- W empik go
Pieśń o Warszawie - ebook
Pieśń o Warszawie - ebook
„Pieśń o Warszawie” to powieść postapokaliptyczna, osadzona wśród gruzów stolicy. Główny bohater, nastoletni goniec, żyje na marginesie społeczeństwa od czasu śmierci jego koleżanki. Mimo że nie udowodniono mu morderstwa, mieszkańcy już dawno wydali wyrok i tylko czekają na okazję, by go wykonać. Szansą dla Oskara okazuje się zlecenie, jakie otrzymuje od burmistrza Podziemnego Miasta Stołecznego Warszawy. W trakcie wyprawy na Powiśle okazuje się, że wszystko, w co wierzył chłopak, jest kłamstwem…
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-63842-79-6 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dziewczynka przypominała raczej roztrzaskany posąg niż trupa. Betonowe płyty, na które spadła, oblał krwawy deszcz. Krew chlusnęła z pękniętej czaszki i popłynęła przez czoło, oczy i policzek na zakurzony beton. I oczy! Te oczy, nienaturalnie wytrzeszczone w strachu i zdziwieniu – ostatnich emocjach, jakie musiała czuć Sawa, nim spadła z krawędzi tunelu. Nim ktoś pomógł jej spaść.
Obserwował przez chwilę jej martwe ciało. Czy to nie dziwne, że umarła w pozycji embrionalnej? Czy nie powinna mieć rozrzuconych kończyn, rozbitych zębów? Ale nie, jej ręce, jej zęby – wszystko wydawało się być w porządku. Jakby spała. Z tą różnicą, że jej ciało okrył całun białego pyłu upstrzonego kropelkami krwi. I ta twarz, która zdawała się patrzeć przez niego, w dal…
Nagle martwe gałki oczne poruszyły się, zajrzały do wewnątrz czaszki, wróciły na miejsce i skierowały wzrok wprost na niego. Jasnoniebieskie tęczówki, które tak dobrze znał, a które teraz wyglądały jak dwie zimne kałuże.
– Bu! – szepnęły martwe usta i Oskar zaczął bardzo szybko spadać w dół, w długi, czarny tunel.
Obudził się zlany potem. Chciałby, żeby to był stary szczur z kolacji, zmęczenie albo efekt kolejnej bitki, ale w głębi duszy wiedział, że koszmary nawiedzają go, bo zabił człowieka.Rozdział I Słońce
Co rano witał go smród buchający od stęchłego koca. Mimo wszystko drażniący zapach zbutwiałego materiału i atak kichania był o wiele przyjemniejszy niż senne mary, które nawiedzały go ostatnio zdecydowanie zbyt często.
Powoli wzuł buty, uważając, żeby dokładnie dokleić skoczem rozpadające się miejsca. Używał go oszczędnie, zdając sobie sprawę z jego rynkowej wartości. Za rolkę wytrzymałej taśmy mógłby kupić racje żywnościowe na cały tydzień.
Wstał ciężko z legowiska, otrzepując spodnie i koszulkę z pająków. Niektórzy mieszkańcy miasta przekąszali je na śniadanie, ale Oskara zawsze odrzucały te patyczkowate odnóża. Wolał już jakąś tłustą larwę. Wciągnął przez głowę koszulę (wypadałoby dorobić guzik z kawałka drewna, znowu zgubił kolejny) i zarzucił parkę na plecy. Potem pas, kabura z obrzynem, sakwa z prochem, maska przeciwgazowa i stara ładownica na podręczne gadżety. Rękawiczki (kilku palców brakowało), chusta i lekki plecak.
– Czapka… gdzie ta pieprzona czapka… – Zaczął przerzucać wyleniałe koce w poszukiwaniu kominiarki. Nigdy bez niej nie wychodził na robotę. Była jego szczęśliwym talizmanem. – Cholera, w końcu.
Z namaszczeniem założył burą, postrzępioną czapkę. Był gotowy do drogi.
Buty dzwoniły o metal, kiedy wspinał się po wąskiej drabinie do głównego tunelu. Rdzewiejące szczeble wyglądały upiornie w nikłym świetle słabej żarówki. Innych było stać na dodatkowe oświetlenie, ale póki cienko mu się przędło, nie mógł sobie pozwolić na nic poza zawieszoną u szyi rowerową latarką. Kling, klong, kling, klong. Nienawidził mroźnego dreszczu przebiegającego po plecach, kiedy zerkał w dół, w ciemność.
Czerwona klapa z przywierconym napisem NIE ZASTAWIAĆ wpadła w drgania, po czym niespodziewanie odpadła i z brzękiem potoczyła się po tunelu. Zaskoczeni ludzie odskoczyli od ziejącej czernią dziury, wygrażając pięściami.
– Jest kurwa napisane: nie zastawiać? – zawołał ochrypłym głosem staruszek siedzący pod oślizgłą ścianą. – Jest, kurwa?
– Cześć, Stachu – sapnął Oskar i wyturlał się z dziury. Leżał jeszcze przez chwilę na pokrytej warstwą brudu posadzce, oddychając ciężko. Znowu jakieś maluchy z czystej złośliwości przykręciły klapę na dwie śrubki.
– Z dupy im nogi powyrywam – grzmiał teatralnie starzec, kiedy Oskar mocował pokrywę na miejsce.
– Dobra, Stachu. To tylko maluchy.
– Maluchy czy nie maluchy, gówniarzeria jedna! – piszczał mężczyzna. Starcza pięść, poznaczona wystającymi żyłami i bliznami, młóciła powietrze w karykaturalnym ostrzeżeniu. W końcu pokrywa trafiła w miejsce zatrzasku, którym chłopak zabezpieczał wejście do swojej nory na czas roboty. Nie chciał znowu trafić na jakąś niespodziankę zostawioną przez swoich tłustszych i weselszych rówieśników. Ci najbardziej wredni potrafili udekorować jego legowisko parującą piramidką odchodów. Do plam moczu czy spermy przywykł już dawno.
– Jak tam się dzisiaj czujesz, Stachu?
– Gotowy do wyjścia, kapralu! – zasalutował dziadek.
– Chyba jeszcze nie dzisiaj. – Oskar puścił do niego oko, próbując zażartować, ale smutek w oczach starca starł mu uśmiech z twarzy.
– Powinniśmy uciekać. Im prędzej, tym lepiej. Coś złego czai się w tunelach…
– Przyniosę ci dzisiaj coś smacznego – obiecał Oskar głosem pełnym poczucia winy. Chłopak delikatnie poklepał mężczyznę po ramieniu, próbując dodać mu otuchy.
Stach coraz częściej wspominał o niebezpieczeństwie czyhającym w Warszawie. Do dziwnych opowieści starca dochodził jeszcze jego wygląd – coraz bardziej przypominał kościotrupa obciągniętego szarą skórą. Długa siwa broda wyglądała jak doklejona. Chyba w końcu będzie umierał.
– Oj, Oskarku, Oskarku! – Usłyszał nagle chłopak. Spojrzał przez ramię i uniósł brwi ze zdumienia.
– Dzień dobry, panie burmistrzu – wybąkał Oskar. To pierwszy raz, kiedy burmistrz pofatygował się do niego osobiście.
Chłopak czuł, że Mer zaraz powie coś przemiłego, jak ów miał w zwyczaju. Dziadek tylko strzyknął ukradkiem śliną przez lewe ramię.
– Daj sobie spokój z tym starym dziadem, z kolegami byś się spotkał. – Mer ostrożnie objął Oskara ramieniem, starając się mieć jak najmniejszą styczność z kurtką chłopca. – Wszyscy czekają, aż umrze w końcu, a ty tylko go trzymasz na tym łez padole. Na siłę. I po co? Jego już nic nie czeka.
Oskar zerknął przelotnie na Stacha.
– Zlecenie stałe dzisiaj, hm? – szybko zmienił temat.
– Tak, tak. Miasto opłaciło wszystko poprzednim kursem, więc dzisiaj tylko odbierzesz zamówienie… – Mer poprowadził chłopaka w stronę głównego tunelu. Oskar spojrzał jeszcze przez ramię. Starzec pomachał mu słabo i oparty plecami o ścianę tunelu przygotowywał się do drzemki. Chłopak przełknął ślinę i ruszył z burmistrzem.
* * *
W końcu udało mu się pozbyć towarzystwa. Choć wiele zawdzięczał Merowi – gdyby nie on, Oskar już dawno zginąłby w jakimś samosądzie – to był bardzo męczącą osobą.
Szedł głównym korytarzem prowadzącym do śluzy dla pracowników. Żałował, że nie pozwalano mu częściej korzystać z wygodniejszych przejść dla gońców. Ostatecznie pewnie mógłby wywalczyć ze związkiem możliwość korzystania z normalnych wejść – tylko po co, skoro przy okazji zarobiłby złamaną szczękę i systematyczne obijanie przed robotą?
* * *
Korytarz miał tylko prowizoryczne podpory, nawet ścian nie wyłożono betonem – był czarny i pełen ziemi jak długi, wąski grób. Paradoksalnie to było ulubione miejsce Oskara w metrze. Zapach mokrej i świeżej ziemi przeciskający się przez szpary włazu, trupki owadów na podłodze wyłożonej zbutwiałymi deskami… Choć śmierdziało rozkładem, to było to tak naturalne. Prawdziwe.
Korytarz kończył się włazem, do którego prowadziła wąska i rozklekotana drabinka, łudząco przypominająca drabinę w oskarowej norze. Wyjście też nie było najbardziej profesjonalną śluzą w bunkrze – ot, stary budowlany właz, miejscami przerdzewiały i zabezpieczony warstwą wełny i siatki. Jakby budowniczy myślał, że dzięki temu pod ziemię nie dostanie się żadna zaraza…
Czasem właz rozwalał jakiś chory lub ciekawski potwór i wpadał do korytarza. Raz do tunelu wpadł młody świniak. Krwawił mocno z pokrytego szczeciną boku, a jego agonalne kwiki niosły się po tunelach, mrożąc krew w żyłach mieszkańców. Oskar cierpiał wtedy straszny głód – nie miał żadnych zleceń, nikt nie chciał go zatrudnić. Bardzo prawdopodobne było, że mieszkańcy po prostu postanowili się go pozbyć „metodą naturalną”. W końcu nie on jeden umarłby tu z głodu.
Dorżnął świniaka kozikiem, bardzo niewprawnie usunął skórę i wnętrzności. Ucztowali ze Stachem przez kilka dni i żaden z nich nie zachorował. To wtedy Oskar przekonał się do Powierzchni.
Ostatni raz poprawił ciuchy i pas, ułożył wygodnie paski cerowanego plecaka. Wspiął się na drabince, prawą ręką odbezpieczył zatrzaski i z całą siłą wypchnął właz. Usłyszał głośne pacnięcie, kiedy ten zatrzymał się w wysokiej trawie. Jego twarz zalała fala światła.
Słońce.
* * *
Z trudem wypełzł na Powierzchnię. Pomagał sobie, chwytając się ostrej trawy. Jeszcze na czworakach ostrożnie przesunął właz na miejsce.
Był, jak to określali gońcy, na środku sawanny. W promieniu kilometra nie rosło nic prócz wysokich traw, kęp suchych miedzianych krzaków i pojedynczych „starych ciotek” – poskręcanych, karłowatych brzózek. W ruinach miasta było sporo takich miejsc: polan pełnych omszałych zgliszczy, które mimo wszystko przez lata nie zarosły lasem. Wydawało mu się to dziwne, choć nie wiedział, ile taki las rośnie. Rok? Dziesięć lat? Sto lat? Nauczycielka, którą pamiętał ze szczenięcych lat, nigdy o tym nie mówiła.
Dzięki warstwie brudu jego ubrania całkiem nieźle zlewały się z otoczeniem, jednak porcelanowa, niezdrowa cera mieszkańców Podziemnego Miasta przyciągała uwagę. Szybko obwiązał twarz zabraną wcześniej chustą, a miejsca z odsłoniętą skórą przetarł ziemią. Oparł dłoń na kaburze obrzyna i poczuł się trochę pewniej.
Szedł przez wysokie trawy – jak zwykle musiał chwilę się przyzwyczaić do słońca i zapachu Powierzchni. Korciło go, żeby złapać kilka głębokich haustów tego wspaniałego powietrza, ale rozsądek zwyciężył. Wariacje błędnika czy utrata przytomności byłyby na rękę drapieżnikom. Jemu niekoniecznie.
Nasilające się z każdą minutą ssanie w żołądku także nie pomagało – głód mógł zabić go bardzo szybko. Nie tylko był zbyt rozkojarzony, ale też słaby. Za słaby, żeby szybko uciec przed zwierzętami czy bandytą, nie mówiąc już o jakiejkolwiek walce. Poza tym nie tylko jego życie zależało od tej roboty – również życie Stacha, który nie zasługiwał na śmierć z głodu.
* * *
Jego celem był Dworzec Zachodni, oddalony o kilka kilometrów. Plan był prosty – w około dwie godziny dociera do dworca, po drodze sprawdzając sidła. Na miejscu spotyka się z handlarzem i odbiera towar dla Mera. Szybko dobijają targu i Oskar wraca obładowany w kierunku centrum, najlepiej z czymś smacznym na kolację. W drodze powrotnej może wykorzystać jedną ze starych drezyn. Zawsze lepsze to niż taszczenie worków na plecach.
Bez problemu odnalazł gończą ścieżkę – wąski pasek pomiędzy kępami traw. Zaczęła już zarastać, zwłaszcza że ostatnio używał jej tylko Oskar. Pozostali gońcy dostawali lepiej płatne zlecenia w innych rejonach miasta. Nie miałoby to dla niego większego znaczenia, gdyby tylko dostawał większy przydział żywności. Nawet samotność niespecjalnie mu przeszkadzała.
Drogę do dworca wyznaczały Oskarowi małe rytuały. Za punkt startowy zawsze obierał Zegary, które stanowiły świetny punkt obserwacyjny. Pierwszy z nich wtopiony był w porośnięte trawą resztki bruku. Tuż obok leżała wielka, okrągła tarcza Zegara Milenijnego oparta na kupie omszałych gruzów. Trzecia z tarcz zegara grzmotnęła w chodnikową mozaikę.
Reszta przełamanego budynku, niegdyś dumnie otoczonego zieleńcem, tkwiła pośrodku sawanny niczym ułamany ząb – i tak też była nazywana. Cała okolica była usiana takimi wspomnieniami starożytnej cywilizacji.
Było sucho i niesamowicie gorąco. Pod ziemią utrzymywała się mniej więcej stała temperatura, podczas gdy na Powierzchni trwała właśnie końcówka wyjątkowo upalnego lata. Pot powoli zaczął zalewać go pod warstwami odzieży. Z jednej strony przez intensywny zapach zwierzęta szybciej go wyczuwały. Z drugiej jednak wysokie i cienkie trawy sawanny potrafiły podrapać do krwi, a wtedy nie miałby już żadnych szans w starciu z nosami drapieżników. Z dwojga złego wolał spływać potem.
Oskar otworzył jedną z kieszeni ładownicy i wyciągnął lunetę starannie zawiniętą w szmatkę. W rzeczywistości był to niewielki monokular, żaden wypasiony sprzęt wojskowy. Wycelował go w Ząb i skalibrował wypracowanymi ruchami.
Na Zębie nie działo się wiele. Zamieszkujące go zwierzęta widocznie rozbiegły się po okolicy, szukając pożywienia. Oskar szukał kociej sylwetki wśród gruzów, jednak nic nie wylegiwało się na omszałych parapetach dawnego pałacu.
Nie do końca wróżyło to dobrze. Za plecami chłopaka rozpościerała się sawanna, przechodząca w martwy las dopiero mniej więcej na wysokości Koszykowej (na południu), Królewskiej (na północy) i placu Starynkiewicza (na zachodzie). Wschód i Powiśle to była zupełnie inna para kaloszy, ale tam mało kto się zapuszczał. Teren upstrzony był na wpół rozpadłymi budynkami, które stanowiły ciężki do pokonania labirynt.
Czuł, jak na czubku nosa pojawia się kropla potu i spada z cichym „plop” na burą parkę. Jeżeli w porę nie zauważy wielkiego kota, zgrabnie skradającego się wśród traw, będzie miał mocno przerąbane.
Nie było już na co czekać. Piaskowa sierść i tak zbyt dobrze zlewała się ze źdźbłami, więc Oskar mógł liczyć tylko na to, że dziki kot wyruszył zapolować w dalsze rejony. W końcu żadna sarna nie jest na tyle głupia, żeby paść się pod sypialnią karłowatego lwa. Schował monokular, poprawił po raz kolejny kaburę z obrzynem i ruszył szybkim krokiem przez trawy.
* * *
Słońce paliło niemiłosiernie, choć nie było jeszcze południa.
Minął zawalone zgliszcza spalonego dworca i w końcu znalazł się przy skarpie na placu Starynkiewicza. Przetaczające się przez miasto pożary systematycznie utrudniały puszczy przejęcie stolicy, ale w końcu i tak musiała wygrać natura. Mury w większości skruszały, a niegdyś puste parcele przygotowane pod zabudowę zarosły młodnikiem.
Spokojnie zszedł skarpą na stare tory kolejowe. Tunele, które niegdyś prowadziły do Dworca Centralnego i Warszawy Śródmieście, ziały teraz pustką. To tutaj znajdowały się pierwsze sidła.
Zanim spłonął Centralny, mieszkańcy podziemi wysadzili tunele prowadzące do stacji Ochota. Nie pamiętał dlaczego. Zawalone tunele szybko zostały ponownie zamieszkane. Króliki i myszy drążyły nory, korzystając z obfitości nasion i owoców na pobliskim wzgórzu. Wylot tunelu niedaleko stacji był więc idealnym miejscem do złowienia puszystego obiadu.
– Cholera… – mruknął z lekką paniką Oskar. Wszystkie żywołapki były puste, a liście kapusty, zostawione jako przynęta, wyschły na słońcu. Czyżby lejący się z nieba żar zmuszał zwierzęta do szukania raczej cienia niż pożywienia?
Ruszył śladem torów ku przystankowi Warszawa Ochota. Po drodze sprawdził jeszcze trzy inne pułapki. Wszystkie były puste.
* * *
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.Podziękowania
Pieśń o Warszawie nie powstałaby, gdyby nie konkretni ludzie.
Przede wszystkim dziękuję chłopakom z wydawnictwa Skarpa, którzy zobaczyli we mnie potencjał.
Kolejne podziękowania ślę moim beta readerom, czyli wszystkim osobom, które zgodziły się przeczytać książkę (lub fragmenty) i wyrazić swoją opinię. Sporo zawdzięczam zwłaszcza Michałowi Misztalowi, tzn. Saladynowi, mojemu przyjacielowi i kompanowi z Post-Apokalipsa Polska, który znosił setki pytań neurotycznej debiutantki i cierpliwie podsyłał uwagi do tekstu. Saladyn, bez Ciebie ten zakład upadnie!
Szczególne podziękowania należą się również Mateuszowi Żurawskiemu z Fallout Poland, czyli Żurkowi. Nie tylko wystąpił w Pieśni, stając się jednym z moich ulubionych bohaterów, ale przede wszystkim był wybitnym czarnym coachem, batożąc mnie na każdym etapie powstawania książki i pilnując, żeby norma była wyrobiona. Żurek, kiedyś Ci się odwdzięczę! Ale tak serio – ogromnie mi pomogłeś, Dobry Człowieku!
Dziękuję wszystkim osobom, które wspierały mnie w trakcie procesu twórczego – Soni, Paulinie, Tosi i wszystkim niewymienionym z imienia i nawiska przyjaciołom, a zwłaszcza moim Rodzicom, którzy trzymali rękę na pulsie („Napisałaś już?”).
Dziękuję planszówkowej bandzie za te krótkie chwile, kiedy mogłam oderwać myśli od pisania – Marcinie Podlewskiemu (Pisarzowi), Goni, Maćkowi, Błażejowi i Mateuszowi.
A przede wszystkim dziękuję Ewie, bez której nie powstałoby żadne „pierwsze zdanie”.
Ave!