- W empik go
Pies ze schroniska A może dwa - ebook
Pies ze schroniska A może dwa - ebook
Jak dostarczyć Czytelnikom przydatnych informacji w lekkiej i przyjemnej formie? Ta książka to kompendium wiedzy na temat zachowania i psychiki zwierząt; poradnik dotyczący opieki nad psami, napisany w formie humorystycznej opowieści o życiu z dwiema suczkami przygarniętymi z krakowskiego schroniska. Znajdziecie w niej między innymi odpowiedzi na pytania, jak wygląda oswajanie się pieska z nowym domem oraz czy posiadanie czworonoga równa się konieczności rezygnowania z wyjazdów wakacyjnych. Ta książka z każdego zrobi miłośnika psów! Literacki debiut Barbary Gawlikowskiej-Miki to zabawna opowieść o życiu z psami, swoisty poradnik dla właścicieli czworonogów, który został opatrzony celnymi komentarzami pisanymi z psiej perspektywy. Całości dopełniają wdzięczne rysunki przedstawiające codzienne sytuacje z życia zwierzaków. Poznajcie pieski świat Roksy i Kory i dajcie się namówić na psa ze schroniska. A może dwa?
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-62993-50-5 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To zdarzyło się być może tak, być może trochę inaczej, początek życia ani Roksy, ani Kory nie jest mi znany.
Kraków to duże miasto. Miasto pełne dzielnic zamieszkiwanych przez różnych ludzi z różnymi problemami. Są okolice podmiejskie, wypełnione małymi lub dużymi domami, z zadbanymi ogródkami pełnymi kwiatów. Są też miejsca z małymi czy dużymi domkami, pełne walających się śmieci, bałaganu i chaosu. I może właśnie w którymś z tych domów wszystko to zdarzyło się naprawdę...
Wiosna 2008 lub 2009
Podwórze małego, zielonego domku otoczone było pięknymi drzewkami, które na wiosnę zaczynały nieśmiało wypuszczać swe drobniutkie, seledynowe listeczki, a następnie kolorowe kwiaty. Pod jednym z takich drzewek w drewnianej budzie mieszkała sobie kudłata, podpalana suczka zwana Kamą. Kama, jak, niestety, większość psów zamieszkujących budy, była uwiązana na metalowym łańcuchu. Nie było jeszcze tak źle – łańcuch był dość długi, buda miała cały dach i stała w cieniu drzewa, a koło budy stały dwie miski: jedna zazwyczaj z wodą (zdarzała się posucha, ale miska wypełniała się cudownie, kiedy gospodyni domu podlewała swe ulubione kwiaty), druga z jakimiś bliżej nieokreślonymi w wyglądzie kawałkami jedzenia. Kama lubiła swoją budę, swoje miski, swoich właścicieli, ale nade wszystko bardzo lubiła pięknego Franka z domu obok. Franek – wesoły, wilkopodobny kundelek – był psem swobodnie biegającym wokół swego domu – dużego, zadbanego, ogrodzonego, z widokiem na sąsiedni domek i atrakcyjną Kamę. Atrakcyjną, no cóż... tym bardziej że wiosna, wszystko się rozwija i rozmnaża. Kama pachniała, pachniała i przywabiała Franka. Dwa zakochane w sobie kundelki i drobne, nieoczekiwane przeszkody...
Franek umiał kopać, więc doskonale sobie radził z pulchną ziemią pod ogrodzeniem dzielącym obydwa domy. Psiak był sprytny – kopał przeważnie wtedy, gdy właściciele wyjeżdżali rankiem do pracy w niedalekim Krakowie. I wreszcie wykopał wąski tunel pod ogrodzeniem, które tylko w mniemaniu właścicieli było przeszkodą w spotkaniu się obu zwierzaków. Pokonanie tego tunelu było dla Franka błahostką i w okamgnieniu wokół budy Kamy można było dostrzec dwa energicznie machające ogony. Randka (i to niejedna) odbywała się zazwyczaj nocą i nikt z właścicieli psiaków niczego nie zauważył.
Od pierwszego miłosnego spotkania Kamy i Franka minął jeden miesiąc, potem drugi, a w pierwszych dniach maja, ciepłą nocą pachnącą kwitnącymi bzami na świat przyszły trzy maleńkie kuleczki. Kama troskliwie wylizała swoje dwie córeczki i jednego synka, wyczyściwszy ich pyszczki, brzuszki i ogonki, potem położyła się szczęśliwa na boku, aby wszystkie maleństwa miały pełen dostęp do wypełnionych mlekiem sutków. Mleczka było dużo, a szczeniaczków mało, więc była pełnia szczęścia. Poród, jak większość porodów u psów, odbył się nocą. Tak od wieków było bezpieczniej – nikt nic nie widzi, nikt nic nie słyszy. Kama zatarła wszystkie ślady swego nocnego porodu – zjadła łożyska i umyła jęzorem szczeniaczki, którym wcześniej zębami przecięła pępowinę. Rasowe psie matki mają zawsze albo prawie zawsze pomoc opiekuna, czasami lekarza weterynarii. Nierasowe suczki radzą sobie zupełnie same, i to od wielu, wielu lat. Szczeniaczki Kamy, tak jak wszystkie psie oseski, ani nie widziały, ani nie słyszały. Nie umiały także chodzić, za to doskonale pełzały na brzuszkach, nieomylnie trafiając do matczynej stołówki. Jeżeli któreś ginęło w długich kudełkach mamy i wiązce słomy wyścielającej dno budy, wystarczał donośny pisk z malutkiego gardziołka i mama zaraz ruszała na pomoc.
Po nocnych narodzinach maluchy powitał piękny, słoneczny majowy dzień. Gospodyni domku zabrała się żwawo do pielęgnacji swego ogródka. Zaczynały już kwitnąć czerwone tulipany, żółte żonkile, gdzieniegdzie pojawiały się niepozorne szafirki. Na trawniku przed domem rozwijała swe okazałe kwiaty różowa magnolia wdzięcząca się do wiosennego słońca. W czasie prac ogrodowych oko gospodyni zahaczyło o brunatną budę Kamy. Ujrzała uśmiechnięty pyszczek suczki schowanej głęboko w budzie i... nic więcej. Na całe szczęście, bo takie małe oseski kończą czasami tragicznie – są wrzucane do miski czy wiadra z wodą i „uczą się pływać”, czyli są topione przez nieludzkich ludzi. Takie zachowanie jest wciąż powszechne w całej Polsce, bo łatwiej jest zabić bezbronne zwierzę niż zaprowadzić sukę na zabieg sterylizacji. Sterylizacja suki lub kotki to zabieg niezbyt skomplikowany, cięcie na brzuchu goi się szybko i nieodwracalnie zapobiega niechcianym ciążom. Nie ma małych piesków czy kotków – nie ma dramatu bezdomności.
Niestety, Kama nie miała tego szczęścia. Co rok rodziła kolejne szczeniaki i co rok zazwyczaj maluchy znikały w niewyjaśnionych okolicznościach. W tym roku Kama pilnowała swojej budy, a ponieważ wczesna wiosna była bardzo dżdżysta i chłodna, gospodyni rzadko pojawiała się koło budy Kamy.
Mijały dni. Szczeniaczki szybko rosły troskliwie karmione i wylizywane przez swoją mamę. Dopóki były ślepe i głuche, chowały się w kudełkach suczki zazdrośnie kryjącej swoje skarby. Niestety, po dziesięciu dniach maluchy otworzyły ślepka i zapragnęły poznać odrobinę świata poza brzuchem mamy. Pogoda zrobiła się piękna i słoneczna, więc szczęśliwa Kama ułożyła się przed budą, a maleństwa przyturlały się za mamą. No i cóż, wówczas zostały odkryte przez gospodynię.
– A co to my tu mamy?! Szczeniaczki? No, są śliczne, ale komu one są potrzebne? – Zawołała męża. – Patrz, znowu szczeniaki. Pozbądź się ich!
– No ale one już widzą. Głupio tak patrzeć w ich ślepia. Ile ich jest?
– Trzy. I o trzy za dużo. No tak, faktycznie już widzą. No, skoro są już takie duże, to możemy je zostawić. Sąsiadka szukała psa, jej stary Pucek ledwo łazi, a drugiego dam piekarzowej. Może znajdzie się ktoś, kto będzie chciał tego trzeciego.
Tak więc w tym roku Kama szczęśliwie mogła odchować swoje kudłate skarby. Mijały dni, szczeniaczki rosły i figlowały na podwórku, rozrabiając przy tym co niemiara.
Do gospodyni, jak co roku, na początku wakacji przyjechały wnuczęta. Szczeniaki okazały się świetnymi kompanami ich zabaw. To znaczy z punktu widzenia dzieci, bo tarmoszone za kudełki i noszone na rękach psiaki niekoniecznie były tym zachwycone. Szczęściem dla nich dzieci bardzo lubiły patrzeć, jak maluchy jedzą, stąd też brzuszki psiaków były ciągle pełne. Mały Piotrek upodobał sobie jedną z suczek. Nazwał ją Czarką, gdyż była czarna, podpalana jak jej mama i o sylwetce małego wilczurka. Z nią bawił się najczęściej i o nią zaczęły się pod koniec wakacji rozpaczliwe błagania:
– Babciu, mogę wziąć ze sobą Czarkę do Krakowa? Będę się z nią bawił, a poza tym kumpel Olek ma swojego psa, a ja nie.
– Kochanie, to rodzice muszą zadecydować. Zapytaj ich, jak przyjadą w sobotę!
Nadszedł ostatni weekend wakacji. Po dzieci pojawili się zapracowani rodzice. Trzeba było wracać już do miasta i kupić wszystko, co potrzebne jest do szkoły. Oczywiście, rozpoczęły się też błagania Piotrka o małą psinę. Początkowy opór rodziców zmalał po przysięgach Piotrka, że będzie się psem zajmował.
W dużym kartonowym pudle wyścielonym starym ręcznikiem nowy nabytek rodziny rozpoczął podróż samochodem do swojego nowego domu. Podróż nie była długa, zaledwie dwie godziny dzieliły dom babci od mieszkania Piotrka. Na początku sunia zaczęła popłakiwać i piszczeć z rozpaczy za swoją mamą i rodzeństwem. Wkrótce jednak, ukołysana ruchami samochodu, zapadła w głęboki sen.
Po przyjeździe do Krakowa zaczęły się problemy. Czarka była przyzwyczajona do budy, mamy i rodzeństwa. Siku robiło się tam, gdzie piesek akurat się bawił (nigdy w budzie). Mama była na każde zawołanie, rodzeństwo towarzyszyło w każdej chwili zabawy czy snu. A tu nagle okazało się, że Czarka jest sama w wielkim mieszkaniu i nie ma nikogo, kto by jej towarzyszył. Mała futrzana kulka została zupełnie sama, bo Piotrek z rodzicami pojechali na szkolne zakupy i zostawili psinę w mieszkaniu. Płacz suczki było słychać na wszystkich piętrach bloku. Jeszcze gorzej było z siusiu i kupką. Co prawda Piotrek przed wyjściem z rodzicami wziął psa na spacer, ale spacer skończył się noszeniem na rękach i tarmoszeniem psiaka przez wszystkie dzieciaki na podwórku. Jak w takich warunkach można było zrobić siku? Czas mijał, Piotrka nie było, trawki nie było. Cóż więc pozostało, Czarka kucnęła pod stołem na czymś takim miękkim i puchatym w przedziwne wzory i zrobiła dużą kałużę. Całe szczęście, że wszystko wsiąkło w tę puchatą trawkę, zupełnie jak wtedy, gdy siusiała koło swojej mamy. Nic nie było widać.
Minęły trzy długie godziny. Po wielkich zakupach rodzinka wróciła do domu. Czarka z piskiem rzuciła się w objęcia Piotrka, który, powiedzmy to szczerze, bardziej zajęty był swoim nowym piórnikiem niż psem. Ale cóż, piesek nie pasował do wizerunku Batmana. I do tego ciągle domagał się uwagi, a to zaczynało być nudne.
Początkowo nikt nie zwrócił uwagi na ciemniejsze miejsce na dywanie. Do czasu kolacji, kiedy tata siadający do stołu nagle zanurzył nogę w mokrej, prawie niewidocznej plamie. Krzykom nie było końca. Kiedy wreszcie kałuża została częściowo osuszona, Czarkę zamknięto w łazience. Nie było to miłe!
Mijały dni. Rozpoczął się rok szkolny. Piotrek pół dnia spędzał w szkole, potem odrabiał lekcje, biegł na zajęcia dodatkowe, a w wolnych chwilach zasiadał przed komputerem. Dla Czarki nie miał zupełnie czasu. Podobnie jak reszta rodziny, zapracowana i nieobecna przez większość dnia. Puchaty dywan wkrótce przestał być puchaty. Mama na widok psiaka, bez względu na porę dnia, brała ścierkę kuchenną i przeganiała go. Tata dzierżący gazetę robił to samo. Noce i prawie całe dnie Czarka spędzała w łazience. Na dobrą sprawę Piotrek mógłby spokojnie dzielić czas między swoje zajęcia a zajmowanie się psem, tylko że zapominał o swojej przyjaciółce z wakacji. Trudno uczyć czystości psa i biegać z nim na spacery, kiedy tyle dzieje się w nowych grach komputerowych. Po miesiącu od rozpoczęcia roku szkolnego rodzice podjęli decyzję – trzeba kupić nowy dywan i wyrzucić psa.
Powrót Czarki na wieś do babci nie był możliwy. Po pierwsze babcia nie chciała kolejnego psa, po drugie trzeba by było zawieźć szczeniaka kilkadziesiąt kilometrów. Pozostały dwie możliwości: albo wyrzucić psa bezpośrednio na ulicę, albo oddać go do schroniska dla bezdomnych zwierząt. Na szczęście wyrzucenie psa na ulicę odpadało ze względów pedagogicznych. Ufff, udało się Czarce.
I tak któregoś dnia rodzinka spakowała psiaka do samochodu i pojechali do schroniska. W „poczekalni do lepszego życia” przybył nowy lokator – stęskniony, z przerażeniem, ale i z nadzieją wypatrujący swego pana, który na pewno zapomniał tego dnia przyjechać po swego pupila. Nadzieja jednak gasła z każdym dniem. Nieustający hałas szczekających współtowarzyszy niedoli i pokrzykujących ludzi, dobiegający do zrozpaczonej psiny, potęgował jej przerażenie. Inni lokatorzy, ci, co mieli „szczęście” przebywania w schronisku od urodzenia lub jako ofiary ludzkiej przemocy, chwalili sobie regularne posiłki i bezpieczny dach nad głową. Ale Czarka czekała, czekała…
Mijały dni. Zbliżały się święta Bożego Narodzenia. Czas baśniowy, wypełniony miłością i rodzinnym ciepłem. W tym czasie wielu z podopiecznych schronisk dla bezdomnych zwierząt znajduje wspaniałe domy. Niestety, często są to tylko domy chwilowe. Wspaniale jest wobec świata i rodziny wykazać się wielkodusznością i pokazać, jacy my, ludzie, jesteśmy szlachetni, kiedy bierzemy pod opiekę porzucone zwierzę, a przy okazji spełniamy marzenie ukochanego dziecka. Tylko że rzeczywistość dnia codziennego już nie jest tak piękna. Kiedy kończą się święta, w schroniskach, a nawet na śmietnikach i w lasach pojawiają się kłopotliwe prezenty, które straciły zainteresowanie ludzi, a wraz z nim własny dach nad głową. Trudny to czas dla zwierząt. Także czas próby dla naszego człowieczeństwa.
Czarka też czekała na ten piękny okres Bożego Narodzenia, jako że psiaki przekazywały sobie różne wiadomości głośnym szczekaniem. Ożywiony ruch przybywających do schroniska obcych ludzi dawał nadzieję, że znajdzie się ktoś i dla niej. Ale los nie był łaskawy. Czas mijał, a Czarka rosła w schroniskowym boksie i powoli zapominała o łące, lesie, cieple domowej kanapy, własnej misce i zabawkach. Dni były monotonne, jedyną rozrywką była pora karmienia. Czasami pojawiała się jakaś wolontariuszka, której brakowało rąk do zabawy z tak licznymi psimi sierotami. Czasami fantastyczną przygodą dnia była wizyta u weterynarza. Ktoś wtedy zajmował się małą Czarką i przez kilka minut poświęcał jej cały swój czas. Tylko że potem powracała do smutnego, szarego boksu z równie jak ona smutnymi, zrezygnowanymi psiakami. Można się jakoś pobawić z towarzyszkami niedoli, ale boks nie jest wystarczająco duży na bieganie, skakanie i radosną zabawę. Swobodnie można tylko spać w kąciku boksu i marzyć, marzyć...
2. ROKSA
Najsmutniejszą chwilą życia jest zawsze odejście bliskiej osoby. Dotyczy to także odchodzenia ukochanych psów – naszych najlepszych towarzyszy i przyjaciół. Choroba i starość przygotowują nas na ten nieunikniony koniec, ale to absolutnie nie oznacza, że łatwo się z nim godzimy i akceptujemy przenikliwy brak ukochanych bliskich.
W lutym 2009 roku po ostrym ataku utajnionego nowotworu odszedł za Tęczowy Most nasz sznaucer Miki. Towarzysz najwcześniejszych lat życia moich dzieci, wierny kompan ich zabaw, dobra dusza naszego domu. Pozostawił po sobie pustkę i ogromny żal, który zawsze odczuwamy po stracie każdego, kogo kochamy. W takiej chwili w niepamięć odchodzą trudne ostatnie momenty, uciążliwość choroby oraz trudy codziennej troski i opieki. Pozostaje wspomnienie wszystkich wspólnych dni, zabaw, radości i szczęścia, jakie daje nam obcowanie z naszym Czterołapym.
Opuszczeni przez swoich ulubieńców popadamy w melancholię, towarzyszy nam ból i uczucie pustki. I w tym czasie, targani uczuciem tęsknoty za najwierniejszym przyjacielem, dzielimy się na dwie kategorie: tych, co noszą żałobę po ulubieńcu przez lata i nie są w stanie nawet myśleć o jego następcach, i tych, w sercu których pustka zostaje, ale otwiera się miejsce na kolejne zwierzę.
Kiedy odszedł mój pierwszy pies, bardzo długo odwlekałam chwilę przyjęcia następnego pod swój dach. To prawda, że w międzyczasie pojawił się i mąż, i pierwsze dziecko, potem drugie, ale wciąż nie było zwierzaka do chwili, kiedy w naszym życiu zaistniał Miki i był z nami prawie trzynaście lat. On także odszedł. Cóż, takie życie... Nic nie usunie z naszej pamięci tych wspólnych lat, ale czas ciągle i nieubłaganie biegnie naprzód. I aby pustki po Mikim nie zastąpiło nasze lenistwo i wygodnictwo, dość szybko zaczęłam szukać kolejnej własnej psiej duszy. Zrezygnowany mąż, dla którego Miki był pierwszym psim doświadczeniem w życiu, miał tylko jedną prośbę:
– Niech będzie, trudno, ale żeby był lekki do noszenia!
Nie da się ukryć, że w ostatnich chwilach życia Mikiszona mąż sporo się nadźwigał.
Nie chcieliśmy rasowca, jeden już był. Spełniłam swe marzenie o rasowym piesku, zaznaliśmy gorączki wystaw i zdobywania laurów za urodę. Mamy świadomość istnienia potomstwa Mikisia i śladu pozostawionego przez niego wśród psiej arystokracji. Pora zejść na ziemię.
Nasza kolejna psia dusza czekała wśród tych opuszczonych. Czekała i tęskniła, tak jak i my tęskniliśmy do niej.
W marcu 2009 roku dziwnym trafem w krakowskim Schronisku dla Bezdomnych Zwierząt nie było młodych, nieprzekraczających roku psiaków. Dlaczego chcieliśmy takiego? To proste – w domu królowały trzy koty i woleliśmy młode stworzonko, łatwe do przyuczenia do współegzystencji z kotami. W dodatku zamarzyła się nam suczka; były już pieski i przydałaby się odmiana.
W internecie można znaleźć wszystko, więc tam zaczęłam szukać psiaka, który spełniałby nasze oczekiwania. Bez wielkiego trudu znalazłam śliczną, kudłatą, małą suczkę wabiącą się Muszka. Tylko był jeden problem: była zgłoszona do adopcji z terenów warszawskich. Ale cóż, nie ma sprawy, pojadę. I być może mała Muszka mieszkałaby z nami do dzisiaj, ale pani zgłaszająca adopcję odmówiła nam pieska. Z jednej strony niezbyt to dziwne – aby sprawdzić warunki życia Muchy, trzeba by jechać aż do Krakowa. Z drugiej strony czy ktoś, kto przejeżdża trzysta kilometrów po psa, ma zamiar go źle traktować? Chociaż różnie to bywa. W każdym razie po czterech latach na tym samym portalu adopcyjnym znalazłam ponownie Muszkę. Chyba nie było jej dane odnaleźć szybko swój dom.
Krakowskie Schronisko dla Bezdomnych Zwierząt, jak większość schronisk w Polsce i na świecie, jest przepełnione. Nieszczęśni więźniowie losu spoglądają zza krat, ciągle czekając na uwolnienie. Więc wśród tych nieszczęśników postanowiliśmy aż do skutku szukać naszej psiny. Tak sobie myślę teraz, że gdyby choć połowa z ludzi, których spotykamy na spacerach, miała swego psa, ileż ludzkich i psich dusz znalazłoby swoją miłość, ileż dzieci przestałoby tęsknić do kogoś, do kogo można pogadać, gdy zabiegani rodzice są w pracy. A ileż starszych osób w starszym zwierzaku miałoby towarzystwo i impuls do wyjścia z domu i ruchu na świeżym powietrzu. Ilu także młodych ludzi wdrażałoby się do obowiązków, systematycznej pracy i konieczności dzielenia się światem z innymi istotami. Może kiedyś tak będzie...
Po dwóch tygodniach wydzwaniania do krakowskiego schroniska dowiedzieliśmy się od pracownicy o obecności trzech młodych suczek – oddanych lub porzuconych. Natychmiast tam pojechaliśmy wszyscy z nadzieją, a raczej z przekonaniem, że wrócimy nie w czwórkę, lecz w piątkę.
Był schyłek zimy. Dzień był ponury, z niebem przysłoniętym szarymi chmurami. Schronisko oddalone jest od naszego domu o pół godziny jazdy samochodem, dokładnie po drugiej stronie Krakowa. Zajmuje dość spory teren w zakolu Wisły, w zachodniej części miasta. Można tu zaadoptować psy, koty i czasami inne zwierzaki, na przykład świnki morskie. I jak w każdym schronisku mamy do wyboru, do koloru każdą maść i każdy wiek. I co najważniejsze – wszystkie zwierzaki czekają i tęsknią do własnego pana lub pani, do własnego domu.
Po przyjeździe udajemy się do punktu przyjęć interesantów. Przyjmuje nas miła pani i pyta:
– Państwo po pieska? Młodą suczkę, tak? Owszem, mamy trzy półroczne sunie. Zaraz państwu pokażę.
Idziemy z nią, mijamy boksy – niektóre puste, inne, niestety, z psimi nieszczęśliwymi pyskami. Boks dla szczeniaków i małolatów jest wydzielony w zadaszonym baraku. Przy kracie tańczą szczęśliwe dwie psiny. Trzecia siedzi w kąciku boksu, na materacyku, i nieśmiało macha ogonkiem. Ale jakim ogonkiem! Puchatą lisią kitą, puszystą mimo schroniskowego żywota. Moje kompleksy na tle psiej urody wybuchają z całą siłą. Pierwszy pies – kundelek – miał ogon zwinięty w obwarzanek, w dodatku zawsze noszony na grzbiecie. Drugi – rasowy sznaucer – pochodził z czasów, kiedy ogonki sznaucerom przycinano bardzo krótko. Ogonek psiny z kącika boksu jest fantastyczny! Może ona?
Pani wyciąga trzęsącą się małą psinkę z puchatym ogonkiem. Mąż bierze ją na ręce i... wypuścił ją dopiero wtedy, kiedy musiał zasiąść za kierownicą samochodu. Sunia miała bardzo ładną sylwetkę, zupełnie jak u miniaturowego wilczka, i czarne, podpalane futro średniej długości, gęste i jedwabiste. I – jak wykazało tych kilka wspólnych lat – absolutnie niebrudzące. Spojrzenie miała bystre i inteligentne. (No, może troszkę wyłupiaste oczka, ale kto by na to zwracał uwagę). No i ten imponujący ogon! Psina trzęsie się w samochodzie niemiłosiernie, ale nie sądzę, że to z zimna, bo mimo zimowej pory wcale nie jest tak bardzo mroźno. To pewnie nerwy!
Zaprezentowany obraz spokojnego i grzecznego pieska, jaki sunia odegrała w boksie schroniska, był sceną jej życia. Szukaliśmy BARDZO spokojnego psiaka. I znaleźliśmy spokojnego i w dodatku pięknego. Jeszcze obowiązkowa wizyta u weterynarza, podpisanie umowy adopcyjnej, zerknięcie w nieistniejącą historię pieska i koniec. Dowiedzieliśmy się tylko tyle, że mała była oddana do schroniska jako malutki szczeniak, potem zabrana i ponownie zwrócona. Zwrócona, bo podobno brudzi i niszczy. A co, do licha, ma robić szczeniak zabrany ze schroniska? Wykazywać się najwyższym stopniem tresury, opanowaniem i dostojnością? Trudno, początki zawsze są niełatwe. Jeśli szczeniak brudzi w domu, to przecież nie jest to przejaw jego złośliwości. Pies, podobnie jak kot, jest bardzo czystym stworzeniem i jeżeli coś mu się przydarzy, to najczęściej wina leży po stronie człowieka. Zbyt późno pies był wyprowadzony, źle jest żywiony albo chory. Pies schroniskowy także instynktownie przestrzega czystości, ale jego wyczucie jest zaburzone, bo w boksie nie ma trawniczka czy drzewka. Wszystkiego trzeba się dopiero nauczyć i najczęściej dzieje się to bardzo szybko.
A więc nasza nowa psina jedzie z nami do domu. Jest bardzo grzeczna, w samochodzie siedzi spokojnie (ostatni raz w życiu) i trzęsie się. Tę trzęsawkę ma cały czas – w schronisku, w samochodzie, na początku w domu. Taki objaw swoistej nerwicy.
Wchodzimy do domu. W przedpokoju witają nas trzy koty. Z niepokojem wpatrują się w to coś, co się trzęsie i śmierdzi. Psina z piskiem biegnie do pierwszego kota. Kot się odsuwa, syczy i pluje. Jest mały, ale szybko ucieka na szafę. Psinka nie traci zapału: trzeba gonić drugiego kota! No i pech, trafiła na szefa stada, najstarszego naszego kota, Filemona. Filemon – duży, spokojny kotek – nie dał sobie w kaszę dmuchać. Parsknął, warknął, wskoczył na grzbiet psiny i pogonił ją przez całe mieszkanie, waląc równo łapą po pysku. Nigdy więcej! Do dnia dzisiejszego psina nie odważyła się kota znowu zaczepić. Wręcz stała się wielbicielką kotów. Cóż, chyba nie miała innego wyjścia.
Są psy czy koty, które wraz z pojawieniem się w nowym domu przynoszą z sobą jakieś imię. Są też takie, których imiona zmieniają się, zanim jakieś przylgnie na stałe. Tak też było z naszą psiną. Różne propozycje padały: Pusia (wilczek Pusia, śmieszne), Lisica (przecież to pies), Koksa (czarna!), aż zostało Roksa. Po pewnym czasie okazało się, że imię pasuje do właścicielki – wrażliwa, delikatna, a równocześnie uparta i energiczna, oddana rodzinie, a przede wszystkim swojemu panu, który ją wyniósł ze schroniska do „raju, czyli domu obiecanego”. Obecnie jest rozpuszczona do granic możliwości przez swojego ukochanego pana, który zarzeka się, że wcale, ale to wcale nie faworyzuje TEGO psa! Ba, on w ogóle psów nie znosi.
W nowym domu na dzień dobry kupa, potem druga i siku. Ufff, stary dywan się doczekał. Produkty trawienne Roksy przez kilka dni jeszcze się pojawiają, aż w końcu wszystko się normuje. A na Wielkanoc można kupić nowy dywan, przecież jakaś zmiana w mieszkaniu powinna być.
W „instrukcji obsługi” adoptowanego pieska była prośba o niekąpanie go. Zgoda, niepotrzebny jest dodatkowy stres. No tak, ale Roksa śmierdzi! Jej futerko nasiąkło zapachem schroniska, bardzo specyficznym i niezbyt ciekawym. I tu z pomocą przychodzi natura. Zaraz po adopcji Roksy spadły w Krakowie ogromne ilości śniegu. A Roksia lubi śnieg, a przede wszystkim tarzać się w nim. I tak smrodek został w śniegu, a Roksa odkryła nową zabawę – fikanie koziołków.
Początkowo największe problemy były z karmieniem, bo Roksa miała ogromnie rozregulowane trawienie, ciągle pojawiały się u niej biegunki. Na szczęście kilka wizyt u weterynarza i seria zastrzyków unormowała tę sytuację. Można już było karmić Roksę bez obaw, że dywan nabędzie kolejną plamę!
No i – o zgrozo – znamy wreszcie powód, dla którego Roksa została zwrócona do schroniska. Żadne tam problemy wychowawcze. Po prostu „zjadła” wszystkich swoich poprzednich właścicieli! Przez kolejne lata naszej współegzystencji z Roksą każdego ranka sprawdzamy, czy ktoś nie został pożarty przez tego wiecznie głodnego pieska. Nasza psina cieszy się niezmiernym apetytem, skłonna jest zjeść wszystko (no, może prawie, cytryny nie lubi) i w każdej chwili dnia lub nocy. Mimo to zachowuje niezwykle smukłą sylwetkę i stałą wagę siedmiu kilogramów. Czasami jej żarłoczność przekracza pojemność psiego żołądka (ma stały dostęp do suchej karmy) i kończy się przedwczesnym wyjściem na spacer, na przykład o trzeciej nad ranem. Dla nas jest to krótka przerwa w nocy na obserwację gwiazd na niebie, a dla niej niezmierna ulga i... można dalej jeść! A opiekun może wrócić do spania lub rozpamiętywania nocnej wycieczki. Przecież tylko dzięki Roksi może śledzić nocne życie miasta i podziwiać wschody słońca. Kochany piesek! Ekstra!
Roksa po otrząśnięciu się ze wspomnień schroniskowych okazała się żywiołowym psiakiem z nieustającą pasją do biegania, bawienia się i szczekania. Uwielbia gonitwę z innymi psami, za własnym puchatym ogonem, butami pańci lub gołębiami. Kocha aportowanie i polowanie na myszy w czasie spacerów po łące. Od początku kolekcjonuje też kamienie. Z pełnym poświęceniem nurkuje w strumieniach tylko po to, żeby wyciągnąć z dna jakiś wielki kamień. Roksia wyraźnie marzy o pięknej, wielkiej budzie w stylu zakopiańskim, z wysoką podmurówką z otoczaków. A od tego noszenia kamieni z czasem przytępiły się jej kły.
O dziwo, poza nieszczęsnym dywanem Roksa nie niszczy niczego w domu, co ostatecznie utwierdza nas w przekonaniu o powodach oddania jej do schroniska.
Pasja Roksy do biegania kilkakrotnie przysporzyła nam trochę kłopotów.
Pewnego razu na osiedlu zdarzył się nieprzyjemny incydent, kiedy Roksa zaczęła ścigać biegnącą małą dziewczynkę. Niestety, mała nie wiedziała, że pod żadnym pozorem nie wolno uciekać przed psem, więc Roksa miała moc uciechy w prześladowaniu małego człowieczka. Uciecha była jednak bardzo krótka, bo została tak skrzyczana, że od tej pory dzieci stały się całkowicie dla niej niewidzialne. Bardzo zabawnie jest czasami obserwować, jak mały berbeć idzie do Roksi z wyciągniętymi łapkami, a ta obchodzi go wielkim łukiem. Tylko w jej gardziołku coś się przelewa i burczy.
Goniła także za rowerami. W mieście zaczęła się właśnie era powszechnego wykorzystywania rowerów, więc przybywało jej rozrywki. Ucieczkę na dwóch kółkach przed nią takich wielkich ludzi uważała za świetną zabawę. Ale tylko do czasu. W czasie jednej z wycieczek do podkrakowskich lasów natknęliśmy się na rowerzystę, który – o zgrozo – stawił czoła Roksi. Nie tylko nie uciekał, ale wręcz zaczął gonić Roksę, wrzeszczeć na nią i drażnić ją. Doprowadził tym psa do szaleństwa, a mnie do szewskiej pasji. Wyglądało to tak: Roksa z ujadaniem biega dookoła rowerzysty, on krzyczy i tupie na psa, a ja gonię za tym towarzystwem. Nie pomagało tłumaczenie rowerzyście, że pies przestanie ujadać, kiedy on się uspokoi. Trwało to dość długo, aż wreszcie wszyscy się zmęczyli. Oj, oberwało się wtedy Roksi. O dziwo, był to ostatni rowerzysta, na którego pies zwrócił uwagę. Od tego czasu rowerzyści nie interesują Roksy. Widocznie uznała, że trzeba sobie poszukać mądrzejszą zwierzynę.
Zdarzały się też niespodzianki. Jedna z ciekawszych związana była z pewnym przyjemnym, niedzielnym spacerem. Tego dnia wybraliśmy się całą rodzinką nad nowohuciański zalew. Jest to akwen powstały w niewielkiej odległości od głównego wejścia na teren Huty im. Sendzimira (dawniej Huty im. Lenina). Miał to być i w dalszym ciągu jest teren rekreacyjny dla mieszkańców Nowej Huty. Powstał w 1957 roku na obszarze strefy ochronnej oddzielającej najstarsze osiedla Nowej Huty od kombinatu. Zalew, obejmujący około 7 hektarów terenów wodnych wraz z otaczającym go parkiem, jest w dalszym ciągu chętnie odwiedzany i cieszy się niesłabnącą popularnością. Licznie pojawiają się tu wędkarze. Dzięki temu, że akwen jest systematycznie zarybiany, odbywają się tu nawet zawody wędkarskie.
Tego dnia na szczęście nie było nad zalewem zbyt dużo ludzi. Spacerowaliśmy z naszą spuszczoną ze smyczy psiną, dumni z jej grzeczności i bez obaw, że gdzieś ucieknie. Nie przewidzieliśmy jednak intensywności, z jaką Roksa poznawała świat. Na zalewie przy brzegu pojawiły się licznie zamieszkujące te tereny kaczki krzyżówki. Nie wiem, czym naubliżały Roksi, niemniej psina poczuła się urażona i postanowiła rozprawić się z tymi kwaczącymi potworami. Nie zważając na panujący chłód, wskoczyła z rozmachem do wody i zaczęła je gonić. Po przepłynięciu sporego odcinka stwierdziła, że nic z polowania nie będzie i zawróciła. Ociekająca wodą wdrapała się na brzeg. I co dalej? Postanowiła wytrzeć się w gęsto rosnącą trawkę porastającą brzeg. Pech chciał, że w trawce znajdowały się na pocieszenie „perfumy”. Po niedawnych połowach ryb jakiś wędkarz pozostawił w nadbrzeżnych zaroślach stos małych rybek. Rybki zdążyły się już nieco rozłożyć oraz nabrać niezapomnianego wyglądu i fascynującego zapachu. Gęste futerko Roksi, która w pełni tego dnia wykorzystała swobodę, jaką ją obdarzyliśmy, nabrało zniewalającego aromatu. Zdenerwowany mąż odmówił nam samochodowego transportu do domu i wraz ze zdziwioną zamieszaniem wokół własnej osoby Roksą musiałam wracać piechotą. Roksa popadła w całkowitą histerię, kiedy zmęczone wycieczką towarzyszące mi dzieci odjeżdżały wraz z porzucającym ją ukochanym panem. O ile sobie przypominam, trzykrotna kąpiel Roksy była średnio skuteczna przy likwidacji „perfum Specialite de Zalew”. Dopiero pomógł CZAS.
OKIEM ROKSY
No wreszcie! Siedziałam w wielkiej klatce od tak dawna. Od momentu, kiedy dawny pan przyprowadził mnie tu na chwilkę i zapomniał mnie odebrać. Ale w końcu przyszedł nowy pan, też z brodą. Pewnie wpadł po swojego pieska, a ktoś inny go zabrał. Skoro tak, to może ja się z nim zabiorę? Cieszyłam się, że przyszedł, ale równocześnie martwiłam, że mnie nie zauważy. Jestem taka mała, a w klatce siedziałam z Norą i Burą, a one są większe i dużo szczekają. Siedziałam sobie w kąciku klatki na naszym wspólnym materacyku w wyraźnej plamie słońca. Specjalnie tam siadłam, żeby było widać, jaka jestem śliczna i grzeczna. Wtedy też poczułam, że mój nosek, uszka, łapki i ogonek strasznie się trzęsą. Starałam się to jakoś opanować, ale wpadły w takie drżenie, że nie dawałam sobie rady. Pani ze schroniska weszła potem do naszej klatki (mówiła: „do boksu”) i wzięła mnie na ręce. Ale się ucieszyłam. Podała mnie panu, on mnie przytulił i poszliśmy od Nory i Burej. Najpierw do weterynarza (wcale się już nie bałam, tak jak poprzednio, gdy tam byłam!), a potem do samochodu. Pan posadził mnie z dwojgiem swoich dzieci i pojechaliśmy do domu. Jak tylko weszliśmy do środka, posiusiałam się z radości. Dziwne... nikt nie krzyczał. Pani powycierała moje siki, a pan wyszedł ze mną na coś takiego, co nazwał „spacer”. Fajny ten spacer. Tyle różnych zapachów i nowych rzeczy. Co prawda pan mówił, żebym zrobiła siusiu, ale nie wiem po co, bo przecież już wszystko zrobiłam w domu!
Ale wracając do naszego powrotu do domu, ledwie weszliśmy, chciałam pobawić się z takimi śmiesznymi, mniejszymi ode mnie, wąsatymi pieskami. Pierwszy był strasznie niewychowany – napluł na mnie i nasyczał. Ciekawe czemu. A potem skakałam do drugiego, a ten wskoczył na mnie, pobił łapskiem i podrapał po pysku. Więcej już nigdy nie będę się z nimi bawić! Paskudy jakieś! Nora i Bura tak fajnie skakały i całymi dniami gryzłyśmy się po łapach!
Pan i pani pilnują, żebym jadła tylko to, co mam w mojej misce. Nie wiedzą, że od urodzenia wszyscy mnie głodzą? Ale radzę sobie. Jak nikt nie patrzy, to zjadam z misek tych paskudnych, wąsatych psów. Zaraz mi się humor poprawia, a one chodzą głodne i szczekają: miau!
Psy na osiedlu są super. Dużo lepsze od tych w schronisku. Można się z nimi bawić, gonić je i przewracać. Co prawda inni państwo trochę krzyczą, jak przewracam ich przyjaciół, ale co tam. Moja pani i mój pan nie krzyczą, a to najważniejsze. W schronisku nie dało się biegać po klatce, a teraz już nikt mnie nie dogoni. Pewnie wiatr tak mnie unosi!
Na spacerkach są też inne fajne rzeczy. Z nieba spadło w nocy coś mokrego, puszystego i białego. W domu słyszałam, jak pańcia mówiła, że śmierdzę (?) schroniskiem i trzeba mnie wykąpać (ciekawe po co, pcheł nie mam). No to żeby pańcia miała mniej pracy, na spacerku się wytarzałam w tym czymś białym. I faktycznie, przestali mówić, że „nieodpowiednio” pachnę. Dziwni ci moi państwo z tym wąchaniem! Dużo, dużo później, jak już na świecie było całkiem ciepło, wytarzałam się w starym, zdechłym krecie. On to fajnie pachniał! I co? Wcale nie byli zachwyceni. Krzyczeli na mnie wszyscy i w domu wsadzili do wanny! Prawie mnie utopili i nałykałam się paskudnej piany! Fuj!
Tego pierwszego roku, jak zrobiło się trochę cieplej i zniknęło to, co nazywali śniegiem (ciekawe, gdzie go zabrali, czy też do Wielkiego Domu dla bezdomnego śniegu?), na ulicach pojawiły się pewne dziwne stwory. Niby ludzie, ale zamiast nóg mieli dwa kółka. Chciałam upolować jednego stworka, żeby sobie go dobrze obejrzeć, ale państwo okropnie się zdenerwowali. Raz prawie mi się udało i wtedy stało się coś strasznego. Ten stworek zdjął kółka i rzucił się na mnie. Okazał się nim okropny pan, który wrzeszczał i tupał na mnie. Szczekałam strasznie i goniłam go. Ale pani też mnie goniła (fajna była zabawa) i okazało się, że jest okropnie zła. Jak mnie wreszcie złapała, dostałam klapsa. Ojej, bolało. Nie, więcej już nie chcę tych stworków oglądać. Mogą łazić sobie, gdzie chcą. Już więcej nie chcę bury. Będę bardzo grzecznym psem.
Z moją rodzinką chodzimy na różne fajne spacery. Pewnego razu pojechaliśmy na polowanie. Byliśmy nad wielkim jeziorem i tam zobaczyłam pływające straszne ptaszydła. Rzuciłam się do wody, żeby je upolować i przede wszystkim odgonić od mojego stada. Przecież zagrażały moim dzieciom i panu. Pańcia chyba najbardziej się bała, bo gdy je zobaczyła, zaczęła krzyczeć, żeby uciekały. Tak naprawdę nie wiedziałam, że wpadam do wody i te paskudy to wodne stworzenia. Nigdy nie uczyłam się pływać, więc rozpaczliwie zaczęłam machać łapkami, próbując je gonić w chłodnej wodzie. Stałam się cała mokra, postanowiłam więc wracać do mojej rodzinki. Na brzegu okazało się, że moje piękne futro jest tak nasiąknięte wodą, że nie pomaga nawet kilkakrotne solidne otrzepanie się. Postanowiłam się w coś wytrzeć, przecież nie będę panu moczyć kocyka w samochodzie. Trawka była w sam raz, więc fiknęłam sobie raz czy dwa i nagle... poczułam fantastyczny zapach! Pobiegłam szybciutko w krzaczki i tam znalazłam TO! Maleńkie srebrzyste rybki pachniały cudownie, wprost zamieniły się w najwspanialsze pod słońcem psie perfumy. Z pasją natarłam moje futerko tą zdobyczą. Nie wiem, czemu pańcia – zamiast kupować mi zabawki – nie kupi mi czasami takich pachnideł! Tylko że… znowu krzyczą. Czy te ludziska nie mogą spokojniej szczekać, jak mi czegoś zazdroszczą? Pan i dzieci uciekli przede mną! No nie, gonić ich? Zgubią się przecież beze mnie! Ufff, dzieci wróciły. Pańcia burczy pod nosem, zapięła mnie ponownie na smycz i wlecze gdzieś daleko od pana. A, pewnie już zrozumiała. Idziemy do sklepu po zapas tych perfum! Super! O, w domu pan już czeka. Czemu nie chce się ze mną przywitać? Przecież tak dawno nie widzieliśmy się. Co? Mam się przywitać z szamponem i ręcznikiem? Niedoczekanie, nie wejdę do wanny, przed chwilą się kąpałam, perfumowałam i suszyłam. Na dzisiaj wystarczy!