- bestseller
- promocja
Pieśń krwi - ebook
Pieśń krwi - ebook
„Ryan to nowy autor, który ma szansę wywrzeć znaczący wpływ na gatunek fantasy. Jego debiutancka powieść "Pieśń krwi" posiada wszystko: wspaniałą opowieść o dojrzewaniu, porywające postacie i dynamiczną fabułę. Jeśli jego pierwsza książka jest zapowiedzią tego, co jeszcze przed nami, to wszyscy miłośnicy fantasy będą uszczęśliwieni.”
— Michael J. Sullivan, autor serii Odkrycia Riyrii
Szósty Zakon dzierży miecz sprawiedliwości i uderza we wrogów Wiary i Królestwa
Vaelin Al Sorna jako dziesięciolatek trafia do Szóstego Zakonu. Zostaje wyszkolony i zahartowany do surowego życia i poświęcenia się walce jako Wojownik Wiary. Teraz nie ma żadnej rodziny poza Zakonem.
Przez długie lata brutalnego szkolenia pielęgnuje w sobie nienawiść do ojca, który odebrał mu nie tylko prawa przyznane z urodzenia, ale skazał go na życie, na jakie nie był gotowy.
Wplątany w krwawe wojny i polityczne intrygi, pod ogromnym wpływem i na usługach błyskotliwego króla Janusa, Vaelin ma zmierzyć się z własną przyszłością, która zmieni nie tylko losy Królestwa, ale i całego świata.
Pragnienie nic nie znaczy. Przeznaczenie jest wszystkim. Jesteś igraszką losu.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8375-025-5 |
Rozmiar pliku: | 5,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Miał wiele imion. Mimo że nie osiągnął jeszcze trzydziestego roku życia, historia potwierdza, iż zasłużył na każde z nich: Miecz Królestwa dla szalonego króla, który go na nas zesłał, Młody Jastrząb dla mężczyzn, którzy towarzyszyli mu w znojach wojny, Mroczne Ostrze dla cumbraelickich wrogów i, jak dowiedziałem się później, Beral Shak Ur dla tajemniczych plemion z Wielkiej Puszczy Północy – Cień Kruka.
Ale mój lud znał go tylko z jednego imienia i tego ranka, gdy przyprowadzono go do doków, to ono właśnie dźwięczało w moich myślach: Zabójca Nadziei. Wkrótce będę świadkiem twojej śmierci, Zabójco Nadziei.
Mimo iż był znacznie wyższy od większości mężczyzn, zaskoczyło mnie, że wbrew zasłyszanym opowieściom wcale nie był gigantem i chociaż miał wyraźne, regularne rysy, na pewno nie nazwałbym go przystojnym. Był dobrze zbudowany, ale nie tak muskularny, jak chcieliby niezliczeni gawędziarze. Jedynym elementem pasującym do legend były jego oczy: czarne niby węgiel i przeszywające spojrzeniem jak u jastrzębia. Mawiano, że ten wzrok przenikał duszę na wskroś, że przed bystrością tego spojrzenia nie zdołał się ukryć żaden sekret. Nigdy nie dawałem temu wiary, jednak widząc go na własne oczy, pojąłem, czemu inni mogli tak twierdzić.
Więźnia eskortował oddział Straży Cesarskiej z kopiami w pogotowiu. Lodowate spojrzenia przeszukiwały tłum, wypatrując kłopotów. Gapie jednakże byli spokojni. Przystanęli, by uważniej przyjrzeć się więźniowi, gdy przejeżdżał obok, nie dało się jednak usłyszeć żadnych okrzyków, żadnych obelg; nikt niczym w niego nie cisnął. Przypomniałem sobie, że znali tego człowieka – przez krótki czas rządził miastem i dowodził obcą armią rezydującą w jego murach – mimo to na ich twarzach nie dostrzegałem nienawiści ani chęci zemsty. W większości wydawali się zaciekawieni. Dlaczego tutaj był? I czemu nadal żył?
Kompania zatrzymała konie nieopodal przystani, odwiązała więźnia i poprowadziła go w kierunku oczekującego statku. Odłożyłem notatki i podniósłszy się z pełnej przypraw beczki, skinąłem głową do kapitana:
– Cześć ci, panie.
Kapitan, wysłużony oficer straży, z bladą blizną wzdłuż linii szczęki i hebanową skórą charakterystyczną dla mieszkańców południowych części Cesarstwa, odwzajemnił ukłon z wyćwiczoną formalnością:
– Lordzie Verniers.
– Mam nadzieję, że podróż była spokojna.
Kapitan wzruszył ramionami.
– Pojawiło się kilka zagrożeń. Trzeba było zmiażdżyć parę czaszek w Jesserii, gdzie miejscowi chcieli powiesić ścierwo Zabójcy Nadziei na iglicy świątyni.
Żachnąłem się, słysząc o tak nielojalnym zachowaniu. Przecież we wszystkich miastach, przez które więzień miał przejechać, odczytano Cesarski Edykt, a jego znaczenie było proste: Zabójcy Nadziei nie może stać się żadna krzywda.
– Cesarz się o tym dowie – odrzekłem.
– Jak sobie życzysz... Jednak to zwykły drobiazg. – Zwrócił się w stronę więźnia. – Lordzie Verniers, oto cesarski więzień, Vaelin Al Sorna.
Skinąłem głową rosłemu mężczyźnie, którego imię tak często gościło w moich myślach. Zabójca Nadziei, Zabójca Nadziei.
– Cześć i tobie, panie – rzuciłem wymuszone powitanie.
Jego czarne oczy na sekundę spotkały się z moimi, zerkając na mnie dociekliwie. Przez chwilę zastanawiałem się, czy te najdziwaczniejsze historie mogły być prawdziwe, czy w spojrzeniu tego dzikusa rzeczywiście kryła się jakaś magia. Czy rzeczywiście był w stanie przejrzeć ludzką duszę na wskroś? Od czasów wojny namnożyło się legend o tajemniczych mocach Zabójcy Nadziei. Potrafił rozmawiać ze zwierzętami, rozkazywać Bezimiennym i kontrolować pogodę. Jego stal hartowała się w krwi poległych wrogów i nigdy nie pękała podczas bitwy. I, co najgorsze, on i jego ludzie oddawali cześć zmarłym, jednocząc się z cieniami swoich przodków, czemu towarzyszyły ponoć wszelkiego rodzaju plugastwa. Nie dawałem zbyt dużej wiary takim bredniom, wnioskując, że jeśli magia ludzi północy była tak potężna, to czemu w starciu z nami ponieśli tak dotkliwą porażkę?
– Mój panie. – Głos Vaelina Al Sorny był szorstki i pobrzmiewał w nim mocny akcent, jakby języka alpirańskiego mężczyzna uczył się w lochach, a barwę jego głosu wyciosały lata okrzyków przebijających się przez szczęk mieczy i wrzaski upadłych, okrzyków koniecznych do tego, by wygrać każdą z setek bitew, z których jedna kosztowała mnie utratę najbliższego przyjaciela i rozstrzygnęła o przyszłości Cesarstwa.
Odwróciłem się do kapitana.
– Czemu jest w kajdanach? Cesarz nakazał traktować go z szacunkiem.
– Ludziom nie podobało się, gdy jechał swobodnie – wyjaśnił kapitan. – Więzień sam zasugerował, żeby go skuć i uniknąć w ten sposób tarapatów. – Podszedł do Al Sorny i zdjął mu kajdany. Potężny mężczyzna zaczął rozmasowywać nadgarstki. Jego dłonie pokrywała gęsta sieć blizn.
– Mój panie! – krzyknął ktoś w tłumie. Odwróciłem się i ujrzałem spieszącego ku nam tęgiego mężczyznę w białej szacie. Nie przywykł chyba do żadnego wysiłku, bo twarz spływała mu potem. – Zaczekajcie chwilę, proszę.
Dłoń kapitana powędrowała ku szabli, lecz Al Sorna był niewzruszony, z uśmiechem czekał na biegnącego mężczyznę.
– Gubernator Aruan.
Tęgi mężczyzna zatrzymał się, ocierając spoconą twarz haftowanym szalem. W lewej ręce trzymał podłużny pakunek, owinięty tkaniną. Skinął głową do mnie i kapitana, a potem zwrócił się do więźnia:
– Mój panie. Nie sądziłem, że się jeszcze spotkamy. Dobrze się miewasz?
– Owszem, gubernatorze. A ty?
Mężczyzna rozcapierzył palce prawej dłoni, tak że haftowany szal zwisł mu z kciuka. Na każdym palcu miał pierścień z klejnotem.
– Już nie jestem gubernatorem. Obecnie tylko ubogim kupcem. Handel nie idzie już tak, jak kiedyś, ale radzimy sobie.
– Lordzie Verniers – zwrócił się do mnie Vaelin Al Sorna – to Holus Nester Aruan, dawny gubernator miasta Linesh.
– To zaszczyt, sir. – Aruan powitał mnie płytkim ukłonem.
– Dla mnie także – odparłem formalnie. Zatem to właśnie był mężczyzna, od którego Zabójca Nadziei odbił miasto. Po wojnie podkreślano przy wielu okazjach, że Aruan nie potrafił zmyć swojej hańby, odbierając sobie życie, lecz Cesarz (bogowie, zachowajcie jego mądrość i miłosierdzie) okazał mu łaskę, w świetle nadzwyczajnych okoliczności zbrojnej okupacji miasta przez Zabójcę Nadziei. Łaska nie oznaczała jednak, że dalej będzie zajmował stanowisko gubernatora.
Aruan zwrócił się do Al Sorny:
– Miło widzieć cię w dobrym zdrowiu. Napisałem do Cesarza, błagając go, by okazał ci litość.
– Wiem, twój list został odczytany na moim procesie.
Znałem list Aruana z dokumentacji procesowej – napisanie go oznaczało ryzykowanie własnego życia; stanowił część materiału dowodowego, który informował o niezwykłych aktach hojności i litości ze strony Zabójcy Nadziei podczas wojny. Cesarz wysłuchał tego cierpliwie, zaznaczając potem, że więzień jest sądzony za swoje zbrodnie, nie zaś za cnoty.
– A jak się miewa twoja córka? – spytał więzień Aruana.
– Świetnie, latem wychodzi za mąż. Wybrankiem jest wyjątkowo nieudolny syn stoczniowca, ale co biedny ojciec może począć? Dzięki tobie pozostała przy życiu, żeby teraz móc złamać mi serce.
– Miło to słyszeć. Mam na myśli wesele, nie twoje złamane serce. Nie jestem w stanie podarować jej niczego z wyjątkiem najlepszych życzeń.
– Jak już o tym mowa, mój panie, to sam przyniosłem podarek. – Aruan podniósł oburącz podłużny, owinięty suknem pakunek, z dziwnym wyrazem twarzy pokazując go Zabójcy Nadziei. – Słyszałem, że już wkrótce znów będziesz tego potrzebował.
Widać było, że Zabójca Nadziei zawahał się, zanim sięgnął po upominek i rozpakował go pokrytymi bliznami dłońmi. Spod sukna wyłonił się miecz nieznanego wzoru, wsunięte w pochwę ostrze mogło mieć jard długości i było całkiem proste, niepodobne zupełnie do zagiętych szabli noszonych przez alpirańskich żołnierzy. Rękojeść osłaniał zagięty jelec, a jedyną ozdobą broni była prosta, stalowa gałka wieńcząca głowicę. Rękojeść i pochwa nosiły ślady licznych nacięć i zadrapań, które świadczyły, że broni używano przez wiele lat. To nie była broń ceremonialna, uświadomiłem sobie z oburzeniem, to był prawdziwy miecz. Z którym więzień kiedyś przybił do naszych brzegów. I dzięki któremu zyskał miano Zabójcy Nadziei.
– Zachowałeś go? – wybełkotałem przerażony do Aruana.
Krępy mężczyzna zwrócił się do mnie, wręcz emanując chłodem.
– Wymagał tego honor, mój panie.
– Dziękuję – odparł Al Sorna, zanim zdążyłem obrazić tamtego po raz kolejny. Zważył miecz w dłoniach. Zauważyłem, że kapitan straży cały sztywnieje, widząc, że więzień wysuwa ostrze z pochwy na cal czy dwa, dotykając go kciukiem. – Nadal ostry.
– Troszczyłem się o niego. Był regularnie oliwiony i ostrzony. Mam też jeszcze jeden drobny podarek. – Aruan wyciągnął rękę.
W dłoni trzymał pojedynczy rubin, ładnie wycięty kamień średniej wielkości, bez wątpienia jeden z cenniejszych egzemplarzy w rodzinnej kolekcji. Znałem historię stojącą za wdzięcznością Aruana, ale tak jawny szacunek okazywany temu dzikusowi i wywołująca mdłości obecność miecza wielce mnie drażniły.
– Gubernatorze, nie mogę... – Al Sorna kręcił głową, zdawał się być w rozterce.
Podszedłem bliżej i odezwałem się łagodnie:
– On czyni ci większy zaszczyt, niż na to zasługujesz. Jednak odmowa urazi go, a dla ciebie będzie hańbą.
Zamrugał czarnymi oczyma, zerkając na mnie, a potem znów zwrócił się do Aruana:
– Nie mogę ci odmówić, skoroś tak dla mnie hojny. – Przyjął klejnot. – Zachowam go na zawsze.
– Oby nie – odparł, śmiejąc się, Aruan. – Człowiek zatrzymuje klejnot tylko wtedy, gdy nie ma potrzeby go sprzedawać.
– Wy tam! – dobiegło ze statku cumującego nieopodal, sporej meldeńskiej galery, której liczba wioseł i szerokość kadłuba świadczyły, że jest to raczej frachtowiec, a nie jeden z osławionych okrętów wojennych. Krępy mężczyzna z długą czarną brodą, z czerwoną opaską na głowie sugerującą, iż jest kapitanem, kiwał im z dziobu. – Wprowadźcie Zabójcę Nadziei na pokład, alpirańskie psy! – krzyknął ze zwyczajową meldeńską uprzejmością. – Będziecie się dłużej namyślać, to przegapimy przypływ.
– Czeka nas rejs na wyspy – wyjaśniłem więźniowi, zbierając swoje rzeczy. – Lepiej uniknąć gniewu kapitana.
– A zatem to prawda – rzekł Aruan. – Płyniecie na wyspy, by walczyć dla pani? – Nie podobał mi się ton jego głosu, pobrzmiewała w nim trwoga.
– To prawda. – Al Sorna wymienił z Aruanem uścisk dłoni i skinął głową do kapitana straży, nim zwrócił się do mnie. – Mój panie, ruszamy?
– Możesz być jednym z pierwszych w kolejce do lizania stóp Cesarza, pismaku – kapitan dźgnął mnie palcem w pierś – ale ten statek to moje królestwo. Siedzisz cicho na koi albo spędzasz rejs przywiązany do grotmasztu.
Pokazał nam naszą kwaterę – zasłoniętą kotarą część statku przy dziobie. Luk śmierdział wodą morską doprawioną mdlącymi woniami ładunku, na który składały się owoce, suszone ryby i setki przypraw, z których słynęło Cesarstwo. Starałem się nie zwymiotować.
– Jestem lord Verniers Alishe Someren, Cesarski Kronikarz, Pierwszy z Uczonych i szanowany sługa Cesarza – odparłem, zakrywając usta chustą, która nieco tłumiła wypowiadane przeze mnie słowa. – Jestem emisariuszem Lorda Okrętów i oficjalną eskortą cesarskiego więźnia. Będziesz traktował mnie z szacunkiem, piracie, albo zawołam na pokład dwudziestu gwardzistów, by wychłostali cię w obecności załogi.
Kapitan nachylił się ku mnie i o dziwo, jego oddech śmierdział znacznie gorzej niż ładownia.
– Wtedy, skrybo, zyskam dwadzieścia jeden ciał, którymi nakarmię orki po wypłynięciu z zatoki.
Al Sorna kopnął jedno z leżących na pokładzie posłań i rozejrzał się wokół.
– To nam wystarczy. Przyda się jeszcze jedzenie i woda.
Najeżyłem się.
– Naprawdę uważasz, że powinniśmy spać w tej norze? To obrzydliwe.
– Więc idź do ładowni. Tam na dodatek masz mnóstwo szczurów. – Odwrócił się do kapitana. – Beczka z wodą jest na pokładzie dziobowym?
Kapitan przeczesał pulchnym paluchem swoją gęstą brodę, gapiąc się na wysokiego mężczyznę i bez wątpienia zastanawiając się, czy tamten z niego kpi. Być może rozważał też kwestię, czy byłby w stanie go zabić, gdyby wystąpiła taka konieczność. Na północnych wybrzeżach Alpiranu mają takie powiedzenie: możesz stanąć tyłem do kobry, ale nie do Meldeńczyka.
– A więc to ty masz zamiar zmierzyć się z Tarczą? W Ilderze płacą przeciwko tobie dwadzieścia do jednego. Myślisz, że mogę postawić na ciebie miedziaka? Tarcza to najlepsze ostrze wysp, potrafi szablą przeciąć muchę w locie.
– Musi być dumny, mając taką renomę – uśmiechnął się Al Sorna. – Beczka z wodą?
– Jest tam. Dostaniecie jedną banię dziennie, nie więcej. Moja załoga nie będzie przez takich jak wy siedzieć o suchych pyskach. Żarcie możecie brać z kuchni, o ile nie przeszkadza wam szamanie z takimi szumowinami jak my.
– Bez wątpienia jadałem już w gorszym towarzystwie. Jeśli potrzebujecie kogoś do wioseł, jestem do dyspozycji.
– Czyżbyś już kiedyś wiosłował?
– Raz się zdarzyło.
Kapitan chrząknął.
– Damy sobie radę. – Odwrócił się do wyjścia, mamrocząc przez ramię. – Wypływamy w ciągu godziny, więc nie wchodźcie nam w drogę, póki nie opuścimy zatoki.
– Wyspiarski dzikus! – wściekałem się, rozpakowując swoje rzeczy i rozstawiając pióro oraz atrament. Sprawdziłem, czy pod posłaniem nie czają się żadne szczury, a potem usiadłem, by napisać list do Cesarza. Zamierzałem wspomnieć mu o doznanych tu zniewagach. – Możesz być pewien, że nie będzie już nigdy cumował w alpirańskiej zatoce.
Vaelin Al Sorna usiadł, opierając plecy o kadłub.
– Mówisz w moim języku? – zapytał, przechodząc na język północy.
– Studiuję różne języki – odparłem w jego mowie. – Znam biegle siedem dialektów Cesarstwa, a w pięciu innych potrafię się porozumieć.
– Jestem pod wrażeniem. Znasz może seordahski?
Podniosłem wzrok znad pergaminu.
– Seordahski?
– Seordahowie z Wielkiej Puszczy Północy. Słyszałeś o nich?
– Moja wiedza na temat dzikusów z północy jest daleka od satysfakcjonującej. A i tak nie widzę powodów, by ją poszerzać.
– Jak na wykształconego człowieka, zbytnio cieszy cię własna ignorancja.
– Mam wrażenie, że mówię w imieniu całego narodu, gdy życzę sobie, byśmy wszyscy po prostu was zignorowali.
Skinął głową, przyglądając mi się badawczo.
– Słyszę w twoim głosie nienawiść.
Nie zwracałem już na niego uwagi, szybko przesuwając piórem po pergaminie, przygotowując formalny wstęp cesarskiej korespondencji.
– Znałeś go, prawda? – ciągnął Vaelin Al Sorna.
Moje pióro się zatrzymało. Nie spojrzałem jednak w oczy więźniowi.
– Znałeś Nadzieję.
Odłożyłem pióro i wstałem. Nagle smród ładowni i bliskość dzikusa stały się nie do zniesienia.
– Owszem, znałem go – wychrypiałem. – I zdaję sobie sprawę, że był najlepszym z nas. Wiedziałem, że byłby najlepszym Cesarzem, jakiego widział ten kraj. Ale nie dlatego cię nienawidzę, dzikusie. Nienawidzę cię, ponieważ Nadzieja był moim przyjacielem, a ty go zamordowałeś.
Oddaliłem się, wchodząc po schodach na główny pokład, po raz pierwszy w życiu żałując, że nie jestem wojownikiem, że nie mam umięśnionych ramion oraz serca z kamienia, że nie potrafię władać mieczem i dokonać zemsty. Ale nie miałem wpływu na takie rzeczy. Byłem szczupły i słaby. Byłem bystry, lecz nie bezlitosny. Nie byłem wojownikiem. Więc nie będę nigdy mógł się zemścić. Dla mojego przyjaciela mogłem zrobić tylko tyle: być świadkiem śmierci jego zabójcy, spisać zakończenie jego losów – dla przyjemności naszego Cesarza i po to, by ten raport wzbogacił wieczną prawdę naszych archiwów.
Godzinami przesiadywałem na pokładzie. Oparty o nadburcie obserwowałem zielonkawe wody północnego wybrzeża Alpiranu, coraz głębsze i zmieniające barwę na błękit Morza Eryneńskiego, podczas gdy bosman uderzał w bęben wioślarzy, a nasza podróż rozpoczęła się na dobre. Gdy brzeg zniknął już z pola widzenia, kapitan rozkazał rozwinąć grotżagiel i zaczęliśmy płynąć z większą prędkością. Dziób statku przeszywał łagodne fale, figura dziobowa, tradycyjna meldeńska rzeźba skrzydlatego węża, jednego z niezliczonych bogów morskich, zanurzała zębaty łeb w pieniące się wody. Wioślarze trudzili się jeszcze przez kolejne dwie godziny, zanim bosman pozwolił im odpocząć i udać się na posiłek. Dzienna wachta pozostała na pokładzie, sprawdzając takielunek i podejmując kolejne z niekończących się zadań załogi. Kilku marynarzy zaszczyciło mnie spojrzeniem, żaden jednak do mnie nie zagadał, za co byłem wdzięczny.
Byliśmy już kilkadziesiąt mil od zatoki, gdy pojawiły się w polu widzenia – czarne płetwy przecinające fale, którym towarzyszyły okrzyki z bocianiego gniazda: orki!
Nie miałem pojęcia, ile ich tam było, bo poruszały się zbyt szybko, tylko od czasu do czasu wyłaniając się na powierzchnię, by parsknąć parą wodną i znów zanurkować. Dopiero gdy znalazły się bliżej, w pełni zdałem sobie sprawę z ich rozmiarów – mierzyły ponad dwadzieścia stóp długości. Na południowych morzach widywałem już delfiny, srebrzyste wesołe stworzenia, które można było nauczyć prostych sztuczek. Orki były zupełnie inne, ogromne i ciemne, niczym migoczące cienie mknące tuż pod powierzchnią. Wydały mi się złowieszcze, jakby stanowiły uosobienie okrucieństwa samej Matki Natury. Marynarze najwyraźniej odnieśli inne wrażenie, wykrzykując głośne pozdrowienia, jakby witali starych znajomych. Nawet wiecznie rozgniewany kapitan zdawał się łagodnieć.
Jedna z orek przebiła się na powierzchnię, wzbijając wokół pianę, obróciła się w locie i zanurkowała z taką siłą, że aż zakołysało naszym statkiem. Meldeńczycy ryknęli z zachwytu. Och, Seliesenie, pomyślałem. Ależ wiersz byś napisał, opiewając takie widoki.
– Oni uważają je za święte. – Odwróciłem się i zobaczyłem, że obok stanął Zabójca Nadziei. – Mawiają, że gdy na morzu umrze Meldeńczyk, orki przenoszą jego duszę do nieskończonego oceanu, znajdującego się za krawędzią świata.
– Przesądy – parsknąłem.
– Twoi ludzie też mają swoich bogów, czyż nie?
– Moi ludzie tak, ale ja nie. Bogowie są mitami, pocieszającą historyjką dla dzieci.
– Z takimi poglądami czułbyś się w mojej ojczyźnie całkiem dobrze.
– Nie jesteśmy u ciebie, człowieku z Północy. Wolałbym nigdy tam nie trafić.
Kolejna orka wyłoniła się z morza, wzbijając się na dobre dziesięć stóp nad powierzchnię, a potem nurkując z powrotem w głębiny.
– To dziwne – rzekł Al Sorna. – Kiedy nasze okręty płynęły przez to morze, orki nie zwracały na nie uwagi, wypływając tylko do tych meldeńskich. Może dzielą jedną wiarę.
– Możliwe – odparłem. – A może zależy im na darmowym posiłku. – Skinąłem głową w stronę dziobu, gdzie kapitan ciskał do wody łososia, a orki rzucały się na kolejne kąski szybciej, niż byłem w stanie nadążyć wzrokiem.
– Czemu tu jesteś, lordzie Verniers? – zapytał Al Sorna. – Po co Cesarz cię tutaj przysłał? Nie jesteś przecież dozorcą więziennym.
– Cesarz łaskawie przystał na moją prośbę, bym mógł być świadkiem twojego starcia. I bym towarzyszył lady Emeren w drodze do domu.
– A więc chcesz widzieć, jak umieram.
– Chcę napisać sprawozdanie z tego wydarzenia dla Cesarskiego Archiwum. W końcu jestem Cesarskim Kronikarzem.
– Tak też mi powiedziano. Gerish, mój dozorca, był wielbicielem twojej historii wojny z moim ludem, uważał ją za najlepsze dzieło alpirańskiej literatury. Jak na człowieka, który spędził życie w lochu, miał naprawdę niemałą wiedzę. Godzinami przesiadywał przed moją celą, czytając stronę za stroną; szczególnie lubił opisy bitew.
– Dokładne badania są kluczem do sztuki historyka.
– W takim razie szkoda, że zrozumiałeś wszystko na opak.
Po raz kolejny żałowałem, że nie posiadam siły wojownika.
– Na opak?
– Całkowicie.
– Rozumiem. Może jeśli ruszysz głową, dzikusie, będziesz mi w stanie powiedzieć, w których miejscach popełniłem błędy.
– Och, z większością drobiazgów trafiłeś w dziesiątkę. Poza tym, że stwierdziłeś, iż dowodziłem Wilczym Legionem. Tak naprawdę był to Trzydziesty Piąty Pułk Piechoty, wśród Gwardii Królewskiej znany pod nazwą Watahy.
– W takim razie zaraz po powrocie do stolicy każę wydać poprawioną wersję – rzuciłem oschle.
Przymknął oczy, przypominając coś sobie.
– Inwazja króla Janusa na północne wybrzeże była pierwszym krokiem na drodze do czegoś znacznie większego, aneksji całego Cesarstwa.
Przywołał dosłowny cytat. Byłem pod wrażeniem jego pamięci, ale niech mnie piorun trzaśnie, nim mu się do tego przyznam.
– Zwykłe stwierdzenie faktu. Przybyliście podbić Cesarstwo. Janus był szaleńcem, skoro myślał, że ten plan się powiedzie.
Al Sorna pokręcił głową.
– Chodziło nam o północne porty. Janus chciał przejąć szlaki handlowe na Morzu Eryneńskim. Wcale nie był szaleńcem. Był stary i zdesperowany, ale nie szalony.
Zaskoczyła mnie pobrzmiewająca w jego głosie sympatia, koniec końców Janus okazał się zdrajcą, stając się częścią legendy o Zabójcy Nadziei.
– Jakim to sposobem tak dobrze znasz jego zamiary?
– Powiedział mi.
– Powiedział ci? – Parsknąłem śmiechem. – Napisałem tysiąc listów z zapytaniem do każdego ambasadora i cesarskiego urzędnika, jaki przyszedł mi do głowy. Ta garstka, której zechciało się udzielić mi odpowiedzi, co do jednego była zgodna: Janus nigdy nie zwierzył się nikomu ze swoich planów, nawet najbliższej rodzinie.
– A mimo to twierdzisz, że zamierzał podbić całe Cesarstwo.
– Rozsądna dedukcja oparta na dostępnych dowodach.
– Może i rozsądna, ale błędna. Janus miał serce króla, twarde i zimne, kiedy było trzeba. Lecz nie był chciwy, nie był marzycielem. Wiedział, że Królestwo nigdy nie wykrzesze z siebie tylu ludzi i pieniędzy, by zdołało podbić twoje Cesarstwo. Przybyliśmy tu dla portów. Twierdził, że to jedyny sposób, by zabezpieczyć sobie przyszłość.
– Dlaczego miałby powierzać takie informacje właśnie tobie?
– Mieliśmy... porozumienie. Mówił mi o rzeczach, o których nie mówił nikomu. Niektóre z jego rozkazów wymagały objaśnienia, zanim godziłem się je wykonać. Wydaje mi się, że niekiedy po prostu chciał z kimś porozmawiać. Nawet królowie bywają samotni.
Poczułem swego rodzaju pokusę; dzikus wiedział, że łaknąłem informacji, które mógł mi dać. Mój szacunek do niego rósł, jednak rosła też niechęć. Wykorzystywał mnie, chcąc, żebym spisał jego historię. Nie miałem tylko pojęcia dlaczego. Wiedziałem, że miało to coś wspólnego z Janusem i pojedynkiem, który Al Sorna miał stoczyć na wyspach. Może chciał wyspowiadać się komuś przed śmiercią, zostawić po sobie jakąś prawdę, zapisać się w historii jako ktoś więcej niż tylko Zabójca Nadziei. Ostatnia próba odkupienia własnej duszy i duszy jego martwego króla.
Pozwoliłem, by cisza trwała. Obserwowałem orki połykające rzucane im ryby, a potem odpływające na wschód. W końcu, gdy słońce zaczęło chylić się ku horyzontowi, a cienie z każdą chwilą stawały się dłuższe, powiedziałem:
– Więc opowiedz mi o tym.