Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

PIEŚŃ EMIGRANTA, część I „Kiedy byłem małym chłopcem” - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
8 sierpnia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

PIEŚŃ EMIGRANTA, część I „Kiedy byłem małym chłopcem” - ebook

Na warszawskiej Woli w drugiej połowie XX wieku mieszka zwykły chłopak. Jest wybitnie uzdolniony i zafascynowany grą na gitarze. Zaczyna marzyć o karierze gwiazdy rocka. Marzy również o miłości najpiękniejszej dziewczyny świata. Zaczynamy naszą podróż do marzeń w żoliborskim liceum i na warszawskim Starym Mieście. W sennych Mikołajkach zalanych strugami deszczu, nad Śniardwami i Bełdan. W kawiarni hotelu Europejski, na planie poltelowskiego serialu i na campingu na Grochowskiej. W bezdusznych gabinetach komunistycznej Bezpieki i w zaniedbanej komendzie milicji na Grenadierów. W sopockim Grand Hotelu z widokiem na molo i w brytyjskiej ambasadzie. Przez całą drogę do marzeń towarzyszy nam muzyka. Czy Robert zagra na deskach Royal Albert Hall i zdobędzie miłość Anny?

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-962894-0-7
Rozmiar pliku: 203 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Spis treści

KIEDY BYŁEM MAŁYM CHŁOPCEM

UCZĘ SIĘ ŻYĆ

KWIATY WE WŁOSACH

WRÓĆMY NA JEZIORA

HISTORIA JEDNEJ ZNAJOMOŚCI

AFRICA

LAST TRAIN TO LONDON

NIE CAŁUJ MNIE PIERWSZA

OBRACAM W PALCACH ZŁOTY PIENIĄDZ

PODAJ CEGŁĘ

CHCEMY BYĆ SOBĄ!

WSZYSTKO MI MÓWI, ŻE MNIE KTOŚ POKOCHAŁ

CO SIĘ STAŁO KWIATOM

GDY KIEDYŚ ZNÓW ZAWOŁAM CIĘ

PRZYSZŁA DO MNIE BIEDA

OBJAZDOWE NIEME KINO

THE MODEL

ALE WKOŁO JEST WESOŁO

FROM THE BEGINNING

EUROPA

LOVE ME TENDER

JAK PRZYGODA TO TYLKO W WARSZAWIE

WINNER TAKES IT ALL

STRACH SIĘ BAĆ

IMMIGRANT SONG

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ

CZĘŚĆ I

1965 - 1976

WARSZAWA, PRL

KIEDY BYŁEM MAŁYM CHŁOPCEM

Robert stał przez chwile w otwartym wejściu do mieszkania z trudem łykając gorzkie łzy. Zielona poręcz klatki schodowej jeszcze drżała, gdy drzwi do budynku trzy piętra poniżej o mało nie wyleciały z zawiasów. Śmiech prześladowców i rumor, jaki zrobili zbiegając po schodach, odbijał się głośnym echem w całym domu. Był wściekły bezsilną wściekłością trzynastolatka. W ręku ściskał otrzymaną kartkę, na której widniały dwie postacie monstrualnych rozmiarów. Po nieudolnie narysowanych szczegółach anatomicznych można było rozpoznać dziewczynę i chłopaka. Pod parą grubasów widniał podpis szukam żony na talony, która waży cztery tony.

-Kto to był? - Zapytała mama słysząc dzwonek do drzwi i hałas na klatce schodowej.

-Koledzy - odpowiedział niechętnie, bo wiedział, że zaraz będzie go wypytywać.

-Idziecie na mecz? Przyszli się umówić.

Robert na chwile się ożywił.

-Tak. Wychodzę za godzinę. Legia gra dziś na Łazienkowskiej z

Górnikiem.

-Po meczu zajrzysz na Rozbrat i kupisz papier toaletowy. Znajoma mi mówiła, że mają tam dziś dostawę.

-Mama, nie będę paradował po mieście z naszyjnikiem!

-To tyłek będziesz podcierał gazetą! Ja nie mam czasu jechać do

Śródmieścia. Weź ze sobą sznurek i pieniądze.

Naburmuszony poszedł do swojego pokoju i zamknął drzwi.

Wyszedł na balkon i spojrzał w dół. Na ulicy po prześladowcach nie było już ani śladu. Wrócił do pokoju.

Na dwunastu metrach kwadratowych stało biurko, tapczan i regał z książkami. Ściany w kolorze lodów pistacjowych zawieszone były słomianymi matami, na których poprzyczepiał zdjęcia swoich muzycznych idoli. Na honorowym miejscu, nad łóżkiem wisiała zniszczona gitara.

Wziął ją do ręki, zagrał kilka akordów i zaczął cicho śpiewać:

Zaczarowana była Jurka gitara,

A może on jej pół serca swego dał,

Chociaż taka odrapana i stara,

We wszystkich portach gdzie on na niej grał

Wszystkie morza jej pieśni słuchały,

Wszystko milkło, gdy on na niej grał,

Za melodią wspomnienia leciały,

I łkały serca twardsze od skał…

Po chwili zapomniał o złośliwych kolegach, papierze toaletowym i całej reszcie świata. Śpiewanie i gra na gitarze przychodziły mu z niezwykłą łatwością, miał doskonały słuch i miły głos.

Oczyma wyobraźni widział siebie szczupłego i wysportowanego. W swoich marzeniach umiał również latać z szybkością samolotu odrzutowego. Wznosił się nad miastem a wszyscy podziwiali jego umiejętności.

Legia wygrała. Wszyscy wracali w doskonałych humorach, tłum zajmował całą szerokość Łazienkowskiej. Robert skręcił w Rozbrat i po chwili znalazł się przy sklepie papierniczym, przed witryną którego, ustawiła się długa kolejka. Stanął na końcu i próbował ocenić szansę zdobycia kilku rolek. Na zewnątrz kilkadziesiąt osób, przeważnie w starszym wieku, zaglądało tak jak on, z nadzieją do środka. W sklepie jeszcze ze trzydzieści. Szanse na zdobycz były, postanowił zostać.

Co kilka chwil z papiernika wychodził kolejny szczęśliwiec z girlandą przewieszoną przez szyję. Po dwóch godzinach znalazł się przy ladzie. Przed nim stały jeszcze dwie osoby, gdy jedna ze sprzedających podeszła do drzwi i próbowała zamknąć je na klucz od wewnątrz.

-Proszę już nie czekać, papier się kończy – poinformowała stojących na zewnątrz ludzi.

-Nie sprzedawać po dziesięć, to starczy dla wszystkich! – krzyczała starsza pani wymachując solidną parasolką.

Ludzie zaczęli napierać na wejście i po chwili w sklepie rozpętało się piekło. Babcia zdzieliła parasolką próbującą zamknąć drzwi kierowniczkę i tłum wtargnął do środka. Robert miał już zawieszone na szyi swoje trofeum i zaczął przepychać się do wyjścia. Było trudno.

Staruszka rozdająca razy na lewo i na prawo, zauważyła wychodzącego ze sklepu Roberta. Chwyciła parasolkę z drugiej strony, drewnianą rączką próbowała zahaczyć naszyjnik ze zdobyczą. Poczuł uderzenie w głowę i zrobiło mu się ciemno przed oczyma. Z wściekłością odwrócił się w stronę starej damy i wrzasnął z całej siły przeraźliwym falsetem.

__ -Ratunku!, Ratunku! – nabrał powietrza w płuca – Dziecko biją!

W sklepie nastąpiła konsternacja. Kilka par rąk odciągnęło wojowniczą babcię od chłopaka i zabrało jej narzędzie broni. Robert wykorzystał okazję i już bez problemów wydostał się na ulicę. Przed sklepem nadal stała kolejka ludzi, którzy z zazdrością patrzyli na jego naszyjnik. Postanowił pójść na pętlę sto pięćdziesiątki piątki na Dworzec Powiśle.

Czerwony Jelcz, czekał na pasażerów z otwartymi drzwiami.

Usiadł na miejscu z przodu obok kierowcy, żeby spokojnie dojechać do domu. Tu nie dosięgną go żadne piętnujące spojrzenia, nie będzie musiał nikomu ustępować swojego fotela.

Siedział w autobusie i czekał, kiedy ruszą. Kierowca zaczął mu się przyglądać a potem zagadnął.

-Gdzie kupiłeś papier młodzieńcze?

-Był na Rozbrat, ale już się skończył – odpowiedział.

-Znowu nie mam szczęścia, jeździ człowiek od rana do nocy i nie ma jak kupić – był wyraźnie zawiedziony.

Robert rozwiązał sznurek i zsunął z niego dwie szare rolki. Podał je kierowcy.

-Proszę, trochę pana poratuję. Legia wygrała.

Kierowca spojrzał na niego z niedowierzeniem i wdzięcznością.

-Dziękuję. Ile? – Zapytał.

-Dwa do jednego, Brychcy i Blaut strzelili!

-Pytam ile płacę! – Kierowca się zaśmiał.

-No tak. Dam je panu w prezencie, ale niech pan dojedzie na Księcia Janusza przed dziewiętnastą. Muszę zdążyć na specjalne wydanie Studia Rytm.

Kierowca spojrzał na zegarek i skinął potakująco głową. Po chwili zamknął z sykiem drzwi i ostro ruszył z przystanku.

Struńscy mieszkali we dwójkę w trzypokojowym mieszkaniu, w osiedlu na Woli składającym się z wielu takich samych budynków. Blok miał trzy piętra i trzy klatki schodowe, był jeszcze nowy i czysty. Wszyscy tu się dobrze znali i każda z rodzin starała się dbać o swoje otoczenie. Dzieci bawiły się na przestronnym podwórku z piaskownicą pośrodku.

Ojciec wyprowadził, kiedy rodzice otrzymali rozwód. Ale siłą napędową rodziny zawsze była mama. Tosia potrafiła wszystko załatwić. Była inteligentna, bystra i urocza. Pracowała, jako zwykła urzędniczka w biurze, ale zawsze i wszędzie znajdowała ludzi chętnych do pomocy. W domu nigdy się nie przelewało, ale z czasem jej zaradność podniosła standard ich życia. Kupiła od sąsiadki używaną Wisłę i małą lodówkę, które z czasem zastąpił nowiutki Granit i porządna Silesia. Zarabiała coraz większe pieniądze, wyjeżdżając za granicę i handlując, czym się dało. Czasami nie było jej w domu przez kilka tygodni, przemieszczała się po całej Europie sprzedając i kupując. Z Turcji przywoziła kożuchy, sweterki i spodnie jeansowe. Z Grecji karakułowe błamy, a z Włoch konfekcję.

Nazywali te wyjazdy, wyprawami po _złote runo._ Złotym runem były złotówki, których nigdy nie brakowało po jej powrotach.

Rozpieszczała go, jak każda matka swojego jedynaka. Z każdego wyjazdu przywoziła mu coś specjalnego. Super kurtkę z Jugosławii, najmodniejsze ubrania z Włoch, a później płyty, których zawsze było mu mało.

Najważniejsze było jednak to, że Robert czuł się przez nią kochany. Widział, że poświęca się dla niego i miał świadomość, jakie to nakłada na niego obowiązki, gdy on już będzie samodzielny a ona się zestarzeje.

Bardzo kochał swoją matkę i cieszył się, że kiedyś będzie mógł oddać jej cząstkę tego, co ona daje mu dziś.

Po swojej mamie, najbardziej kochał muzykę. Tak jak Tosia, muzyka była przy nim obecna każdego dnia. Zawsze lubił słuchać, a gdy na któreś urodziny dostał w końcu gitarę akustyczną, zaczął również grać.

Zabierał ją ze sobą na wszystkie kolonie i obozy, z których przywoził potem nagrody. Śpiewanie przy obozowym ognisku sprawiało mu zawsze wielką radość. Nie miał nigdy żadnych oporów występując przed grupą rówieśników i z przyjemnością słuchał otrzymanych braw.

Wieczorami siadał przy radiu i z wypiekami na twarzy, delikatnie kręcił gałką strojenia w poszukiwaniu ulubionej stacji. Magiczne, zielone oko odbiornika mrugało do niego ze zrozumieniem, gdy o trzeciej nad ranem wynajdował ukochany przebój w Radiu Luxemburg.

Z czasem swoje wysłużone akustyczne pudło zamienił na wykonaną domowym sposobem gitarę elektryczną. Jego stary instrument spoczął na honorowym miejscu na ścianie w pokoju Roberta. Raz w tygodniu brał go do ręki, stroił i wydobywał kilka czystych dźwięków.

Kolorowy instrument, z przystawką podłączoną do radia pozwalał mu naśladować dźwięki gitar swoich idoli. Potrafił godzinami uderzać w struny i szukać odpowiedniego progu na gryfie.

Robert miał słuch absolutny i po miesiącach ćwiczeń, umiał zagrać większość partii gitarowych słyszanych w radiu utworów. Czasami jego talent podpowiadał mu inne rozwiązanie frazy melodycznej. Wyczulone ucho i zmysł muzyczny pozwalał mu zmieniać brzmienie akordów i riffów w największych przebojach.

W Domu Kultury Dzieci i Młodzieży na ul. Dobrogniewa na Kole zapisał się na lekcje nauki technik gry. Nie było zajęć z gitarą, wybrał, więc mandolinę. Instrument trochę śmieszył Roberta, ale ważny był skutek. Na Dobrogniewa nauczył się zapisywać dźwięki w postaci nut na pięciolinii.

Zapisał się również na lekcje podstaw języka angielskiego. Kilka razy w tygodniu przemierzał trasę z Małego Franka na Dobrogniewa w obie strony, to był kawał drogi i nie zawsze chciało mu się wychodzić z domu. Czasami chodzili z Tereską, rówieśniczką i sąsiadką z trzeciego piętra, która zapisała się na lekcje gimnastyki artystycznej. Wtedy trasa mijała jak z bicza strzelił, Tereska zawsze mu się podobała.

Umiejętności pozyskane w DKDiM pozwoliły archiwizować później wszystkie wymyślone przez siebie zmiany w utworach muzycznych w zeszycie z niebieską okładką. Po pewnym czasie musiał założyć nowy zeszyt, który też dosyć szybko się zapełnił.

Gdy był trochę starszy, Mama wzięła pożyczkę z ORS i za równowartość trzech swoich pensji, kupiła mu nowiuteńką Tonetkę.

Magnetofon, w pewnym stopniu uniezależnił Roberta od radia. Mógł teraz nagrywać ukochaną muzykę, a potem słuchać tego, co lubił najbardziej wtedy, kiedy chciał. Kolekcje swoich nagrań miał uporządkowane, z dokładnymi opisami utworów znajdujących się na taśmach. Z czasem zaczął nagrywać swoje wersje radiowych przebojów, za pomocą mikrofonu znalezionego w pudle z magnetofonem. Stawiał go na regale na wysokości ust, brał do ręki gitarę i naciskał klawisz z napisem _rec._ Tosia musiała siedzieć wtedy w swoim pokoju za zamkniętymi drzwiami, jak mysz pod miotłą. Potem ją wołał do siebie i razem słuchali nagranych piosenek.

Robert zawsze miał wrażenie, że jego wykonanie brzmi lepiej niż oryginał, a mama je zawsze potwierdzała.

Najważniejsza była muzyka, ale po wizycie u psychologa na koniec podstawówki Tosia bardzo chciała, żeby Robert zdobył dobre wykształcenie. Test określający iloraz inteligencji trwał kilka godzin. Po wyniki mieli zgłaszać się z rodzicami po tygodniu. Jego mama, wyszła od pani psycholog dumna jak paw. Spojrzał na nią pytająco.

-Jesteś najlepszy z całej klasy, synku – powiedziała głośno, żeby wszyscy słyszeli. Przed tobą wielka kariera.

Później, przy każdej okazji przypominała synowi wynik badania.

-Synku, masz bardzo wysoki iloraz inteligencji, musisz się uczyć –Wbijała jak mantrę Robertowi – musisz skończyć studia i być lekarzem albo inżynierem od samolotów – marzyła.

UCZĘ SIĘ ŻYĆ

We wrześniu Struna rozpoczął naukę w I Liceum Ogólnokształcącym na Żoliborzu, przy ulicy Felińskiego. Rano wsiadał w pospieszny B na Górczewskiej, na placu Dzierżyńskiego przesiadał się w tramwaj jadący na Żolibórz.

Przez pierwsze pół roku edukacji w liceum, na naukę poświęcał bardzo dużo czasu. Zapracował wśród nauczycieli na dobrą opinię, która przylgnęła do niego na długi czas. Odłożył w kąt książki. Tylko na kilkanaście minut przed snem, udawało mu się zanurzyć na chwilę, w świat rysowany przez Alfreda Szklarskiego, Karola Maya, Edmunda Niziurskiego, Artura Conana Doyle czy Grahama Greena.

Nie miał tyle determinacji w stosunku do muzyki. Poświęcał jej tyle czasu, co dawniej. Często lądował w łóżku późną nocą.

Po nowym roku w szkole zapanowała moda na brydża. Ekipy zbierały się rano w szatni przed pierwszym dzwonkiem. Determinacja brydżystów do opuszczenia szkoły przed rozpoczęciem zajęć była wprost proporcjonalna do poziomu trudności pierwszej lekcji i odwrotnie proporcjonalna do sympatii, którą wzbudzał prowadzący ją nauczyciel. Przed zajęciami z Wychowania Fizycznego trudno było zebrać czterech chętnych, za to przed Matematyką z nudną panią prof. Mordwiłło, zawsze kilka czwórek opuszczało chyłkiem mury szkoły.

W podziemiach szatni, pomiędzy metalowymi kratami, Robert siedział z Michałem i Jarkiem. Czekali na czwartego chętnego. Była za dziesięć ósma i w boksach panował duży ruch. W tym należącym do IC, Struna zauważył śliczną buzię Ani, na którą zwrócił uwagę już pierwszego września. Dziewczyna spojrzała w jego stronę i nie opuściła wzroku przez kilka sekund. Robert szybko wstał i podszedł do Ani.

-Good Golly Miss Molly - Wyśpiewał prawie do ucha dziewczyny tytuł wykonywany przez Creedence Clearwater Revival.

Patrzyła na niego piwnymi oczyma kompletnie zaskoczona. Poprawiła kosmyk kruczoczarnych włosów spadający na czoło. Uśmiechnęła się, wzięła odważnie oddech i próbowała coś powiedzieć. Zanim zaczęła, rozległ się ryk dobiegający z drugiego końca szatni.

-Strunaaaa!, Chodź już. Przyszedł Ptak i jest chętny - darł się Zbynek.

Ptak, czyli Rajmund Ptaszyński, należał do elity brydżystów i każdy chciał z nim grać.

-Muszę lecieć, złapię cię jeszcze - powiedział do Ani

Poczuł, jakby tracił niepowtarzalną okazję. Potwierdzeniem jego przeczucia, był pełne rozczarowania spojrzenie dziewczyny.

-Dobrze, próbuj - rzuciła cicho.

Odwróciła się i pobiegła w stronę schodów na górę. Mógł tylko podziwiać nieprawdopodobnie zgrabną figurę Ani. Wrócił do czekających kolegów. Nie potrafił ukryć swojego rozczarowania.

Jarek pierwszy zauważył rozterki kolegi.

-Co ty, Struna, zakochałeś się, czy coś...? - zapytał.

-Daj spokój, ładna laseczka i tyle – prychnął lekceważąco, choć w środku czuł coś całkiem innego – gdzie gramy?

-Najbliżej będzie do Jarosława – stwierdził Ptak.

Reszta zaakceptowała propozycje, Jarek mieszkał na Starym Mieście, przy Piwnej i można się było do niego szybko dostać. Wystarczyło wsiąść na Pl. Inwalidów w jakikolwiek tramwaj jadący w stronę Centrum, wysiąść na Dzierżyńskim a potem już tylko dziesięć minut marszu.

Szybko opuścili niegościnne mury szkoły i biegiem skierowali się w stronę przystanku autobusowego.

Po rozegraniu pięciu roberków zrobiło się późno. Jarek z niepokojem popatrzył na zegarek i zerwał się na równe nogi.

-Panowie, spadajcie. Za pół godziny wraca staruszka, muszę jeszcze tutaj ogarnąć, żeby się nie zorientowała. Zabierzcie butelki po browarze –wypchnął kolegów z mieszkania.

Robert rozstał się z pozostałą dwójką i udał się w kierunku Placu Dzierżyńskiego. Był piękny lutowy dzień, nie spieszył się.

Na słupie ogłoszeniowym przy Senatorskiej jego wzrok przyciągnął kolorowy afisz. MUSICORAMA - Wielki Koncert Muzyki Młodzieżowej.

Z zapartym tchem szukał wśród listy wykonawców ukochanych Czerwonych Gitar, ale jego zespołu nie było w programie. Wyczytał jeszcze, że sprzedaż biletów rozpoczyna się jutro o dziesiątej rano. Przyspieszył kroku i po pięciu minutach znalazł się na przystanku _betki._

W domu, zjadł obiad i postanowił się przespać. Budzik nastawił na dwudziestą pierwszą.

O dziesiątej wieczorem stał pierwszy przed kasami SPATiF-u w Alejach Jerozolimskich. Był ubrany jak na Syberię, Tosia wymogła nawet znienawidzone kalesony. Dzięki nim, trzymał teraz w kieszeni rękę ściskającą trzy banknoty stuzłotowe. Do rana stało wraz z nim kilkaset osób.

Dziesięć godzin później był przy okienku.

-Poproszę dwa na Musicoramę - wychrypiał szeptem - na dwudziestego siódmego lutego.

Tleniona na blond kasjerka, ubrana w chabrowy fartuch, odwróciła się do siedzącej obok kierowniczki.

-Marysiu, sprzedawałaś już coś na tych bigbitowców?

Pani Marysia, wyglądająca identycznie jak kasjerka, skrzywiła się z niesmakiem. Zaprzeczyła ruchem głowy jedząc kanapkę.

-Nie, nikt z moich znajomych nie chciał tego oglądać – dodała niewyraźnie z pełnymi ustami.

Kasjerka znowu odwróciła się do Roberta. Zrobiła się nagle bardzo poważna.

-Daj mi swoja legitymację szkolną, chłopcze – rozkazała.

Oczy Roberta zrobiły się okrągłe ze zdziwienia.

-Spisujecie wszystkich, którzy idą na koncert?

Kasjerka zaśmiała się z politowaniem i popatrzyła na niego jak na przybysza z kosmosu.

-Masz szczęście, kupujesz pierwszy bilet. Będzie jakaś atrakcja.

Podał jej legitymację a ona zapisała jego imię i nazwisko.

Następnego dnia od rana starał się znaleźć Anię. Na każdej przerwie penetrował wszystkie szkolne korytarze w poszukiwaniu dziewczyny. Zaglądał nawet do damskiej ubikacji wzbudzając pisk i krzyki dziewczyn. Po ostatniej lekcji zrezygnowany siedział w stołówce i przeżuwał obiadowego kotleta. Ktoś cicho podszedł z tyłu i położył mu rękę na ramieniu. Robert gwałtownie się odwrócił i uśmiech rozjaśnił jego twarz. To była Ania i jeszcze na dodatek ślicznie wyglądała.

-Podobno mnie szukałeś –w jej oczach odczytać można było radość walczącą z niepewnością.

-Tak, chciałbym zaprosić cię na Musicoramę. Pójdziesz ze mną?

-Tak, oczywiście! – powiedziała trochę za głośno dziewczyna. Zakryła oczy powiekami i wyszeptała –Muszę tylko zapytać rodziców, ale na pewno się zgodzą - gorący rumieniec oblał jej śliczna buzię.

W dniu koncertu od rana chodził podekscytowany. Z Anią umówił się przed Cepelią i po dziesięciu minutach spaceru dotarli do teatru Roma na Nowogrodzką. Do rozpoczęcia koncertu pozostawała jeszcze godzina.

Usiedli na swoich miejscu w trzecim rzędzie, rozmawiali i patrzyli jak powoli zapełnia się widownia.

-Masz ulubiony zespół wśród tych, które dziś wystąpią? –zapytał Robert dziewczynę.

Od początku wieczoru nie mógł od niej oderwać wzroku, dzisiaj nie wyglądała tak skromnie jak w szkole. Nie była też taka onieśmielona jego towarzystwem. Jedno pozostało niezmienne, była jak zawsze śliczna. Widział zazdrosne i pełne podziwu spojrzenia sąsiadów i w środku pękał z dumy. Ania spojrzała na niego i odpowiedziała bez wahania.

-Mój ranking wygląda tak: na pierwszym miejscu No To Co, na drugim Skaldowie, potem Blackout i Niemen. Nigdy nie słucham jazzu, nie wiem, kto to jest Mieczysław Kosz. A moim ukochanym zespołem jest No To Co!

Robert wyraźnie się skrzywił i dziewczyna spłonęła rumieńcem.

-Coś nie tak? –zapytała speszona.

-Czeka mnie jeszcze wiele pracy, żeby cię Anno wyedukować muzycznie. Po pierwsze musisz zapamiętać, że najlepszym polskim zespołem są Czerwone Gitary! –mówiąc to uśmiechnął się do dziewczyny. –Ale co do Mieczysława Kosza, wiemy tyle samo.

Gdy rozpoczął się koncert, chłonął każdy usłyszany ze sceny dźwięk. Po pierwszej części koncertu, prześliczna blond prowadząca, podeszła do mikrofonu i poprosiła o chwile uwagi.

-Chcę wam powiedzieć, że na widowni znajdują się wasi ulubieńcy, którzy nie mogli tu dzisiaj wystąpić. Przywitajmy brawami Czerwone Gitary i Polan.

Sala zareagowała aplauzem i wyciem, przez chwilę Robert nie słyszał nawet własnych myśli. Piękna Misia Zielińska uciszyła młodzież jednym gestem dłoni. Miała nad nimi władzę. Znowu słuchali, co ma do powiedzenia.

-Jeszcze jedno. Proszę tu na scenę, osobę zajmującą miejsce dwudzieste w trzecim rzędzie! To ty kupiłeś bilet numer jeden. Zapraszamy!

Robert wstał z fotela i szybko wskoczył na scenę. Spojrzał z góry na wielotysięczną widownię. Nie czuł tremy. Blondynka, która z bliska wydawała się jeszcze piękniejsza, wręczyła mu z uśmiechem kwiaty i zdjęcia gwiazd z autografami. Następnie zadała kilka banalnych pytań.

Gdy Roberta zaczęły już razić światła rampy, zadała ostatnie:

-Powiedz nam, jaki jest Twój ulubiony zespół big-bitowy?

-Czerwone Gitary – odpowiedział bez wahania.

Widownia skwitowała jego odpowiedź potężną porcją aplauzu. Nawet nie sądził, że tylu fanów jego ukochanego zespołu znajduje się w amfiteatrze.

Przez chwilę omiótł wzrokiem widownie i był pewien, że w którymś z początkowych rzędów zauważył Krzysztofa Klenczona wpatrującego się w niego z zaciekawieniem.

Wtedy pierwszy raz zamarzył, że zostanie sławnym muzykiem, oklaskiwanym na największych scenach koncertowych całego świata. Zdawał sobie sprawę, że marzenie jest równie absurdalne jak to o lataniu, ale myśl o karierze przyczepiła się do niego na dobre. Pochwała i podziw tłumu działały jak narkotyk, przypomniał sobie, że pierwszy raz poczuł takie mrowienie pod sercem w szkole kilka miesięcy temu, ale wtedy nie zadziałało tak silnie jak dzisiaj.

Zeskoczył ze sceny i usiadł koło Ani. Dziewczyna wysunęła rękę i objęła dłoń Roberta. Struna lekko uścisnął jej drobną dłoń i spojrzał w oczy Ani. Zobaczył w nich podziw, uwielbienie i coś jeszcze, o czym wcześniej nie marzył. Nachylił się do Ani i leciutko musnął ustami jej policzek, odwróciła się szybko i nim zdążył się odsunąć pocałowała go.

-No i co Aniu, jak wypadłem? – zapytał retorycznie.

-Robert, Robert…- wypowiedziała jego imię, zaczerwieniła się i opuściła powieki.

Rozbłysły światła i rozpoczęła się przerwa.

-Chodź Aniu, napijemy się czegoś. Zaschło mi w ustach.-Robert chwycił dziewczynę za rękę i pociągnął w stronę bufetu.

Przy bufecie stał zbity tłum, spragnieni fani muzyki wyciągali ręce z banknotami w kierunku spoconej bufetowej i przekrzykiwali się nawzajem. Robert z Anią uczepioną jego ramienia, przez chwilę stali nie bardzo wiedząc, co robić. Nagle nastąpiło coś nieoczekiwanego. Ktoś z tłumu oblegającego bufet zauważył stojącą parę.

-Miejsce dla bohatera wieczoru i jego dziewczyny! - krzyknęła wysoka brunetka w króciutkiej spódniczce.

Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, tłum rozstąpił się. Robert z Anią podeszli do lady. Spocona bufetowa spojrzała na Strunę.

-Poproszę dwie oranżady i pączka dla mojej dziewczyny. – Robert złożył zamówienie w całkowitej ciszy.

Po chwili odebrał dwie butelki i pączka zapakowanego w papierową serwetkę, zostawiając na ladzie równe osiem złotych. Odeszli, odprowadzani spojrzeniami pełnymi podziwu i zazdrości. Stanęli z boku, Ania jadła pączka, pili oranżadę z butelek. Po kilku chwilach zadzwonił dzwonek zapraszający na widownię. Wrócili na drugą część koncertu.

Robert odwiózł Anię do domu taksówką. Stara warszawa, wolno pokonywała dystans z Nowogrodzkiej na Żolibórz, a oni zapadli się w tylną kanapę i siedzieli wtuleni w siebie. Dziewczyna mieszkała w blokach przy Placu Wilsona, chwilowo nazywanego Placem Komuny Paryskiej. Wysiedli z taksówki i Robert odprowadził Anię do klatki schodowej. Stanęli w miejscu, gdzie ciemność była najczarniejsza, stali i całowali się bez opamiętania. Po dziesięciu minutach dziewczyna oderwała się z trudem od chłopaka i pobiegła do domu.

Robert idąc w kierunku przystanku tramwajowego ciągle czuł smak ust Ani i zamęt w głowie. Ten dzień to był najwspanialszy dzień jego dotychczasowego życia.

Jeszcze wiele dni po koncercie, pamiętał dreszcz, jaki go przeszedł, gdy stał na scenie, a potem całował cudowną dziewczynę. Zawsze później, gdy wspominał tamte chwile, delektował się nimi z rozkoszą.

Kilka dni później, w pierwszych dniach marca, oglądali z mamą Dziennik Telewizyjny, w ramach codziennej godziny informacyjnej. Na ekranie grupy młodych ludzi na ulicy, ścierały się z uzbrojoną po zęby milicją. Lektor, komentujący wydarzenia, mówił o hordach chuliganów zakłócających porządek i o syjonistycznych wichrzycielach. Tosia wyraźnie się obruszyła.

-Pamiętasz Danka z którym byliśmy w Piszu w zeszłe Święta.

-Tak, chciał nas zabrać do Izraela – przypomniał sobie Robert.

Tosia nawiązywała do swojego ostatniego partnera, Daniela. Był ustosunkowanym urzędnikiem państwowym, którego mocno przestraszyła gomułkowska nagonka na Żydów. Dostał paszport emigracyjny od władz i wyjechał do Izraela. Chciał zabrać Tosię i Roberta, ale mama nie chciała o tym słyszeć.

Cały Dziennik Telewizyjny poświęcony był nagonce na studentów i Żydów.

-Kłamią, synku. Młodzież protestuje, bo zdejmują _Dziady_ z afisza – była poważna i zatroskana – biletów nie było już od dawna.

-Przecież _Dziady_ to nasza lektura – zdziwił się.

-Te Dejmka, w Narodowym są podobno zatrute antyrosyjskim jadem – tłumaczyła z ironią – groźnym dla Polski.

-Jak sztuka może być zagrożeniem – ciągle nie rozumiał – Adam Mickiewicz to nasz wieszcz. Możesz załatwić mi jeszcze bilet?

-Nie ma szans – odpowiedziała krótko – ale wiem, że atmosfera panująca na spektaklu jest gorąca. Ale to już koniec.

Następnego dnia, przed zajęciami w szkole, Dyrektor zarządził apel w sali gimnastycznej. Stał teraz na podeście i przemawiał do zebranych uczniów i nauczycieli.

-W związku z rozróbami wywołanymi na ulicach Warszawy przez studencką bananową młodzież i syjonistycznych warchołów, zapatrzonych w izraelskich agresorów z czerwca 1967... - pan Maślanka przerwał, aby napić się wody i rzucić okiem na zadrukowana kartkę z otrzymanymi instrukcjami - …uczniowie przebywać będą w szkole, codziennie do godziny szesnastej. Szkoła w tym czasie będzie zamknięta.

Dyro popatrzył na stojącego w pierwszym rzędzie Roberta i dalej ciągnął swoją przemowę.

-Uczniowie klas pierwszych mają obowiązek przebywać w salach lekcyjnych, nawet w trakcie przerw, mogą je opuścić dopiero, gdy szkoła zostanie otwarta o czwartej po południu - zakończył swoje oświadczenie z westchnieniem ulgi.

-Co z siusiu, panie Dyrektorze, zapewnicie nam nocniki!? - krzyknął Robert w kierunku pryncypała a cała sala gimnastyczna ryknęła śmiechem.

Zadane pytanie nie wytrąciło pana Maślanki z równowagi, ale na chwilę odebrało pewność siebie. Po chwili, uśmiech rozjaśnił jego oblicze.

-Ty Struński, możesz dostać ode mnie nocnik i rolkę papieru toaletowego, obyś tylko siedział w klasie do czwartej. Reszta twoich kolegów będzie oczywiście mogła wychodzić za potrzebą - zakończył - apeluję również do waszego rozsądku, aby po szkole nie szukać guza na mieście tylko wracać prosto do domów – głośno westchnął i zszedł z podestu.

Podszedł do Seweryna Straucha stojącego obok Roberta.

-Ty Seweryn, tak jak inni koledzy z żydowskich rodzin, będziecie się meldowali u mnie w gabinecie, co godzinę. Muszę mieć na was oko - puścił ledwo dostrzegalne oczko do wyraźnie przestraszonego chłopaka.

Do tłumku z Dyrektorem pośrodku, podszedł pan Szarak, który uczył młodzież Propedeutyki Nauki o Społeczeństwie. Twarz miał wymalowaną w wojenne barwy. Ostatnie zdanie wygłoszone przez Maślankę, dało mu wyraźną satysfakcję.

-Doskonale, panie Dyrektorze! Nareszcie Polska Ludowa i nasza Partia zrobią porządek z syjonistami w naszym kraju - swoją tyradę kierował prosto w kierunku coraz bardziej przerażonego Seweryna – _Syjoniści do Syjonu,_ - wrzasnął.

Robert zrobił się czerwony na twarzy i aż podskoczył ze złości.

-Pan jest zaplutym karłem reakcji i stonką zżerającą nasze płody w jednym, panie Zając. Pan nie jest _Homo Sapiens_ - powiedział lodowatym tonem, patrząc prosto w oczy nauczycielowi - a teraz możesz na mnie donieść, gnido!

Robert ledwo się opanował, aby nie zdzielić go z czoła. Odwrócił się i skierował w kierunku wyjścia z sali gimnastycznej. Szarak stał przez chwilę jak zamurowany. Odetkał się w mgnieniu oka.

-Ja się nazywam Szarak! Ja cię na milicję podam, gówniarzu! - zwrócił się bezpośrednio do Maślanki - chyba pan nie odpuści temu bezczelnemu szczeniakowi! Żądam relegowania go z naszej szkoły! - wydzierał się.

Tłumek wokół nich gęstniał z każdą chwilą. W jego centrum stał przerażony Seweryn Strauch, obok pan Maślanka i pan Szarak a kilka kroków dalej. odwrócony plecami Robert Struński, który zatrzymał się w drodze do wyjścia. Wokoło zbierało się coraz więcej uczniów.

Dyrektor Maślanka przez chwilę zwlekał z odpowiedzią na wyzwanie rzucone przez Szaraka. W końcu przyłożył palec do ust i zapadła cisza jak makiem zasiał.

-Pan się nie nadaje na pedagoga, Szarak - popatrzył z pogardą na zaskoczonego nauczyciela - w mojej szkole nie ma już dla pana miejsca, idź pan agituj z pałką na Krakowskie Przedmieście. A nie tutaj wyżywać się na bezbronnych dzieciakach - a ty Struński, jutro przychodzisz z matką! A teraz wszyscy do klas!

Odwrócił się i energicznym krokiem wyszedł z sali gimnastycznej a za nim chyłkiem ulotnił się pan Szarak.

Przez dziesięć sekund panowała kompletna cisza, a potem wszyscy rzucili się do Roberta z gratulacjami. Tłum młodzieży przesuwał się w stronę wyjścia i tylko Seweryn stał jak wmurowany wpatrując się z podziwem i wdzięcznością w oddalające się plecy swojego wybawcy. Ten na chwilę się odwrócił.

-Chodź do klasy Sewek, Dyro kazał nam siedzieć do czwartej w ławkach.

Seweryn wreszcie oprzytomniał, zrobił dwa kroki w kierunku Roberta, stanął i zaczął rytmicznie klaskać. Po chwili wszyscy uczestnicy apelu, którzy pozostali jeszcze w sali gimnastycznej przyłączyli się do tego hołdu wdzięczności zainicjowanego przez Seweryna Straucha. Robert poczuł jak pod jego sercem, zatrzepotało skrzydłami tysiące kolorowych motyli. Leżąc wieczorem w łóżku, długo nie mógł zasnąć po tym dniu pełnym emocji. Najmocniej wspominał motyle pod sercem i to wspomnienie było najprzyjemniejsze.

Afera w szkole, nie zakończyła się wyrzuceniem Roberta ze szkoły. W pewnym momencie pan Maślanka postawił na szali swój autorytet i wybronił Strunę. Odbiła się za to głośnym echem w środowisku.

Po bogatym w wydarzenia roku szkolnym, wszyscy doczekali się wakacji.

Robert obydwa letnie miesiące spędził w Mikołajkach, w centrum Wielkich Jezior Mazurskich. Tosia zorganizowała pobyt w domku, ośrodka campingowego Wagabunda, który należał do biura turystycznego w którym pracowała.

Wakacje szybko mijały.

Marię Kubisową, ze słowackich Nowych Zamków poznał w pawilonie pełniącym rolę świetlicy. Wysportowana rówieśniczka, potrafiła godzinami dotrzymywać kroku Robertowi w rozgrywkach ping ponga. Spędzali razem dużo czasu, nie tylko grając w tenisa stołowego. Na plaży nad Tałtami, razem się opalali. Czasami Struna wypożyczał kajak i pływali z Marią po okolicznych jeziorach. Głodni, chodzili do smażalni przy mikołajskim rynku i zajadali się sielawą. Po kilku wspólnie spędzonych dniach, zaprosił ją do swojego domku. Całowali się, ale gdy próbował włożyć rękę pod jej bluzeczkę, uśmiechnęła się przepraszająco mówiąc; _prosim was piknie, nie robcie teho._ Zabrał rękę i pozostali przy pocałunkach.

Pod koniec sierpnia dotarły na Mazury, odgłosy potężnych grzmotów z Czechosłowacji. Maria spędzała więcej czasu ze zmartwionymi rodzicami. Gdy władze Bratnich Narodów wysłały do Pragi, oddziały interwencyjne Wojska Polskiego, wchodzące w skład sił wojsk Układu Warszawskiego, Maria zaczęła dziwnie patrzeć na Roberta. Była smutna, a po kilku dniach wyjechała wraz z rodzicami do domu.

Po wyjeździe Marii, coraz bardziej tęsknił za swoją gitarą i godzinami spędzanymi w Klubie na Marszałkowskiej. Na szczęście w świetlicy ośrodka Wagabunda, stało na stole stare _Bambino_. Obok w wielkim pudle znajdowało się kilkadziesiąt pocztówek dźwiękowych. Adapter służył do nagłaśniania wieczorków tanecznych, organizowanych dla mieszkańców ośrodka. Struna z przyjemnością zamieniał się w trakcie tych dyskotek w disc jockeya. Nie cierpiał tańczyć, miał wymówkę dla wszystkich dziewczyn, które próbowały porwać go do parkietowego szaleństwa. Gdy tańczyło dużo ludzi, podłoga wykonana z płyt wiórowych, miała tendencje do wpadania w drgania. Igła na pocztówce zaczynała skakać w rytm odtwarzanej muzyki. Brał wtedy dwa grube koce i ustawiał Bambino na tej specyficznej poduszce. Pomagało w stu procentach. Jakość muzyki odtwarzanej z pocztówek dźwiękowych była beznadziejna, jednak gdy zapuszczał _No Milk Today_ , zespołu Herman’s Hermits , ze zdziwieniem zauważał, że nogi pod stołem „mikserskim”, same z siebie skaczą. Na drugim biegunie muzycznym było _I Can’t Control Myself ,_ z repertuaru The Troggs_._ Ciężki, rytmiczny rock również porywał do tańca.

W ostatnich dniach sierpnia, pożegnał się z mikołajską śmietanką towarzyską, pochował karteczki z adresami poznanych dziewczyn i ruszył w drogę powrotną do Warszawy. Gdy pociąg ruszył ze stacji w Mikołajkach i po chwili wjechał na most nad Tałtami, Robert otworzył okno i krzyknął, ile miał sił w płucach.

-Wrócę tu za rok! Do zobaczenia!

Wieczorem wysiadał na Dworcu Wschodnim, mama czekała na peronie. Gdy wieczorem leżał już w swoim łóżku, długo nie mógł zasnąć. Jutro mieli iść z Marcinem na koncert Czerwonych Gitar. To dlatego wrócił z Mikołajek dwa dni wcześniej.

Następnego dnia, słońce paliło niemiłosiernie tłum nastolatków zgromadzonych pod kinem Moskwa na Puławskiej. Szary budynek ozdobiony był wielkim plakatem żołnierza w hełmie z wielką czerwoną gwiazdą. Robert z Marcinem stali w środku tłumu młodzieży, gapiąc się na ruskiego bohatera. Ściskali kurczowo w dłoniach wymięte bilety na koncert czterech chłopaków z Wybrzeża. Tak jak inni czekali na otwarcie drzwi wejściowych.

Robert z obrzydzeniem wskazał młodszemu kuzynowi olbrzymi afisz, pod którym stało kilkudziesięciu milicjantów blokujących wejście do kina.

-Za żadne skarby świata nie poszedłbym na taki ruski film o wojnie.

-A, co będzie jak nas nie wpuszczą - zapytał Marcin patrząc na milicję.

-Dlaczego mieliby nas nie wpuścić?-odpowiedział pytaniem Robert.

-Nie wiem.

-Nie panikuj, mamy ważne bilety, nic tu nie jest dozwolone od osiemnastu lat i jesteśmy schludnie ubrani - zakończył z odrobiną niepewności Robert.

W tym momencie milicja się rozstąpiła i otwarte wejście zaczęło wchłaniać tłum nastolatków. Bileter oderwał od wymiętych kawałków papieru kupony kontrolne i Robert z Marcinem po paru chwilach siedzieli już na swoich miejscach czekając na koncert.

Światło zgasło, rozsunęła się kurtyna i czterech chłopaków ubranych w szare garnitury, jak za naciśnięciem klawisza z napisem start, włączyło szaleństwo na widowni krzycząc do mikrofonów, _Gdy idę do szkoły, gdy wracam z kina…_

Po trzech godzinach, wracali autobusem do domu, dzieląc się wrażeniami z koncertu.

-Mnie najbardziej podobało się, _Gdy Kiedyś Znów Zawołam Cię -_ Robert mówił ze łzami w oczach – i ten Klenczon wydobywający krótkim ruchem małego palca na potencjometrze gitary ten niesamowity dźwięk. To był głos miłości i tęsknoty, przepiękne - Jeszcze raz otarł spływającą po policzku łzę i spojrzał w oczy Marcinowi szukając na jego twarzy śladów zrozumienia.

Po powrocie z wakacji zrekompensował swojej gitarze długą nieobecność. Podłączał ją do mikroskopijnego głośnika, radia marki _Figaro_ i_ _ potrafił grać godzinami. Niestety, radio po kilku miesiącach nie przeżyło tych doświadczeń. W trakcie wykonywania, którejś z partii solowych, coś w nim buchnęło i po chwili pokazał się dym. _Figaro_ nadawało się na śmietnik.

Robert był zrozpaczony. Kontakt ze światem muzycznym został przerwany. Musiał teraz popracować nad Tosią, żeby kupiła nowy odbiornik. Jego starania przyniosły skutek. Zaraz po Wszystkich Świętych wyciągnął ją do sklepu i wrócili z nowiuteńkim _Relaxem II._ Posiadało kilka razy większą moc niż poprzednie i co najważniejsze, zakres fal UKF. Miał teraz dostęp do najważniejszych audycji muzycznych, nadawane na falach ultrakrótkich. Jakość przekazu była doskonała. Nagrane na taśmę materiały, miały teraz podobny odsłuch, jak gramofonowa płyta.

W styczniu, odkrył Mini Max, którego wysłuchanie stało się codziennym obowiązkiem. Audycja prowadzona była przez Piotra Kaczkowskiego w konwencji minimum słów, maximum muzyki. To u Kaczkowskiego, na początku lutego, po raz pierwszy, usłyszał _Dazed and Confused, Babe I’m Gonna Leave You, You Shook Me_ oraz _I Can’t Quit You Babe._ Led Zeppelin i ich bluesowa muzyka z pierwszej płyty, całkowicie porwała Strunę.

W szkole próbował dowiedzieć się coś więcej na temat czwórki Brytyjczyków. Maciek Kurczewski przyznał się do posiadania ich pierwszej płyty. Ubłagał kolegę i ten zgodził się ją pożyczyć, pod warunkiem, że zwrot nastąpi tego samego dnia.

Po lekcjach pojechali do domu Maćka na Marchlewskiego, Struna zabrał płytę i szybko ruszył do siebie. Zamknął się w swoim pokoju, podłączył _Mister Hita_ do _Tonetki_. Wyciągnął z pudełka, nowiutką taśmę z gorzowskiego Stilonu, położył płytę na talerzu i włączył nagrywanie.

Miał czas obejrzeć okładkę. Najbardziej interesowały Roberta zdjęcia członków zespołu. Page, Plant, Bonham i Jones.

Przypatrując się uważnie wizerunkom chłopaków, kątem oka spojrzał na swoją matę, gdzie był już Led Zeppelin. Nic się nie zgadzało. Przyczepił tam, kupione w Fotoplastikonie, niewyraźne zdjęcie rockmana z gitarą. Niechlujny, odręczny podpis na kopercie ze zdjęciem gitarzysty wyjaśniał, że jest to Led Zeppelin. Przedstawiony wizerunek artysty nie pasował do żadnego członka Zeppelinów z okładki którą trzymał w ręku.

Nagrał pierwszą i drugą stronę, ostrożnie włożył płytę do koperty i wyruszył na Marchlewskiego. W drzwiach oddał longplay koledze, wrócił do domu i zaczął słuchać nagranego materiału. Muzyka nie brzmiała, tak jak powinna. Zorientował się, że nagrał całą płytę z obrotami talerza ustawionymi na czterdzieści pięć. Jeszcze raz pojechał na Muranów i wybłagał Maćka o ponowne wypożyczenie płyty. Tym razem, na szczęście, miał ją oddać w szkole, następnego dnia. Maciek nie chciał czekać do północy na zwrot. Od tamtego wieczoru, intrygowało go, czyje zdjęcie wisi na jego macie.

W domu towarowym Junior, na ścianie wschodniej otworzono, Klub Międzynarodowej Prasy i Książki. Na pierwszym piętrze znajdowała się czytelnia prasy zagranicznej. Przestronna kawiarnia, wypełniona była niskimi stolikami, przy których stały wygodne fotele. Pod jedną ze ścian, stał regał z periodykami. Te zachodnie, wyglądały jak ary siedzące na drzewie, pośród stada wróbli. Różnica robiła się drastyczna, gdy udało się wziąć do ręki _Paris Match_ lub _Neewsweek_. Rodzima _Panorama, Przekrój_ lub _Na Przełaj_ wyglądały przy nich, jak jutowy worek przy garniturze od _Armaniego._ Wszystkie tygodniki i prasa codzienna, umieszczone były w stelażach i wisiały na drążkach, zaczepione haczykami umieszczonymi w górnej części uchwytu. Struna, zastanawiał się, czy stelaż miał utrudnić kradzież, czy ułatwić czytanie.

To było jedyne miejsce, gdzie mógł dowiedzieć się czegokolwiek o rynku muzycznym, instrumentach i wykonawcach. Okazjonalnie, można tam było znaleźć świeże czasopisma, takie jak _New Musical Express_ i _Bilboard_. Czasami miał szczęście i znajdował na regale, miesięcznik _The Rolling Stone_. Daty na wydaniach, były często z przed kilku tygodni, ale to nie przeszkadzało Strunie.

Przeglądając jedno z czasopism, znalazł zdjęcie frontmena _Ten Years After_. Alvin Lee grał na gitarze, na której umieszczony był symbol pacyfistów. To była ta sama gitara i ten sam Alvin Lee, jak na macie w domu.

Klub przyciągał Roberta jak magnes. Przynajmniej raz w tygodniu, wracając ze szkoły, nie przesiadał się w pospieszny B na placu Dzierżyńskiego, tylko kilka godzin później, na Marszałkowskiej.

Wchodził na pierwsze piętro, wdychał specyficzny zapach, będący mieszanką papieru, farby drukarskiej i świeżo parzonej kawy. Siadał w głębokim fotelu, brał do ręki stelaż z którymś interesujących go tygodników i systematycznie czytał stronę za stroną. Uczył się wyglądu swoich idoli, zapamiętywał, w co się lubią ubierać i na czym grają.

Popijał dawno wystygłą kawę małymi łykami i wchłaniał zawarte treści, odurzając się nimi jak narkotykiem.

Wertując strony swoich czasopism zawsze szukał informacji o gitarach. Na początku czerwca, znalazł duży artykuł, poświęcony ulubionej gitarze jej gigantów - Gibsonowi Les Paul. Ukochany instrument Claptona, Page, Alvina Lee, i wielu innych.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: