- W empik go
Pieśń odkupienia. Tom II - ebook
Pieśń odkupienia. Tom II - ebook
Prowokacje ze wszystkich stron – czy wiara, którą dopiero co odkrył, pomoże mu ocalić państwo?
Przyjmując Boże Prawo, król Hiskiasz zapewnił swojemu krajowi pomyślność. Jednak realizowanie woli Jahwe nie jest proste. Wymaga podejmowania niepopularnych decyzji, tak w wymiarze życia osobistego, jak i polityki. Główny wróg judzkiego państwa żąda hołdu i daniny. Król znajduje się w bardzo niebezpiecznej sytuacji...
Juerusza, młoda Żydówka wywieziona przez Asyryjczyków w dalekie kraje, na własne oczy widzi, do czego przerażający przeciwnik jest zdolny. Potężne wojsko podąża przez północne prowincje, pozostawiając za sobą śmierć i zniszczenie. Jerusza ucieka. Jej desperacka wola przetrwania może wpłynąć na ocalenie całej Jerozolimy. Asyryjskie armie już maszerują, zbliżając się do serca Judy. Hiskiasz staje przed ostateczną próbą wiary w Przedwiecznego.
Pieśń odkupienia jest drugim tomem serii Kronik. Pierwszy tom: Bogowie i Królowie.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: | brak |
ISBN: | 978-83-66494-59-6 |
Rozmiar pliku: | 1 000 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ukochanej „trylogii”
Pan jest mocą i pieśnią moją, i stał się zbawieniem moim
Wj 15,2
.
Wyjaśnienie dla Czytelnika
Krótko po śmierci króla Salomona w 931 r. przed Chrystusem Ziemia Obiecana została podzielona na dwa odrębne królestwa. Izrael, który był większym państwem i zajmował północną część, założył swoją stolicę w Samarii i nie był już rządzony przez potomków króla Dawida. W państwie południowym – Judzie – nadal rządził, ze stolicy w Jerozolimie, królewski ród Dawidowy.
Opowieść nasza skupia się wokół wydarzeń z życia króla Judy – Hiskiasza, który rządził od 716 do 687 roku.
Wnikliwe studium Pisma i komentarzy pomogło sfabularyzować tę historię. W celu nadania autentyzmu wypowiedziom autorka sparafrazowała słowa postaci biblijnych. Zastosowano jednak bezpośrednie cytaty z Biblii Tysiąclecia tam, gdzie postaci odczytują lub recytują fragmenty Pisma, a prorocy głoszą słowa Pana. Jedyna dyspensa, jakiej autorka sobie udzieliła, to zamiana słów „Pan” na „Jahwe”.
Zainteresowanych czytelników, śledzących drugi tom z Serii Kronik zachęcam do przestudiowania pełnych relacji o tych wydarzeniach w Piśmie Świętym.
Fragmenty Pisma Świętego, do których odwołuje się powieść „Pieśń odkupienia”:
2 Krl 17,1–23
2 Krl 18,1–12
2 Krn 29–31
2 Krn 32,27–30
Porównaj też:
Pwt 17,14–20
2 Sm 5,6–8
oraz proroctwa Izajasza i Micheasza.Prolog
Przestało w końcu padać, ale ulice Jerozolimy nadal były pokryte kałużami. Król Hiskiasz schodził ze swojego pałacu do Doliny Hinnom tą samą drogą, którą schodził w dzieciństwie razem z całym orszakiem tamtego dnia, gdy wyrwano go z łóżka, by oglądał obrzęd złożenia ofiary Molochowi. Teraz nie było żadnego orszaku, żaden kapłan czy żołnierz nie zmuszał go, by szedł wbrew własnej woli, był z nim tylko Jonadab, dowódca gwardii pałacowej, prywatnie zaś jego przyjaciel. Mgła ograniczała widoczność; król ledwo mógł przed sobą dostrzec zamglone kontury poszarpanych urwisk. Wydawała się ona zupełnie na miejscu w tej dolinie śmierci. Przemaszerował przez bramę miejską i zszedł w wąską przepaść, wspominając dudnienie bębnów, słup dymu i swoje bezsilne przerażenie. Raz jeszcze stanął twarzą w twarz z Molochem, swoim wrogiem.
Potwór wydawał się mniejszy, niż Hiskiasz go zapamiętał. Spiżowy bożek był nijaki i zimny. Płomienie pod nim wygasły. Z twarzy patrzącego w dół ze swego tronu Molocha skapywały kropelki deszczu. Naznaczony smugami sadzy brzuch był pusty, otwarta paszcza – niema. Ciężkie szaty owijające jego szyję, tors, ramiona i nogi, krępowały go.
– Trudno uwierzyć, że ktoś mógłby to coś czcić – powiedział. – A co dopiero składać dzieci w ofierze.
– Bez niego nasz kraj będzie o wiele lepszym miejscem – zgodził się Jonadab. – I słusznie będzie, jeśli to właśnie ty go zniszczysz, Wasza Wysokość.
Hiskiasz skinął głową. O mało co, to jego zniszczyłby Moloch. Patrzył, jak robotnicy przywiązywali do posągu dwa zaprzęgi wołów. Następnie, na znak króla trzasnął bicz nadzorcy i zwierzęta szarpnęły zaprzęg. Liny napięły się. Moloch przez moment chwiał się na tronie, po czym stracił równowagę i runął na ziemię. Woły pociągnęły posąg jeszcze kilka łokci, po czym zatrzymały się. Ramiona bożka sterczały w stronę Hiskiasza, jakby go błagały o ratunek.
– I koniec z nim, Wasza Wysokość – stwierdził Jonadab.
– Gdyby to było takie proste. – Hiskiasz przypomniał sobie braci, Eliaba i Amariasza, spalonych żywcem, i nie czuł smaku zwycięstwa nad upadłym wrogiem. – Obawiam się, że wciąż pozostało wielu ludzi, którzy będą woleli raczej przylgnąć do błędu i przesądu, niż szukać prawdy. A tacy utrzymają Molocha przy życiu.
– Myślisz, że ludzie dalej będą składać dzieci w ofierze, mimo że nie ma już posągu?
– Jestem tego pewien – potwierdził Hiskiasz, skinąwszy głową. – Jonadabie, musisz uczulić strażników dyżurujących w Bramie nad Doliną, by po zmroku pilnowali, co tu się dzieje. W tym miejscu składano ofiary z dzieci od wieków, jeszcze zanim powstał ten posąg.
– Co zrobić, gdybyśmy kogoś przyłapali na składaniu ofiary? – spytał cicho Jonadab.
– Przyprowadzić go natychmiast do mnie!
Przez chwilę w milczeniu obserwował robotników rozwiązujących liny.
– Wasza Wysokość, a z tym co mamy zrobić?
– Rozbić na kawałki. Roztopić i wykuć z tego broń. Miecze, włócznie, groty, tarcze. Zapełnić zbrojownię. Kiedyś znów będę miał armię. A ty ją poprowadzisz. Generale!
– Wasza Wysokość? – Jonadab był zaskoczony.
– Udzielam ci awansu do stopnia generała.
Jonadab potrzebował chwili, by dojść do siebie, po czym skłonił się uniżenie.
– Dziękuję, Wasza Wysokość.
Hiskiasz podszedł bliżej do pustego paleniska. Wiatr wzbił w powietrze wir sadzy i popiołu.
– Wielka jest wina naszego narodu – powiedział cicho. – Nie wiem, czy Bóg w ogóle kiedykolwiek nam przebaczy całą tę niewinną krew, jaką tutaj przelaliśmy.
Przez chwilę nikt się nie odzywał. Robotnicy czekali w pełnej czci ciszy.
– Może powinniśmy odmówić modlitwę? – zapytał Jonadab.
Mężczyźni spojrzeli wyczekująco na Hiskiasza. Król nabrał powietrza i wyrecytował jeden z niewielu wersetów Tory, które znał na pamięć:
– Słuchaj, Izraelu! Jahwe jest naszym Bogiem! Panem jedynym! Będziesz miłował Jahwe, Boga twojego, całym swoim sercem, całą swoją duszą i ze wszystkich sił swoich!
Następnie obrócił się i ruszył w długą powrotną wspinaczkę do swojego pałacu.Część I
Hiskiasz objął rządy mając dwadzieścia pięć lat i panował dwadzieścia dziewięć lat w Jerozolimie. Jego matce było na imię Abbija, córka Zachariasza. Czynił on to, co było słuszne w oczach Pańskich, podobny we wszystkim do tego, co czynił jego przodek Dawid. On to w pierwszym roku swego panowania, w miesiącu pierwszym otworzył bramy świątyni Pańskiej i naprawił je.
2 Krn 29,1–3
1
Na północy, w królestwie Izraela
Jerusza leżała w swojej sypialni na poddaszu, ale nie spała. Słuchała odgłosów kolejnego poranka. Światło wschodzącego słońca przedzierało się przez okiennice razem z ptasim trelem z pobliskich drzew oliwnych. Słyszała ciężkie stąpanie wołów na kamiennej podłodze obory na parterze i cichy głos jej ojca, Jerimota, który przemawiał do nich, wyprowadzając je. Nakarmi zwierzęta i napoi, a potem zaprzęgnie do wozu, by udać się w trzymilową podróż do Dabbaszet na wesele kuzynki Sary.
Wstała i złożyła koc, chcąc już rozpocząć ten szczególny dzień. Ustawiła na parapecie niewielką płytę z brązu, która służyła jej za zwierciadło. Jej prosty nos i owalna twarz były ogorzałe od wspólnej z matką pracy na polach jęczmienia. Oczy – kształtem przypominające migdały i zielone jak falujące wzgórza – miała po ojcu. Abba mówił, że jest ładna. Zastanawiała się, czy rzeczywiście. Westchnęła i odłożyła metal na swoje miejsce na półce. Szkoda, że nie ma prawdziwego zwierciadła.
Dziś zamiast zwykłej, roboczej odzieży Jerusza ubrała się w swoją jedyną dobrą suknię, przeznaczoną na takie wyjątkowe okazje, jak dzisiejsza. Uroczystości weselne potrwają kilka dni, będzie się bawić, tańczyć, rozmawiać ze wszystkimi krewnymi. A przede wszystkim możliwe, że Abram też tam będzie.
Znała go od lat. Wychowywali się wspólnie, widywali się na weselach, w czasie świąt i przy różnych okazjach, gdy zbierali się wszyscy sąsiedzi. Choć z natury beztroski, zawsze był spokojnym chłopcem i w dzieciństwie prawie go nie zauważała. Ale teraz, gdy Abram był mężczyzną – gdy widziała, że patrzy na nią tak, jak mężczyzna patrzy na kobietę – spostrzegła też, że sama zaczyna marzyć, by zostać jego żoną, wychowywać jego dzieci i prowadzić wspólny dom na ziemi jego ojca.
Gdy krzątała się po poddaszu, nucąc weselną piosenkę, Maaka, jej młodsza siostra, poruszyła się na łóżku.
– Czemu tak wcześnie wstajesz? – burknęła. – Ledwie dnieje.
Była niska jak na swoje jedenaście lat i chuda jak trzcinka. Miała grube, ciemne warkocze i okrągłą, piegowatą twarz. Nie odstępowała Jeruszy, ale była za młoda, by dzielić z nią marzenia o mężu i dzieciach.
– Zapomniałaś? Jedziemy dziś do Dabbaszet na wesele Sary – odparła starsza siostra, odblokowując okiennice i otwierając je.
– Nie zapomniałam, ale aż tak wcześnie wyjeżdżać nie musimy – odpowiedziała Maaka, obracając się do ściany i okrywając głowę.
– Abba powiedział, że nie wyruszymy, póki nie zrobimy wszystkiego w domu, więc im szybciej zaczniemy, tym szybciej pojedziemy. No chodź, śpiochu.
Ściągnęła ze sprzeciwiającej się siostry pościel i schowała ją do wnęki w ścianie obok swojej. Maaka wciąż jęczała, ale Jerusza schodziła już po drabinie z poddasza wprost do głównej izby domu.
Ich matka, Hodes1, klęczała przy palenisku na środku izby, mieląc w żarnach pszenicę na śniadanie.
– O! Dobrze, że wstałaś. Przynieś mi wody – poleciła, wręczając Jeruszy pusty dzban, po czym wróciwszy do pracy, przesypała mąkę do dzieży.
Jerusza wzięła naczynie na ramię i śpiewając kolejny refren weselnej pieśni, otworzyła sobie drzwi i ruszyła do studni.
– Jam miłego mego, a mój miły jest mój.
Nowy dzień był rześki i przejrzysty, słońce grzało, ale nie wzeszło jeszcze na tyle wysoko, by było zbyt gorąco. Piękny dzień na ślub.
Gdy wróciła, balansując brawurowo dzbanem pełnym wody na swojej głowie, Maaka już wstała i pomagała matce ponownie rozpalić ogień. Jerusza podśpiewując, wykonywała kolejne codzienne czynności, dziś jednak na koniec dnia za zwykłą pracę czekała ją niezwykła nagroda.
– Cóż to mój ptaszek tak dziś słodko śpiewa? – zapytał abba, gdy wszedłszy z dworu, schylił się, by pocałować ją w policzek.
– Wiesz dlaczego, abba – uśmiechnęła się, krojąc w grube plastry kozi ser na podróż. – Jedziemy dziś na wesele. Zobaczę Sarę i Tirsę, i...
– I może nawet Abrama, tego przystojnego syna Eliego?
– Wcale o nim nie myślałam! – odparła nieco za szybko. Poczuła ciepło na twarzy. Kawałek sera ukruszył się, podała go ojcu. – Ale... ale on tam będzie, prawda?
Jerimot roześmiał się, po czym włożył ser do ust.
– Co cię tak śmieszy, abba? – zapytała Maaka.
– Nic, malutka – odparł, szarpnąwszy ją przyjaźnie za warkocz. – Po prostu twoja siostra jest już kobietą. Zobacz: smukła i wdzięczna jak młoda wierzba. Niedługo będzie śliczną panną młodą.
– Ale ona dziś nie wychodzi za mąż? – Maaka zmarszczyła brwi. – Tylko Sara.
– Wiem, wiem – Jerimot objął obie dziewczyny ramionami i pociągnął ku sobie. – Jak bardzo bym chciał mieć na zawsze przy sobie swoje córy! Jakże będziemy samotni, gdy zabraknie nam ptasiego śpiewu Jeruszy! Ale ziemia Abrama nie leży daleko stąd. Może ten ptaszek czasem do nas przyfrunie, co?
Jerusza spojrzała na twarz ojca z miłością, oglądając każdą rysę i zmarszczkę jego naznaczonej słońcem i wiatrem twarzy.
– Abba, mówisz tak, jakbym już wychodziła za mąż i opuszczała dom. Skąd wiesz, czy Abram w ogóle chce się ze mną ożenić?
– Skąd ja to wiem? Ha! Gdybym mu pozwolił, to wy byście dzisiaj się pobierali, a nie Sara i jej oblubieniec! To ja każę mu czekać. To ja nie wypuszczam mojej ptaszyny z gniazdka.
– Naprawdę powiedział, że mnie chce? – Jerusza była zaskoczona. Nie umiała ukryć poruszenia, ale miała nadzieję, że ojciec nie będzie się już z niej śmiał.
– Oczywiście – westchnął. – I widzę, że czas go wysłuchać. Po dzisiejszym ślubie porozmawiam z jego ojcem. Trzeba się zająć zaręczynami.
Jerusza objęła ojca ramionami i uścisnęła go mocno.
– Kocham cię, abba! Dziękuję! Dziękuję!
Jerimot odwzajemnił jej uścisk w czułym milczeniu.
Wydawało się, że dokończenie domowej krzątaniny i ładowanie wozu winem z winnicy Jerimota oraz przygotowanymi na wesele potrawami trwa wieczność. Gdy jechali zielonymi, tarasowymi wzgórzami w stronę Dabbaszet, Jeruszy trudno było powstrzymać ożywienie. Pragnęła wyprzedzić wlokące się woły i pobiec drogą do nieogrodzonej murem wioski. W końcu jednak dotarli do domu stryja Saula, przylegającego do sklepu, w którym produkował i sprzedawał swoją ceramikę. Jerusza zostawiła rozładowanie wozu i przygotowanie potraw na weselny stół mężatkom – ją poproszono na druhnę.
Dziewczyny, gorączkowo szepcząc, pomagały Sarze w przygotowaniach, a jednocześnie nasłuchiwały, czy nie zbliża się orszak pana młodego. Gdy wreszcie oblubienicę ubrano w jaskrawo haftowaną suknię ślubną, a jej włosy przystrojono kwiatami, które też rozłożono wokół jej krzesła, Jerusza popatrzyła na kuzynkę z zazdrością.
– Może następne wesele będzie moje – westchnęła. – Moje i Abrama.
Wtedy usłyszeli muzykę fletów, cymbałów i tamburynów. Pan młody, prowadząc swój orszak ulicami Dabbaszet, nadchodził, by wywołać pannę młodą. Wieśniacy wychodzili ze swoich domów, by świętować wraz ze szczęśliwą parą i by oglądać ceremonię zaślubin, która miała się odbyć w ogrodzie za domem stryja Saula. Idąc za młodymi na wesele na centralnym placu we wsi, Jerusza patrzyła z przejęciem po wszystkich twarzach w tłumie w nadziei, że dostrzeże Abrama.
Ale wydało jej się, że przez muzykę i wesołość orszaku usłyszała w oddali grzmot pioruna. Spojrzała w niebo, mając nadzieję, że burza nie zepsuje takiego dnia. Ono jednak było bezchmurne, świeciło słońce. Dudnienie przybliżało się, brzmiało coraz głośniej. Wesołość stopniowo zamierała, inni też zaczęli nasłuchiwać.
W pewnym momencie, niczym zza zerwanej tamy, na plac wpadły setki asyryjskich jeźdźców. Zamiast śpiewu i śmiechu zabrzmiały krzyki przerażenia. Wieśniacy próbowali uciekać we wszystkich kierunkach. Asyryjscy wojownicy ścinali błyskającymi w słońcu mieczami wszystkich na swojej drodze, konie tratowały każdego, kto potknął się i wpadł pod ich kopyta. Brukowane ulice zalała krew, pokryły je bezwładnie leżące ciała.
– Dziewczęta, uciekajcie! – stryj Saul przekrzykiwał hałas. Jerusza słyszała go, ale stała w miejscu, jakby wrosła w ziemię. Była zbyt oszołomiona, by się ruszyć, wstrząśnięta, skamieniała na widok dziejącej się wokół niej potworności i przelewu krwi.
– Uciekaj, Jeruszo! – błagał. – Uciekaj, szybko!
Niczym nieprzytomna patrzyła, jak popychał swoje córki w zaułek prowadzący do domu. Rozejrzała się, szukając wzrokiem dopiero co poślubionego męża Sary. Leżał bez ruchu na ziemi w szybko rozszerzającej się kałuży krwi. Makabryczny widok przełamał jej szok. Obróciła się, by pobiec w zaułek za stryjem, ale jej nogi poruszały się, jakby były obciążone masywnymi kamieniami.
Ale nagle, w chwili, gdy zmusiła niezdarne stopy do ruchu, na przeciwległym końcu uliczki pojawiło się dwóch jeźdźców, którzy odcięli jej drogę ucieczki. Dziewczyny chciały zawrócić, ale Asyryjczycy, przybywający z hukiem, pochylili się w siodłach, by pochwycić kuzynki Jeruszy. Przerażone, krzyczały, a żołnierze z łatwością przełożyli je sobie przez siodła twarzą w dół.
Stryj Saul próbował chwycić za uzdę jednego z wierzchowców, by ich powstrzymać.
– Nie zabierajcie moich córek! Błagam! Zapłacę każdą cenę! Każdy okup, jaki każecie! Puśćcie je, błagam!
Asyryjczyk dobył miecza i jednym ruchem odciął stryjowi rękę. Jerusza omal nie zemdlała, ale wtedy jej ojciec złapał ją od tyłu.
– Tędy, Jeruszo! Schowaj się pod wóz, tylko szybko!
Obrócił ją i prowadził w pośpiechu z powrotem przez plac, wskazując w stronę stojącego o kilka metrów dalej wozu, pod którym, jak zobaczyła, kuliły się ze strachu jej matka i siostra. Jeszcze o kilka metrów stamtąd jakiś żołnierz porwał dziecko z rąk kobiety i rzucił je pod końskie kopyta na stratowanie.
Uszy pękały jej od krzyków, wrzasków, tętentu kopyt. Abba pchał ją w stronę wozu, który wydawał jej się oddalony jakby o sto mil. Poruszała się niczym pod wodą, ciało odmawiało jej posłuszeństwa. Zataczając się, zmierzała w stronę bezpiecznego schronienia. Łzy zalewały jej oczy. Już prawie dotarła. Matka wyciągnęła do niej rękę, gdy nagle krzyknęła.
– Jerimocie, uważaj! Za tobą!
Jerusza obejrzała się przez ramię, by ujrzeć stojącego między nią a ojcem Asyryjczyka.
– Nie, zostaw ją! – krzyknął abba. Złapał oburącz końską uzdę, starając się obrócić zwierzę na bok i jednocześnie uchylał się przed cięciami miecza.
– Uciekaj, Jerusza, uciekaj! – krzyczał.
Wyrwała się desperacko w stronę wozu, ale matka znów krzyknęła:
– Jeruszo, uważaj! Za tobą!
Następny jeździec pojawił się nie wiadomo skąd tuż obok niej. Próbowała się przed nim obronić, młócąc pięściami i drapiąc go po ramionach, gdy po nią sięgał. Jednak on zgarnął ją bez wysiłku i rzucił na siodło, tak samo jak jego kamraci jej kuzynki.
– O, Nie! Boże! Nie! – krzyczała. – Abba! Pomocy! Ratunku!
Szarpała się, by się uwolnić, ale żołnierz przyciskał jej plecy ręką. Gdy obracał konia, udało się jej podnieść głowę. Zobaczyła, że ojciec biegnie w ich stronę. Usłyszała cichy świst metalu. To jej porywacz dobył miecza. Przypomniała sobie krew, przerażenie i odciętą dłoń stryja.
– Abba, nie! Zostań!
Asyryjczyk przechylił się w bok i zamachnął mieczem na ojca. Zobaczyła, jak na jego czole pojawia się pąsowe rozcięcie. Abba upadł na kolana, twarz zalewała mu krew. Potem zniknął jej z oczu, gdyż koń wybiegł już ze wsi na drogę.
Pędził coraz szybciej, coraz dalej od Dabbaszet, od rodziny, od tego, co bezpieczne. Jerusza krzyczała. Galopowali tak przez kilka minut, potem koń zwolnił, a żołnierz uderzył dziewczynę, krzycząc na nią ze złością w swoim dziwnym języku. Wciąż wrzeszczała, więc uderzał dalej, aż w końcu przestała. Była otępiała z bólu i strachu.
– Nie chcę umierać – łkała. – Proszę. Nie chcę umierać.
Po kolejnych kilku minutach zatrzymali się opodal sykomorowego gaju, przy polu jakiegoś rolnika. Stało tam już kilka innych koni na uwięzi. Z krzaków dochodziły tłumione krzyki i wulgarny śmiech. Kolejna obawa sprawiła, że jej serce łomotało z przerażenia. Zdała sobie sprawę, co za chwilę nastąpi.
– Nie... nie... proszę, nie... – szlochała.
Żołnierz zeskoczył z konia i ściągnąwszy z niego Jeruszę, przerzucił ją sobie przez ramię jak worek zboża. Gdy niósł ją w zarośla, zobaczyła Sarę, która z całej siły broniła się przed żołnierzem, gdy ten starał się przygwoździć ją do ziemi. Skoro nie przestawała walczyć, bił ją pięściami dotąd, aż znieruchomiała.
Jerusza zrozumiała, że walka nie ma sensu. Ból od ciosów, jakie już wymierzył jej porywacz, rwał ją wystarczająco mocno. Chciała przeżyć ten koszmar i wrócić do domu, postanowiła więc zrezygnować z walki. Wiedziała, że to właściwa decyzja, ale nie umiała przestać krzyczeć. Jej przerażony głos zlał się z innymi i odbijał echem po zaroślach. Nawet wiatr zdawał się piszczeć ze strachu.
Porywacz zatrzymał się i rzucił ją na ziemię. Odór jego niemytego ciała zadławił ją. Obróciła twarz ze wstrętem, a on znów ją uderzył i wydarł się na nią wściekle.
– O, Boże... Nie chcę umierać – szlochała. – Nie teraz, nie tak. Proszę, Boże, proszę... nie chcę umierać.2
Na południu, w królestwie Judy
Król Hiskiasz powoli prowadził swojego dziadka, który wspierał się na jego ramieniu. Schodzili w dół miasta, od pałacu. Powietrze wokół nich wypełniał łoskot żaren i dym rozpalanych od wczesnego ranka palenisk. Przypominał on Hiskiaszowi inny poranny spacer z dziadkiem – sprzed laty. Wydawało się to tak odległe, jakby w innym życiu. Ale gdy tylko znów spotkał się z Zachariaszem, więzy miłości między nimi odnowiły się tak szybko, jakby żaden upływ czasu nie nastąpił.
Zbliżali się do Bramy Wodnej. Szaty Hiskiasza falowały na wietrze, szare niebo zapowiadało deszcz.
– Na pewno nie chcesz wrócić? – zapytał dziadka. – Chyba odmawianie modlitw za miastem to nie jest teraz najlepszy pomysł.
– Na pewno nie chcę. Nie zapominaj, że po oczyszczeniu świątyni będziemy się modlić na dworze każdego ranka, bez względu na pogodę. Nawet gdyby trafiła się śnieżyca.
– To już naprawdę jest poświęcenie – zaśmiał się król, przyjmując ukłon strażników, gdy przechodzili przez bramę. Za nią zaczynało się strome zejście.
Hiskiaszowi wydawało się, że Zachariasz nic a nic się nie zmienił. Oczywiście posunął się w latach, wolniej się poruszał, jego niegdyś szare włosy i broda pobielały. A on, Hiskiasz, był teraz niemal o głowę wyższy od dziadka. Ale rysy twarzy starca, którą Hiskiasz tak kochał, były wciąż tak samo szlachetne, pełne godności i łagodne, a zielone oczy wciąż mądre i dowcipne. Uśmiechnął się do siebie na wspomnienie tego, że kiedyś wyobrażał sobie Jahwe na wzór Zachariasza.
– Może tu? – zapytał, gdy doszli do rosnącego na tarasach zbocza gaju oliwnego w pobliżu źródła Gichon. Drzewa ochroniłyby ich przed zimnymi porywami wiatru.
– Doskonałe miejsce – westchnął z zadowoleniem Zachariasz, siadając, by odpocząć, na niskim murku okalającym ogród.
Patrzył wokół, jakby pierwszy raz w życiu widział drzewa. Hiskiaszowi zrobiło się przykro na myśl o tym, jak długo dziadek był uwięziony. Dobrze, że mimo wszechobecnej wilgoci przyszli tutaj.
– Wiesz, synu, nie bez powodu chciałem się pomodlić poza miastem – wyjaśnił Zachariasz. – Gdy jesteśmy przez cały dzień otoczeni tym, co sami stworzyliśmy, zbyt łatwo przychodzi nam przekonanie, że wiele znaczymy – dodał, zrywając srebrno-zielony liść drzewa oliwnego, który następnie zaczął obracać między palcami. – Ale zobacz. Czy umiemy wytworzyć coś tak doskonałego i delikatnego, jak ten liść, lub tak solidnego i trwałego, jak te góry?
– Góry otaczają Jeruzalem – wyrecytował Hiskiasz – tak, jak Jahwe otacza swój lud i teraz, i na wieki.
– O... pamiętasz jeszcze?
– Jak mógłbym zapomnieć? Recytowałeś mi ten werset każdego ranka, otwierając okiennice. A dziś rano właśnie o tym myślałem, patrząc na mgłę. Gór nie było widać.
– Ale wiesz, że są na swoim miejscu, tak jak Jahwe zawsze otacza nasz lud, nawet gdy grzech i bałwochwalstwo Go przesłoniły.
Hiskiasz schylił się po jeden z dziesiątek leżących wokół na ziemi kamyków i zaczął go machinalnie przerzucać z ręki do ręki.
– Kocham ten smutny, mały kraj, jego skały i wszystko... Chciałbym, by znów przypominał ziemię mlekiem i miodem płynącą, jaką znali nasi przodkowie.
– Jeśli będziesz wierny Bogu, z czasem wysłucha On twoich modlitw.
– Twoje zaufanie do Boga, w porównaniu do mojego drobnego ziarenka wiary, wydaje się takie... takie nieograniczone. Boję się, że mojej wiary nie wystarczy, zwłaszcza biorąc pod uwagę doniosłość czekających mnie zadań. Oprócz usunięcia bałwochwalstwa chcę odzyskać wszystkie ziemie, do których mam prawo, ziemie, które mój ojciec utracił na rzecz Filistynów i Ammonitów. Potrzebujemy gruntów ornych, takich jak Szefela, i miast, które jak Bet Szemesz strzegą przełęczy wiodących do Jerozolimy i dostępu do szlaku nadmorskiego. Potrzebujemy twierdz w Negebie i Arabie. I Elatu, naszego portu nad Morzem Czerwonym. Te ziemie należały kiedyś do moich przodków – oświadczył na koniec, rzucając kamień w stronę źródła Gichon. – I prawnie należą się mnie.
– Przypominasz mi, synu, króla Ozjasza. Za jego panowania kraj rozkwitał. Nie tylko dlatego, że miał on, jak i ty, wielkie marzenia. Ale dlatego, że miłował Boga. Z Bogiem możesz wszystko. Dosłownie wszystko.
– No to dlaczego jego panowanie tak źle się skończyło? Co tam się stało?
– Zamiast wdzięczności, jego sukcesy wzbudziły w nim pychę. Inni królowie chwalili go za osiągnięcia, a Ozjasz uznał to za swoją zasługę, zamiast oddać chwałę Bogu. – Zachariasz zamilkł na chwilę. – Widziałem trzech królów przed tobą. Wszystkich Bóg poddawał próbie, i wszyscy zawiedli. Modlę się za ciebie, byś zachował siłę na czas próby. Ozjasza zniszczyła pycha. Jego syna, Jotama, pokonało rozgoryczenie, a twojego ojca strach. Gdyby złożyli swoją ufność w Jahwe, jakże inną ty byś miał sytuację.
Potrzeba działania, wprowadzania jak najszybciej zmian nie dawała Hiskiaszowi spokoju.
– Potrzebuję twojej mądrości i doświadczenia – rzekł do Zachariasza. – Chciałbym, żebyś na miejsce Uriasza został...
– Nie przyjmę posady zarządcy pałacowego.
Obcesowa odmowa rozczarowała Hiskiasza. I zbiła z tropu. Zakładał, że Zachariasz będzie gotów mu pomóc w każdy możliwy sposób.
– Ale... ale dlaczego nie? Jesteś mi potrzebny. Byłeś już zarządcą, masz doświadczenie...
– Jestem lewitą i nauczycielem Tory. Pomogę ci w zakresie reform religijnych, ale nie będę uczestniczył w rządzeniu krajem.
– Ależ jesteś mi potrzebny. Jak cię przekonać?
– Nie przekonasz. Nigdy więcej nie przyjmę rządowej posady.
Hiskiasz westchnął ze zniecierpliwieniem:
– Nie znam nikogo o takich kwalifikacjach, jak twoje. Lepiej się znasz na rządzeniu królestwem niż cały mój dwór razem wzięty.
– Pochlebia mi to, ale na pewno przesadzasz.
– Ale w świątyni będziesz posługiwał, prawda?
– Jestem na to już za stary. W wieku pięćdziesięciu lat lewici przechodzą w stan spoczynku. A ja dobiegam siedemdziesiątki.
– Dziadku, proszę. Nie ma tylu lewitów, żeby podołali wszystkim zadaniom. A kapłanów jest jeszcze mniej. Mam nadzieję, że gdy przeprowadzimy reformy, część spośród młodszych powróci do posługi, ale ludzi trzeba będzie przeszkolić i...
– I chcesz w związku z tym na jakiś czas przywrócić do posługi takiego sędziwego lewitę, jak ja?
– Tak. Wrócisz? Przynajmniej w ten sposób mi pomóż. Proszę...
Zachariasz westchnął ciężko, spoglądając na wznoszące się wysoko ponad nimi mury świątyni.
– Ostatni raz miałem na sobie szaty lewity w dniu, gdy powstrzymałem twojego ojca przed złożeniem ofiary na asyryjskim ołtarzu. W dniu, gdy stałem się więźniem. Pamiętasz, co ci powiedziałem wtedy, gdy widziałeś mnie w szatach?
– Nie... Przepraszam...
– Bardzo mnie prosiłeś, żebym wrócił, jak tylko skończę posługę w świątyni, i uczył cię dalej o Jahwe. Powiedziałem ci, że mogę się trochę spóźnić, ale że na pewno przyjdę. Cóż, spóźniłem się znacznie bardziej, niż mógłbym sobie wyobrazić – mówił, kładąc dłoń na ramieniu Hiskiasza – ale dotrzymam obietnicy i będę cię uczył o prawach Jahwe. I będę asystował w świątyni, dopóki młodsi nie zostaną przeszkoleni na tyle, by mnie zastąpić.
– Kiedy chcesz zacząć? Świątynia jest naprawdę w złym stanie.
– To prawda. Tak jak kazałeś, rozpoczęliśmy już oczyszczanie. Następnym krokiem będzie sformowanie oddziałów kapłańskich i lewickich tak, jak wyznaczył je król Dawid, oraz namaszczenie nowego arcykapłana. Oczywiście, lud będzie musiał nas wspomóc wymaganą dziesięciną świątynną.
– Wydam rozkazy. I dołożę ze skarbu królewskiego, ile będę mógł. A konstrukcja świątyni? Nie potrzebuje renowacji?
– Potrzebuje, i znam chyba człowieka, który mógłby nam pomóc. Syn mojego przyjaciela, Chilkiasza, szkolił się na inżyniera. Chilkiasz jest jednym z niewielu sprawiedliwych mężów, jakich znam. Jestem pewien, że nauczył również Eliakima, swego syna, przestrzegania Bożych praw.
– Dobrze. Poślę po niego, by nadzorował budowę. Ale przypomniałeś mi o kolejnym problemie. – Hiskiasz pogładził brodę. – Najtrudniejszym obecnie dla mnie zadaniem jest zorientowanie się, komu mogę zaufać. Uriasz zapewne nie był jedynym człowiekiem, który chciałby przejąć kontrolę nad królestwem.
– To prawda. Nagła zmiana u steru władzy to zawsze niebezpieczny moment. Musisz przyjąć zdecydowaną postawę do czasu, gdy twoja władza będzie dostatecznie wzmocniona.
– Administracja mojego ojca była bardzo skorumpowana – od najwyższych oficjeli po najniższych urzędników. Trudno się dziwić, że prorok Micheasz tak mocno potępiał przywódców Judy. W każdym razie wezwałem dziś na spotkanie wszystkich doradców ojca. Zamierzam obwieścić im, że postanowiłem dokonać reorganizacji królestwa w zgodzie z prawem Mojżeszowym.
– Skoro tak, przygotuj się lepiej, synu, na zaciekłą walkę o władzę. Niektórzy chętnie nawrócą się do Bożego prawa, ale z pewnością większość ludzi, którzy za Achaza mieli jakieś wpływy, sprzeciwi ci się. Jeśli nie otwarcie, to za twoimi plecami.
– Rozumiem. Jak jednak mam się przygotować na coś takiego?
– Módl się. – Zachariasz uniósł założony na ramiona szal modlitewny, po czym okrył nim głowę. – I pozwól Panu, by to On był twoją mocą. Pamiętaj Hiskiaszu, Pan nie DAJE ci mocy. On JEST twoją mocą. Gdy otaczają cię wrogowie, nie licz na umocnienia wykonane ludzką ręką – dodał, wskazując na mury miasta wznoszące się nad urwiskiem ponad nimi – ani na siłę armii. Zaufaj Bogu.
Hiskiasz skinął głową. Wiedział jednak, że daleko mu do takiego zrozumienia i takiej silnej wiary.
– Może odmówimy dziś jedną z modlitw króla Dawida? – spytał Zachariasz, wstając. – Dawid napisał ją, gdy był nękany przez wrogów, którzy chcieli go zniszczyć.
Hiskiasz również wstał i okrył głowę szalem. Zamknął oczy i słuchał nieznanych sobie słów, recytowanych przez dziadka, przysięgając sobie, że kiedyś będzie je znał, że nauczy się ich na pamięć i uwierzy w zawartą w nich obietnicę.
„Wyrwij mnie, mój Boże, od moich nieprzyjaciół, chroń mnie od powstających na mnie! Wyrwij mnie od złoczyńców i od mężów krwawych mię wybaw! A ja opiewać będę Twą potęgę i rankiem będę się weselić z Twojej łaskawości, bo stałeś się dla mnie warownią i ucieczką w dniu mego ucisku”.
----
Gdy Merab, służebna, weszła do sypialni, Chefsiba zamknęła oczy i udała, że śpi.
– Jeszcze nie wstałaś, pani? – zapytała służąca, odsuwając cieniutkie zasłonki, jakie otaczały jej łóżko. – Śniadanie gotowe.
– Przynieś mi je tutaj, Merab – przytulona do poduszek Chefsiba nawet się nie poruszyła. – Chcę zjeść je u siebie, sama.
– Nie, pani. Nie możesz się tu ciągle chować. Jesteś żoną króla. Inne są jedynie nałożnicami.
– Ale nie chcę z nimi jeść. A one na pewno nie chcą jeść ze mną.
– Czego one chcą, to nie ma znaczenia. Twoja pozycja jest wyższa niż ich i muszą robić to, co każesz.
– Merab, one nawet mnie nie szanują. Wiedzą, że Hiskiasz nie posyłał po mnie, odkąd minął tydzień po ślubie. Kpią sobie ze mnie.
– Żadnych wymówek, pani. Chodź. – Wypchnęła ją z łóżka i postawiła na nogi. Stań wobec nich twarzą w twarz. Upomnij się o swoje. Nie pozwól, żeby uczyniły cię więźniem w twoim pałacu.
Gdy Merab pomagała jej się ubrać i prowadziła korytarzem do sali jadalnej, Chefsiba czuła mdłości ze strachu. Nałożnice Hiskiasza siedziały już wokół niskiego stołu i zaczęły jeść bez niej. Uniósłszy podbródek, jakby jej nic nie obchodziło, przygotowała się na zwykłe docinki. Gdy okazały jej zupełną obojętność, zaczęła się zastanawiać, czy ta zabawa je już zmęczyła, czy też właśnie to była jej najnowsza odsłona.
Jadła szybko, chcąc jak najprędzej wrócić do siebie. Prawie już kończyła, gdy do sali wbiegł szambelan skrzydła dla kobiet. Stanąwszy, wziął się pod boki i taksował je wzrokiem, jakby zastanawiał się, którą wybrać. Eunuch był mężczyzną o okrągłych, pełnych kształtach. Jego blade ciało przypominało Chefsibie zaczynione ciasto rosnące w dzieży. Gdy nałożnice go zauważyły, rozmowy ucichły.
– Muszę wziąć ze sobą jedną z was – oświadczył. – Król Achaz zawsze w taki wilgotny, zimny dzień, jak dzisiaj, chciał, żeby nałożnica ogrzała jego komnaty. I teraz, gdy żałoba się już skończyła, nowy król na pewno też będzie tego pragnął.
– Weź mnie – jedna z kobiet machnęła ręką. – Ja chętnie pójdę.
– Pani, jesteś jego żoną – szepnęła Merab, szturchając Chefsibę. – Powiedz mu, że ty pójdziesz.
Chefsiba ociągała się, obawiając się kolejnej odmowy, choć bardzo pragnęła być z mężem. Gdy nie zareagowała, zainterweniowała szybko sama Merab:
– Pójdzie z tobą żona króla, panie.
– Ona? – Eunuch spojrzał drwiąco na Chefsibę. – To ostatnia kobieta, którą król mógłby wybrać.
– Jak śmiesz! – krzyknęła, wstając z niejakim trudem. Była wściekła, wydawało się, że jest gotowa go uderzyć. Eunuch zignorował ją jednak i obróciwszy się, zaczął obserwować nałożnice. Zastanawiał się przez chwilę, po czym wskazał na dziewczynę, która się wcześniej zgłosiła.
– Dobrze. Ty. Ale szybko. Król może w każdej chwili wrócić do pałacu.
– Jak śmiesz obrażać moją panią? – Twarz Merab była czerwona ze złości. Ruszyła za eunuchem, który wyprowadzał wybraną nałożnicę. Chefsiba słyszała, jak Merab beszta go całą drogę przez korytarz.
– Oj, kochana, biedna, mała Chefsiba – odezwała się jedna z pozostałych.
– Jak myślicie, dlaczego jej nie wybrał? – zapytała inna, a reszta wybuchnęła śmiechem.
Chefsiba, nie chcąc pozwolić nieprzyjaciółkom na obserwowanie jej bólu, wstała i wybiegła z sali. Ale bardziej bolesna niż ich drwiny, niż świadomość bycia niekochaną była myśl, że jej mąż za chwilę będzie trzymał w ramionach konkubinę zamiast niej. Może nigdy nie będzie już kochana, przytulana. Pobiegła korytarzem w dal, by nikt jej nie usłyszał, oparła czoło o zimną ścianę i zapłakała.
– Coś się stało?
Chefsiba odwróciła się, zaskoczona, słysząc męski głos. Tuż przed nią stał książę Godoliasz. Nie powinno go tu być. Mężczyznom nie było wolno wchodzić do królewskiego haremu. Oparł się jednak o ścianę obok niej swobodnie, jakby był tu stałym bywalcem.
– Ty jesteś żoną Hiskiasza, mojego brata, prawda?
– Tak, panie. Jestem... – Ledwo mogła wydobyć z siebie słowa. – Jestem jego żoną.
Dostrzegała niewielkie podobieństwo między Hiskiaszem a jego młodszym bratem. Książę był znacznie niższy i podobnie jak Achaz, krępej budowy ciała. Widziała go na uczcie weselnej, wydawał jej się zdemoralizowany i arogancki. Jedyne podobieństwo do brata, jakie u niego zauważyła, to kędzierzawe, ciemne włosy i szeroko rozstawione, brązowe oczy.
– No to, siostrzyczko, nie wyglądasz na zbyt szczęśliwą. Nie cieszysz się, że poślubiłaś króla Judy?
Przysunął się bliżej, jego zuchwałość wytrąciła ją z równowagi. Cofnęła się.
– Muszę... iść.
– Czekaj... – Godoliasz chwycił ją za nadgarstek. Ciepło jego dłoni wydawało się spalać jej ciało. Nie trzymał jej mocno, ale czuła się bezsilna, nie mogła się ruszyć. Uśmiechnął się, przypominając jej tym mgliście Hiskiasza. – Proszę, Chefsibo, nie uciekaj. Chcę tylko porozmawiać.
– Nie możemy rozmawiać. Nawet nie wolno ci tu być.
Godoliasz wzruszył obojętnie ramionami i oparł drugą rękę o ścianę obok niej. Nie mogła już uciec.
– Nie puszczę cię, póki mi nie powiesz, co jest nie tak.
– Nic... Ja...
– To dlaczego płakałaś? Czy mój brat cię skrzywdził?
– Nie. To inni.
– Powiedz – poprosił, ocierając jej policzki z łez. Jego czuły gest pogłębił jej poczucie osamotnienia.
– Inne kobiety... wyśmiewają mnie, bo król zawsze woli je... ode...
– Co? Od ciebie? – Godoliasz nieco mocniej ścisnął jej nadgarstek. – Ale dlaczego? Przecież to absurdalne.
– Ja nie wiem dlaczego. Żeby mi choć powiedział, czym go uraziłam, to mogłabym spróbować się zmienić albo...
– Nawet tak nie mów. Niemożliwe, żeby to była twoja wina. Słuchaj. Mój brat podejmuje ostatnio mnóstwo głupich decyzji. Wierz mi. Ale proszę, nie myśl, że to przez ciebie. Na pewno nie.
Ocierał jej łzy, ale kolejne spływały na ich miejsce.
– Wiem, co czujesz – powiedział łagodnie. Na chwilę jego arogancja gdzieś znikła, a Chefsiba spostrzegła u niego niepewność. Przymknął oczy, zdawał się być rozżalony. – Gdy mój ojciec został królem, wyznaczył swojego młodszego brata na najwyższe po sobie stanowisko w państwie. Do tego mianował go dowódcą wojsk. Gdyby było jak należy, to ja powinienem zostać po Uriaszu zarządcą pałacowym. Albo co najmniej naczelnym wodzem w miejsce Jonadaba. Ale Hiskiasz mnie ignoruje tak samo, jak ignoruje ciebie, a wybiera innych. Widzisz więc, Chefsibo, że wiem, co czujesz.
Był ledwie o kilka cali od niej. Chefsiba wyobraziła sobie, jak teraz jej mąż obejmuje nałożnicę, i po jej policzku spłynęła kolejna łza.
– Oboje tak siedzimy bezradnie całymi dniami – ciągnął Godoliasz – czekamy... mamy nadzieję. Może dziś po mnie pośle. Może jutro. Ale nigdy nie posyła.
Chefsiba skinęła głową. Książę rzeczywiście ją rozumiał, a ona była poruszona jego niedolą. Gdy spojrzała w jego oczy, puścił jej nadgarstek i splótł swoje palce z jej palcami.
– Jesteś taka piękna, Chefsibo – szepnął. – Niewiarygodnie piękna. Mój brat jest chyba ślepy. Ja nigdy bym cię tak nie traktował. Nigdy.
Samotność, pragnienie czułości i bycia kochaną wydawały się jej już nie do zniesienia. Wyciągnął ramiona, w których mogła znaleźć pociechę i otuchę, i zanim zrozumiała, co się dzieje, objął ją. Poczuła na plechach ciepło jego rąk.
– Już dobrze – szeptał, gdy płakała w jego ramię. – Rozumiem. Rozumiem.
Miała ledwie mglistą świadomość, że to nie Hiskiasz ją trzyma w ramionach, lecz jej brat.
– Co tu się dzieje?! Co TY tu robisz?!
Gniewny głos eunucha zaskoczył Chefsibę. Szybko uwolniła się z ramion Godoliasza. Gdy zdała sobie sprawę, że pozwoliła, by inny mężczyzna ją obejmował, o mało nie zemdlała ze strachu. Oboje z księciem zostaną ukamienowani.
Ale Godoliasz szybko przybrał swą zwykłą, arogancką postawę.
– Chcę wiedzieć, kto odpowiada za królewski harem! – oświadczył, obracając się w stronę eunucha, który przez chwilę był wyraźnie wstrząśnięty złością księcia.
– Eee... Ja.
– A zatem chcę wiedzieć, co takiego zrobiłeś mojej bratowej! Znalazłem ją tu zanoszącą się od łez. Chcę wiedzieć czemu!
Eunuch nie był pewien, czy powinien się postawić Godoliaszowi, czy grzecznie odpowiadać.
– Nie wiem, co ją zmartwiło – odpowiedział w końcu. – Jej zapytaj.
Obydwaj spojrzeli na Chefsibę. Była tak przerażona, że nie mogła mówić.
– Już... już dobrze... naprawdę... ja... – I nie wiedząc, co począć, obróciła się i uciekła do swojej komnaty. Ale nawet przez zamknięte drzwi słyszała krzyki eunucha i Godoliasza, który odważnie jej bronił. Była przerażona tym, co zrobiła.
W końcu wszystko ucichło. Czekała wystraszona, zastanawiając się, co z nią będzie. Po co narobiła takiego głupstwa? Jak Godoliasz zwabił ją w swoje objęcia? Miała ochotę wczołgać się gdzieś i schować.
Eunuch nagle wpadł do komnaty z twarzą czerwoną z wściekłości.
– Masz pojęcie, co zrobiłaś? Nie pozwolę ci wystawiać króla do wiatru!
Skuliła się, pewna, że zacznie ją bić.
– Rozmawialiśmy tylko...
– Ty diablico!
– Książę jest moim szwagrem i...
– Słuchaj mnie, i to uważnie. – Złapał ją za ramiona i potrząsnął. – Należysz do króla Judy. Żadnemu innemu mężczyźnie nie wolno cię tknąć! NIGDY! Każdy, kto to robi, dopuszcza się aktu zdrady, bezpośrednio kwestionuje władzę króla. Książę Godoliasz niczego tak nie pragnie, jak tego, by strącić brata z tronu. I tobą też się chętnie posłuży w tym celu!
Chefsiba wiedziała, że eunuch ma rację. Kręciło się jej w głowie.
– Jeśli jeszcze raz postąpisz tak głupio, zostaniesz stracona!
Szarpnął nią brutalnie raz jeszcze i wyszedł.
Długo stała, jakby wrosła w podłogę. Ramiona bolały ją od uścisku eunucha. W końcu, potykając się, podeszła do okna z widokiem na dziedziniec pałacu i otworzyła okiennice. Do komnaty napłynęło zimne, wilgotne powietrze. Skuliła się i zaczęła rozcierać obolałe ramiona. Wspomniała objęcie silnych rąk Godoliasza, otuchę, jaką czuła, będąc oparta na jego szerokim torsie, dotyk jego brody w jej włosach. Gdy zdała sobie sprawę, że być może już nigdy mężczyzna nie weźmie jej w ramiona, ogarnęła ją rozpacz. Opadła na stojące przy oknie krzesło i poddała się smutkowi.
Po chwili uświadomiła sobie, że z dziedzińca dochodzi do niej dźwięk głosów i ruchu. Wyjrzała i zobaczyła Hiskiasza, który rozmawiał z jakimś białobrodym starcem. Mówili zbyt cicho, by słyszała poszczególne słowa. Patrzyła na męża, rozmawiającego i gestykulującego dużymi, silnymi rękami. Pragnęła go zawołać, ale jej krtań była ściśnięta od płaczu. Hiskiasz uścisnął starszego mężczyznę i zniknął w skrzydle, w którym znajdowały się jego komnaty. Nałożnica już na niego czeka.
Chefsiba miała zaledwie dwadzieścia lat i wiedziała, że przez resztę życia będzie więźniarką Hiskiasza. On jej nie chce, a nikt inny nie może jej mieć. Będzie musiała żyć tu samotnie, aż do śmierci i nie ma już na to rady.
Za oknem, na dziedzińcu majaczyła zegarowa wieża Achaza. Większość dni spędzi, obserwując cień przesuwający się powoli najpierw w górę, potem w dół, po gładkich, kamiennych schodach. Ale dziś niebo zasnute było chmurami. Nie było cienia. Chefsiba poczuła się, jakby na zawsze zamarzła w czasie.
-----
Z porannej modlitwy odmówionej z dziadkiem Hiskiasz wrócił bardziej zmartwiony niż pocieszony. Rozmyślał o politycznych intrygach i spiskach, a jego nastrój odpowiadał tej ponurej szarości na dworze. Gdy wszedł do swoich komnat, ku swemu zaskoczeniu stwierdził, że czeka tam na niego jedna z nałożnic.
– Chyba zmarzłeś, panie – szepnęła, biegnąc mu w ramiona. – Usiądź przy kominku i pozwól, że cię rozgrzeję.
Hiskiasz wciąż nie był przyzwyczajony do tak ogromnej atencji, ale podobało mu się to. Nałożnica ta była jedną z jego ulubionych. Dziarska, atrakcyjna dziewczyna mogła stanowić pożądaną odmianę w tym frasunku. Z przyjemnością wdychając zapach jej perfum, pozwolił, by przyprowadziła go bliżej paleniska.
– Miła niespodzianka – powiedział. – Nie przypominam sobie, bym po ciebie posyłał.
– Szambelan pomyślał, że mógłbyś chcieć, by ktoś pomógł ci się rozgrzać – powiedziała, obejmując jego dłoń swoimi i głaszcząc delikatnie.
– On? rzeczywiście?
– Tak. Król Achaz zawsze tak lubił.
Na wspomnienie Achaza Hiskiasz poczuł, jak rodzące się dopiero pożądanie znika. Przypomniał sobie liczne nałożnice kręcące się wokół ojca. Napełniło go to odrazą. Achaz przez większość czasu zajmował się pogonią za przyjemnościami, a lud popadał w nędzę i chaos. Odsunął się od niej.
– Coś źle zrobiłam? – zapytała z obawą.
– Powiedz szambelanowi, że nie jestem jak Achaz. Jesteś teraz wolna, dopóki cię nie wezwę.
Zobaczył po wyrazie jej twarzy, że zranił jej uczucia, ale skłoniła się nisko i bez słowa opuściła komnatę.
Gdy drzwi zamknęły się za nią, niepokój powrócił. Przez chwilę Hiskiasz żałował pochopnej decyzji. Miał jednak co robić – musiał przygotować się do konferencji z doradcami. Zadzwonił po sługi.