Pieśń o płomieniach i mroku - ebook
Pieśń o płomieniach i mroku - ebook
Drugi tom kultowej sagi fantasy Anny Bartłomiejczyk i Marty Gajewskiej!
Czekają na Ciebie niespodziewane zwroty akcji, polityczne intrygi i wielkie emocje!
Mimo zachodzących w świecie zmian Północ i Południe wciąż są podzielone.
Czyhające za rogiem zagrożenie może teraz odmienić losy kontynentu…
Raina zwyciężyła w walce o tron – nie może jednak triumfować.
Początek jej rządów naznaczony jest stratą. Ceną, którą musiała zapłacić
za odebranie wujowi tego, co do niej należało, było życie jej siostry.
Raina tkwi w szponach żałoby, ale mimo to musi stanąć w szranki z członkami Wielkiej Rady.
Gierki szlachciców zataczają coraz ciaśniejsze koło wokół niej i rzucają cień
na przyszłość królestwa. Mrok ma rozjaśnić słońce: nadciągają solaryci, aby skierować serca
wierzących tam, gdzie uważają to za słuszne. Jakie są ich prawdziwe intencje?
Czy smoki na dobre zagoszczą w Elendorze?
Na północy Antoinette została opuszczona.
Fiyonn okazał się dokładnie tak bezwzględny, jak podejrzewała.
W samotności zaczął realizować plan, dzięki któremu wreszcie dokona swej zemsty.
Czy dzięki temu pojawi się nadzieja dla Tesarythu? Nic jednak nie usprawiedliwia go w oczach
wiedźmy, która wciąż zmaga się z nowymi mocami. Oszukana przez arcyksięcia,
wdaje się w dworskie intrygi i zawiera niespodziewane sojusze.
Szybko jednak zdaje sobie sprawę, że potrzebuje arcyksięcia tak bardzo, jak on potrzebuje jej…
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788367551670 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
TOMAS
Chłód grobowca napawał Tomasa zadziwiającym wręcz spokojem i ekscytacją. W ciemności delikatnie rozjaśnianej pochodniami i eleganckimi latarniami był w stanie trzeźwiej myśleć, skupić się na tyle, by utrzymać czar chroniący go przed zdemaskowaniem.
Rada zebrała się tylko na chwilę, by w trakcie jednej krótkiej rozmowy ustalić szczegóły pochówku młodego manstarskiego księcia. Raina ani przez chwilę nie zdawała się rozważać odmowy, a o ostatniej woli Tristana opowiadała z żalem i z przekonaniem. Otwarcie królewskiej krypty było żądaniem, nie – prośbą. Spełnienie obietnicy stawiała ponad obyczaj, który nakazywał sprowadzenie rodziny poległego. W krótkim liście poinformowała lorda Pilaria oraz jego młodszego syna o obrzędzie i zapewniła, że kieruje się życzeniami jej zmarłego narzeczonego.
Tomas obserwował z boku skromny pochód składający się z członków Rady oraz kilku żołnierzy. Zastanawiał się, czy Rainę gryzły wyrzuty sumienia. Sama nie mogła uczestniczyć w pogrzebie ojca – strach o własne życie był większy niż chęć oddania czci władcy. Czy pochowanie Tristana na własną rękę było z jej strony przekornością? A może to wręcz złośliwość wycelowana nie tylko w rodzinę Pilariów, lecz także w innych lordów? Być może nowej królowej chodziło o jasny przekaz. Raina miała przecież za nic tradycję i zdanie swoich najwierniejszych poddanych.
Wraz z innymi członkami Rady zajął miejsce pod ścianą grobowca, odsuwając się odrobinę bardziej w cień niż inni lordowie. Od kilku dni upał spływający na Glandir i Kantalar był niemożliwy do zniesienia. Gorąco wzmagało chaos panujący na błoniach. Zbieranie ciał poległych oraz eskortowanie rannych stanowiły główny temat spotkań z Radą, w których Tomas bezczelnie uczestniczył. Pierwotna panika związana z przejęciem tożsamości lorda ulotniła się, gdy zrozumiał, jak wiele informacji jest w stanie posiąść dzięki noszeniu cudzej twarzy. Potrzebę szybkiego dopasowania się do skradzionej tożsamości traktował jako niedogodność, z którą był jednak w stanie sobie poradzić.
– Lordzie – mruknął z niezadowoleniem stojący obok niego szlachcic.
Tomas zorientował się, że mimowolnie oparł się o chłodną ścianę, przez co jego postawa zdradzała znudzenie albo wręcz pogardę dla rozgrywającej się przed nim sceny. Gwardziści przenosili właśnie przez wąski korytarz ciało księcia zamknięte w drewnianym pudle, by za chwilę złożyć trumnę do kamiennego grobu.
Wyprostował się i poprawił poły szarej marynarki.
Nie wychodź z roli, upomniał siebie w myślach. Ukradkiem zerknął na resztę zebranych. Nikt inny zdawał się nie zauważyć jego dziwnego zachowania. Raina skupiła się na gwardzistach, podążała smutnym wzrokiem za niesioną przez nich trumnę. O czym myślała? Twarz młodej królowej przecinała rozpacz, jednak nie taka, która paraliżuje umysł i zmusza do szlochu. Tomas wątpił, by dziewczyna była zdolna do głębokich uczuć. Na pewno zobaczył w jej oczach strach, kiedy spotkali się na błoniach. Ale troska, tęsknota, miłość, ból – to wszystko wydawało się być poza jej zasięgiem. Gdyby nie była tak głęboko przeżarta przez władzę i pychę, gdyby dbała o cokolwiek innego poza własnymi celami… Być może wtedy cała ta farsa nie miałaby miejsca.
Tomas walczył ze sobą, by nie opuścić krypty jako pierwszy. Cisza towarzysząca składaniu księcia do grobu raniła go w uszy, a w sercu rósł gniew. Nie powinno cię tu być, Raino. Jesteś oszustką. Nie jesteś w stanie uronić nawet jednej łzy. Twoje uczucia są kłamstwem.
Kiedy strażnicy zabrali się do zasuwania masywnej płyty, królowa podeszła do grobu i wykonała przed nim głęboki ukłon. Jej dłoń dotknęła zimnego kamienia – miejsca, gdzie w najbliższym czasie miało zostać wykute imię księcia. Żadna z zebranych osób nie odważyła się opuścić krypty, zanim Raina nie ukończyła składania hołdu. Ostanie chwile z narzeczonym spędziła w towarzystwie przodków. Po prawej znajdował się grób jej ojca, po lewej zaś wolne krypty. W jednej z nich już niedługo miała spocząć Rosemary.
Ach, Rosie. Na samą myśl o niej poczuł, jak zaczyna się łamać. Iluzja lekko zadrżała. Na chwilę zesztywniały mu palce, a przez całe ciało przeszedł dziwny spazm. Ukradkiem powędrował wzrokiem do własnych dłoni, z przerażeniem dostrzegając, że różnią się od siebie wyglądem. Lewa nadal należała do lorda, a prawa do niego samego. Zacisnął palce naznaczone ciemnymi liniami żył, a na popękaną skórę na nadgarstku naciągnął rękaw. W gniewie trudniej było mu podtrzymywać iluzję, dlatego też, gdy Raina w końcu się wyprostowała, a potem ruszyła do wyjścia, szybko schował ręce za plecami. Pokłonił się nisko królowej, w myślach obiecując sobie, że krypta już niedługo ponownie otworzy się właśnie dla Rainy Rodaagov.Rozdział 1
ANTOINETTE
Tykanie zegara odbijało się od ścian głuchym echem. Można było odnieść wrażenie, że poza srebrnym wahadłem, kiwającym się rytmicznie na boki, cały świat zastygł w miejscu. Kruki na dworze ucichły, korytarzem nie niosły się żadne głosy. Antoinette tkwiła więc w ciszy. Zaciskała do bólu palce na podłokietnikach fotela i wpatrywała się w stojący naprzeciwko zegar. Nie miała pojęcia, jak długo tkwi w tej pozycji. W przeciwieństwie do spokoju, który otaczał ją na zewnątrz, w jej głowie trwała burza. Myśli walczyły z głosami kotłującej się w niej magii. Zostawił ją, szeptały niektóre. Nie mógł jej zostawić, przekonywały inne. Ona sama próbowała uwierzyć w to, że już za moment jej uszu dobiegnie chrobot kół powozu wtaczającego się na dziedziniec, a chwilę później poczuje na skórze subtelne muśnięcie mocy Fiyonna.
Odzwyczaiła się od słuchania własnego głosu. Zbyt długo przemawiały do niej inne. Teraz jednak próbowała przekonać samą siebie w myślach, że wszystko będzie w porządku.
Choć trudno było Antoinette nazwać arcyksięcia przyjacielem, przywykła do tego, że znajdował się na wyciągnięcie ręki. W Zimowym Pałacu przez większość czasu dzielił ich jedynie blat stolika ustawionego pod oknem, gdy więc teraz niespodziewanie oddalił się bez słowa, poczuła niepokój.
Coś swędziało ją pod skórą i nie było to przyjemne wrażenie.
– Wróci – szepnęła, przełamując ciszę. – Na pewno.
Antoinette puściła podłokietniki i wyprostowała palce. Poczuła, jak krążenie wraca do jej dłoni. Szczypta magii wystarczyła, by wyczuć strażników stojących przed jej drzwiami. Nie opuścili posterunku.
Nie byli już jednak na korytarzu sami.
W stronę jej apartamentu zmierzało właśnie kilka osób. Magiczne źródło jednej z nich płonęło jasno i wyraźnie. Antoinette miała już okazję je poznać.
Podniosła się w momencie, w którym otworzyły się drzwi. Odwróciła jedynie głowę i złożyła przed sobą ręce. Czekała, aż strażnicy wpuszczą do środka królową Ingvild i towarzyszących jej gwardzistów, którzy bez słowa weszli do salonu, krocząc za jej wysokością jak cienie, po czym zajęli miejsca pod ścianami.
Ingvild uśmiechnęła się do Antoinette i usiadła w jednym z foteli obitych niebieskim pluszem. Wydawała się całkowicie spokojna, a jej postawa była nienaganna – plecy trzymała idealnie prosto, szyję miała wyciągniętą, podbródek lekko uniesiony w górę. Królowa chwyciła za leżący na stoliku dzwonek i zdecydowanie nim potrząsnęła. Chwilę później drzwi do apartamentu ponownie się otworzyły.
– Napijemy się herbaty – oświadczyła jej wysokość, gdy służąca stanęła w progu.
Skrzypnięcie drewna, kliknięcie klamki i już jej nie było.
– Te pokoje należały w przeszłości do Kruczych Wiedźm – powiedziała Ingvild, rozglądając się po pomieszczeniu. – Uznaliśmy zgodnie, że nie powinniśmy lokować cię nigdzie indziej.
Jeden z głosów syknął ostrzegawczo, czym zaskoczył Antoinette. Królowa musiała zauważyć, jak się wzdryga.
– Coś nie tak? – zapytała, a wraz z jej słowami spłynęła na Antoinette fala ulgi. Mięśnie w jej ciele powoli się rozluźniały. Zdenerwowanie, które ją ogarnęło w chwili, w której wyczuła magię Ingvild na korytarzu, nagle zaczęło ją opuszczać.
Jej magia nie dała się jednak na to nabrać.
Głosy rozszalały się na dobre, niemalże warczały między sobą w staropółnocnym. Jeden z nich, ten znajdujący się najbliżej jej ucha, wrzucił w myśli dziewczyny wyraźne słowo.
Oszustka. Nie kłamczyni.
Antoinette uniosła wzrok. To nie był pierwszy raz, gdy czuła się w ten sposób w towarzystwie Ingvild. Wciąż pamiętała jej urodzinowy bal, kiedy to królewska para podeszła do niej i pani Oesterberg, by podziękować za ich pracę. Antoinette nigdy dotąd nie była tak blisko królowej, choć mieszkała w Gnieździe od urodzenia. Bała się wtedy, bo nie wiedziała, czego powinna się spodziewać. W momencie, w którym Ingvild otworzyła usta, całe jej ciało rozluźniło się, a strach zniknął bez śladu. Dokładnie to samo działo się teraz. Nie miała wątpliwości, że królowa była obdarzona magicznym talentem, jednak nie miała pojęcia o tym, jak on działa.
– Co to jest? – zapytała cicho Antoinette. – Co mi robisz?
Ingvild mrugnęła kilkukrotnie, jakby coś wpadło jej do oka.
– Nie masz się czego obawiać. Dar przekazywany w mojej rodzinie nie ma destrukcyjnego charakteru. Jest wręcz przeciwnie. – Spojrzała na Antoinette otwarcie, dając znać, że nie ma nic do ukrycia. – Wyczuwam twoje zdenerwowanie, a nie ma powodu, byś się martwiła.
Przez krótką chwilę mierzyły się spojrzeniami. Antoinette czuła się jak spłoszone zwierzę, które królowa próbuje udobruchać. Siedziała na brzegu fotela, odsunięta od jej wysokości, jak tylko się dało, ze sztywnymi rękoma i ciasno złożonymi nogami. Spokój, którym Ingvild próbowała ją nasycić, rozpłynął się w powietrzu jak dym na wietrze. Jak gdyby głosy, świadome już obcej mocy, uodporniły się na jej działanie.
– Chciałam porozmawiać z tobą na osobności. – Ingvild westchnęła, orientując się, że niewiele uda się jej osiągnąć magią. – Nie byłam pewna, co od ciebie usłyszę w trakcie obiadu. Zastanawiałam się, czy nie będziesz się czuła… – zawiesiła na chwilę głos – …zagubiona.
W głowie Antoinette rozdzwonił się alarm. Co miała na myśli?
– Wiem, jakie wrażenie może sprawiać mój mąż, szczególnie w towarzystwie swojego brata – dokończyła jej wysokość. – Dlatego też zależało mi, żeby porozmawiać z tobą sam na sam.
– O czym? – spytała bez ogródek Antoinette.
– Na początku chciałam zapytać, jak się czujesz?
– Apartament jest piękny i jestem bardzo wdzięczna…
– Nie chodziło mi o to, czy podobają ci się pokoje, choć i to miło słyszeć.
Ingvild przerwała, gdy do pokoju wróciła służąca z herbatą. Antoinette przez chwilę miała nadzieję, że może uda jej się znów ujrzeć Brionę, lecz tacę przyniosła nieznana jej kobieta. Po chwili królowa wróciła do tematu.
– Miałam przyjemność spędzić trochę czasu z kimś, kto dopiero w wieku dojrzałym odkrył dar, którym obdarzył go Los. Wiem więc, jakie niesie to za sobą konsekwencje – mówiła, dodając do filiżanki z herbatą kilka kostek cukru. – Pamiętam zmieszanie tej osoby. Wielu rzeczy musiała uczyć się od nowa. I choć jej moc była zupełnie inna niż twoja, podejrzewam, że możesz się czuć podobnie zagubiona.
– Tak – odparła Antoinette, zaskoczona, że jej głos brzmi tak słabo. – Uczyłam się całą zimę.
– Pod okiem Fiyonna.
Antoinette kiwnęła głową, po czym sięgnęła po filiżankę, by zająć czymś ręce.
– Czy był dla ciebie wsparciem? – zapytała Ingvild nagle, po czym zacisnęła wargi, jakby od razu pożałowała, że zadała to pytanie.
– Bez niego niczego bym nie wiedziała.
– Nie zrozum mnie źle, wiem po prostu, że Fiyonn potrafi być niekiedy… bardzo wymagający.
Atmosfera w pokoju momentalnie zgęstniała. Czy to o nim tak naprawdę chciała rozmawiać?, pytała samą siebie w duchu Antoinette. To o to chodziło? Pragnęła pytać o Fiyonna, by dowiedzieć się, co robił z dala od Gniazda i stolicy?
– Okazał mi bardzo dużo zrozumienia i cierpliwości – rzuciła Antoinette, po czym upiła łyk gorącej herbaty. Wyraz twarzy Ingvild był nieodgadniony. – Uczył mnie bez przerwy każdego dnia.
Królowa pokiwała powoli głową. Antoinette była niemal pewna, że jej słowa ją zaskoczyły. Miała przeczucie, że nie to spodziewała się usłyszeć.
– Spędziliście więc razem bardzo dużo czasu – stwierdziła Ingvild. – Wiem, że relacje między… – znów się zawahała – … członkami rodziny królewskiej obdarzonymi magią kłamstw i Kruczymi Wiedźmami od zawsze były wyjątkowe. Zakładam, że w waszym przypadku też tak jest…?
Antoinette nie odzywała się. W pokoju zapadła cisza, królowa odstawiła z brzękiem filiżankę na spodek i nachyliła się nad dzielącym je stolikiem.
– Nie musisz się bać rozmawiać ze mną – powiedziała poważnie. – Nie mam żadnych złych zamiarów.
– Gwardziści niepozwalający mi opuścić pokoju sugerują coś innego.
Jej wysokość na krótką chwilę odwróciła od niej spojrzenie.
– Masz rację. Nie jesteś jednak więźniem. Moje zachowanie możesz uznać za naganne, ale obiecuję, że więcej się nie powtórzy. Straż odejdzie razem ze mną. Zostanie tylko jeden gwardzista. Dla bezpieczeństwa. – Pokiwała powoli głową, jakby sama do siebie. – Bardzo zależało mi na tym, by porozmawiać z tobą zaraz po zakończeniu posiłku. Musiałam mieć pewność, że uda nam się zobaczyć. Nie zmienia to faktu, że rozumiem twoje zarzuty.
Mówiła z pewnością i spokojem, którego Antoinette jej zazdrościła. Żadnego niepotrzebnego gestu, żadnej wyraźnej oznaki zdenerwowania. W trakcie obiadu Valiant zdawał się do pewnego stopnia udawać przychylność i zrozumienie. W jego słowach Antoinette nie wyczuwała fałszu, lecz była przekonana, że postawa króla wynikała z faktu, iż pragnął, by mu zaufała. Chciał pokazać, że jej wierzy, jednocześnie podkreślając, że jego pozycja jest wciąż wyższa niż jej. Może ktoś, kto nie obserwował małych gierek toczących się przy stołach w królewskim pałacu, by tego nie zauważył, lecz Antoinette już dawno temu nauczyła się zwracać uwagę na szczegóły.
– Antoinette. – Ingvild wymówiła jej imię z pieszczotliwą wręcz łagodnością. – Muszę wiedzieć, czy jest coś, o czym Fiyonn nie pozwolił ci mówić?
Nagle pierścień, który Antoinette nosiła na lewej dłoni, stał się ciężki.
– Obawiam się, że nie rozumiem – wydukała jedynie.
– Chodzi mi o to, czy są kwestie, które pragnęłaś poruszyć w rozmowie z Koroną, lecz obecność Fiyonna w trakcie obiadu ci to uniemożliwiła.
– Chcesz wiedzieć, czy mnie zastraszył?
Ingvild zamilkła. Jedynie po wyrazie jej oczu Antoinette zdołała odgadnąć odpowiedź królowej: sądziła, że ją zmanipulował. Zmusił do czegoś, czego nie chciała robić.
Dopiero po chwili zrozumiała, jak ważną rozmowę odbywa. Przed oczami stanął jej obraz Fiyonna rozgrywającego partię szachów. Ona i Ingvild grały właśnie przeciwko sobie, choć między nimi nie było planszy ani czarno-białych figur.
Jakże to sprytne z jej strony, pomyślała Antoinette. Czym innym była rozmowa z Fiyonnem albo Valiantem, a czym innym na pozór niewinna pogawędka przy herbacie z jej wysokością. Ona jednak sprawiała wrażenie prawdziwie przejętej. Grała lepiej niż jej mąż? A może rzeczywiście zależało jej na dobrym samopoczuciu Antoinette?
– Wiem, co masz na myśli – zwróciła się do królowej, patrząc prosto w jej różnokolorowe oczy. – Nie sądzę jednak, byś oceniała Fiyonna w odpowiedni sposób.
– A jaki jest odpowiedni?
Antoinette przełknęła ślinę.
– Rozumiem, dlaczego taki jest. I wiem, o co mu chodzi.
– Fakt, że jesteście ze sobą związani, nie oznacza od razu, że go rozumiesz – odparowała śmiało Ingvild. – O wielu sprawach jeszcze nie słyszałaś. Nie znasz go.
– I przyszłaś tu, by mi to udowodnić?
– Zależy mi na tym, byś poznała obie strony i mogła spojrzeć na niektóre kwestie bardziej obiektywnie. – Królowa pociągnęła łyk herbaty. – Może cię to zaskoczy, ale nie darzę Fiyonna nienawiścią. Jeśli naprawdę jesteś obdarzona magią kłamstw, wiesz, że mówię prawdę.
Głosy milczały, więc Antoinette pozwoliła jej mówić.
– Nie jestem pewna, czy wspominał ci o mnie. Wiem natomiast, że mówił o Valiancie. I mam też pewne wyobrażenie o tym, co ci o nim mówił. Przyglądam się im obu od dawna i słyszę dokładnie te same argumenty od lat. Zarzucają sobie odpowiednio bierność albo impulsywność, nazywają się zdrajcami i nieudacznikami. Raz różnią się tak bardzo, jak tylko się da, raz są jak dwie krople wody. Zauważyłaś to zapewne w trakcie obiadu. Musisz jednak zrozumieć, że choć sądzę, iż Fiyonn ma wiele racji po swojej stronie, nie jest w stanie zrealizować czegokolwiek, o czym mówi.
– Sądzisz więc, że to on powinien zasiąść na tronie, a nie twój mąż? – Antoinette zaryzykowała, wcinając się z pytaniem. Ingvild zastanawiała się przez chwilę, czym odrobinę ją zaskoczyła.
– W Gallawecie cenimy tradycję tak samo mocno jak tu. Nasze narody wcale się tak bardzo nie różnią. Więc tak, jakaś część mnie uważa, że to Fiyonnowi należała się korona. Jednakże zdrowy rozsądek podpowiada, że mimo wszystko nie powinien jej wkładać na głowę.
– Nie jest szalony – wtrąciła się Antoinette, czując, że nie da rady powstrzymać słów na jego obronę, cisnących się jej na język. – Wszyscy o tym mówią. Cały pałac, a pewnie też i cała stolica słyszała pogłoski o tym, że z arcyksięciem… coś jest nie tak. Ale ja tego wcale nie widzę. Nawet jeśli coś działo się z nim w przeszłości, to już minęło.
– Masz rację – przyznała Ingvild. – Dobrotliwy wpływ Czasu uleczył go. Nie wszystko się jednak zmieniło. Odkąd kilka lat temu wrócił z Krisgaldaru, gdzie przebywał u swojej ciotki, jego życie napędza żądza zemsty. Nie interesuje go nic poza skrzywdzeniem Vijandczyków tak, jak oni skrzywdzili jego.
Wpatrywały się w siebie nawzajem, lecz nie było między nimi napięcia. Przynajmniej nie takiego, jakiego Antoinette początkowo się spodziewała. Siedziały spokojnie i rozmawiały o władzy, której nie miały, a przynajmniej nie bezpośrednio. W Tesarycie nigdy nie było równości między królewskimi parami. Zawsze to dziedzic Corvusów stał na pierwszym miejscu. Ingvild, choć była tytułowana królową, musiała liczyć się z tym, że jej zdanie ma mniejszą wartość od słów Valianta. Jednak rozmowa, którą toczyła z Antoinette, zdradzała, że ich głos się liczył. Co więcej, ważne było, kogo popierały.
– Nie można pozwolić Fiyonnowi usiąść na tronie – kontynuowała cicho Ingvild, a każde słowo wypowiadała powoli i ostrożnie. – Jeśli wydarzy się inaczej, cały kontynent pogrąży się w wojnie, którą północ znów przegra. I nie będzie wtedy ani Krisgaldaru, ani Flugstadt, ani jakiegokolwiek innego tesaryckiego miasta. Bo jeśli nawet nie spłoną całkowicie, dostaną nowe imiona i nowe tożsamości.
Przed oczami Antoinette pojawił się obraz, który już widziała – ogień lejący się spomiędzy czarnych chmur i spływający po ścianach gór. Błyszczące w ciemności szmaragdowe oko…
– Fiyonn chce władzy, by zniszczyć Vijandę. Nie rozumie jednak, że to nie jest możliwe – ciągnęła Ingvild. – Jeśli Krucze Oko cię nie zabiło, to znaczy, że naprawdę jesteś dziedziczką rodu Corvidae. Nie zamierzam w to wątpić. Wierzę, że Los oddał Tesarythowi Kruczą Wiedźmę z jakiegoś powodu. Ale na pewno nie po to, by wręczyła Fiyonnowi koronę.
Zmierzchało, lecz powóz królewskiego brata nadal nie wrócił.
Po pokoju kręciły się służące, których Antoinette nigdy nie widziała. Przynosiły posiłki, pytały, czy czegoś sobie życzy. Antoinette, skulona na jednej z kanap, siedziałaby w ciemnościach, gdyby one nie rozpaliły w kominku i nie przyniosły świec. Po zmroku chłód odchodzącej zimy dał o sobie znać.
Gdy jedna z kobiet podeszła do okien, by zasunąć zasłony, Antoinette powstrzymała ją ruchem ręki.
– Jeszcze nie – poprosiła.
Kiedy zostawiły ją samą, podeszła do drzwi. Zgodnie z tym, co obiecała Ingvild, na korytarzu stał tylko jeden gwardzista. Z tak bliskiej odległości bez trudu wyczuwała jego źródło. Pulsowało lekko w rytmie jego serca, jak gdyby stworzone tylko po to, by podtrzymywać jego pracę. Antoinette położyła dłoń na klamce, lecz zawahała się.
To nie był czas na strach.
Przekręciła klamkę, po czym bez słowa skierowała się w stronę głównego korytarza. Następnie przecięła klatkę schodową i udała się do pokojów zajmowanych przez Fiyonna. Za sobą słyszała echo kroków gwardzisty.
Nikt nie strzegł drzwi prowadzących do apartamentu arcyksięcia. Gdy w nie zapukała, nie było odpowiedzi. Pod wpływem impulsu szarpnęła za złoconą gałkę, lecz okazało się, że drzwi były zamknięte na klucz.
Antoinette zacisnęła usta i powoli obróciła się na pięcie. Kiedyś sądziła, że Gniazdo nigdy nie milknie. Zawsze coś się działo, zawsze było coś do zrobienia. Tak przynajmniej było dawniej. Brak prywatności zamieniła na samotność, a ciągły gwar na martwą ciszę. Nasłuchiwała jeszcze przez chwilę, lecz w końcu udała się z powrotem do swojego pokoju. Na stole czekała na nią kolacja. Sięgnęła po sztućce bardziej z nudów niż z głodu.
Ponieważ nie miała gdzie podziać myśli, zaczęła się zastanawiać, co sądziła o niej królowa po rozmowie, którą odbyły. Antoinette nie była przygotowana na tę wizytę. Nie spodziewała się, że jej wysokość będzie starała się wpłynąć na jej poglądy. Ingvild nie miała żadnych koneksji rodzinnych z kimkolwiek spośród Wielkich Rodów, bo była córką królowej Gallawethu. Nie brała udziału w prywatnych utarczkach braci, a przynajmniej Antoinette nigdy o tym nie słyszała. Jej osąd wydawał się więc na pierwszy rzut oka najbardziej obiektywny. Była kimś, komu Antoinette mogłaby zaufać, kogo mogłaby posłuchać.
Jej rozważania przerwały dwa pytania, które raz za razem spychały wszystkie inne myśli na bok: Gdzie był Fiyonn? Dlaczego nie wrócił do pałacu?
Może Ingvild miała rację. Może Antoinette powinna była zadać mu więcej pytań i nie pozwolić na zignorowanie ich. Chociaż tyle był jej winien.
Nie jest sama, szepnął niespodziewanie jeden z głosów, a Antoinette obróciła gwałtownie głowę, posyłając w stronę drzwi o wiele więcej mocy, niż powinna.
Odetchnęła z ulgą, gdy ujrzała twarz Yrsy.
– Dlaczego wyglądasz tak, jakbyś zobaczyła ducha, Nette? – zapytała dziewczyna, uśmiechając się szeroko. – Mówiłam ci przecież, że przyjdę.
– Już raz widziałam i prawdopodobnie miałam bardzo podobną minę – odparła Antoinette, odkładając sztućce na bok.
Yrsa podeszła do stołu i położyła dłonie na oparciu jednego z krzeseł. Wpatrywały się w siebie przez dłuższą chwilę, po czym Yrsa rzuciła tylko:
– Opowiedz mi wszystko.
Gdy Antoinette skończyła mówić, było już bardzo późno. Obce pokojowe przyszły zabrać niedojedzoną kolację, pokręciły się po pokojach, spoglądając krzywo na Yrsę, udającą, że pomaga pannie Corvidae przygotować się do snu. Służące wymieniły spojrzenia, po czym w końcu zostawiły je same.
– I co teraz? – zapytała Yrsa, odkładając szczotkę do włosów na toaletkę.
– Muszę się dowiedzieć, dokąd się udał. Nie chcę pytać jej wysokości, a tym bardziej Valianta – odparła Antoinette.
– Sądzisz, że nie wiedzą, że opuścił pałac?
– Nie mam pojęcia. Ale przez chwilę musimy założyć, że tak jest. Może się okazać, że jutro rano, zanim się podniosę, Fiyonn będzie u siebie, ale…
– …to do niego niepodobne – dokończyła za nią Yrsa.
A więc myślały o tym samym. W trakcie służby u Fiyonna Antoinette ani razu nie usłyszała od niego, że planuje opuścić pałac. Dotąd nie miał ku temu żadnego powodu. Co więc zmusiło go, by wyjechać z Gniazda akurat teraz?
Strach, który towarzyszył Antoinette od obiadu, mógł być całkowicie irracjonalny. Chciała jednak wykorzystać każdą możliwość, którą miała, by czegoś się dowiedzieć.
– Znajdę jedną z dziewczyn, które u niego sprzątają, i dowiem się wszystkiego, czego będę mogła. – Yrsa usiadła obok Antoinette na wąskiej ławeczce dostawionej do toaletki. – I jeszcze dziś złożę wizytę pani Oesterberg, żeby jej oświadczyć, że życzysz sobie, bym u ciebie służyła.
Antoinette parsknęła pod nosem.
– Pokojowe, które tu były, pewnie już jej o wszystkim doniosły.
– Na pewno.
Gdy patrzyły na siebie w lustrze, Antoinette po raz kolejny uderzyło to, że gdyby zmieniła koszulę nocną obszytą koronką na tę starą i wielokrotnie cerowaną, wyglądałyby dokładnie tak jak kiedyś. Ona i Yrsa, siedzące obok siebie tak, że żadnej wcale nie było wygodnie, bo zydel był na to zbyt mały. Jeszcze niedawno wszystko było normalne…
– Tęskniłam za tobą – szepnęła Antoinette. – Bardzo mi cię brakowało.
– Mnie ciebie też.
Yrsa westchnęła i spuściła wzrok. Antoinette znała tę minę.
– O co chodzi? – zapytała.
– Słyszałam, że pokłóciłaś się z mamą.
Żadna z nich tak naprawdę nie chciała przeprowadzać tej rozmowy. Obie wiedziały jednak, że nie mogą tego przemilczeć. Przed oczami Antoinette stanęła zbolała twarz kobiety, którą przez całe swoje życie nazywała matką. Nie było przeszkód, by czyniła to nadal. Behula dała jej jasno do zrozumienia, że wciąż ją kocha. Nie wyparła się jej. Ale jakaś głęboko skrywana dotąd część Antoinette wciąż odczuwała żal podszyty złością, który nie pozwalał jej tego uczucia odwzajemnić. Nie wiedziała, czy to magia kłamstw wywołuje w niej gniew, czy może po prostu potrzebowała czasu, żeby przywyknąć do nowej perspektywy.
– Wszyscy już wiedzą? – zapytała.
– Ci najbliżsi tak. Podejrzewam, że to tylko kwestia czasu, aż poniesie się dalej. Cholera wie, w jakiej formie.
Antoinette znała mechanizm przenoszenia plotki. Z każdym jej powtórzeniem historia odrobinkę się zmieniała, a ostatecznie rozrastała się do niewyobrażalnych rozmiarów. Podejrzewała, że dokładnie to samo stało się z historiami dotyczącymi Fiyonna.
– Nie wiem, co mam ci powiedzieć – rzekła. – Myślę, że nam obu jest ciężko.
– Behula nigdy nie miała nic złego na myśli.
– Wiem. – Antoinette zamknęła oczy i zacisnęła zęby, starając się powstrzymać to drażniące uczucie, które w niej rosło. – Załatwię to, ale jeszcze nie teraz. Najpierw muszę się dowiedzieć, gdzie jest Fiyonn.
A potem zadać mu kilka pytań, dopowiedziała w myślach.Rozdział 2
FIYONN
Najpierw powóz z królewskim emblematem zmierzał na zachód głównym traktem, który prowadził ze stolicy do Askvolen, a następnie odbijał na północ w stronę Fyligadum, jednego z trzech głównych ośrodków portowych po tej stronie kontynentu. Kareta nigdy jednak do Askvolen ostatecznie nie wjechała. Zamiast tego woźnica poprowadził konie wąską, rzadko uczęszczaną drogą wiodącą wzdłuż wybrzeża.
Fiyonn nie mógł sobie dokładnie przypomnieć, kiedy był w tej okolicy ostatnim razem. O wiele częściej podróżował na północ, by dotrzeć do Krisgaldaru albo Wengum. Doskonale znał też Nijestadt, a nawet położone bliżej granicy z Vijandą górskie miasto Jorgiele, będące głównym dostarczycielem soli i srebra. Mimo wielu podróży, które odbył w przeszłości, niewiele czasu spędzał nad Wielkim Morzem. Był dzieckiem, gdy latem zawieziono go do Askvolen. Wtedy też pokazano mu znajdujący się kilkanaście mil od miasta klif, z którego rzuciła się Moira Czarnowłosa. Połacie szmaragdowej trawy łączyły się tam niezauważalnie z błękitem nieba. Dopiero gdy podeszło się bliżej skarpy, można było dostrzec kotłujące się w dole fale. Obszedł wtedy dookoła kamienny krąg, będący pozostałością po miejscu, w którym co roku składano modły do przodków. Pamiętał szczypanie magii, które rozchodziło się delikatnie po jego policzkach i palcach. Nie wiedział wtedy wielu rzeczy o naturze tej mocy, lecz wyczuwał ją niezwykle wyraźnie.
Ale wtedy byliśmy inni. Szept sprawił, że Fiyonn otworzył oczy. Odsunął zasłonkę i spostrzegł, że w okolicy nie było niczego poza zielono-brunatnymi polami, gdzieniegdzie pokrytymi jeszcze resztkami śniegu. Prawdopodobieństwo tego, że minęli już Askvolen, było duże. Powóz toczył się powoli po drodze wytyczonej przez ślady kół wiejskich wozów i końskich kopyt.
Fiyonn zakładał, że uda mu się wyczuć Klipetaigh. Wyobrażał sobie, że nici magii gęsto przeplatają tam szew świata, podobnie jak w Gnieździe i na Wiedźmim Klifie. Oba te miejsca były nasycone intensywnie energią, która zagnieździła się tam setki lat temu. Gniazdo zostało wybudowane za czasów Mędrca i choć zmieniało się przez wieki, coraz bardziej się rozrastając, niezmiennie pozostawało siedzibą jego dziedziców. Rodzili się tam i umierali, uczyli się korzystać ze swoich darów, rozmawiali z duszami swoich przodków. Z kolei klif stał się miejscem stworzenia – pochodząca z rodziny zaklinaczy Moira Czarnowłosa stała się pierwszą Kruczą Wiedźmą.
Fiyonn podejrzewał, że na przestrzeni lat również Zimowy Pałac stanie się takim miejscem dzięki stałej obecności Xanthe Corvidae. Niektórzy wierzyli, że dusze zmarłych potrafiły napełniać kaplice i świątynie mocą dzięki temu, że po prostu się w nich pojawiały. A Xanthe widywano w pokojach górskiej rezydencji od lat. Z drugiej strony, jej przywiązanie do świata żywych wydawało się niewielkie. Niekiedy wydawała się zaskoczona tym, gdzie jest i co robi. Zdania, które wypowiadała, nie łączyły się ze sobą. Trwała w dziwnym amoku, z powodu którego nie była nawet w stanie wytłumaczyć, dlaczego tak usilnie nawiedza Zimowy Pałac.
Kiedyś sama się do niego zwróciła. Mógł mieć wtedy dziesięć albo jedenaście lat. Ich spojrzenia się spotkały, a ona nagle przemówiła:
– Nie ma jej. Nie mogę jej znaleźć.
Wciąż był dzieckiem, wciąż uczył się magii, a każda kolejna lekcja sprawiała, że nie mógł doczekać się następnej.
– Kogo? – zapytał.
– Mojej córki.
Mimo upływu lat Fiyonn wciąż nie do końca rozumiał. Upłynęły wieki, a ona nie mogła z jakiegoś powodu odnaleźć w zaświatach duszy swojego dziecka. Dusze tych, na których przyszedł Czas, stawały się wolne. Gdy opuściły śmiertelne ciało, mogły wędrować po ziemi w nieskończoność, opiekując się swoimi rodzinami dzięki połączeniu z Losem. Byli jednak też tacy, którzy nie zasługiwali na tego rodzaju zbawienie. Po śmierci znikali, ich dusze rozpływały się w powietrzu. Skoro więc Xanthe nie potrafiła odnaleźć swojej córki, mogło to oznaczać tyle, że nie dopuszczono jej do wiecznego wędrowania.
Ale dlaczego? Xanthe zmarła jako dorosła kobieta, ale jej dziecko nie przeżyło nawet jednego dnia. Dlaczego więc przodkowie mieliby odebrać jej dar wędrówki?
Z biegiem czasu Fiyonn zaczął myśleć o tamtym spotkaniu z Xanthe jak o wizji. Stracił pewność, że rzeczywiście miało ono miejsce, więc uznał je za jeden z obrazów, które zesłał na niego Los. Obraz, który był jednocześnie przydzieleniem zadania, polegającym na odnalezieniu kolejnej Kruczej Wiedźmy.
Udało mu się.
A potem zostawił ją w Gnieździe, by móc udać się do jej rodzinnej posiadłości, zaraz po tym, jak otrzymał od niej klucz.
Nie miał jednak innego wyjścia.
Powóz lekko zwolnił, bujało nim na boki jak łodzią w czasie sztormu. Droga była coraz gorsza. Woźnica i służące nie rozmawiali, więc Fiyonn czuł się niemal tak, jakby konie same niosły powóz przed siebie.
Musiał być cierpliwy i skupiony.
Badał magią otaczające go pola, sięgał nią dalej, niż powinien, co mogło nadwyrężyć jego siły. Po kilkunastu minutach bezskutecznego szukania pozwolił, by jego oczy pokryły się czernią. Świat składał się teraz z tysięcy cienkich, splątanych ze sobą nici, które nie miały początku ani końca. Jedne lśniły mocniej, inne słabiej, ale wszystkie były ze sobą połączone, choć niewprawne oko mogło tego nie zauważyć, przytłoczone liczbą szczegółów. Fiyonna to jednak nie dotyczyło. Przywykł do szukania wzorów w magicznych pajęczynach.
Gdyby ktoś obdarzony nawet małym talentem wyczuwania magii wsiadł teraz do powozu, prawdopodobnie szybko by się z niego wycofał. Powietrze wewnątrz pojazdu zgęstniało od energii wykorzystywanej przez Fiyonna. Niemal słyszał oddechy głosów, które zwykle szeptały w jego uszach. Spokojnie tkwił w rękach magii i czekał, aż poczuje coś wartego uwagi.
Powóz niestrudzenie przemierzał polne drogi, lecz Fiyonn ciągle nie wyczuł niczego niezwykłego. Klątwa rzucona na Klipetaigh okazała się ścianą nie do przebicia.
Gdy jego oczy na powrót stały się szaro-niebieskie, uderzył kilka razy w ściankę powozu. Reakcja woźnicy była natychmiastowa: pociągnął za lejce i zatrzymał konie, a jedna ze służek zeszła z kozła, by otworzyć przed nim drzwi.
Poprzedniej nocy, gdy zatrzymali się w gospodzie, nie zmrużył nawet oka. Kiedy więc wysiadł z powozu w samym środku pola, poczuł wyraźnie, jak słabe jest jego ciało. Przechylił się lekko na bok, opierając ciężar na jednej nodze, i z trudem złapał pion.
Rdzawa łuna zachodzącego słońca zdołała przebić się przez gęste, szare chmury. Dzień chylił się ku końcowi, ale Fiyonn nie mógł pozwolić sobie na zwłokę. W zasięgu wzroku nie znajdowała się żadna droga wjazdowa ani latarnia prowadząca do większej rezydencji, a na niebie nie było widać wstęgi dymu, unoszącego się z komina. Okolica była zupełnie niezamieszkana.
Musiał dotrzeć do Klipetaighu dzisiaj. Był gotów zjeździć wybrzeże tyle razy, ile będzie trzeba. Schwyta nas, szeptały głosy. Nie dał nam czasu.
Fiyonn zacisnął zęby.
– Jak cię odnaleźć? – spytał cicho.
Minęło kilka chwil i okolicę pożarła ciemność. Fiyonn powoli wsiadł z powrotem do powozu.
– Dalej – rzucił jedynie w stronę woźnicy.
Oparł czoło o ściankę i przymknął oczy. W pobliżu nie wyczuwał niczyjej obecności, chciał więc przeznaczyć tę chwilę na zregenerowanie sił. Tylko chwilę…
– Panie.
Fiyonn drgnął, rozchylając powieki. Od razu poczuł zimny wiatr owiewający jego nogi i usłyszał huk fal. Potem zobaczył po swojej prawej tę samą służącą, która wcześniej otwierała mu drzwi. Teraz znów to robiła, jednak nie na jego polecenie. Powóz stał. Fiyonn sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza po zegarek. Ile mogło minąć czasu?
– O co chodzi? – zapytał.
Noc za plecami dziewczyny zrobiła się zupełnie czarna, jakby ktoś rozwinął płachtę grubego materiału. Żadnego światła na horyzoncie, żadnego, choćby jednego, blasku magicznego źródła. Byli tu sami.
– Noc taka, że ledwo co widać, jaśnie panie. – Woźnica zeskoczył z kozła i zbliżył się o krok. – Jeszcze chwila i konie ześlizgną się z klifu.
Fiyonn skrzywił się, słysząc ton mężczyzny – zwracał się do niego tak, jakby chwilę temu opuścił swoje gospodarstwo i wskoczył do książęcego powozu. Ale rzeczywiście, było tak ciemno, że nawet światło latarni, którą woźnica trzymał w dłoni, nie dawało rady rozproszyć mroku.
Wystarczyło mrugnięcie, by na powrót zobaczyć pajęczynę magicznych nici.
Fiyonn zrobił krok, a potem następny. Nagle dostrzegł coś mieniącego się w oddali. Możliwe, że za dnia nie udałoby mu się tego zobaczyć, jednak zachmurzona, bezgwiezdna noc wyraźnie mu sprzyjała.
W odległości może trzech mil nici krzyżowały się ze sobą, jak gdyby natrafiały na przeszkodę, której nie mogły ominąć. Wspinały się po niewidzialnej ścianie, a ich regularny bieg był załamany. Wyglądało to tak, jakby ciasno coś oplatały.
Energia przepływała przez każdy element świata, napełniała go mocą, mniejszą bądź większą, lecz z pewnością niczego nie omijała. Skoro więc z jakiegoś powodu nie była w stanie przeciąć tego jednego miejsca, oznaczało to, że… niczego tam nie było. A jeśli było, to znajdowało się poza czasem i przestrzenią.
Dokładnie tak jak Klipetaigh.
– Wasza wysokość!
Fiyonn usłyszał za sobą wołanie służącej. Dopiero po chwili zorientował się, że zostawił powóz za sobą, jak gdyby resztę drogi chciał pokonać na piechotę.
– Dalej – rzucił jedynie, wracając do pojazdu.
Wiedział już, dokąd powinien jechać.
Powóz zatrzymał się przed wysoką, żelazną bramą, pozwalającą wjechać na teren otoczony kamiennym murem, po którym gdzieniegdzie wspinał się bluszcz. Zza niej wyłaniał się bardzo stary pałac.
Wszystkie okna były ciemne, lecz niezasłonięte okiennicami. Wiszące przy bramie latarnie były zgaszone. Ani śladu żywej duszy. To, co Fiyonna interesowało jednak w tym wszystkim najbardziej, to fakt, że wciąż niczego nie wyczuwał. Może jego ziemskie zmysły zawodziły, lecz trzecie oko miał przecież szeroko otwarte. Wyobrażał sobie, że Klipetaigh będzie emanować magią, jednak nic takiego nie miało miejsca. Moc skrupulatnie omijała ten teren, tworząc wokół niego coś w rodzaju kokonu. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widział. Oznaczało to, że prawdopodobnie nigdy dotąd nie rzucono tak potężnej klątwy, która na dodatek przetrwałaby aż do teraz.
Szedł w stronę bramy, próbując wygrzebać z kieszeni klucz, który wręczyła mu Antoinette. Okazało się, że wrota były jedynie zatrzaśnięte. Nie było żadnej kłódki ani zamka. Fiyonn pchnął więc skrzydło, a zawias głośno zaskrzypiał ze starości.
Otoczył się magią jak tarczą i zaczął iść pewnie przed siebie. Wciąż niczego nie wyczuwał. Nie mogło być jednak mowy o pomyłce. Czy to możliwe, żeby w samym środku pola stał dom tak stary i tak dobrze odpowiadający rysunkom zamieszczonym w kronikach? Dom, którego magia nie łączy się z resztą świata swoimi nićmi? Zwiedził Tesaryth, Gallaweth i Astherię – nigdzie nie znalazł miejsca wyciągniętego spod władania energii napędzającej świat.
Cała posiadłość nie prezentowała się szczególnie okazale. Ogród otaczający rezydencję był wyraźnie nadszarpnięty zębem czasu. Krzewy zarosły chwastami, trawa sięgała niemal parapetów okien, a pod drzewami nazbierało się mnóstwo cienkich gałązek, połamanych przez wiatr, których nie miał kto uprzątnąć. Gdzieś zza domu wyłaniał się kontur innego, mniejszego budynku, prawdopodobnie gospodarczego, do którego prowadziła żwirowa ścieżka.
Fiyonn bardzo powoli wspiął się po schodach, podszedł do drzwi i oparł na nich dłoń. Nadal niczego nie wyczuwał.
Nie było jednak sensu dłużej czekać. Wsunął klucz do zamka i przekręcił go, a mechanizm otworzył się z satysfakcjonującym kliknięciem.
Wystarczyło przekręcić klamkę i zrobić krok, lecz Fiyonn się zawahał. Jego magia milczała. Choć mógł sięgnąć po nią w każdej chwili, czuł, jakby ktoś otoczył go tramantem.
Nie może być mowy o pomyłce, powtarzał w myślach.
Pchnął drzwi do środka. Nigdy nie widział tego miejsca, ale od razu poczuł, że jest znajome. Gdy przestąpił próg domu, uderzyła go siła, z którą nigdy dotąd się nie mierzył.
Całe ciało zadrżało od ciężaru energii zamkniętej we wnętrzu Klipetaighu. Miał wrażenie, że wszystko wokół niego niemal wibruje w powolnym, ale równym rytmie, który przypominał mu ludzki oddech. Pomylił się – nie była to magia zbliżona do tej wyczuwalnej w Gnieździe czy na Wiedźmim Klifie. Była o wiele starsza, zespolona z Klipetaighem na zupełnie innych zasadach. Nie potrafił jej porównać do niczego, co dotąd poznał. To tutaj, fala głosów przetoczyła się przez jego umysł, niemalże go ogłuszając. Rozpoznały to miejsce. Przemawiały w staropółnocnym, niemal wzruszone, jak gdyby tęskniły. Gdzie jest wiedźma?, syknął niespodziewanie jeden z nich, a reszta tłumnie powtórzyła jego pytanie.
Nagle burzę głosów przeciął dźwięk, którego Fiyonn nie spodziewał się tu usłyszeć – trzask palącego się drewna. Momentalnie odwrócił głowę, bezbłędnie wychwytując, skąd dochodzi ten charakterystyczny odgłos. Jednocześnie próbował badać przestrzeń wokół siebie. Nikogo nie ma. Jesteśmy sami.
Zwabiony niespodziewanym odgłosem, Fiyonn podszedł do pierwszych dwuskrzydłowych drzwi, znajdujących się po jego lewej stronie, i bez zawahania otworzył je szeroko. Zobaczył salon tonący w mroku przełamanym złocistym światłem ognia tańczącego w kominku.
Wystarczyła chwila, by przed oczami ukazał mu się inny pokój, w którym zapach kadzideł mieszał się z kwaśną wonią krwi. Inne palenisko grzało go w twarz. Ogień był tak blisko, że aż go oślepiał. Niemal poczuł palce zaciskające się na jego włosach, ciężar kajdan ocierających jego nadgarstki.
Ale to nie był ten sam pokój.
Zacisnął powieki i odwrócił się tyłem do drzwi.
W tamtym pomieszczeniu, które trzymał we wspomnieniach, nie było słychać morza uderzającego w klif ani wiatru świszczącego w koronach starych drzew.
– Rozpalić świece – zażądał Fiyonn. – W każdym pomieszczeniu, bez wyjątku.
Trzyosobowa służba rozpierzchła się po domu, który zdawał się poruszać razem z nimi – drewno skrzeczało pod każdym krokiem, a magia, tak silnie skoncentrowana w przedsionku, rozlewała się niczym morska fala po kolejnych pokojach.
Potrzebował chwili, by uspokoić oddech. Odwrócił się plecami do salonu i rozejrzał po westybulu. Dwie z czterech ścian pokryte były niemal w całości obrazami i zwierciadłami. Fiyonn nie był pewien, co interesowało go bardziej – ich nietypowe, chaotyczne ułożenie czy fakt, że luster było tam co najmniej dwa razy więcej niż obrazów. Niektóre były maleńkie, oprawione w kunsztowne, kolorowe ramy, inne obejmowały prawie całą jego sylwetkę. Przypomniały mu podania o ludziach widzących w lustrzanych taflach rzeczy, których nie mógł dostrzec przeciętny człowiek. Miały odbijać się w nich przyszłość, największe pragnienia albo obawy… Wersji było tyle, ilu znalazło się opowiadających.
Lata studiów nad naturą magii utwierdziły jednak Fiyonna w przekonaniu, że w gruncie rzeczy nie chodziło o dar posiadany przez człowieka, lecz o sam przedmiot. Dawniej dla potężnych zaklinaczy nie było ograniczeń. Własnymi rękoma potrafili tworzyć artefakty o niezwykłej mocy. Ta magia jednak już dawno zanikła, ale jeśli jej pozostałości miały zostać gdzieś odnalezione, to właśnie tutaj. Może dlatego nie zdziwił go brak odbicia w jednym z luster, w którym się przejrzał. Mógł na nie patrzeć bez końca, a widział tylko to, co znajdowało się za nim. Spoglądając w nie pod różnymi kątami, można było zobaczyć właściwie całe pomieszczenie.
Niektóre zwierciadła były lekko pokruszone, na innych zbierał się dziwny szary osad, który nie wydawał się kurzem. Sąsiadowały one z kwadratowymi pejzażykami oraz z niewielkich rozmiarów portretami kobiet i mężczyzn ubranych w czarne stroje z elementami nawiązującymi do rodowej barwy rodziny Corvidae, czyli do ciemnego fioletu. Nie poświęcił im zbyt wiele uwagi.
W ciągu kilkunastu minut obszedł niemal całe piętro i utwierdził się w przekonaniu, że dom wyglądał tak, jakby ktoś opuścił go niecały tydzień temu. Nie było mebli okrytych prześcieradłami, nie było kłębów kurzu, które powinny do tego czasu nagromadzić się w kątach. Klątwa rzucona na Klipetaigh zatrzymała go w czasie i starła z mapy. Przynajmniej na jakiś czas.
Na piętrze znajdowało się kilka gościnnych sypialni, pokoje kąpielowe, biblioteka połączona z gabinetem. Nic nietypowego.
– Czy jego książęca mość życzy sobie czegoś? – zapytała niepewnie jedna z pokojowych, gdy schodził na parter.
– Sprawdziliście spiżarnię?
Dziewczyna zawahała się, przygryzając wargę.
– Nie ma tego wiele, lecz wygląda na to, że chleb jest… świeży.
Zdawała sobie zapewne sprawę, jak absurdalnie to brzmi. Gdyby nie fakt, że Fiyonn zaczynał rozumieć sposób, w jaki dom przetrwał nieodnaleziony i nienaruszony przez ponad dwieście lat, zapewne zastanawiałby się, czy służąca jest przy zdrowych zmysłach.
– Skrój go więc – rzucił Fiyonn.
Gdy służące krzątały się po pomieszczeniach gospodarczych, książę po raz drugi przekroczył próg salonu. Przeciągnął palcami po obiciu kanapy, po czym opadł na nią, czując, jak ogarnia go coraz większe zmęczenie. Miękkie poduchy niemal go pochłonęły, a ciepło płynące od ognia sprawiło, że musiał walczyć z zamykającymi się oczami. Ostatkiem sił rozejrzał się po pokoju. Jego wzrok przykuł granatowy gobelin ze wzorem przypominającym gwiezdną konstelację. Z jakiegoś powodu wydawał się znajomy, jakby Fiyonn już kiedyś go widział. Następnie spojrzał na wysoki regał, na półkach którego zebrano całą masę różnorakich, niepasujących do siebie przedmiotów. Były tam spięte ze sobą pergaminy, słoiki z kolorowymi kamieniami, drewniany model dłoni, wysuszone rośliny związane wstążkami i całe mnóstwo zegarów. Żaden z nich nie tykał. I może nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że każdy wskazywał inną godzinę, a wskazówki niektórych poruszały się do tyłu.
Ciąg dalszy w wersji pełnej