgą. Gdyby się pospieszyła i rozesłała nagranie reszcie klasy, ich relacja mogłaby się popsuć nieodwracalnie.
Justyna przesunęła palec na ikonkę kosza i właśnie miała usunąć plik, pozbywając się w ten sposób dowodu swojej desperacji i głupoty, kiedy tuż za sobą usłyszała kroki.
Serce zatrzepotało jej w piersi w ten charakterystyczny dla zakochanych, słodko-bolesny sposób. Jednocześnie zalała ją fala ulgi i uniesienia. Oto spełniało się jej marzenie. Przyszedł! Nie wystawił jej do wiatru! Zależy mu na niej!
Zdążyła pomyśleć, że właśnie zaczyna się nowy rozdział w jej życiu, kiedy na głowę dziewczyny spadł cios.
Nie był na tyle mocny, żeby uszkodzić czaszkę, właściwie nawet Justyny nie ogłuszył, spowodował jednak okropny ból, który natychmiast rozlał się na kark, szyję i ramiona. Dziewczyna jęknęła i, oszołomiona, osunęła się na kolana. Do oczu cisnęły jej się łzy, ale irracjonalna myśl, że płacząc, zrujnowałaby sobie makijaż, kazała jej rozpaczliwie zaciskać powieki.
Chwilę potem poczuła dotyk czegoś miękkiego. Zanim zrozumiała, co się dzieje, było za późno – na jej szyi zacisnął się miękki materiał i stojący za nią napastnik zaczął ją dusić. Szarpnęła się gwałtownie, próbując się wyrwać. Zdołała wygiąć ciało na tyle, żeby sięgnąć ręką za siebie i przeorać paznokciami policzek kogoś, kto właśnie odbierał jej życie, ale sił, żeby się uwolnić, nie wystarczyło.
Ostatnie, co poczuła przed śmiercią, to intensywny zapach ulubionej wody kolońskiej swojego ukochanego mężczyzny.ROZDZIAŁ 1
Tynk odchodził od muru wielkimi, nierównymi płatami, pozostawiając po sobie czerwone jak otwarta rana plamy cegieł. Gaja przesunęła lunetę w prawo. W wizjerze mignęły deski, którymi zabito okno, a potem popękane betonowe tralki tarasu.
Zrujnowana willa na posesji naprzeciwko chyliła się ku upadkowi, co przejmowało Gaję niewypowiedzianym smutkiem. Może dlatego, że domu, w którym sama teraz mieszkała, o mało nie spotkał podobny los?
Powoli prowadziła lunetę dalej. Nagle na pierwszym planie mignęło jej coś ciemnego i opierzonego, jednak kiedy spróbowała przybliżyć obraz, ptak zniknął z pola widzenia. Nie dlatego, że odleciał, po prostu przesadziła z powiększeniem.
Po raz kolejny przekonywała się, że nie jest łatwo ustawić tak precyzyjny sprzęt. Z poprzednią lunetą radziła sobie świetnie, ale ta była nowa i Gaja potrzebowała czasu, żeby się do niej przyzwyczaić. Teraz musiała poświęcić dłuższą chwilę, żeby dobrać odpowiednią ostrość i kąt nachylenia, aż w końcu się udało – w lunecie pojawił się dzięcioł duży.
Jeszcze odrobinę podkręciła ostrość i ptak w wizjerze nabrał barw. Czerń beretu na jego głowie stała się głęboka i połyskliwa, a czerwona plamka na potylicy rozbłysła jak namalowana lakierem do paznokci.
Dzięcioł bujał się na drutach wypełnionego słoniną karmnika i co chwila zanurzał dziób w tłuszczu. Gaja mimowolnie się uśmiechnęła. Uwielbiała obserwować ptaki. Pociągało ją nie tylko to, jak wyglądają, ale też jak się zachowują. I podczas gdy jej koledzy ptasiarze jeździli po kraju, uganiając się za kolejnymi rzadkimi gatunkami, by z dumą odhaczyć je na swoich listach, Gaja wolała poznawać fascynujące zwyczaje tych pospolitych, które miała na wyciągnięcie ręki. Czy raczej lornetki.
Ten akurat osobnik pojawiał się w ich ogrodzie przez całą zimę dość regularnie, najczęściej o tej dziwnej, popołudniowej porze. Kiedy Gaja po powrocie z pracy szła do sypialni, żeby zamienić garsonkę na dżinsy i sweter i choć na chwilę przyłożyć oko do lunety, prawie zawsze udawało jej się go namierzyć.
Od strony rosnącej niedaleko jodły nadleciała sikorka bogatka. Choć dużo mniejsza od dzięcioła, niewiele sobie z niego robiła. Przycupnęła po drugiej stronie karmnika i bezstresowo przystąpiła do konsumpcji.
Nagle oba spłoszone ptaki poderwały się gwałtownie, pozostawiając po sobie nerwowo kołyszącą się konstrukcję. Na ulicy zaparkował samochód – luksusowy czarny mercedes o nobliwym wyglądzie. Za kierownicą auta siedział mąż Gai, Artur.
To, że nie wjeżdża na posesję i nie wprowadza samochodu do garażu, oznaczało, że wpadł do domu tylko na chwilę. Artur, prezes funduszu inwestycyjnego, pracował dużo i intensywnie, w domu bywając rzadko, co Gai właściwie nie przeszkadzało. Ani organizacyjnie, bo ze wszystkim sama świetnie potrafiła dać sobie radę, ani emocjonalnie – szesnaście lat po ślubie trudno mówić o czymś takim jak tęsknota.
Mimo że nie widywali się często – a może właśnie dlatego – Gaja uważała, że są stosunkowo szczęśliwym i zgranym małżeństwem. Jeżeli zdarzały się między nimi nieporozumienia, to głównie z powodu niechęci Gai do pudrowania rzeczywistości. Wszystko, co jej się nie podobało, komunikowała natychmiast, prosto w oczy. Kiedyś takie konfrontacje kończyły się kłótniami, a kłótnie – seksem, teraz działo się to coraz rzadziej, ale i tak ich układ funkcjonował całkiem nieźle.
„Ciekawe, po co wrócił”, pomyślała. „Pewnie skończyły mu się świeże koszule w biurze i przyjechał, żeby się przebrać…”. Na szczęście droga z centrum Warszawy, gdzie mieściła się siedziba jego firmy, do Milanówka zajmowała niecałe pół godziny. Oczywiście autostradą, bo przebijanie się przez Pruszków drogą krajową numer 719 wydłużało podróż o dwa, czasami trzy kwadranse.
Odruchowo przesunęła lunetę w stronę auta. Przybliżenie było tak duże, że nagle poczuła się, jakby siedziała w środku. Tuż przed jej oczami wyrosła kierownica i wskaźniki deski rozdzielczej. Pojawiły się też dłonie jej męża, mocne, męskie, które tak bardzo lubiła, i fragment ekranu jego komórki. Właśnie pisał esemes. Kiedy skończył, wysłał tekst, który automatycznie przesunął się na ekranie w górę. I choć całego nie można było odczytać, w polu widzenia lunety znalazła się ostatnia linijka, składająca się z czerwonych emotikonowych serduszek.
Gaja sięgnęła po swój telefon, pewna, że wysłana przez męża wiadomość zaraz wyświetli się na ekranie jej komórki. „Jakie to miłe – pomyślała – że po tylu latach małżeństwa ciągle przydarzają mu się takie romantyczne drobnostki”.
Artur sięgnął na tylne siedzenie po marynarkę. Zamiast ją założyć, narzucił tylko na ramiona i nie zważając na przenikliwy chłód, ruszył w kierunku furtki, a Gaja wciąż wpatrywała się w trzymaną w dłoni komórkę, która nie dawała żadnego znaku życia.
Mąż wszedł do ogrodu.
Pewnie nie mam zasięgu, pomyślała Gaja. Orange w ich okolicach działał dość niemrawo. Włączyła telefon, żeby to sprawdzić. A kiedy zobaczyła na górze ekranu solidne trzy kreski sieci, zaczęło do niej docierać, że być może serca wysłane przez Artura wcale nie były adresowane do niej.
Gaja nigdy nie unikała konfrontacji. Jeśli tylko wyczuła tlący się gdzieś pod powierzchnią konflikt, prowokowała, by doprowadzić do odkrycia kart, a zaatakowana, potrafiła odpowiedzieć ostro i celnie. Postępowała tak i w życiu zawodowym, i prywatnym, dlatego teraz postanowiła po prostu zapytać Artura, do kogo przed chwilą wysłał esemes. Nie bała się tego pytania. Była pewna, że usłyszy racjonalną i wiarygodną odpowiedź. Wyjaśnianie takich sytuacji natychmiast i niedawanie pola wyobraźni było taktyką, która od początku ich małżeństwa świetnie się sprawdzała.
Zeszła więc do połowy schodów i przechylona lekko przez barierkę obserwowała, jak mąż wchodzi do przedpokoju i odkłada kluczyki do ciężkiej ceramicznej misy, na której brzegu przycupnęły dwie szkliwione na szaro figurki wróbli.
– Artur – odezwała się spokojnie.
Mężczyzna odwrócił się, a pytanie, które miała zadać Gaja, uwięzło jej w gardle. Bo na twarzy męża przez moment zobaczyła coś, czego się nie spodziewała – wyraz błogiego rozmarzenia. I choć błyskawicznie wrócił do rzeczywistości, intuicja podpowiedziała Gai, żeby wiedzę o esemesie na razie zachować dla siebie.
– Ja tylko na chwilę – uprzedził Artur, ruszając w kierunku schodów. – Za godzinę muszę być z powrotem w firmie.
– Co masz? – starała się, żeby jej głos zabrzmiał normalnie.
– Spotkanie z Biskupskim. Jest w Polsce tylko do końca tygodnia, a mamy sporo rzeczy do omówienia.
Artur wyminął ją, nie dotykając. Patrzyła, jak wchodzi na piętro, przeskakując po dwa stopnie, jakby nagle ubyło mu lat, i znika w sypialni, a potem bez zastanowienia ruszyła za nim.
Ich sypialnia była jasnym, przestronnym pomieszczeniem, w którym oprócz podwójnego łóżka mieściły się również: toaletka Gai, dwa fotele, stojak na marynarki i zamontowana przy oknie luneta.
Kiedy Gaja weszła do pokoju, Artur stał tyłem do drzwi i właśnie zdejmował krawat. Na łóżku leżała rzucona niedbale marynarka, a obok niej – telefon komórkowy. Gaja ukradkiem wyłączyła swój i wsunęła go do kieszeni dżinsów.
– Nie widziałeś mojego telefonu?
Artur popatrzył na nią z nieobecnym wyrazem twarzy.
– Nie – nieznacznie wzruszył ramionami.
– Zadzwonisz?
Mąż wzniósł oczy w górę, żeby podkreślić, jak bardzo nie na rękę jest mu poświęcanie czasu na duperele, po czym podszedł do łóżka i jedną ręką rozpinając koszulę, drugą włączył swoją komórkę i wybrał numer. Gaja zmarszczyła brwi, udając, że nasłuchuje. Ale, co oczywiste, odpowiedziała jej cisza.
– Gdzie ja go posiałam?
– Znajdzie się. – Artur ruszył w stronę łazienki, ciągle z telefonem w dłoni. Gaja zastąpiła mu drogę.
– Mogę na chwilę? – spytała.
Udał, że nie rozumie.
– Możesz co?
– Twoją komórkę. Inaczej nie znajdę swojej.
Podał jej iPhone z wyraźnym ociąganiem.
– Tylko mi zaraz odnieś. Czekam na ważny telefon.
– Jasne. Jaki kod?
Artur, ostrzeżony kiedyś przez znajomego komputerowca, że telefon komórkowy jest jak klucz do firmy, co kilka tygodni zmieniał symbol dostępu. I nie były to litery N, Z, M czy W, tylko wyjątkowo skomplikowane kombinacje, na których rozszyfrowanie w pięciu próbach Gaja nie miała szans.
– Wpiszę ci.
Przejechał palcem po kropkach tak szybko, że nie udało się jej zapamiętać wzoru. Ale nie musiała. Miała teraz w ręku odblokowany aparat, wystarczyło go tylko utrzymać w stanie aktywności. Spokojnie ruszyła do wyjścia i dopiero kiedy zamknęła za sobą drzwi sypialni, gwałtownie przyspieszyła. Zbiegając po schodach, zastanawiała się gorączkowo, gdzie najlepiej się ukryć, żeby w spokoju przeszukać telefon męża.
Wpadła do salonu, wcisnęła swoją komórkę między poduszki kanapy, potem wróciła do holu, chwyciła z wieszaka kurtkę i wyśliznęła się na ganek, który znajdował się dokładnie po przeciwnej stronie domu niż sypialnia. Kiedy stała w tym miejscu, przyklejona plecami do ściany i dodatkowo ukryta pod półokrągłym daszkiem, nie było szans, żeby Artur ją z góry zobaczył.
Ściskając iPhone w drżących ze zdenerwowania dłoniach, wzięła głęboki oddech, zupełnie jakby miała wskoczyć do basenu na główkę.
Nigdy wcześniej tego nie robiła. Nigdy nie szpiegowała męża. Nie dlatego, że była aż tak pewna swojego związku, bo doświadczenia jej bliższych i dalszych znajomych uczyły, że niczego nie można być pewnym stuprocentowo. Po prostu uważała, że pewnych rzeczy się nie robi. Uczciwość i otwartość – tych reguł starała się przestrzegać. Mimo to teraz, postawiona nagle w tak zaskakującej sytuacji, bez wahania obie te zasady schowała w kieszeń. Dlaczego? Bo chciała wiedzieć. Musiała wiedzieć. Nie mogła pozwolić, żeby jej wyobraźnia zaczęła na tak idealnej pożywce wyprawiać harce.
Z ciężkim sercem otworzyła folder wiadomości.
Bała się, że mąż usunął esemesa, i równocześnie miała nadzieję, że to zrobił.
A jednak nie, nie zdążył.
Ostatnia wiadomość z komórki Artura została wysłana pod numer „KSIĘGOWA” i rzeczywiście kończyła się linijką czerwonych serc. Gaja odruchowo je policzyła. Osiem. Osiem pieprzonych serduszek.
A wcześniej tekst, który nie pozostawiał złudzeń: „Tęsknię. Całuję. Będę wieczorem”.
Na informację o zdradzie męża można zareagować różnie.
Można dostać histerii lub popaść w otępienie, można teatralnie zemdleć lub udawać, że nic się nie stało. Natomiast Gaja zareagowała wkurwem. Strasznym, kosmicznym wkurwem. W pierwszym odruchu chciała po prostu pobiec na górę, rzucić się na Artura i wydrapać mu oczy. Tylko że wtedy nieodwołalnie zaprzepaściłaby szansę na odkrycie tożsamości KSIĘGOWEJ. A to z tej całej historii interesowało ją najbardziej.
– Jeden, dwa, trzy… – słowa chrzęściły jej między zębami jak piach z nieumytej sałaty, mimo to liczenie trochę ją uspokoiło.
Udało jej się dzięki temu powstrzymać przed zaatakowaniem męża, jednak kolejnego impulsu opanować już nie potrafiła i – choć nie było w tym krzty konsekwencji – z całej siły walnęła telefonem Artura o ziemię. Czuła, że tylko jakaś forma dewastacji sprawi, że sama nie rozpadnie się na kawałki.
Niestety gest okazał się pusty i jałowy. iPhone w pancernym etui odbił się od kafli, którymi wyłożony był ganek, podskoczył raz, potem drugi, i znieruchomiał, wystawiając do góry, niczym szczęśliwy kociak, podbrzusze nienaruszonego ekranu.
Gaja w pierwszym odruchu chciała dobić telefon obcasem, na szczęście w ostatniej chwili się opanowała. Zdała sobie sprawę, że zniszczenie komórki Artura nic jej nie da. Bo tak naprawdę nie są jej potrzebne zwłoki telefonu, tylko informacje na temat KSIĘGOWEJ, które być może uda się z niego wydobyć.
Właśnie miała się schylić, żeby podnieść aparat z ziemi, kiedy usłyszała trzaśnięcie furtki i energiczne:
– Cześć, mamo!
Ścieżką prowadzącą do domu zbliżała się Helena, ich córka.
Helena była szczupła i wysoka. Miała długie blond włosy związane w koński ogon, a na nosie okulary w grubych czarnych oprawkach. W krótkiej, intensywnie żółtej puchowej kurtce, czarnych wąskich dżinsach i czarnych traperach wyglądała jak jakiś egzotyczny ptak brodzący.
Chodziła do ósmej klasy prywatnej podstawówki, która mieściła się po drugiej stronie torów. Bliskość szkoły – Gaja rano pokonywała ten dystans samochodem w dziesięć minut, a i to głównie dlatego, że na jedynym wiadukcie w okolicy często tworzyły się korki – w znaczący sposób ułatwiała im życie. Praktycznie od dwóch lat Helena wracała do domu sama, co dawało Gai dużą elastyczność w organizowaniu swojego czasu pracy.
Dziewczynka była coraz bliżej. Gaja z przyklejonym do ust sztucznym uśmiechem patrzyła, jak córka wchodzi na ganek.
Helena zatrzymała się przed matką i wyjęła z uszu słuchawki, stały element życia nastolatka i przedmiot nienawiści rodziców i nauczycieli. Nie istnieje chyba nic bardziej denerwującego niż próba nawiązania kontaktu z młodym człowiekiem, który ma uszy zapchane dźwiękami, wypluwanymi prosto na bębenki.
– Wychodzisz gdzieś? – zainteresowała się córka.
Pytanie oznaczało, że po pierwsze, nie zauważyła, jak matka ciska telefonem o ziemię, a po drugie, że jest w wyjątkowo kontaktowym nastroju. To pierwsze bardzo Gaję ucieszyło, to drugie – średnio. Za żadne skarby nie chciała przeciągać tej rozmowy.
– Nie idę – wyjaśniła szybko. – Szukam komórki – postanowiła trzymać się swojego kłamstwa.
– Tutaj? – zdziwiło się dziecko.
Gaja rozłożyła ręce.
– Chyba mi wypadła z kieszeni, kiedy wracałam do domu.
Córka popatrzyła na matkę z niedowierzaniem. Dla kogoś, komu telefon praktycznie przyrósł do dłoni, zgubienie go musiało się wydawać co najmniej dziwne. Ale rodzice są od tego, żeby się zachowywać w niezrozumiały sposób.
– Widziałam samochód taty. Jest w domu?
Gaja tylko skinęła głową. Bała się, że każde słowo dotyczące Artura, które padnie z jej ust, będzie miało siłę eksplozji.
– Super! To mi przejrzy esej z anglika – ucieszyła się Helena. – Jutro ostatni termin oddania.
I weszła do domu.
Gaja natychmiast schyliła się po komórkę męża, ale kiedy ją podniosła, ekran był już ciemny i martwy. W ciągu tych kilku bezcennych minut, które poświęciła na rozmowę z córką, telefon zdążył się z powrotem zablokować.
„No nic – pomyślała. – Następnym razem”.
Bo do rozmowy z Arturem na temat KSIĘGOWEJ postanowiła się przygotować w sposób perfekcyjny.ROZDZIAŁ 2
Na biurku przed Matyldą leżała kartka w kratkę, wyrwana ze służbowego notesu, na której rano jak zwykle wypisała sobie listę zadań. Metoda była trochę archaiczna, takie listy świetnie można przecież robić w Excelu, ale Matylda lubiła mieć rozpiskę na papierze. Wykreślanie kolejnych punktów mocnym, zdecydowanym ruchem długopisu działało na nią motywująco.
Teraz, kwadrans przed końcem pracy, z dziesięciu punktów do wykreślenia pozostał już tylko jeden. Przez chwilę przyglądała się linijce, którą wypisała swoim zamaszystym, bogatym w ozdobniki charakterem pisma: „Telefon komendant materiały do biuletynu”. Bowiem do obowiązków Matyldy, szefowej i aktualnie jedynej pracownicy Zespołu do spraw Komunikacji Społecznej, należało między innymi przygotowywanie Miejskiego Biuletynu Informacyjnego.
Odkąd rok wcześniej przejęła go po odchodzącej na emeryturę koleżance i zaczęła wprowadzać swoje pomysły, rozdawana za darmo gazetka stawała się coraz bardziej popularna, a im lepiej rozchodził się jej nakład, z tym większym zapałem Matylda oddawała się pracy nad kolejnymi numerami.
Objętość biuletynu wynosiła zaledwie osiem stron, jednak Matylda czuła się jak wydawca jakiegoś prestiżowego magazynu, umieszczając obok suchych i nieatrakcyjnych urzędowych informacji takie perełki jak wiersze lokalnych poetów, przepisy kulinarne czy… kronikę kryminalną.
Z tej ostatniej pozycji była szczególnie dumna. Co miesiąc otrzymywała od komendanta komisariatu wykaz wszystkich policyjnych interwencji, do których doszło na terenie miasta, a następnie opracowywała je w tak sensacyjnej formie, że „Kronika kryminalna” wyrosła na najbardziej popularną rubrykę biuletynu.
Sięgnęła po telefon i wybrała numer komisariatu. Prawie natychmiast w słuchawce rozległ się mocny kobiecy głos.
– Policja Milanówek, słucham!
Te trzy słowa, wypowiedziane w rytmie musztry, sprawiły, że Matylda poczuła nieodpartą potrzebę stanięcia na baczność.
– Cześć, ciociu, to ja! – oświadczyła zamiast tego dziarsko. – Mogę z komendantem?
Choć oficjalnie Zdzisława, młodsza siostra jej matki, pełniła w milanowskim komisariacie funkcję sekretarki, nieoficjalnie w hierarchii służbowej plasowała się dużo wyżej, trzymając całą instytucję silną ręką.
– A ty mu po co głowę zawracasz? – burknęła, jednak zanim Matylda zdążyła się wytłumaczyć, odpowiedziała za nią. – Pewnie znowu te głupoty do gazetki… Jakby mało miał na głowie.
– Ciociu, ja wiem, ale to moment jest. Zresztą gdyby nie miał czasu, mógłby poprosić kogoś innego, żeby przygotował materiały… – Jeszcze nie skończyła mówić, a już czuła, że się zagalopowała. Bo „kogoś innego” zabrzmiało zupełnie jak „ciebie, ciociu”. A sugerowanie, że Zdzisława miałaby poświęcić choć minutę swojego cennego czasu „gazetce”, zakrawało na świętokradztwo.
Bo ciotka od początku, odkąd Matylda wymyśliła kryminalną rubrykę, kręciła nosem i narzekała, że dodatkowa robota, że komendant przemęczony, a w ogóle to, co się dzieje na komisariacie, powinno na nim pozostać. Komendant początkowo również nie był zwolennikiem dokładania sobie obowiązków, jednak kiedy Matylda pokazała mu projekt rubryki z jego zdjęciem przy tekście, nagle zapałał chęcią współpracy i nawet negatywne nastawienie Zdzisławy nie przeszkodziło w realizacji projektu.
– Poprosić – prychnęła kobieta. – Poprosić to on może o kawę. Zresztą i tak bez sensu rozmawiamy, bo go nie ma.
– A kiedy będzie? – nie poddawała się Matylda.
– Nie wiem. Ale przekażę mu, że dzwoniłaś – zapewniła Zdzisława łaskawie.
Tyle że Matylda nie ufała ciotce za grosz.
Więc najpierw się rozłączyła, a potem wybrała numer komórki komendanta. Trzeba było od razu dzwonić bezpośrednio do niego, pomyślała, wsłuchując się w przerywany sygnał w słuchawce…
Niestety po sześciu piknięciach włączyło się nagranie: „Tu Jerzy Chabior, komendant policji w Milanówku. Proszę o pozostawienie wiadomości. Dziękuję”.
Odchrząknęła.
– Panie komendancie, Matylda Żukowska z tej strony, urząd miasta – starała się mówić miło i stanowczo zarazem. – Za kilka dni chciałabym oddać biuletyn do druku, dlatego się przypominam w związku z materiałami od pana. I gdyby mi pan mógł podesłać jeszcze wasz komunikat o zaginięciu Justyny Wysockiej, to też byśmy go umieścili w numerze. Pozdrawiam.
Odłożyła komórkę na biurko. Miała nadzieję, że komendant wyrobi się do końca tygodnia. Inaczej musiałaby przesunąć druk. Nie mogła przecież wypuścić biuletynu bez kryminałków. A tym bardziej bez ogłoszenia o zaginięciu tej dziewczyny.
Cały Milanówek interesował się tą sprawą. Co prawda Justyna sprowadziła się do miasta całkiem niedawno, ale chodziła przecież do miejscowego liceum, miała tu już znajomych, sporo osób ją kojarzyło. I choć Matylda nie łudziła się, że informacja na temat jej zaginięcia wydrukowana w biuletynie coś zmieni, to chciała pokazać, że jako urząd miasta trzymają rękę na pulsie i aktualne problemy mieszkańców są im bliskie.
Przez uchylone drzwi swojego pokoju zauważyła zbliżającego się korytarzem burmistrza. Natychmiast się wyprostowała i dyskretnym ruchem przesunęła kartkę z listą zadań na sam środek blatu, tak żeby dziewięć wykreślonych punktów nie umknęło uwadze szefa. Bo choć sama przed sobą niechętnie się do tego przyznawała, temu między innymi służyła lista. Czyli codziennemu udowadnianiu innym, jak wydajną, skuteczną i niezastąpioną jest pracownicą.
Burmistrz Milanówka, niski, korpulentny mężczyzna pod pięćdziesiątkę, o zgorzkniałym wyrazie twarzy, wszedł do środka zaskakująco energicznym krokiem. Matylda chciała wstać, ale powstrzymał ją gestem ręki.
– Szybkie pytanie – powiedział dziwnie zachrypniętym głosem. – Kiedy puszcza pani biuletyn do druku?
– W przyszłym tygodniu. Czekam już tylko na materiały od komendanta – usprawiedliwiła się.
– No właśnie z tym przychodzę – odchrząknął. – Komendant nie żyje.
Zasłoniła dłonią usta, żeby nie krzyknąć.
– Ale jak to? – jęknęła, kompletnie zdezorientowana. – Przecież… przecież… – zacięła się.
– Też jestem w szoku – przyznał burmistrz.
Matylda szybko uporządkowała myśli.
– To musi być pomyłka – powiedziała stanowczo. – Dzwoniłam przed chwilą na komisariat, tam nic nie wiedzą.
– A ja właśnie dostałem informację z Grodziska. Wypadek samochodowy. Śmierć na miejscu – westchnął burmistrz, a Matylda dopiero teraz zauważyła, że jest blady jak ściana. – W biuletynie musimy puścić nekrolog. Plus krótki życiorys, zdjęcia, wspomnienia współpracowników…
Matylda skinęła głową.
– Oczywiście – zapewniła.
Burmistrz położył jej rękę na ramieniu.
– Dziękuję. Na panią zawsze mogę liczyć.
I odszedł, a Matylda poczuła, że po policzkach spływają jej łzy.
Nie, nie znała komendanta aż tak dobrze, żeby po nim płakać, ale świadomość, że w czasie kiedy słuchała jego głosu nagranego na sekretarce, mężczyzna już nie żył, kompletnie ją rozbiła.
Wyciągnęła z pudełka kilka chusteczek naraz, wytarła nos i policzki i wzięła do ręki kartkę z listą rzeczy do zrobienia. Przez chwilę przyglądała się ostatniej pozycji. Potem sięgnęła po długopis i zamiast przekreślić ostatnie zdanie, zaczęła starannie rysować wokół niego grubą ramkę. „Jakie to straszne – pomyślała ze smutkiem. – Człowiek jest, jest… i nagle go nie ma”.ROZDZIAŁ 3
Podczas gdy Artur szykował się na wieczorne wyjście, Gaja krążyła po kuchni. Kreśląc ósemki jak zwierzę w klatce, próbowała znaleźć odpowiedź na pytanie: co teraz?
Instynkt podpowiadał jej, że musi działać natychmiast. Żadnego odkładania, przeciągania, nic z tych rzeczy. Sprawę trzeba jak najszybciej wyjaśnić i uciąć w zarodku. Choć pewności, że to zarodek, niestety nie miała.
„Tęsknię. Całuję. Będę wieczorem”…
Dziś wieczorem.
Taka okazja, żeby namierzyć KSIĘGOWĄ, mogła się prędko nie powtórzyć.
Ale śledzenie męża wielkim, czerwonym, rzucającym się w oczy jak pryszcz na nosie panny młodej land roverem, którego zresztą sam jej kupił, było pomysłem karkołomnym.
„Co zrobić? – zastanawiała się gorączkowo. – Co zrobić?”
Szukając natchnienia, wyjrzała przez okno, a jej wzrok padł na płot oddzielający ich ogród od ogrodu sąsiadów. Parkan składał się z drewnianych sztachet, w prześwitach między deskami mignęło coś srebrnego…
Gaja sięgnęła po telefon.
Zbliżała się osiemnasta. Matylda właśnie skończyła przeczesywanie internetu w poszukiwaniu informacji o komendancie i postanowiła wreszcie iść do domu, kiedy jej telefon komórkowy, leżący obok klawiatury, zaczął się trząść. Zawsze wchodząc do biura, wyciszała go, ustawiając wibracje, więc kiedy ktoś dzwonił, całe biurko wpadało w dygot.
Spojrzała na ekran. Gaja. Przez sekundę korciło ją, żeby odrzucić połączenie; kompletnie nie była w nastroju do rozmowy. I natychmiast zrobiło jej się głupio, że w ogóle mogła tak pomyśleć. Szybko sięgnęła po aparat.
– No hej! Jestem! – zameldowała się skwapliwie.
– Mogę pożyczyć twoje auto?
Pytanie, zadane takim tonem, jakby chodziło o tusz do rzęs, zaskoczyło Matyldę.
– Moje auto? – upewniła się. – Ale po co?
– Potrzebuję. Na już.
– A twoje? Popsuło ci się?
– Nie. Potem ci wytłumaczę – Gaja mówiła szybko, wyraźnie zdenerwowana.
– Jasne, bierz, bierz – zgodziła się Matylda. – Maciek jest w domu, da ci kluczyki.
– Dzięki.
I rozłączyła się, pozostawiając przyjaciółkę w stanie lekkiego oszołomienia.
Gaja jeździła imponującym land roverem, przy którym auto Matyldy, osiemnastoletnia toyota, wyglądało jak opos przy nosorożcu. Co mogło się stać takiego, że Gaja nagle potrzebowała jej gruchota?
Matylda zamknęła za sobą drzwi urzędu i poprawiła szalik wokół szyi. Był miękki i ciepły – zrobiła go na drutach z grubej zielonej włóczki Alpine Maxi – i sprawdzał się idealnie nawet w tak przejmujący ziąb jak dzisiaj. „Przynajmniej nie zmarznę”, pomyślała i ruszyła energicznym krokiem przed siebie.
Nie lubiła wracać na piechotę do domu po zmroku. Bo choć plac wokół urzędu miasta był dobrze oświetlony, podobnie jak przylegające do niego ulice, to im dalej od centrum, tym słabiej świeciły latarnie, a miasto stawało się bardziej niepokojące i tajemnicze.
Szła więc szybko, zamaszystym krokiem, a długa, obfita spódnica trzepotała wokół jej nóg, swoim furkotem dodając Matyldzie odwagi.
Kiedy skręciła w Modrzewiową, przyspieszyła jeszcze bardziej, bo poza pełzającymi po chodniku cieniami ulica straszyła również wielką, zarośniętą parcelą, w głębi której niczym zmęczony starzec tkwiła niegdyś elegancka, teraz chyląca się ku upadkowi willa Krysin. Latem miejsca takie jak to niczym magnes przyciągały lokalnych meneli, których Matylda odrobinę się bała, i choć zimą nikt tutaj nie zaglądał, kobieta, zbliżając się do działki, przeszła na drugą stronę jezdni. Tak na wszelki wypadek.
W momencie gdy od jej własnego domu dzieliło ją nie więcej niż pięćset metrów, spod bramy sąsiadów ruszył samochód, potężny czarny mercedes należący do Artura, męża Gai. Siedzący za kierownicą mężczyzna uniósł dłoń w geście pozdrowienia, a Matylda odmachała mu energicznie, może nawet zbyt energicznie.
O niczyją sympatię nigdy tak nie zabiegała jak o sympatię Artura. W jakimś sensie było to zrozumiałe – z mężem najlepszej przyjaciółki warto utrzymywać dobre relacje. Ale prawdziwym powodem starań Matyldy było to, że Artur od początku znajomości kompletnie ją ignorował. Ignorował również jej męża, przez co dwa czy trzy wspólne sąsiedzkie spotkania, zorganizowane „bo tak wypada”, okazały się kompletnym niewypałem. Przyjaźń kobiet na szczęście na tym nie ucierpiała, ale Matylda przy każdej okazji nadskakiwała Arturowi, mając nadzieję, że kiedyś w końcu się do nich przekona.
„Ile to już trwa? Dziesięć lat? Może najwyższy czas się pozbyć złudzeń?”, skarciła się w duchu, i w tym momencie przez otwartą bramę z posesji Matyldy wystrzeliła jej toyota. Samochód poruszał się gwałtownymi zrywami, które sprawiały wrażenie nie do końca zaplanowanych przez kierowcę. Kiedy auto przejechało obok Matyldy, zdążyła zauważyć, że siedząca za kierownicą Gaja ma wyraz twarzy kowboja, próbującego się utrzymać na narowistym byku. Nie wróżyło to dobrze toyocie, ale zanim Matylda zdążyła w jakikolwiek sposób zareagować, auto zniknęło za zakrętem.ROZDZIAŁ 4
Pomysł pożyczenia samochodu od Matyldy wydawał się Gai genialny aż do momentu, gdy usiadła za kółkiem. Od kilku lat jeździła automatem, więc zdążyła się na tyle odzwyczaić od manualnej skrzyni biegów, że przez pierwsze kilkadziesiąt metrów kompletnie nie potrafiła toyoty opanować. Auto zachowywało się tak, jakby miało czkawkę, a zdenerwowana Gaja szarpała drążkiem zmiany biegów, modląc się, żeby Artur, który mógł ją przecież widzieć we wstecznym lusterku, nie zwrócił uwagi na dziwnie poruszający się pojazd.
Bardzo szybko się okazało, że nie jest łatwo nadążyć starą toyotą za nowym mercedesem. Na wąskich ulicach Milanówka Gai udawało się jakoś nie tracić samochodu męża z oczu, ale gdyby Artur zdecydował się wyskoczyć na autostradę, zgubiłby ją w minutę.
Na szczęście mercedes skręcił najpierw na wiadukt, a potem w kierunku Królewskiej, głównej drogi przecinającej miasteczko, którą również można było dojechać do stolicy. Gaja odetchnęła z ulgą. Na tej wąskiej, wiecznie zatłoczonej dwupasmówce rozwinięcie większych prędkości nie było możliwe, dzięki czemu jej plan miał szansę się powieść.
Wpuściła między siebie a mercedesa dwa auta, więc kiedy zatrzymywali się na światłach, nie bała się, że Artur ją zauważy. Jednak po przejechaniu kilkunastu kilometrów, w Pruszkowie, sytuacja trochę się skomplikowała. Pojawił się dodatkowy pas i Artur zaczął przeskakiwać z jednego na drugi, klucząc między autami i wyprzedzając je raz z prawej, raz z lewej strony. Gaja chcąc nie chcąc musiała robić to samo, a ponieważ miała niewyregulowane lusterka i zmiana biegów nadal nie wychodziła jej zbyt płynnie, kilka razy została otrąbiona przez kierowców, którym niechcący zajechała drogę. Normalnie by się takimi reakcjami nie przejmowała, ale teraz zwracanie na siebie uwagi w tak głupi sposób było ostatnią rzeczą, na jakiej jej zależało.
Skupiona na bocznym i wstecznym lusterku byłaby przeoczyła, że czarny mercedes, zamiast poruszać się dalej prosto, w kierunku Warszawy, nagle ni stąd, ni z owąd przeskoczył na prawy pas, wrzucił prawy kierunkowskaz i skręcił w Armii Krajowej.
Jakimś cudem w ostatniej chwili udało jej się wykonać identyczny manewr. Co prawda przechodzący na zielonym świetle piesi na moment ją zatrzymali, ale dzięki temu nie znalazła się bezpośrednio za autem męża, które po przejechaniu pięciuset metrów skręciło w prawo po raz drugi.
Gaja zwolniła tak gwałtownie, że znowu ktoś za nią zatrąbił, podniosła więc rękę w geście przeprosin. Musiała szybko zdecydować, czy skręcić za mężem w wąską, jednokierunkową uliczkę. Jeżeli tam zaparkował, a było to bardzo prawdopodobne, wpakuje się na niego jak nic.
No ale przecież nie po to za nim jechała taki kawał, żeby teraz odpuszczać.
Wrzuciła prawy kierunkowskaz i zsuwając się na siedzeniu najniżej, jak się dało, skręciła w ulicę Komorowską dokładnie w momencie, w którym tył czarnego mercedesa zniknął we wjeździe do podziemnego garażu nowoczesnego apartamentowca, zbudowanego niedawno na rogu Komorowskiej i Armii Krajowej.
Gaja minęła szlaban, który opadł gwałtownie niczym ostrze gilotyny, oraz tablicę zachęcającą do zakupu wolnych mieszkań w kompleksie Zacisze, przejechała jeszcze kilkadziesiąt metrów i zatrzymała auto.
Siedziała, wpatrując się bezmyślnie w cienki pień rosnącego kilka metrów dalej drzewa.
Była w szoku.
Nie, nie dlatego, że KSIĘGOWA najwyraźniej nie mieszkała w Warszawie, tylko w Pruszkowie. W stan osłupienia, wprawiło ją to, że znała ten budynek. Kilka tygodni wcześniej pomagała przewozić tutaj rzeczy Olgi, swojej współpracownicy z fundacji.
Olga, tak jak Gaja, również była po historii sztuki, miała sporą wiedzę i umiejętności, świetnie się dogadywały. Jesienią oznajmiła, że udało jej się kupić mieszkanie w Pruszkowie. Połowa cen warszawskich, chwaliła się, plus idealny dojazd do centrum. „Artur twierdzi, że to świetna inwestycja”, dodała jeszcze, ale Gai to w ogóle nie zastanowiło. Wydało jej się oczywiste, że znajomi zasięgają rady jej męża w kwestiach finansowych, w końcu miał wiedzę, wyczucie i intuicję.
Olga przeniosła się na Komorowską przed dwoma miesiącami, a Gaja pomagała jej w przeprowadzce. Po dwóch kursach wypakowanym po sufit samochodem Olga zaprosiła ją na herbatę, usiadły więc wśród kartonów i piły gorącą wodę, bo herbaty ostatecznie Oldze nie udało się znaleźć. Rozmawiały o meblach do łazienki, o zbyt dużej liczbie niepotrzebnych rzeczy i jeszcze o tym, że najgorzej spakować piwnicę. A na koniec Olga zaprowadziła Gaję do sypialni i pokazała jej swoją kolekcję słoni, którą zdążyła już ustawić na półce naprzeciwko łóżka. Większe i mniejsze, metalowe i drewniane, wszystkie miały trąby uniesione do góry. „To na szczęście”, wyjaśniła Olga. „Tyle ich jest, to musi działać”, zażartowała Gaja. „O, tak, nawet nie wiesz, jak bardzo”, przyznała Olga z uśmiechem. Na to wspomnienie Gaja aż się wzdrygnęła, ale wtedy do słów gospodyni nie przywiązała żadnej wagi.
A wychodząc z sypialni, potknęła się o oparte o ścianę pudła z Ikei, zawierające podwójne łóżko. Przemknęła jej wtedy przez głowę wątpliwość, jak Olga poradzi sobie ze skręceniem konstrukcji. Teraz, kiedy wszystkie elementy układanki zaczęły nagle wskakiwać na swoje miejsce, przypomniała sobie, że ostatnio widziała w garażu ich domu skrzynkę z narzędziami Artura, z której prawie nigdy nie korzystał. „A więc to po to mu była potrzebna – pomyślała ze złością. – Dobrosąsiedzka pomoc, kurwa mać!”.
Wyprostowała się gwałtownie.
„Dosyć tego”.
Sięgnęła na siedzenie pasażera, gdzie leżały dwa czarne futerały. Z pierwszego wyjęła lornetkę Canona o dziesięciokrotnym powiększeniu, dodatkowo ze stabilizatorem obrazu, w której towarzystwie spędzała prawie tyle samo czasu co ze swoją rodziną. Ten model nadawał się idealnie do obserwacji ptaków. Ciekawe, czy sprawdzi się również w przypadku obserwacji niewiernego męża…
Powiesiła sobie lornetkę na szyi i z drugiego futerału wyłuskała aparat fotograficzny. Nikon P950 był dedykowany tym, którzy przygodę z fotografowaniem ptaków dopiero zaczynają, jednak Gaja, choć uprawiała to hobby już od kilku lat, ciągle nie mogła się z nim rozstać. Był intuicyjny w obsłudze i stosunkowo lekki, a zdjęcia robił naprawdę dobre.
Energicznie wysiadła z samochodu i stanęła na jezdni w lekkim rozkroku, niczym rewolwerowiec, z tym że zamiast broni w ręku trzymała aparat. Uzbrojona i niebezpieczna… Właśnie tak teraz o sobie myślała.
Budynek, który miała przed sobą, był stosunkowo niski, zaledwie trzypiętrowy, i wyglądał, jakby został zbudowany z wielkich sześciennych betonowych klocków. Mieszkanie Olgi znajdowało się na pierwszym piętrze, a jego okna wychodziły na skwer na tyłach budynku, Gaja zauważyła to tamtego dnia, kiedy pomagała jej nosić rzeczy. „Gdyby mnie wtedy nie poprosiła o pomoc, nie miałabym teraz pojęcia, które okna obserwować”, pomyślała ze złośliwą satysfakcją i szybkim krokiem ruszyła w kierunku skwerku.
Niewielką przestrzeń, oświetloną stylizowanymi na gazowe niskimi latarniami, zajmowało kilka łysych o tej porze roku klombów, nieczynna fontanna oraz ustawione dookoła niej ławki. Fontanna miała klasyczny kształt kilkupoziomowej patery na ciasto, zwieńczonej kwiatem lilii, z którego zapewne latem wypływała woda, i choć wyglądała w tym miejscu idiotycznie, to jej obecność była Gai bardzo na rękę. Ukryta za betonowym odlewem mogła z dużo większą swobodą obserwować budynek.
Przysiadła na jednej z ławek, wychyliła się zza fontanny i szybko namierzyła okna należące do mieszkania Olgi. Przyłożyła do oczu lornetkę. Przez chwilę widziała tylko ciemność, ale kiedy zaczęła powoli przesuwać lornetkę w bok, nagle w wizjerze pojawiła się jasna plama. Szybko i z wprawą ustawiła ostrość. Z mgły wyłoniły się kształty… Miała przed sobą mieszkanie Olgi. A konkretnie – wnętrze dziennego pokoju.
Pierwsze, co zobaczyła, to ikeowski regał z jasnego drewna, znajdujący się dokładnie naprzeciwko okna. Obraz był tak ostry, że Gaja mogła przeczytać tytuły stojących na półkach książek. Obok zauważyła jeszcze fragment wiszącego na ścianie obrazu i ciemny bok telewizora. To wszystko. W pokoju nie było ani Olgi, ani Artura, więc Gaja przesunęła lornetkę w prawo, na okno sypialni.
Tutaj również nikt nie zawracał sobie głowy zaciąganiem zasłon, a widok, który nagle pojawił się przed oczami Gai, sprawił, że zakręciło się jej w głowie.
Jej mąż całował się z Olgą.
Całował to mało powiedziane. Wyglądało to tak, jakby próbował ją pożreć, połknąć i przetrawić. Jednocześnie ściągał z kochanki ubranie, co szło mu o tyle sprawnie, że kobieta zbyt dużo na sobie nie miała.
„Ty skurwysynu”, pomyślała Gaja.
A potem odłożyła lornetkę i sięgnęła po aparat.ROZDZIAŁ 5
Matylda pochyliła się nad piekarnikiem. Przez lekko okopconą szybę pizza rosnąca w jego wnętrzu wyglądała na prawie gotową. „Jeszcze pięć minut”, pomyślała usatysfakcjonowana.
Zawsze kiedy wracała późno z pracy, czuła się z tego powodu w jakimś sensie winna i próbowała się zrehabilitować w najlepszy znany sobie sposób – karmiąc rodzinę czymś pysznym. A z wielu ulubionych przez domowników dań pizza zdecydowanie dzierżyła palmę pierwszeństwa.
– Kolacja! – krzyknęła w kierunku schodów, po czym sięgnęła po komórkę i wybrała numer Heleny.
– Tak, ciociu? – dziewczynka odebrała prawie natychmiast.
– Upiekłam pizzę. Zjesz z nami?
Heleny nie trzeba było namawiać.
– Super! Już lecę!
Jednocześnie z góry, tupiąc jak stado słoni, zbiegły jej własne córki. Ula, ośmiolatka, pierwsza zajęła miejsce przy stole. Ala, o dwa lata starsza, usiadła naprzeciwko z naburmuszoną miną. Nie lubiła, kiedy młodsza siostra była od niej w czymkolwiek lepsza. A już na pewno nie lubiła przegrywać wyścigów.
Matylda natychmiast wyczuła napięcie między nimi.
– Zaraz będzie Helenka – rzuciła ładunek w swoim mniemaniu neutralizujący. – Ala, dołóż, proszę, nakrycie.
Ala natychmiast zerwała się z krzesła i zaczęła przesuwać pozostałe talerze tak, żeby przygotować miejsce obok siebie.
– Mamo, a czy Helenka może usiąść koło mnie? Proszę, proszę! – miauknęła Ula.
– Coś ty, kto by chciał siedzieć obok pieluchy? – prychnęła Ala, która uważała dwa lata różnicy między sobą a młodszą siostrą za otchłań czasu.
– Ala, przestań! – skarciła ją odruchowo matka. – Obok której z was siedziała ostatnio?
– Obok niej! – krzyknęła natychmiast Ala, pokazując palcem na siostrę.
– A właśnie że nie, bo obok niej! – Ula zrobiła dokładnie to samo, wyciągając przed siebie oskarżycielsko palec.
– Obok niej! Obok niej! – zaczęły skandować.
Matylda szczerze pożałowała, że w ogóle poruszyła ten temat.
– Dobrze! W takim razie dzisiaj usiądzie przy mnie! – zarządziła głosem nieznoszącym sprzeciwu.
– Nie, przy mnie, przy mnie! – usłyszała za sobą głos męża przedrzeźniającego córki.
Odwróciła się. Maciek właśnie wyszedł z piwnicy, gdzie miał swój warsztat, czy raczej – jak sam to podkreślał – pracownię.
Mąż Matyldy prowadził serwis komputerowy w Pruszkowie. Tam się zresztą poznali, kiedy musiała ratować swoją toshibę po potopie ze słodzonej kawy, jaki jej zafundowała. Maciek był już wtedy po rozwodzie. Pierwsza żona nie uniosła jego oderwania od rzeczywistości oraz tego, że większość czasu spędzał w towarzystwie komputerów. Matyldzie to jednak w ogóle nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie: dzięki temu musiała nieustannie troszczyć się o męża oraz zabiegać o jego uwagę, a w zajmowaniu się innymi i staraniu, żeby ją zauważyli i docenili, była najlepsza. Ich patentu na związek nie zmieniło też to, że odkąd Maciek przyjął do pracy chłopaka, który siedział w serwisie i przyjmował zlecenia, sam większość dnia spędzał w domu, w pracowni, wymieniając matryce, karty graficzne, procesory i zasilacze.
Choć schodząc do piwnicy, automatycznie przestawał istnieć dla świata, to w awaryjnych sytuacjach Matylda mogła przecież na niego liczyć. Na przykład dzisiaj odebrał dziewczynki od dziadków, dzięki czemu ona mogła zostać dłużej w urzędzie i przygotować materiały do biuletynu na temat komendanta.
„Świętej pamięci komendanta…”
– O, proszę, Helena usiądzie tutaj! – Maciek przyniósł taboret z korytarza i postawił go obok miejsca, które zwykle zajmował.
– Tato, nieeee!!! – zaprotestowały jednocześnie Ala i Ula, odruchowo tworząc wspólny front przeciwko ojcu.
W tym momencie rozległ się dzwonek i dziewczynki rzuciły się, żeby otworzyć drzwi.
Wróciły odrobinę zawiedzione, bo do kuchni zamiast Heleny weszła Gaja. Na szyi miała zawieszone lornetkę i aparat i wyglądała, jakby właśnie wróciła z jednego z tych swoich wyjazdów na ptaki. „A więc po to było jej potrzebne auto…”, uspokoiła się Matylda, kompletnie ignorując fakt, że o tej porze roku, w dodatku po ciemku, nikt ptaków raczej nie obserwuje.
– O, jesteś! – zareagowała z entuzjazmem. – Idealnie trafiłaś! Mamy pizzę!
Matylda uwielbiała karmić tych, których kochała. Choć właściwie uwielbiała karmić każdego, kto jej się nawinął pod rękę.
Gaja odłożyła na stół kluczyki.
– Zatankowałam – powiedziała. – Dziękuję.
– Ależ bardzo proszę. Patrz!
Matylda nachyliła się i wyciągnęła pizzę z piekarnika. Pomieszczenie wypełnił aromat gorącego sosu pomidorowego, czosnku, ziół i stopionego sera. Odstawiła blachę na kuchenkę i dopiero teraz przyjrzała się przyjaciółce uważniej. Gaja wydała jej się dziwnie blada, co w połączeniu z zaskakującą akcją pożyczenia toyoty sprawiło, że Matylda poczuła niepokój. Nie pokazała tego jednak po sobie.
– Siadaj! – rzuciła lekko. – Herbata czy cola?
Gaja pokręciła przecząco głową.
– Nic. Nie mogę zostać… Dziecko samo w domu, rozumiesz…
W tym momencie ponownie odezwał się dzwonek do drzwi. Dziewczynki znowu pobiegły otworzyć i tym razem do kuchni wprowadziły triumfalnie Helenę.
– Herbata czy cola? – powtórzyła Matylda.
– A wino macie?
Matylda patrzyła na Gaję, nie mogąc zrozumieć, co ta do niej mówi.
– Ty żartujesz, prawda?
– Uważasz, że stać by mnie było na takie żarty?
– Nie, skąd… ale… to się nie mieści w głowie.
– Zależy w czyjej. W mojej się mieści.
Matylda chciała przytulić przyjaciółkę, ale Gaja
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.