Pieśń syreny - ebook
Pieśń syreny - ebook
Mroczna wersja "Małej syrenki", w której świat podmorskich głębin zamieszkują przerażające zabójczynie.
Księżniczka Lira to najskuteczniejsza morska morderczyni. Serca siedemnastu lądowych książąt to trofea, dzięki którym zdobyła respekt w głębinach. Jednak kiedy niefortunnie zabija jedną z syren, jej matka nie ma dla niej litości. Królowa Mórz zmienia ją w istotę, którą gardzi najbardziej na świecie – człowieka. Lira ma teraz tylko jeden cel – odzyskać dawną, syrenią postać. Żeby to osiągnąć musi dostarczyć królowej serca księcia Eliana.
Dziedzic lądowego królestwa, Książę Elian, to najskuteczniejszy i bezwzględny pogromca syren.
Kiedy na środku oceanu ratuje tonącą kobietę, nie ma pojęcia, że właśnie pomógł komuś, na kogo poluje. Skuszony obietnicą pomocy w wyplenieniu syreniego rodu, dobija niebezpiecznego targu z nieznajomą. Czy jednak powinien jej ufać? Który z dwóch największych zabójców wygra tę ryzykowną grę?
Mocna mieszanka disneyowskiej historii i morskiego thrillera, która wciąga w niebezpieczne głębiny od pierwszych stron!
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66436-04-6 |
Rozmiar pliku: | 4,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Lira
Co roku zabieram jedno serce.
Zagrzebałam siedemnaście w piasku, na dnie mojej sypialni. Czasami rozgarniam kamyki, żeby sprawdzić, czy nadal tam są. Głęboko ukryte, krwawiące. Liczę je, aby mieć pewność, że nocą nie skradziono żadnego. To zrozumiały lęk. Serca oznaczają władzę, a istoty mojego rodzaju pragną jej bardziej od oceanu.
Słyszałam różne podania: opowieści o utraconych sercach i kobietach przebitych harpunem, spoczywających na dnie oceanu, ukaranych za zdradę. Cierpiących, dopóki ich krew nie zamieni się w sól, a ciało – w morską pianę. O kobietach, które biorą dary z ludzi. O rusałkach przypominających bardziej rybę niż człowieka, z tułowiem przechodzącym w płetwę pokrytą łuską.
W przeciwieństwie do syren, trytonidy mają długie sine łuski, konary zamiast włosów i pozbawione szczęk usta, które mogą się rozciągnąć do rozmiarów małej łodzi i połknąć rekina. Ich ciemnoniebieskie ciało jest usiane płetwami, pokrywającymi ramiona i grzbiet. Są jednocześnie rybą i człowiekiem, choć nie posiadają urody żadnego z tych stworzeń.
Potrafią być śmiertelnie groźne, jak wszystkie potwory, ale w przeciwieństwie do syren, które wabią i zabijają, są zafascynowane ludźmi. Kradną świecidełka i podążają śladem okrętów w nadziei, że z pokładu zsuną się skarby. Zdarza się, że ratują żeglarzom życie, nie biorąc w zamian niczego prócz talizmanów. Gdy zaś wykradają serca, które my chowamy, nie czynią tego dla władzy, ale z przekonania, że jeśli zjedzą ich dość dużo, staną się ludźmi.
Nienawidzę trytonid.
Przesuwam palcami po grubym splocie ognistych włosów, które zsuwają się jak wąż po moich plecach, czerwone niczym moje lewe oko – bo prawe, jak u każdej syreny, ma barwę morza, w którym się urodziłam. W moim przypadku: wielkiego oceanu Diavolos, którego wody mają kolor jabłka i szafiru, nie będąc ani jednym, ani drugim. W tym oceanie leży Królestwo Keto.
Powszechnie wiadomo, że syreny są piękne, ale te, które pochodzą z Keto, należą do królewskiego rodu, co czyni je pięknymi w wyjątkowy sposób, nacechowany dostojeństwem zrodzonym z krwi władczyń i słonej wody. Nasze rzęsy powstały z okruchów gór lodowych, a wargi ubarwiła krew żeglarzy. Aż dziw, że potrzebujemy pieśni, by kraść serca.
– Którego chcesz, kuzynko? – pyta Kahlia w języku psariin.
Siedzi na skale obok mnie, obserwując statek przepływający w oddali. Jej łuski mają ciemną, kasztanową barwę, a jasne włosy ledwie sięgają piersi, zasłoniętych warkoczem pomarańczowych wodorostów.
– Zabawna jesteś – odpowiadam. – Przecież wiesz.
Statek płynie leniwie po spokojnych wodach Adekaros, jednego z ludzkich królestw, które postanowiłam pozbawić księcia. Jest mniejszy od większości żaglowców i zbudowany ze szkarłatnego drewna, odpowiadającego barwom kraju, z którego pochodzi.
Ludzie lubią się obnosić ze swym bogactwem, co czyni ich łatwym łupem takich istot jak Kahlia i ja, które mogą bez problemu wypatrzyć królewską nawę. W końcu to jedyny okręt w całej flocie, który ma malowane drewno i flagę z tygrysem. Jedyny, którym żegluje książę Adekaros.
To łatwa zdobycz dla syren będących w nastroju do łowów.
Czuję na plecach ciężar słońca. Jego nieznośne gorąco piecze kark, powoduje, że włosy oblepiają mokrą skórę. Pragnę lodowatej morskiej wody, przenikliwie zimnej, przypominającej cudowne ostrza wbijające się w szczeliny między kośćmi.
– Szkoda, bo gdy go szpiegowałam, wyglądał jak anioł – wzdycha Kahlia. – Ma taką piękną twarz.
– Tym piękniejsze będzie jego serce.
Kahlia uśmiecha się dziko.
– Mam wrażenie, jakby od twojej ostatniej zdobyczy minął cały wiek, Liro – drażni się ze mną. – Jesteś pewna, że nie wyszłaś z wprawy?
– Trudno uznać rok za wiek.
– To zależy, kto liczy.
Wzdycham.
– Powiedz kto, abym mogła go zabić, bo mam już dość tej rozmowy.
Na twarzy Kahlii pojawia się diabelski uśmiech. Uśmiech zarezerwowany na chwile, gdy jest najbardziej przerażająca, bo syreny cenią tę cechę najbardziej. Swoją potworność. Nauczono je, że przyjaźń i pokrewieństwo są im tak obce jak suchy ląd. Wpojono, że mają być wierne wyłącznie Królowej Mórz.
– Czyżby skończyły ci się serca?
– Skądże – zaprzeczam. – Mam ich siedemnaście pod łożem.
Kahlia porusza swoimi potarganymi jasnymi włosami.
– Zakosztowałaś wielu książąt.
Mówi te słowa takim tonem, jakby stanowiło to powód do dumy, ale tylko dlatego, że jest młoda i ma zaledwie dwa własne serca. I żadne z nich nie jest królewskie. Serca królów to moja specjalność. Moja działka. Również z tego powodu Kahlia mnie szanuje. Jest ciekawa, czy wargi księcia smakują inaczej od warg zwykłego człowieka. Nie potrafię tego stwierdzić, bo kosztowałam wyłącznie książąt.
Odkąd ludzie zabili naszą boginię Keto, stało się zwyczajem zabierać serce rok w rok, w miesiącu naszych narodzin. Czynimy to dla uczczenia życia, którym obdarzyła nas Keto, a także po to, by pomścić życie, którego pozbawili ją ludzie. Kiedy byłam za młoda, żeby wypływać na łowy, zgodnie z tradycją robiła to za mnie matka. Zawsze dawała mi serca książąt. Niektórzy byli młodzi jak ja. Inni starzy i pomarszczeni. Zdarzały się też środkowe dzieci, które nigdy nie miały okazji panować. Na przykład król Armonii miał kiedyś sześciu synów. Pamiętam, że przez kilka lat matka co roku dawała mi jednego z nich.
Nawet gdy stałam się wystarczająco dorosła, żeby wyruszać sama, nie przyszło mi do głowy, by zrezygnować z książąt i zadowolić się prostymi żeglarzami, jak to czyniła reszta naszego rodzaju, lub polować na księżniczki, które pewnego dnia zasiądą na tronie. Jak widać, wiernie naśladuję zwyczaje wprowadzone przez moją matkę.
– Zabrałaś muszlę? – pytam.
Kahlia odsuwa włosy na bok, żeby pokazać pomarańczową muszlę na swoim karku. Podobna, tylko bardziej czerwonawa, wisi na mojej szyi. Niby nic wielkiego, ale jest to dla nas najłatwiejszy sposób komunikacji. Gdy przyłożymy muszlę do ucha, możemy usłyszeć dźwięki oceanu i pieśń podwodnego pałacu Keto, wzywającą nas do domu. Gdybyśmy się rozdzieliły, muszla Kahlii stałaby się mapą wskazującą drogę do morza Diavolos. Oczywiście zapuszczałam się dużo dalej, ale Kahlia ma dopiero czternaście lat i zwykle trzyma się blisko pałacu. To ja postanowiłam, że zmienimy miejsce łowów, a moje książęce zachcianki są prawem.
– Nie rozdzielimy się – mówi Kahlia.
Oczywiście nie miałabym nic przeciwko temu, gdyby jedna z moich kuzynek zaginęła na obcym oceanie. Wszystkie one są męczące i przewidywalne, pozbawione ambicji i polotu. Od śmierci ciotki stały się pełnymi uwielbienia sługami mojej matki. Uważam to za śmieszne, bo Królowa Mórz nie jest po to, żeby otaczać ją czcią, ale wzbudzać trwogę.
Syreny nie mają takich rodzin jak ludzie. Nie powinno ich obchodzić nic z wyjątkiem wojny, którą toczą z ludzkością. Nie powinnyśmy być też oddane nikomu oprócz naszej królowej. Kahlia jest wyjątkiem. Jej nie chciałabym utracić.
– Pamiętaj, żeby wybrać jednego – pouczam ją. – Bądź skupiona.
Kiwa głową.
– Którego? – pyta. – Czy zaśpiewa dla mnie, kiedy dopłyniemy na miejsce?
– To my będziemy śpiewać – odpowiadam. – Nasz śpiew ich oczaruje. Jeśli skupisz się na jednym, zakocha się w tobie tak mocno, że nawet tonąc, będzie pożądać wyłącznie twojego piękna.
– Normalnie czar pryska, gdy zaczynają umierać – mówi Kahlia.
– Bo skupiasz uwagę na wszystkich, więc w głębi serca wiedzą, że nie pragniesz żadnego. Sztuczka polega na tym, aby pragnąć ich tak mocno jak oni ciebie.
– Przecież ludzie budzą obrzydzenie – dziwi się Kahlia takim tonem, jakby nie wierzyła we własne słowa, a jedynie chciała mnie przekonać. – Jak można oczekiwać, że ich zapragniemy?
– Mówisz tak, bo miałaś do czynienia wyłącznie z żeglarzami. Skup się na ludziach z królewskiego rodu, bo królewskość to władza, a władza jest zawsze godna pożądania.
– Na ludziach królewskiego rodu? – Gapi się na mnie z otwartymi ustami. – Myślałam…
Urywa w pół zdania. Sądziła, że książęta należą do mnie, a ja z nikim się nie dzielę. To prawda, lecz tam, gdzie przebywają książęta, są też królowie i królowe, z których nigdy nie miałam pożytku. Władcę łatwo obalić, ale to książęta są kuszący. Kuszą swoją młodością. Oddaniem ludowi. Obietnicą wspaniałego przywódcy, którym pewnego dnia się staną. Książęta stanowią przyszłe pokolenie władców, więc gdy ich zabijasz, niszczysz przyszłość. Tak uczyła mnie matka.
Ujmuję dłoń Kahlii.
– Możesz wziąć królową. Nie interesuje mnie przeszłość.
Oczy Kahlii zaczynają płonąć. Prawe ma taką samą szafirową barwę jak morze Diavolos, a lewe, żółtokremowe, niemal białe, rozbłyskuje rzadką wesołością. Jakby już wykradła królewskie serce na swoje piętnaste urodziny, co z pewnością zjednałoby jej łaskawość mojej wiecznie zagniewanej matki.
– A ty weźmiesz serce księcia – stwierdza. – Tego o pięknym obliczu.
– Jego twarz nie ma znaczenia. – Puszczam jej dłoń. – Zależy mi wyłącznie na sercu.
– Masz tyle serc. – Jej głos nabiera anielskiego brzmienia. – Wkrótce nie będziesz miała gdzie ich schować.
Oblizuję wargi.
– Może i tak – przytakuję – ale księżniczka musi mieć swojego księcia.2
Lira
Statek wydaje się szorstki pod palcami. Drewno jest pokryte drzazgami, farba pęka i odpada. Kadłub tnie wodę szarpiącymi ruchami jak tępy nóż, który naciska i rozdziera, dopóki nie odetnie kawałka. Miejscami jest zbutwiały, a jego smród powoduje, że kręcę nosem.
To okręt biednego władcy.
Nie wszyscy książęta są tacy sami. Niektórzy noszą piękne szaty i ciężkie klejnoty, tak okazałe, że toną dwa razy szybciej od innych. Są też tacy skromnie odziani, którzy mają tylko jeden lub dwa pierścienie i koronę z brązu pokrytą złotem. Oczywiście nie ma to dla mnie znaczenia. W końcu książę to książę.
Kahlia trzyma się mnie. Płyniemy za okrętem przemierzającym morze. Nawa sunie ze stałą prędkością, której łatwo możemy dorównać. Kiedy polujesz na ludzi, oczekiwanie bywa dręczące. Często musi minąć jakiś czas, zanim książę wyjdzie na pokład i spojrzy w morze. Oczywiście nie może nas wypatrzyć. Jesteśmy za blisko i zbyt szybko płyniemy. Kahlia patrzy na mnie przez kilwater. Jej oczy błagają o odpowiedzi. Reaguję uśmiechem – równie dobrym jak skinienie głową.
Wynurzamy się z piany i otwieramy usta.
Śpiewamy doskonałym unisono w mowie Midyjczyków – najpowszechniejszym z ludzkich języków, który dobrze zna każda syrena. Oczywiście słowa nie mają znaczenia. Wabi ich muzyka. Nasze głosy powracają echem, opadają w powiewach wiatru. Śpiewamy tak, jakbyśmy tworzyły cały chór. Smętna melodia odbija się rykoszetem i wznosi, wibruje w sercach załogi, powodując, że statek zwalnia i w końcu staje.
– Słyszałaś, matko? – pyta książę. Jego głos jest wysoki i marzycielski.
Królowa stoi obok niego na pokładzie.
– Nie sądzę…
Jej głos słabnie, gdy melodia zmusza ją do posłuchu. Brzmi jak rozkaz. Każdy człowiek musi się zatrzymać. Ciała zastygają, oczy zwracają się ku niebu. Skupiam wzrok na księciu i śpiewam jeszcze bardziej delikatnie. Po chwili nasze oczy się spotykają.
– O, bogowie! – wzdycha. – To ty!
Uśmiecha się. Z jego lewego oka spływa łza.
Przestaję śpiewać. Mój głos przeradza się w cichy pomruk.
– Kochana – mówi. – W końcu cię odnalazłem.
Chwyta linę, spogląda w dół i przycisnąwszy pierś do burty, wyciąga rękę, żeby mnie dotknąć. Ma na sobie beżową koszulę ze sznurkami poluzowanymi na piersi. Rękawy są podarte, lekko nadgryzione przez mole. Jego korona z płatka złota jest tak cienka, jakby została utkana z powietrza. Jakby mogła pęknąć, gdyby poruszył się zbyt gwałtownie. Wygląda na opuszczonego i biednego.
Ale jego twarz…
Delikatna i smukła, o skórze jak lakierowane drewno i nieco ciemniejszych przenikliwych oczach. Jego kręcone włosy falują, tworząc piękną masę z pętli i spiral. Kahlia miała rację. Ma anielski wygląd. Ba, jest wspaniały. Jego serce będzie świetnym trofeum.
– Jesteś niezwykle piękna – odzywa się ze czcią królowa, spoglądając w dół na Kahlię. – Nie wiem, czy kiedykolwiek widziałam piękniejszą osobę.
Uśmiech Kahlii staje się dziewiczy, gdy wyciąga ręce ku królowej, wabiąc ją do wody.
Spoglądam na księcia, który rozpaczliwie chce dosięgnąć mnie ręką.
– Kochana – błaga. – Wejdź na pokład.
Kręcę głową, nie przestając nucić. Jęki wiatru stapiają się z kołysanką mojego głosu.
– W takim razie zejdę do ciebie! – woła, uświadomiwszy sobie, że ma inny wybór.
Z radosnym uśmiechem skacze do oceanu. Po jednym plusku następuje drugi. Wiem, że to królowa zdała się na łaskę mojej kuzynki. Dźwięk ich upadku budzi coś w pięćdziesięcioosobowej załodze. Ludzie zaczynają krzyczeć.
Uczepiwszy się kurczowo lin i drewna, wychylają się za burtę i z przerażeniem oglądają widowisko rozgrywające się w dole. Nikt jednak nie waży się skoczyć, aby ratować władców. Czuję ich strach zmieszany z zagubieniem spowodowanym nagłym przerwaniem naszej pieśni.
Patrzę w oczy mojego księcia i głaszczę jego delikatną, anielską skórę. Całuję go lekko, opierając jedną dłoń na jego policzku, a drugą na cienkich kościach barku, po czym wciągam go pod wodę.
Przerywam pocałunek, gdy jesteśmy dostatecznie głęboko. Moja pieśń dawno się skończyła, ale książę pozostaje oczarowany, chociaż woda wypełnia mu płuca. Otwiera usta w niemym podziwie, patrząc na mnie jak zaklęty.
Kiedy tonie, dotyka swoich warg palcami.
Obok wierzga i wymachuje rękami królowa, która stała się łupem Kahlii. Złapała się za gardło i odpycha moją kuzynkę. Rozgniewana Kahlia trzyma ją za nogę i ciągnie w dół. Jej twarz wykrzywia się szyderczo, gdy królowa próbuje uwolnić się z uścisku. Na próżno. Chwyt syreny jest mocny jak imadło.
Głaszczę mojego umierającego księcia. Będę mieć urodziny dopiero za dwa tygodnie. Ta wyprawa jest darem dla Kahlii – żeby mogła trzymać w dłoniach królewskie serce na piętnaste urodziny. Nie zamierzałam wykraść serca dwa tygodnie wcześniej, bo to złamałoby najświętszą z zasad mojej matki. Mimo to książę ginie wolno na moich oczach. W oceanie jego brązowa skóra i wargi stają się sine. Włosy ciągną się za nim niczym czarne wodorosty. Jego czystość przypomina mi o pierwszej zdobyczy – młodym chłopcu – która pomogła mojej matce zamienić mnie w potwora, jakim jestem obecnie.
„Ma taką piękną twarz” – myślę.
Przesuwam kciukiem po wardze nieszczęsnego księcia, rozkoszując się spokojnym wyrazem jego twarzy, a później wydaję okrzyk niepodobny do innego. Wołanie, które rozcina kości i przenika skórę. Dźwięk, który sprawi, że matka będzie ze mnie dumna.
Jednym ruchem zatapiam szpony w jego piersi i wyrywam serce.3
Elian
Właściwie jestem mordercą, ale lubię poczytywać to za jeden ze swych największych przymiotów.
Unoszę nóż do księżyca i podziwiam czerwonawy połysk, zanim krew wsiąknie w stal i zniknie. Wykonano go specjalnie dla mnie w dniu moich siedemnastych urodzin, gdy stało się jasne, że zabijanie przestało być wyłącznie moim hobby. Wydawało się rzeczą niewłaściwą, aby ktoś z rodu Midasów nosił zardzewiałe ostrze. Tym sposobem używam magicznego noża, który pije krew swoich ofiar tak szybko, że ledwie mam czas ją podziwiać. Co najwyraźniej jest jak najbardziej właściwe, choć odrobinę teatralne.
Przyglądam się martwej istocie rozpostartej na moim pokładzie.
„Saad” to potężna nawa długości dwóch zwykłych okrętów. Jego załoga mogłaby liczyć ponad osiemdziesiąt osób, ale ogranicza się do czterdziestu, bo przedkładam lojalność ponad inne cnoty. Stare czarne latarnie zdobią rufę, a bukszpryt sterczy niczym sztylet przeszywający ciało. „Saad” nie przypomina zwyczajnego żaglowca, ale broń. Ma niebieską barwę nocy, żagle w kremowym odcieniu skóry królowej i pokład gładki jak królewskie oblicze.
Ten pokład stał się obecnie domem skrwawionego ciała syreny.
– Czy to coś nie powinno się roztopić?
Pytanie pada z ust Koltona Torika, mojego pierwszego oficera. Torik niedawno przekroczył czterdziestkę, ma białe wąsy, jest przysadzisty i co najmniej cztery cale wyższy ode mnie, a każde z jego ramion wielkością dorównuje mojej nodze. W ciągu letnich miesięcy nosi obcięte portki, wystrzępione na kolanach, do tego białą koszulę i czarną kamizelkę związaną czerwoną wstążką. Wnoszę z tego, że do wszystkich spraw, które traktuje serio – czyli większości – nie zalicza roli częściowego pirata. Pod tym względem stanowi przeciwieństwo reszty mojej załogi, na przykład Kye’a, który nie bierze serio absolutnie niczego, a mimo to ubiera się, jakby był honorowym członkiem niesławnych złodziei Xapraru.
– Dziwnie się czuję, gdy na to patrzę – mówi Torik. – Od pasa w górę wygląda jak człowiek.
– Miło popatrzyć, co?
Torik czerwienieje i odwraca wzrok od obnażonych piersi syreny.
Doskonale go rozumiem, choć pływając po dalekich morzach, zapomniałem, co to znaczy być przerażonym. Trudno nie zauważyć płetw, krwawych warg i oczu lśniących dwoma kolorami. Żeglarze pokroju Torika – porządni ludzie – postrzegają te stworzenia takimi, jakimi mogłyby być: kobietami i dziewczętami, matkami i córkami. Ja jednak widzę w nich jedynie to, czym są: potworami i bestiami, kreaturami i diabłami wcielonymi.
Nie uważam się za dobrego człowieka. Myślę, że nie jestem nim od dawna.
Skóra syreny, która leży przed nami, zaczyna się rozpuszczać. Jej włosy topnieją, przybierając barwę morskiej zieleni, łuski zamieniają się w pianę. Nawet jej krew, która jeszcze przed chwilą mogła przepalić pokład „Saada” na wylot, spieniła się i pozostała z niej tylko morska piana. Minutę później zniknęła także ona.
Za to akurat jestem wdzięczny. Kiedy syrena umiera, powraca do oceanu, co oznacza, że obędzie się bez niestosownego spalenia ciała lub wrzucenia rozkładających się zwłok do morza. Może nie jestem do końca złym człowiekiem, skoro uznaję to rozwiązanie za lepsze.
– Co teraz, kapitanie?
Kye odkłada miecz i staje obok Madrid, pełniącej funkcję mojego drugiego oficera. Kye ma na sobie czarny strój uszyty z kawałków skóry i rękawice. Jego jasnobrązowe włosy są ostrzyżone na irokeza jak u większości mężczyzn z Omorfii, którzy nade wszystko cenią sobie piękny wygląd. Kye przedkłada go nawet ponad moralność. Na szczęście dla niego, a być może dla nas wszystkich, Madrid potrafi zachęcić do przestrzegania dobrych obyczajów. Jak na wyszkoloną zabójczynię jest dziwnie etyczna, co uchroniło Kye’a przed niejednym zdradliwym upadkiem.
Uśmiecham się do Kye’a, bo lubię, gdy zwraca się do mnie „kapitanie” – zamiast „Mój Panie”, „Mój Książę”, „Wasza Królewska Mość”, „sir Elianie Midasie” – i nie używa innych epitetów, które żarliwi poddani wplatają pomiędzy ustawiczne pokłony. „Kapitan” pasuje mi lepiej od każdego innego tytułu, jaki nosiłem. Bo jestem znacznie bardziej piratem niż księciem.
Wszystko zaczęło się, gdy ukończyłem piętnasty rok życia. W ciągu czterech ostatnich lat nie poznałem niczego tak dobrze jak ocean. Kiedy bawię na dworze w Midasie, moje ciało łaknie snu. Zachowanie godne księcia wywołuje ciągłe zmęczenie. Nawet rozmowy z ludźmi, którzy uważają mnie za swego, są na tyle wyczerpujące, że mam ochotę zasnąć. Jednak na pokładzie „Saada” rzadko sypiam. Jakbym nigdy nie był dość zmęczony. Czuję ciągłe dudnienie i pulsowanie. Impulsy przechodzą mymi żyłami niczym błyskawice. Jestem ustawicznie czujny, tak pełny niespokojnego podniecenia, że nawet gdy załoga jest pogrążona we śnie, leżę na pokładzie i liczę gwiazdy.
Układam z nich różne kształty, z których powstają opowieści o wszystkich miejscach, w których byłem i będę, o morzach i oceanach, które muszę odwiedzić, o mężczyznach, których zwerbuję, i demonach, które pozostały do zabicia.
Dreszcz podniecenia nigdy nie ustaje, nawet kiedy morza stają się śmiertelnie groźne. Nawet gdy słyszę znajomą pieśń, która przenika moją duszę i sprawia, że wierzę w miłość. Niebezpieczeństwo powoduje, że staję się jedynie bardziej spragniony.
Jako Elian Midas, książę i następca tronu, jestem kimś więcej niż zwykłym nudziarzem. Moje rozmowy obracają się wokół spraw wagi państwowej i bogactwa narodów, balu, na który powinienem pójść, i tego, czy dama w najpiękniejszej sukni jest warta grzechu. Kiedy cumuję na Midas i muszę odgrywać swoją rolę, mam wrażenie, że tracę czas i nigdy nie zdołam go odzyskać. Jak zmarnowaną okazję lub życie, którego nie udało się ocalić. Jednym słowem: czuję się kolejnym księciem, którego można by rzucić na pożarcie Postrachowi Książąt.
Będąc zwyczajnym Elianem, kapitanem „Saada”, doświadczam przemiany. Gdy okręt zacumuje obok wyspy, którą wybrałem, w towarzystwie swojej załogi mogę ponownie być sobą. Mogę pić, dopóki nie zaszumi mi w głowie, i żartować z kobietami, których skóra jest ciepła od miłosnych podbojów, które pachną różami i jęczmieniem i które słysząc, że jestem księciem, chichoczą i powiadają, że w ten sposób nie dostanę darmowego napitku.
– Kapitanie, co robimy? – pyta Kye.
Wbiegam po stopniach na forkasztel, sięgam po złotą lunetę wiszącą u pasa i przykładam ją do oczu umalowanych proszkiem antymonowym. Ponad czubkiem bukszprytu widzę ocean – ciągnący się długimi milami, ba, całymi eonami. Nic, tylko otwarta woda. Oblizuję wargi, spragniony kolejnych przeżyć.
Choć płynie we mnie królewska krew, silniejsze okazuje się pragnienie przygody. Mój ojciec orzekł, że nie jest rzeczą właściwą, aby dziedzic Midasowego tronu miał zardzewiały nóż lub znikał na długie miesiące, by żeglować po otwartych wodach. Żeby w wieku dziewiętnastu lat nadal nie miał odpowiedniej żony i nosił trójkątne kapelusze oraz łachmany przewiązane sznurkiem w miejsce złocistej nici.
Rzeczą niewłaściwą jest być piratem i łowcą syren zamiast księciem.
Wzdycham i odwracam się w kierunku dziobu. Przestwór oceanu jest wielki, lecz w oddali, być może zbyt daleko, aby go dostrzec, znajduje się ląd. Wyspa Midas. Dom.
Spoglądam w dół na załogę: czterdziestu żeglarzy-wojowników, którzy uważają moją misję za dzielną i szczytną. Nie mają mnie za fircyka jak ludzie na dworze, którzy słysząc moje imię, wyobrażają sobie młodego księcia urządzającego wyprawy poza granice swoich włości. Ci tutaj, mężczyźni i kobiety, na dźwięk mojego imienia ślubują dozgonne posłuszeństwo.
– Hej, pożeracze syren! – wołam ku nim. – Skierujcie damę w lewą stronę!
Załoga odpowiada rykiem aprobaty. Na wyspie Midas ich rozpieszczam, dbam o to, żeby mieli do woli jadła i napitku oraz łoże z jedwabnym prześcieradłem. Łóżko o niebo wygodniejsze od tego, w którym śpią na „Saadzie”, lub od słomianych sienników w gospodach, w których nocujemy po drodze.
– Moja rodzina jest ciekawa, jak nam się wiedzie! – mówię. – Wracamy do domu!
Słyszę tupot stóp. Obwieszczenie kapitana sprawia, że żeglarze wznoszą radosny okrzyk. Uśmiecham się i postanawiam zachować radosne oblicze. Nie zachwieję się. To główny element mojego wizerunku: nigdy nie jestem zdenerwowany, zagniewany ani zniechęcony. Zawsze panuję nad własnym życiem i losem.
Okręt wykonuje ostry zwrot na sterburtę, a kiedy zatacza szeroki łuk, załoga rozbiega się po pokładzie, pragnąc jak najszybciej zawinąć do portu na Midas. Nie wszyscy pochodzą z moich stron. Niektórzy przybyli z sąsiednich królestw: Armonii lub Adekaros. Z krain, w których życie im zbrzydło lub które pogrążyły się w chaosie po śmierci swoich książąt. Pochodzą zewsząd i nigdzie nie mają domu, ale uważają za niego Midas, bo ja tak czynię. Nawet jeśli to kłamstwo w ich i moim przypadku. Załoga jest moją rodziną, a „Saad” – chociaż nigdy tego nie mówię, bo nie jest to konieczne – moim prawdziwym domem.
Bo miejsce, do którego się udajemy, to po prostu kolejny przystanek w drodze.4
Elian
Wokół Midasu ocean mieni się złociście, a przynajmniej sprawia takie wrażenie. Choć jest niebieski jak każde morze, światło wyczynia różne dziwne rzeczy, których nie można wytłumaczyć. Bo światło może kłamać.
Zamek w kształcie piramidy góruje nad wyspą, zbudowany z czystego złota, aby lśnił w promieniach słońca. Na horyzoncie widać rzeźby, a wszystkie domy okolicznych miast mają identyczną barwę. Ulice i bruk lśnią żółtawo i gdy promienie słoneczne zderzają się z oceanem, widać w nim ich odbicie. Jedynie w najciemniejszej godzinie nocy można ujrzeć prawdziwy błękit Morza Midasowego.
Jestem księciem z rodu Midasa, więc moja krew powinna się składać z czystego złota. Każda kraina Stu Królestw ma swoje mity o władcach. Wszyscy królowie Pagosu, stworzeni przez bogów ze śniegu i lodu, są obdarzeni włosami barwy mleka i wargami niebieskimi niczym niebo. Członkowie królewskiego rodu Eidyllio to potomkowie boga miłości, więc każdy, kogo dotkną, zmienia się w ich duchowego pobratymca. Ma się rozumieć, że ci z rodu Midasa powstali z czystego złota.
Legenda głosi, że wszyscy członkowie mojej rodziny krwawią złotem. Oczywiście ja również krwawiłem w swoim czasie. Syreny tracą spokojność, gdy z łowcy stają się zdobyczą i wbijają szpony w moje ramiona. Przelewałem krew częściej niż jakikolwiek inny książę i mogę zaświadczyć, że nigdy nie była złota.
Moi ludzie o tym wiedzą. Opatrywali mi rany i zszywali skórę. Mimo to cieszy ich ta legenda – śmieją się i znacząco kiwają głową, gdy ludzie zaczynają bajać o złocistej krwi. Bo nigdy nie zdradziliby sekretu mojej zwyczajności.
– Zaiste nasz kapitan został stworzony z najczystszych cząstek słońca – odrzekłaby Madrid, mój drugi oficer, gdyby ktoś ją zagadnął. – Kiedy patrzysz, jak krwawi, masz wrażenie, jakbyś spoglądał bogom w oczy.
A Kye by się nachylił i dodał ściszonym głosem, jakby znał moje największe tajemnice:
– Kiedy niewiasta spędzi z nim noc, przez tydzień płacze łzami z płynnego złota. Nie tylko dlatego, że tak strasznie jej brak jego dotyku, ale również z tego powodu, by odkupić swoją cześć.
– Prawda to – dodałby Torik. – I na dodatek sra tęczą.
Stoję oparty o forkasztel „Saada”, zakotwiczonego w dokach Midasu. Niepokoję się na myśl o postawieniu stopy na stałym lądzie po wielu tygodniach spędzonych na morzu. Choć zawsze tak się dzieje, dziwnie mi na myśl, że będę musiał pozostawić na pokładzie najprawdziwszą cząstkę siebie, zanim wyruszę do piramidy na spotkanie z moją rodziną. Minął niemal rok od czasu, gdy wypłynąłem, ale mimo że za nią tęskniłem, okres rozłąki nie wydaje się dość długi.
Kye stoi obok mnie. Reszta załogi zaczęła już schodzić na ląd, ale on rzadko mnie opuszcza bez pytania. Szczery bosman, najlepszy druh i strażnik. Nigdy by się nie przyznał do ostatniej roli, choć ojciec zaproponował mu za nią znaczną sumę. Oczywiście Kye był częścią mojej załogi dość długo, aby wiedzieć, że nie należy próbować mnie chronić – zresztą nigdy tego nie pragnął.
Jednak złoto przyjął. Brał wiele rzeczy tylko dlatego, że mógł. Otrzymał tę cechę w spadku, jako syn dyplomaty. Chociaż rozczarował ojca, polując ze mną na syreny, zamiast poświęcić życie polityce i negocjacjom między królestwami, nie zamierzał czynić tego połowicznie. Oddał się naszej misji bez reszty, bo groźba wydziedziczenia i tak została już spełniona.
Wszystko wokół się mieni: budowle, chodniki, nawet doki. W górze unoszą się setki małych złotych latarenek, co ma uświetnić mój powrót. Doradca ojca pochodzi z kraju wróżbiarzy i proroków, więc zawsze wie, kiedy powrócę. I za każdym razem niebo rozbłyskuje tańczącymi światłami, lśniącymi na niebie obok gwiazd.
Wdycham znajomą woń rodzinnego domu. Midas zawsze pachniał przede wszystkim owocami: gruszkami i brzoskwiniami o miąższu przylegającym do pestki. Do tego dochodzi słodkawa nuta brandy z moreli, a u podłoża wszystkiego czuć słaby aromat lukrecji, pochodzący z „Saada” i najpewniej ze mnie samego.
– Elianie – odzywa się Kye, opierając dłoń na moim ramieniu. – Powinniśmy wyruszyć, jeśli chcemy coś zjeść dziś wieczór. Wiesz, że ta hałastra nie zostawi nam ni okrucha, jeśli jej na to pozwolimy.
Śmieję się, ale mój głos przypomina raczej westchnienie.
Zdejmuję czapkę. Pozbyłem się już mojej morskiej szaty i przywdziałem godniejszy strój, który trzymam na pokładzie okrętu. Kremowa koszula z guzikami zamiast sznurków i niebieskie spodnie w odcieniu nocnego nieba, ze złocistym pasem. Nie jest to może ubiór godny księcia, ale nie pasuje także piratowi. Zdjąłem nawet rodzinny sygnet herbowy z cienkiego łańcucha na szyi i umieściłem na kciuku.
– Dobrze – mówię, wieszając czapkę na sterze. – Miejmy to za sobą.
– Nie będzie tak źle – pociesza mnie Kye, poprawiając kołnierz. – Może zaczniesz gustować w ukłonach. Może nawet porzucisz okręt i zostawisz nas uziemionych w krainie opływającej złotem. – Wyciąga rękę i mierzwi mi włosy. – Nie mielibyśmy najgorzej – dodaje. – Muszę wyznać, że lubię złoto.
– Jak prawdziwy pirat. – Trącam go bez entuzjazmu. – Ale zapomnij o tym. Pójdziemy do pałacu, weźmiemy udział w balu, który wydadzą na naszą cześć, i odpłyniemy przed upływem tygodnia.
– Balu? – Kye unosi brwi. – To ogromny zaszczyt, Wasza Miłość. – Pochyla się i składa szeroki ukłon, trzymając rękę na brzuchu.
Trącam go ponownie. Mocniej.
– O, bogowie – wołam, krzywiąc twarz. – Proszę, nie czyń tego.
Składa mi kolejny pokłon, tym razem ledwie powstrzymując się od śmiechu.
– Jak chcesz, Wasza Wysokość.
Członkowie mojej rodziny czekają w sali tronowej. Komnatę zdobią unoszące się w powietrzu złote kule oraz flagi z wymalowanym herbem Midasów. Ogromny stół jest pełen klejnotów i darów. To prezenty od ludu, pragnącego uczcić powrót księcia.
– Nie twierdzę, że na to nie zasługuje – mówi moja siostra.
Amara ma szesnaście lat, oczy barwy molokhii* i włosy czarne jak moje, prawie zawsze przyprószone złotem i klejnotami. Wyglądamy podobnie, ale jej skóra jest o odcień jaśniejsza, co odziedziczyła po naszej matce.
– Po prostu nie sądzę, aby tego pragnął. – Podnosi złotą bransoletę w kształcie liścia, a następnie wręcza ją królowi i królowej. – Naprawdę – przekonuje. – Potraficie sobie wyobrazić, że Elian to nosi? Wyświadczam mu przysługę.
– Czyżby kradzież stała się przysługą? – pyta królowa. Warkocze po obu stronach jej grzywki kołyszą się, gdy odwraca się do męża. – Mamy ją wysłać do Kleftes, aby zamieszkała tam z resztą złodziei?
– Nie marzyłbym o tym – odpowiada król. – Jeśli wyślemy do nich tego małego czarta, skradnie im sygnet herbowy, co uznają za akt wypowiedzenia wojny.
– Bzdura. – Wchodzę do sali, zostawiwszy Kye’a w izbie jadalnej. – To bystra sztuka, więc najpierw sięgnie po koronę.
– Elianie!
Amara podbiega i zarzuca mi ręce na szyję. Odwzajemniam jej uścisk. Podnoszę siostrę równie podekscytowany jej widokiem, jak ona moim.
– Wróciłeś! – mówi, kiedy stawiam ją na podłodze.
Spoglądam na nią, udając zranionego.
– Jestem tu zaledwie od pięciu minut, a ty już planujesz mnie okraść?
Szturcha mnie w brzuch.
– Tylko troszeczkę.
Ojciec podnosi się z tronu i rozpościera ramiona.
– Mój synu.
Jego tubalny głos rozbrzmiewa radością, zęby lśnią na tle ciemnej skóry. Trzyma mnie w silnym uścisku, poklepuje po ramionach. Na koniec schodzi matka, żeby do nas dołączyć. Jest drobna i niska, ledwie sięgająca ojcu do ramienia, o delikatnych, wdzięcznych rysach. Jej włosy są równo obcięte na wysokości brody, oczy zielone i kocie, obramione kosmykami, które liżą skronie.
Król stanowi jej przeciwieństwo pod każdym względem. Duży i muskularny, o koziej bródce zaplecionej koralikami. Ma brązowe oczy, które odpowiadają barwie skóry, i kwadratową, wyraźnie zarysowaną szczękę. Z Midasowym hieratycznym symbolem na głowie wygląda jak rasowy wojownik.
Matka się uśmiecha.
– Już zaczęliśmy się martwić, że o nas zapomniałeś.
– Tylko na chwilę – odpowiadam, całując ją w policzek. – Przypomniałem sobie, gdy tylko zacumowaliśmy u nadbrzeża. Ujrzałem piramidę i pomyślałem: „Ach, to tam mieszka moja rodzina. Pamiętam ich twarze. Mam nadzieję, że kupili bransoletę, aby uczcić mój powrót”. Uśmiecham się do Amary, a ona ponownie mnie trąca.
– Jadłeś coś? – pyta matka. – W sali bankietowej jest uczta. Pewnie są tam teraz twoi przyjaciele.
Ojciec burczy pod nosem:
– Pewnie zjedli już wszystko prócz naszych sztućców.
– Trzeba było kazać, żeby wyrzeźbili je z sera.
– Pytałam poważnie, Elianie. – Matka trąca mnie w ramię, a później unosi dłoń, by odgarnąć włosy z mojego czoła. – Wyglądasz na zmęczonego – dorzuca.
Ujmuję jej dłoń i całuję.
– Wszystko w porządku. Tak to już jest, gdy człowiek sypia na okręcie.
Nie sądziłem, że wyglądam na zmęczonego, dopóki nie zszedłem z „Saada” na pomalowane złotą farbą nadbrzeże Midasu. Wystarczył jeden krok, aby uszło ze mnie życie. A może po prostu pozostało na okręcie, czekając mojego powrotu.
– Spróbuj sypiać we własnym łożu dłużej niż kilka dni w roku – radzi ojciec.
– Radamesie! – łaja go matka. – Nie zaczynaj!
– Rzekłem szczerze! Nie ma tam nic prócz oceanu…
– I syren – przypominam.
– Ha! – Ojciec zanosi się donośnym śmiechem. – Tropienie syren to twoje powołanie, co? Jeśli nie będziesz na siebie uważać, opuścisz nas jak Adekaros.
Marszczę brwi.
– Jak to?
– Ano tak, a twoja siostra może być zmuszona objąć tron.
– W takim razie nie ma się czym martwić. – Obejmuję Amarę ramieniem. – Będzie na pewno lepszą królową ode mnie.
Amara tłumi śmiech.
– Dziewczyna ma szesnaście lat – irytuje się ojciec. – Trzeba dać jej żyć, zamiast się martwić losem całego królestwa.
– No tak. – Składam ręce na piersi. – Jej trzeba pozwolić, ale mnie nie.
– Jesteś starszy.
– Naprawdę? – Udaję, że się zastanawiam. – A mam w sobie tyle młodzieńczego uroku.
Ojciec otwiera usta, żeby odpowiedzieć, ale matka delikatnie kładzie mu dłoń na ramieniu.
– Radamesie – zwraca się do męża. – Myślę, że Elian potrzebuje snu. Jutro wydajemy bal, więc zapowiada się długi dzień, a on wygląda na zmęczonego.
Wykrzywiam usta w uśmiechu i składam głęboki pokłon.
– Tak, pani – mówię i wychodzę.
Ojciec nigdy nie rozumiał, jak ważna jest moja misja, ale za każdym razem, gdy wracam do domu, usypiam swoją czujność myśleniem, że może choć raz zdoła przedłożyć miłość do mnie ponad miłość do królestwa. On jednak lęka się o moje bezpieczeństwo, bo to mogłoby mieć wpływ na losy korony. Poświęcił zbyt wiele lat na przyzwyczajanie poddanych do myśli, że będę przyszłym władcą, aby teraz to zmieniać.
– Elianie! – woła za mną Amara.
Ignoruję ją, stawiając długie, szybkie kroki i czując gniew gotujący się pod skórą. Wiem, że jedynym sposobem na to, by ojciec był ze mnie dumny, jest zrezygnowanie ze wszystkiego, czym jestem.
– Elianie! – powtarza bardziej stanowczym głosem. – Książętom nie przystoi uciekać. Jeśli nie ma dekretu, który tego zakazuje, wydam go, gdy zostanę królową.
Przystaję niechętnie i odwracam się w jej stronę. Wzdycha z ulgą i opiera się o mur zdobiony glifami. Zdjęła buty, bez których wydaje się jeszcze niższa, niż ją zapamiętałem. Uśmiecham się, a kiedy to widzi, robi gniewną minę i uderza mnie w ramię. Krzywię się i wyciągam ręce, aby ująć jej dłonie.
– Zrażasz go do siebie – mówi, biorąc mnie za rękę.
– To on zaczął.
– Z taką umiejętnością prowadzenia debaty będziesz wyśmienitym dyplomatą, braciszku.
Kręcę głową.
– Nie, jeśli ty obejmiesz tron.
– Wtedy przynajmniej dostanę tę bransoletę. – Szturcha mnie łokciem. – Jak minęła podróż? Ile syren zgładziłeś, dzielny piracie?
Mówi to z ironicznym uśmiechem, bo wie, że nigdy nie opowiem jej o swoich przygodach na „Saadzie”. Mówię siostrze o wielu sprawach, ale nigdy o tym, co to za uczucie być zabójcą. Wolę, aby Amara widziała we mnie bohatera, bo łowcy są bardzo często łotrami.
– Niewiele – odpowiadam. – Za dużo wypiłem rumu, żeby o nich myśleć.
– Niewiele? Kłamca. Chyba że „niewiele” oznacza całe mnóstwo.
Stajemy przed jej komnatą.
– Jesteś wścibska – stwierdzam. – To coś nowego.
Amara ignoruje moje słowa.
– Pójdziesz do sali bankietowej zobaczyć przyjaciół? – pyta.
Kręcę głową. Straże dopilnują, żeby moja załoga otrzymała wygodne łoża, a jestem zbyt zmęczony na kolejną rundę udawanych uśmiechów.
– Idę spać – oznajmiam. – Jak kazała królowa.
Siostra kiwa głową, staje na palcach i cmoka mnie w policzek.
– W takim razie do zobaczenia jutro – rzuca na pożegnanie. – Wypytam Kye’a o twoje mężne czyny. Nie wyobrażam sobie, aby dyplomata mógł okłamać księżniczkę. – Uśmiecha się radośnie, skręca do swojego pokoju i zatrzaskuje drzwi.
Przystaję na chwilę.
Co to za pomysł, żeby moja załoga dzieliła się opowieściami z moją siostrą? Ale wiem, że w opowiadaniach Kye’a będzie mniej śmierci i rozlewu krwi. Lubi zmyślać, ale nie jest głupi. Wie, że nie zachowuję się, jak przystało na księcia, a on nie postępuje jak syn dyplomaty. To moja największa tajemnica. Ludzie znają mnie jako łowcę syren. Dworzanie mówią o tym z rozbawieniem i czułością: „Ach, książę Elian próbuje nas wszystkich ocalić”. Gdyby wiedzieli, ile poświęcenia to wymaga. Jak odrażające, przeraźliwe wrzaski wydają te stworzenia. Gdyby ujrzeli kobiece zwłoki rozciągnięte na pokładzie, zanim zamienią się w morską pianę, nie spoglądaliby na mnie z taką czułością. Przestałbym być ich księciem, co mogłoby odpowiadać moim pragnieniom, ale wiem, że lepiej, aby tak się nie stało.
* Molokhia – zielona roślina zwana jutą kolorową lub warzywną (przyp. red.).