- W empik go
Pieśni Tarlangu. Początek - ebook
Pieśni Tarlangu. Początek - ebook
Główną bohaterką jest rudowłosa Liliana, młoda dziewczyna zamieszkująca Trzy Dęby. Niespokojna dusza, typ rozrabiaki, który często pakuje się w kłopoty, ale wychodzi z nich obronną ręką. Spokojne życie dziewczyny zmienia się, gdy do Trzech Dębów przybywają tajemniczy goście. Jednym z nich jest Colin, stary przyjaciel ojca Lil. Przyjaciele proszą Bogdana o pomoc, ten niestety odmawia. Po kłótni z ojcem rudowłosa i Finn jej przyjaciel uciekają z Trzech Dębów aby przyłączyć się do drużyny.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8273-704-2 |
Rozmiar pliku: | 994 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Cóż w każdej książce powinno znaleźć się miejsce na podziękowanie. W mojej tego miejsca jest aż nadto.
Chciałbym podziękować moim najbliższym, którzy wspierali mnie podczas pisania książki i znosili moje humory, za co z całego serca najmocniej przepraszam.
Podziękowania należą się także grupie przyjaciół, których niestety odrobinę zaniedbałem, ale mam zamiar to naprawić. To własnie dzięki wam owa książka ujrzała światło dzienne a nie wylądowała na dnie szuflady. Dziękuję, że znosiliście moje nastroje, czasami bardzo złe.
Chciałby także podziękować całemu wydawnictwu Ridero. Profesjonalizm oraz życzliwość pracujących tam osób doprowadziły do tego, że początkujący autor wydał swoją pierwszą książkę.
Z wyrazami szacunku
Łukasz MłyńczakIntro
Opowieść ta zaczyna się przed wiekami. Nieznane były pojęcia dobra, zła nienawiści i zazdrości. Świat był jeszcze bardzo młody, a po jego łonie przechadzali się Bogowie. Bogowie w swej wielkoduszności postanowili zostawić na Świecie piętno po sobie, ślad, niczym odcisk stopy na piaskach pustyni. Tak powstały stworzenia, które z czasem miały opanować świat i nadać mu nowy, niespokojny bieg.
Jako pierwsza, istotę swą ukazała Selena. Bogini pradawnych borów i lasów. Z północnych wiatrów oraz owoców najstarszych dębów zwanych Okse, stworzyła ona osobników smukłych, wysokich, nader mądrych i obdarzonych darem długowieczności. Tak narodziły się elfy, które w swe panowanie objęły puszcze i ostępy leśne pradawnej krainy.
Kolejna Boginią była Nereida, władczyni wszelkich wód. Z piasku morskiego ulepiła stworzenie nietypowe, pół elfa pół rybę. Tak powstały syreny. Istoty o niebiańskiej urodzie, które w zależności od własnej woli mogły także przechadzać się po obliczu świata.
Następnym Bogiem był Angus, Pan niezmierzonego nieba. Z promieni porannego słońca stworzył ów Bóg istoty zwane feniksami. Ogniste ptaki, które z czasem miały stać się panami podniebnych przestworzy. Feniksy otrzymały od swego Stwórcy dar trzykrotnego odradzania się.
Balder, pan podziemia także stworzył własną istotę. Istoty niskie, krępe, nadludzko silne. Tak narodziły się krasnoludy, władcy kopalni i gór.
Bastian, władca równin stworzył ludzi. Rasa ta otrzymała w darze od swego stwórcy długowieczność oraz wyjątkową odwagę.
Przez wieki wszystkie istoty żyły w idealnej harmonii. Świat żył własnym życiem kończąc każdy dzień nocą. Bogowie odwiedzali stworzony przez siebie świat, rzadko ukazując się zamieszkującym krainę istotom. Jednak i Bogom towarzyszyły bardzo przyziemne uczucia — chęć coraz większej władzy. Tyryfing — klejnot Bogów źródło ich władzy i życia zaczął uwodzić swą siła Bastiana i Selene. Doszło do walki między Bogami. Równowaga świata została zachwiana. Selena z Bastianem zostali wygnani z zamku w chmurach, domu Bogów. Bastian przepadł w piaskach pustyni. Od tego dnia południowe krainy nazwane zostały Pustynią Zapomnienia. Selenę strącono w odmęty Oceanu na północy, który został nazwany Wodami Łez. Skazani na wieczną tułaczkę nigdy nie zapomnieli kary im zadanej. W swej zawiści rzucili na szczęśliwą dotychczas krainę silny czar. Bastian odebrał ludziom dar długowieczności.
Zwycięzcy postanowili zniszczyć zdradziecki klejnot. Bez dwóch Strąconych Bogów okazało się to niemożliwe. Moc klejnotu znacznie przewyższała siłę Bogów, pozostałych na Zamku w Chmurach. Mieli jednak dość sił by rozbić go na okruchy. Tyryfing rozpadł się na trzy części które zostały rozsypane po całej krainie. Od tego czasu w serca istot wkradły się zawiść, nienawiść oraz chęć zemsty. Minęły wieki. Istoty zapomniały o swych stwórcach. W zapomnienie odszedł także Tyryfing. Opowiadano o nim w legendach, lecz i te z upływem czasu zaczęły blaknąć jak ludzka pamięć. Czas płynął swoim torem. W krainie znów zapanowała harmonia, aż do czasu. Strąceni Bogowie zaczęli poszukiwać rozsypanych po Tarlangu okruchów.
Jeden z nich znalazł Bastian. Okruch spadł w górzystą krainę. Odnalazły go elfickie mniszki. Elfy, jako jedna z najstarszych ras zamieszkujących Tarlang, nigdy nie zapomniała o Klejnocie Bogów. Mniszki wiedząc, co znalazły i widząc siłę okruchu ukryły go w podziemiach klasztoru. Pewnego zimowego poranka u drzwi owego klasztoru stanął smukły, zakapturzony mężczyzna. Jego oszroniony płaszcz świadczył o długiej wędrówce przez góry. Nieświadome niebezpieczeństwa mniszki otworzyły nieznajomemu. Okazało się, że był to Bastian. Wyczuwając obecność klejnotu przemierzył w samotności niemalże cały Tarlang. Strącony Bóg wyciął wszystkie mniszki. Te nawet nie podejmowały walki. Ślubując ubóstwo i to, że nigdy nie wezmą w dłonie broni dotrzymały przysięgi. Bastian wiele dni przemierzał sale klasztoru, lecz jego wysiłek i poświęcenie opłaciły się. Znalazł pierwszy okruch Klejnotu Bogów w katakumbach klasztoru. Mniszki ukryły go pod posągiem Matki Założycielki. Bastian rozbił posąg i wyciągnął z niego okruch. Opuszczając klasztor ściągnął na niego nawałnicę. Ognista pożoga trawiła klasztor. Złowrogi cień opuścił jego mury. Bastian ostatni raz odwrócił się, by obejrzeć skutki nawałnicy. Uśmiechnął się sam do siebie i opuścił górzystą krainę by udać się w stronę Pustyni Zapomnienia. Bastian czuł jak jego żyły wypełnia magia, prastara, czarna magia, której dotychczas bali się Bogowie, Stwórcy Tarlangu.
Kolejny okruch wpadł w Wody Łez. Przez wieki zalegał na morskim dnie. Lecz wyczuł odpowiedni czas. Omamił rybaka, który wyciągnął go z sieci wraz z rybami. Ta prosta istota nie wiedziała co znalazła. Dla rybaka kawałek Tyryfingu był wart tyle, ile dostanie za niego u kupca. W ten sposób zadowolony rybak wyszedł od kupca z dwudziestoma sztukami srebra. Klejnot jednak mamił dalej swego tymczasowego posiadacza. W ten sposób klejnot trafił w ręce marynarza wracającego z długiego rejsu do swej ukochanej. Okruch miał być prezentem zaręczynowym a zarazem pamiątką z krainy syren. O świcie załadowany trzymasztowiec odbił od brzegu. Na jego pokładzie stał ów marynarz spoglądając na niknący ląd. Nie wiedział co go czeka. O zmierzchu rozpętał się sztorm. Okręt poszedł na dno. Prawie całą załogę pochłonęła morska otchłań. Cudem ocalałego marynarza, wzburzone fale wyrzuciły na brzeg maleńkiej, kamienistej wyspy. Nim zdążył odzyskać przytomności ze spokojnych wód na brzeg wyspy wyszła kobieta, Bogini Selena. Przebiła swym mieczem pierś marynarza. Znalazła kolejny okruch Tyryfingu i zniknęła w morskiej toni.
Selena i Bastian połączyli siły. Brakowało im tylko ostatniego okrucha Klejnotu Bogów.
A ten wpadł w ręce istot tak kruchych jak ludzie. Bogowie z Zamku w Chmurach mieli dość sił by ostatni okruch skierować w ręce wybranych przez nie istot. Trzeci okruch od wieków przebywał w Trzech Dębach. Strażnicy zmieniali się wielokrotnie. Ludziom, bowiem, odebrano dar długowieczności. Łączyło ich jednak jedno. Brak zachłanności. Strażnikom i ich najbliższym starczało to co posiadali. Nie dążyli do splendoru, władzy i bogactw. Potrafili się wmieszać w szary tłum mieszkańców Trzech Dębów. Do tego doszedł silny dar. Klejnot Bogów mógł zostać połączony tylko przez Strażnika lub Strażniczkę i to za jego zgodą. Żadna inna istota nie miała mocy by połączyć rozbity klejnot. Z czasem jednak zło zaczęło się odradzać na piaskach Pustyni Zapomnienia. W szczęśliwej dotychczas krainie zaczęły się pojawiać niespotykane dotychczas stworzenia ifryty, dżiny, utopce, wilkołaki. Na północy, Wody Łez także przestały być bezpieczne dla panujących dotychczas istot. W mętnych wodach oceanu coraz częściej ginęły dusze tych, którzy ośmielili się zapuścić zbyt daleko w głębiny.
Powiernicy Tyryfingu zaczęli jednoczyć siły. Zło kolejny raz miało się odrodzić, tym razem na wieki. Powiernikom brakowało ostatniego elementu, trzeciej części klejnotu, aby ciemność na zawsze opanowała krainę.Rozdział 1
Początek
Trzy Dęby to moja rodzinna miejscowość. Mieszkam tu od zawsze, a mam już prawie 19 lat. A może na początek coś o mnie. Mam na imię Liliana. Prawie 180 cm wzrostu kilka piegów na lewym policzku i nosie no i te długie rude włosy, moje największe przekleństwo. Z rana zawsze toczę z nimi nierówną walkę, która kończy się na związaniu ich w kucyk. Wielu znajomych zazdrości mi mojej rudej czupryny, a ja, no cóż chętnie bym się zamieniła.
Nieco o Trzech Dębach. Tak jak już wspomniałam mieszkam tu od prawie 19 lat. Jest to jedno z większych miast Tarlangu, niegdyś bardzo spokojnej krainy. Domy, bliźniaki z czerwonego kamienia kryte strzechą. Przed domami niewielkie ogródki z kwiatowymi rabatami a wśród nich ławki. To mój codzienny widok w drodze do gospody. Nie, nie jestem klientką gospody,,Pod Smoczym Kłem”. Ja tylko handluję z Rudolfem, właścicielem owego przybytku. Miły, starszy, łysy, ale brodaty Pan. Myślał, że z 18-sto letnią dziewczynę można oszwabić na cenie. Niestety, zapłacił więcej niż chciał, bo ja bardzo lubię się targować. Głównie sprzedaję mu dziczyznę, w którą obfitują rozległe lasy. Właśnie niosę do niego kolejną ustrzeloną łanię. Nie chwaląc się łuczniczka jest ze mnie całkiem dobra. To zasługa ojca Bogdana, byłego żołnierza Trzech Dębów. Był tam kapitanem. Po wiernej służbie zajął się uprawą roli. Mamy trochę ziemi, uprawiamy głównie zboża trochę warzyw, owoców i ziół. Te ostatnie to głównie z myślą o matce, Aureli. Jest zielarką i miejscową znachorką. Poparzenia z kuźni, złamania, zwichnięcia to u nas chleb powszedni.
W naszym domu na świat przyszła większość moich przyjaciół. Sama nie raz pomagałam mamie przy porodach. Stoicki spokój, pewność siebie i wieczny uśmiech na twarzy uspokajały kobiety rodzące w naszym domu. Jeszcze się nie zdarzyło aby noworodek lub którakolwiek matka zmarła po porodzie u nas. Gorzej bywało z mężczyznami, zwłaszcza wśród drwali. Pamiętam kilka przypadków. Najtragiczniejszy był wypadek Sebastiana. W czasie jesiennego wyrębu przygniotło go drzewo. Miał zmiażdżoną miednicę i pęknięty kręgosłup. Młody, silny organizm bronił się trzy dni. Leczenie Sebastiana ograniczało się do podawania przeciwbólowych naparów. Umarł nie odzyskując przytomności. Osierocił dwójkę dzieci, w tym jedno jeszcze nie narodzone. Mała Rysia urodziła się trzy miesiące po śmierci ojca.
Jest jeszcze moja siostra, Marcelina. Obecnie dwudziestoparolatka, szczęśliwa matka dwojga pięcioletnich synów Pawła i Piotra. Od sześciu lat mieszka na górnym zamku. Wyszła za mąż za miejscowego hodowcę koni. Duży dom i służba, to dziś ma moja siostra. Jedynym jej zajęciem jest opieka nad synami i to nie do końca, bo stać ich także na opiekunki. Prowadzą trochę próżne życie, bo pieniądze dają władzę.
Weszłam na rynek. Jest to centrum życia i plotek z Trzech Dębów. Na rynku straszny tłok, normalny dzień targowy. Mnóstwo kramów z różnymi towarami. Każdy kramarz zachwala swój towar. Jest tu wszystko: przyprawy z dalekich krain, których nie znam, zboża, zwierzęta z przewagą koni, jedwabie, warzywa, owoce, ryby, mięsa. Mnie jednak interesują kramy z bronią. Zainteresowanie dość nietypowe dla kobiet, ale nic we mnie nie jest typowe. Buzdygany, szable, miecze, młoty bojowe, włócznie, kusze wszystko misternie wykonane i najwyższej jakości. Mnie jednak najbardziej interesują łuki. Niestety ceny nie pozwalają mi jeszcze na zakup łuku. Ale zawsze warto nacieszyć oko misterną pracą. Łuk mam własnoręcznie wykonany z leszczyny, dotychczas sprawuje się doskonale. Oddalam się w kierunku gospody. W środku sporo ludzi. Część siedzi przy piwie inni przy strawie. Tumult, hałas, śpiewy co mocniej podchmielonych i mój klient Rudolf.
Kilku gości przygląda mi się z zaciekawieniem pewnie nigdy nie widzieli kobiety z łukiem i ustrzeloną łanią na plecach.
Rudolf już mnie dostrzegł i otworzył drzwi od zaplecza. To tam odbywają się nasze negocjacje. Chłodne miejsce gdzie można spokojnie porozmawiać bez wścibskich oczu.
— Witaj młoda, dla odmiany dziś łania a nie stary suchy dzik.
— Rudolfie dziczyznę trzeba umieć obrobić, a nie tylko wrzucić na ruszt i zapomnieć o niej.
— Lil, wątpisz w moje zdolności kulinarne?!
— Nie wątpię. Tylko stwierdzam fakt. Ostatniego dzika spaliłeś na węgiel. W naszym domu czuć było spalenizną. A do bramy Dwóch Wież jest dość daleko.
— Oj tam, oj tam. Był bardziej chrupiący. Odkroiło się trochę spalenizny i klienci zjedli.
— Mocno podchmieleni klienci zapomniałeś dodać. Rudolfie sprzedałbyś własną matkę żeby tylko zarobić.
— Takie czasy Lil. Każdy patrzy jak zarobić. Też mam zobowiązania. Mam dzieci, rodzinę.
— I przynajmniej dwie dobrze opłacane kochanki, pomyślałam. Dobrze Rudolfie, do rzeczy, bo ta łania nieco mi ciąży.
— Powieś ją tam.
Mówiąc to wskazał hak wystający ze ściany. Hak był dość wysoko wmurowany. Aby go dosięgnąć Lila musiała stanąć na palcach.
— Dziękuję, że mi pomogłeś. Rzekła z ironią Lila.
— Nie narzekaj młoda. Dobrze wiesz, że pieniądze które otrzymasz wynagrodzą ci
bóle pleców.
— Nie przesadzaj z tą hojnością Rudolfie.
Rudolf podszedł do wiszącej na haku łani i zaczął bacznie się jej przyglądać. Po krótkiej chwili rzekł:
— Chuda ta łania. Wiele za nią nie dostaniesz. Trzeba obrobić, sporo będzie przy niej pracy. Stara sztuka, mięso twarde jak podeszwa. Maksymalnie mogę ci dać trzy sztuki srebra.
— Za trzy sztuki srebra to mogę ci bażanta z lasu przynieść. Łania jest tłusta ma góra trzy lata zobacz na jej zęby. Jest warta co najmniej czternaście sztuk srebra. Tobie po starej znajomości mogę ją sprzedać za dwanaście.
— Za tą kwotę to mogę kupić dwa tłuste prosiaki na targu, a jak bym dobrze po negocjował to może i coś z drobiu by się znalazło.
— W takim razie zapraszam cię na targ, a łanie zabieram ze sobą. Rzeźnik Gilbert bez negocjacji da mi za nią szesnaście sztuk srebra.
Mówiąc to Liliana zarzuciła na plecy łuk i zaczęła ściągać łanię z wystającego ze ściany haka.
— Poczekaj. Poczekaj, powtórzył Rudolf. Trudno się z tobą negocjuje. Mówiąc to, jeszcze raz spojrzał na łanię. Dam ci siedem sztuk srebra. Też muszę się utrzymać.
— Hmm… to może piętnaście sztuk i będziemy kwita?
— A skąd ta kwota młoda damo? Przed chwilą mówiłaś, że sprzedasz ją za czternaście, a znajomemu za dwanaście.
— Zaraz przestaniesz być moim znajomym, Rudolfie.
— Dobra Lil nie chciałem cię obrazić. Powiedzmy jedenaście sztuk srebra, to uczciwa cena. No i twoje słowo, że mam prawo pierwokupu twojej dziczyzny.
— Dobrze wiesz, że tak jest.
Mówiąc to uścisnęli sobie prawicę. Interes został pomyślnie zawarty. W tylnej kieszeni spodni Lilki spoczęło jedenaście srebrnych monet. Rudolf otworzył drzwi zaplecza i ukłonił się z nonszalancją. Liliana znów weszła do biesiadnej izby. Ścisk był jeszcze większy. Dzień targowy dobiegał końca. Za ladą krząta się jeden z pomocników Rudolfa, nawet nie znam jego imienia tak często się zmieniają. Wchodząc do izby biesiadnej czuję niepokój. Jakby ktoś mi się przyglądał. W najciemniejszym kącie gospody dostrzegłam kilku zbrojnych. Dwóch mężczyzn, elf, krasnolud i owinięta w opończę postać, dżin? Nie, niemożliwe, dżiny od wieków nie były widziane w tych okolicach. Od czasów pojedynku Bogów żaden dżin nie zapuścił się do Tarlangu. Ale to było przed wiekami. Opuściłam gospodę. Na rynku zostało kilka kramów. Większość handlarzy zwinęła już swoje interesy i udała się do gospody na odpoczynek. Słońce chyliło się ku zachodowi. Po dłuższej chwili dotarłam do domu, gdzie zastałam tylko matkę.
— Witaj dziecko. Jak udały się sprawy z Rudolfem? Znowu próbował zaniżać cenę?
— Tak, znasz starego Rudolfa i znów zapłacił więcej niż chciał.
— Lila to się kiedyś źle dla ciebie skończy, zobaczysz. Czas na obiad. Mówiąc to, Aurelia podała córce talerz parującego gulaszu z kaszą.
— Chyba bardziej kolacje.
— Kochanie, nie myślałaś skończyć z tym co robisz. Włóczysz się nocami po lesie z łukiem i nożem, ubrana jak mężczyzna.
— Mamo! Ale zarabiam i to całkiem przyzwoite pieniądze. A dobrze wiesz, że każdy grosz się liczy. Czasy są trudne a będą jeszcze trudniejsze.
— Wiem dziecko, ale nie musisz tego robić. Możesz mi pomagać. W Trzech Dębach przydałaby się dodatkowa znachorka i zielarka. Możesz pomagać przy eliksirach. Czas też pomyśleć o rodzinie. Niedługo kończysz dziewiętnaście lat. Bierz przykład z siostry. W twoim wieku miała już męża. Dziś jest szczęśliwą i majętną panią. A ty snujesz się po lasach jak zjawa. Martwię się o ciebie, nie chcę żebyś została sama na tym świecie.
— Na ten temat też już rozmawiałyśmy! Nie jestem sama mam przyjaciół.
— Nic nie zastąpi rodzinnego ciepła.
— Mi zastąpi. Dziękuje za obiad nie jestem głodna.
Liliana weszła do swojej izby. Oparła łuk i kołczan ze strzałami o krzesło. Ściągnęła buty, bluzę i myśliwskie spodnie. W samej bieliźnie wślizgnęła się do łóżka. Za oknem zapada mrok.
Ciche puknięcie w szyby pokoju Lilki. Dziewczyna po cichu wstaje z łóżka. Ubiera się, bierze swój nóż. Kołczan ze strzałami i łuk przerzuca przez plecy. Otwiera okno. Jedną stopą opiera się o parapet, drugą jest już na trawniku.
— Dalej, ruszaj się nie mamy całej nocy. Do wschodu księżyca zostało mało czasu.
— Finn, pewnego wieczoru skończysz z poderżniętym gardłem. Mówiąc to Lilka chowa myśliwski nóż do pochwy przy pasie.
— Tak, tak i z kim byś wtedy polowała. A poza tym, nie tak łatwo mnie zabić. Idziemy. Musimy sprawdzić wnyki w brzozowym zagajniku a potem musimy dotrzeć do Żabiej Łąki i to jeszcze przed wschodem księżyca.
Finn jest doskonałym tropicielem i myśliwym. Lasy nie mają przed nim tajemnic. Zna się na zwierzynie, bez trudu znajduje ścieżki jej wędrówek. Pracuje u hodowcy koni na górnym zamku. Często widuje moją siostrę i bogatego Pana. Mówi, że dobrze traktują swoich podwładnych. Jest dwa lata starszy ode mnie, nieco wyższy, szczupły dobrze zbudowany o piwnych oczach i czarnych, krótko przyciętych włosach.
Niewiasty, nawet te z bogatszych rodów oglądają się za nim jak spragniony za kroplą wody. Czy Finn jest atrakcyjny? Nie wiem, może. Wiem, że jest moim oddanym przyjacielem, że w każdej chwili mogę na nim polegać. Łączy nas zamiłowanie do myślistwa, koni i oczywiście broni.
Po krótkiej wędrówce przez rzadki brzozowy zagajnik docieramy do miejsca gdzie wczoraj zakładaliśmy wnyki. We wnykach zaledwie dwa bażanty, które jutro wylądują w garnku. Finn często u nas jada i pomaga ojcu w pracach polowych.
— Finn, czyżbyś tracił nosa do tropienia? Dwa liche bażanty. Nie warto było opuszczać łóżko o tak późnej porze.
— Milcz Lil. Syknął ze złością Finn.
— Warto by zapolować na coś większego. Bo jak już wyrwałeś mnie o tej porze z łóżka…
— Przepraszam waszą wysokość za niewygody. Rzekł z ironią Finn. Czy kiedykolwiek wracaliśmy z pustymi rękoma? Przyspiesz, do Żabiej Łąki jeszcze kawałek drogi. Tam zapolujemy na coś grubszego.
Po dłuższej chwili docieramy do polany, na środku której jest małe jezioro. Wodopój dzikiej zwierzyny, o którym niewielu wie. Pamiętam jak odkryliśmy to miejsce kilka lat temu. Pierwszym co zrobiliśmy był skok do wody. Chłodna woda działała kojąco na zmęczone ciała. Nocna kąpiel dobrze nam zrobiła po całym dniu pracy. Po wyjściu na trawiasty brzeg Finn przyglądał mi się w nietypowy sposób.
— Lil nie śpij, spójrz tam. Mówiąc to Finn wskazał skraj dębowego lasu z którego wychodziły łanie z młodymi. Będziesz miała co sprzedać staremu Rudolfowi.
— Sprzedałam mu dziś łanie, więc na jakiś czas mam spokój. Czas pomyśleć o sobie.
— Widziałem ten twój dzisiejszy łup jak szłaś przez rynek. Ta łania była stara jak świat. Cud, że ten stary skąpiec w ogóle ją od ciebie kupił.
— Kupił i bardzo dobrze zapłacił. A my będziemy jeść jutro młode delikatne mięso.
Dwa ciche świsty strzał rozdarły nocną ciszę. Przy wodopoju zostały ciała dwóch młodych cielaków. Reszta stada uciekła do dębowego lasu. Po chwili dwie ludzkie postacie pochylają się nad ciałami zwierząt.
— Mówiłem ci Lil, że nie wrócimy z pustymi rękoma. Teraz marsz do domu. Powiedz ojcu, że jutro zjawie się wcześniej do pomocy w polu.
— Tak, chyba na pieczeń z dziczyzny. A ty źle kiedyś skończysz Finn. Okradasz pańskie lasy, za co płaci się utratą prawej dłoni, migasz się od pracy u pana. Nieładnie młody człowieku, nieładnie.
— Żeby komuś uciąć dłoń najpierw trzeba go złapać. A gajowi więcej czasu spędzają Pod Smoczym Kłem niż w lesie.
— I tu masz szczęście, mój przyjacielu. Bo gdyby trafił się prawdziwy gajowy to nie miałbyś czym strzelać z łuku. Rzekła, uśmiechając się Lilka.
— Tak to prawda. A pamiętasz jak rok temu uciekaliśmy przed zbrojnymi pana. Mało brakowało, a oboje źle byśmy wtedy skończyli.
— Bo jak komuś zachciało się dzika z pańskich lasów, to tak się po tym kończą
nocne łowy.
— Ale jakoś się udało. Stary Rudolf zapłacił, my pozbyliśmy się towaru…
— I najedliśmy strachu.
— Dobrze wiesz, że zbrojni pana są za wolni by nas dogonić.
— Ale nie z dzikiem na plechach.
— No dobrze Lil, masz racje zrobiło się niebezpiecznie ale upadliśmy na cztery łapy, kolejny raz.
Resztę drogi pokonaliśmy w milczeniu. Była jeszcze głęboka noc jak wślizgnęłam się do łóżka. Myślałam jak przyrządzić dzisiejszą zdobycz. Po chwili Lil zapadła w głęboki sen sprawiedliwego.Rozdział 2
Goście
W gospodzie Pod Smoczym Kłem nastawał czas odpoczynku. Większość klientów udała się do swoich wynajętych izb bądź w drogę powrotną do domu. Za barem Rudolf liczył utarg, kątem oka spoglądając na pozostałych gości.
— 77, 78, 79 młłłooody! Podejdź do tamtych gości i zapytaj się czy nie chcą jeszcze jadła albo trunku. Stąd widzę, że ich kufle są puste.
— Tak Panie, już idę Panie.
— Młody a jak ty masz w ogóle na imię?
— Andrzejek, Panie. Odrzekł trwożnie chłopiec mający może dziewięć lat. Andrzejek z podgrodzia.
— Zatem Andrzejku z podgrodzia ruszaj się i podejdź do tamtych gości. U mnie na srebrniki trzeba zapracować. Nic za darmo młody człowieku, kiedyś to zrozumiesz.
Chłopak w pośpiechu odchodzi w stronę gości. „Może ten utrzyma się dłużej niż dwa tygodnie. Jak na swój wiek jest nawet dość silny i wyrośnięty. W końcu jestem dobrym pracodawcą. Dostaje ciepłą strawę raz dziennie i może spać przy kominku w biesiadnej jak goście opuszczą gospodę. Wszystko za skromną opłatą, która potrącana jest z dniówki.
Tej młodej od Bogdana również tym razem udało się wyciągnąć więcej za dziczyznę niż było to warte. Łania okazała się stara i chuda. Po obrobieniu niewiele zostanie na sprzedaż, ale stali bywalcy Smoczego Kła zapłacą za wiktuały z mojej kuchni i to hojnie zapłacą. A trzeba przyznać, że Lil ma smykałkę do interesu jeżeli potrafiła oszwabić takiego starego lisa jak ja” — pomyślał Rudolf. „I na swoje prawie dziewiętnaście lat jest bardzo urodziwa”. Myśląc to gospodarz kątem oka spogląda na pulchną, niewysoką blondynkę z dwoma warkoczami. Jestem z moją żoną już ponad sześć lat może najwyższy czas na zmiany. Młoda kobieta wyglądała by znacznie lepiej przy moim boku.
Rozmyślania Rudolfa przerwał głos Andrzejka.
— Panie Rudolfie szanowni goście życzą sobie dwa duże kufle ciemnego, grzanego piwa.
— To na co czekasz. Obsłuż ich raz, raz.
Podrostek szybko oddalił się i zaczął przygotowywać zamówione trunki.
Tymczasem tajemniczy goście gospody prowadzili przyciszoną rozmowę. To Gwardian Sylwan, jeden z najwyższych zwierzchników Czarnej Róży. Starszy, łysy, brodaty jegomość o sporym brzuchu. Na łysej głowie miał rozległą bliznę, która zaczynała się na czole a kończyła za lewym uchem. Ślad po dawno odbytych bojach. Jego błękitną szatę na plecach zdobił herb opactwa — czerwona tarcza na środku której skrzyżowały się dwie czarne róże. Obok Gwardiana siedziała Cerera z rodu Elfów znad Rzeki Oloiny. Cerera była strażniczką Wież nad Oloiną. Ubrana w ciemnozielone spodnie myśliwskie i tegoż samego koloru kamizelkę. Niewiasta o kruczoczarnych, długich włosach i błękitnych oczach. Za pasem dwa bogato zdobione perłami i srebrem myśliwskie noże. Od ludzi różniły ją jedynie spiczasto osadzonymi uszami, których czubki wystawały spod bujnych, kręconych włosów. Kolejnym gościem był Bastian, Krasnolud ze Śnieżnych Gór. Ciężkie skórzane spodnie, kurtka i szyszak to jego atrybuty. Długa ruda broda i długie proste włosy, ot cały Bastian. O ścianę oparte dwa lekkie topory do rzucania oraz młot bojowy, ulubiona broń krasnoludów. Do grona tajemniczych gości zaliczał się także Colin. Mężczyzna wysoki o krótko przyciętych blond włosach i zadbanym wąsie. Doskonały tropiciel i myśliwy. O ścianę oparł długi, prosty, cisowy łuk obok kołczan, strzały i miecz. Za pasem krył się jeszcze zakrzywiony myśliwski nóż spoczywający w pochwie. Najbardziej tajemniczy był ostatni gość. Postać jak na Tarlang nader wysoka. Nawet siedząc na ławie robił wrażenie wysokiego. Ubrany w długą, szkarłatną, luźną pelerynę i tego samego koloru zwiewne spodnie. Na głowę miał naciągnięty kaptur, który zasłaniał oblicze. U boku długi, zakrzywiony miecz — falcata. Uwagę zwracały bose, jasnoniebieskie stopy. Tak przedstawiała się postać dżina Angusa. Nikt nie zwracał uwagi na dziwnych gości, tym bardziej, że zbliżał się czas spoczynku i sala biesiadna zaczęła pustoszeć. Goście prowadzili ożywioną rozmowę.
— Po cóż spotykamy się w tej mieścinie, Colinie? Spytał Bastian pociągając spory łyk piwa z drewnianego kufla.
— W bardzo ważnej sprawie. Coraz częściej zło zapuszcza się w te strony.
— Colinie, paru leśnych oprychów to jeszcze nie problem. To sprawa dla królewskiego wojska nie dla nas rzekł z ukontentowaniem krasnolud.
— Dla królewskiego wojska, owszem, z czasem na pewno. Ale wątpię, aby królewska armia spotkała tylko leśnych bandytów. Mówiąc to Colin położył na ławie śmierdzące truchło zawinięte w jutowy worek.
— Śmierdzi starym, mokrym kundlem. Rzekł z obrzydzeniem Bastian odsuwając kufel piwa. Zobaczmy cóż nasz dzielny tropiciel upolował w kniejach. Mówiąc to, rozciął sznur.
Z worka wypadła kudłata łapa wielkości pięciu dłoni dorosłego mężczyzny. Obrazu grozy dodawały długie, grube czarne pazury oraz zakrzepła krew w miejscu cięcia.
Krasnolud z zaciekawieniem przyjrzał się temu co wypadło z worka po czym rzekł:
— Cóż dzielny tropicielu gratuluję ci ubicia wilkołaka. Sądząc po tym co tu leży musiał mieć co najmniej dwa metry. Ale to jeszcze nie powód żeby wysyłać wojsko w ostępy leśne. Po cóż mamy to robić jak sam sobie z nim poradziłeś.
— Drogi Bastianie handlarz i jego syn omal nie przypłacili życiem owego spotkania. Leżą i zdrowieją w karczmie na rozstaju dróg. Atakowała grupa wilkołaków, pięć osobników. Trzy gniją w lesie, spaliliśmy ich truchło. Dwa ranne niestety się wymknęły.
— Dobrze Colin spotkałeś pięć wilkołaków, z czego trzy zabiłeś. To nadal nie powód by zbrojni ruszali w pogoń. Po świecie krąży mnóstwo istot tych dobrych i tych złych. Ty miałeś przyjemność spotkać te drugie.
— Ale to nie jest odosobniony przypadek. Rzekła milcząca dotychczas Cerera. Wody Oloiny zaczęły mętnieć. Trzy pełnie temu posłaliśmy konnych w górę rzeki, nie powrócili. Zatem posłaliśmy kolejny podjazd. Znaleźli naszych braci powieszonych wzdłuż rzeki i oskórowanych. Potwornie cierpieli, bo byli torturowani. Na miejscu znaleźliśmy także czarne strzały. Tylko jedne istoty używają tej broni, Jeźdźcy Wendigo. Posunęli się do kanibalizmu, ciała naszych braci były ponadgryzane. Od wieków Wendigo nie nawiedzali tej krainy. Teraz to się zmieniło.
— Zatem i ja mam coś do dodania. Dżin podniósł wzrok znad kudłatego truchła. Moi ziomkowie również zetknęli się ze złem. Przez Południowe Wrzosowiska zaczęły wędrować oddziały nieumarłych, które przedostały się z Pustyni Zapomnienia. Przygraniczne wioski zaczęły pustoszeć. Większe oddziały zapuszczają się nawet pod miasta. Jak dotąd radzimy sobie z nimi, ale pytanie jak długo. Gwardianie, a cóż dzieje się w północnych krainach? Twoi braciszkowie powinni coś więcej wiedzieć.
Sylwan pociągnął z kielicha spory łyk czerwonego wina po czym rzekł:
— Niestety i ja nie mam dobrych wieści. Spokojne dotychczas wody Oceanu zaczęły pochłaniać coraz więcej dusz spokojnych istot. Wielu rybaków osierociło swoje dzieci. Nasi sprzymierzeńcy, Syreny, twierdzą, że coraz częściej widziane są utopce, które atakują już nie tylko rybackie łupiny ale i wojenne okręty królewskie. Wieczorami z wiatrem niesie się ku przystani zawodzenie zbłąkanych dusz, które nie mogą opuścić krainy żywych.
Wśród gości zapanowało milczenie przerywane trzaskiem palącego się w kominku drzewa. Chwilę ciszy przerwał podlotek z dwoma kuflami pełnymi ciemnego, parującego piwa.
— Przepraszam Panów, wasze zamówienie. Mówiąc to chłopak postawił trunki na ławie. Należą się trzy srebrniki. Mówiąc to chłopiec wyciągnął dziecięcą dłoń po zapłatę.
— Trzy srebrniki to trochę dużo jak na takie słabe piwo. Mówiąc to Gwardian wręczył dziecku żądaną kwotę. Ale czego się spodziewać po starym Rudolfie. Dobrze, że miedziaków na sznurku nie trzyma, żeby same się rozmnożyły.
— Zatem wiemy, że zło zaczyna się panoszyć po Tarlangu. Od północy utopce, od południa jeźdźcy Wendigo. Spokojną krainę czekają bardzo niespokojne czasy. Rzekł zaniepokojony Angus.
— Czyli zbliża się okres, w którym będzie trzeba popracować mieczami. Zatem na co czekamy i co my tu jeszcze robimy? Zapytał zniecierpliwiony Bastian.
— Dziś odpoczniemy po podróży. W drogę ruszymy jutro. Odrzekł mocno znużony i odrobinę podchmielony Sylwan.
— Przed podróżą odwiedzimy także mojego przyjaciela Bogdana. Były kapitan armii Trzech Dębów. Bardzo dobry żołnierz, nie raz walczyliśmy ramę w ramię w beznadziejnych bitwach otoczeni, przeskrzydleni i zdziesiątkowani. A mimo to wygrywaliśmy i wychodziliśmy z niejednego niebezpieczeństwa cało. Przydałby się w naszej wyprawie. Zawitamy do niego na poranny posiłek. Rad będzie zobaczyć starego druha, oznajmił Colin.
Goście rozeszli się do swoich izb. Za oknem panowała już głęboka noc. Możliwe, że ostatnia spokojna w życiu dzielnych towarzyszy niebezpiecznej wyprawy.Rozdział 3
Stary towarzysz
Wstawał blady świt. Czerwona tarcza wschodzącego słońca leniwie zaczynała swój codzienny marsz na zachód. Po szybach okien spływały krople pierwszej jesiennej rosy. Mimo wczesnej pory Pod Smoczym Kłem panował ożywiony ruch. Nietypowi goście pakowali swój skromny dobytek na juczne konie. Tylko Gwardian Sylwan zdawał się zachowywać spokój ducha. Zamówił skromne, jak na swoje możliwości śniadanie oraz kufel pszenicznego piwa.
— Gwardianie! Zawołała Cerera. Za chwilę wyruszamy, a ty myślisz więcej o własnym i tak dużym brzuchu niż o wyprawie.
— Moja droga przyjaciółko. Mówiąc to Sylwan podniósł się z ławy i ukłonił nisko przed Cererą. Braciszkowie z opactwa Czarnej Róży są zawsze gotowi do drogi. A ten skromny posiłek, mówiąc to wskazał na świeżo upieczonego bażanta z duszonymi ziemniakami, no cóż, nie lubię podróżować na czczo.
— Ależ Sylwanie przecież mieliśmy zjeść posiłek u Bogdana.
— I zjemy. Ja tylko wolę być gotów jakby ugoszczono nas nader skromnie.
— Żebyś był tylko tak biegły we władaniu mieczem jak w pochłanianiu strawy i trunków. Mówiąc to Cerera zarzuciła na plecy łuk, kołczan ze strzałami i wyszła z gospody.
— Dowcip tej młodej elfki jest ostrzejszy niż niejeden nowo wykuty miecz.
— Nie jestem już taka młoda. Mam ponad trzysta sześćdziesiąt lat. Elfy są długowieczne i mają doskonały słuch. Mówiąc to Cerera otworzyła drzwi i wsunęła głowę do wnętrza izby biesiadnej. A ty kończ ten skromny posiłek i na koń, w drogę Gwardianie bo słońce coraz wyżej.
Po sali biesiadnej echo poniosło gromki śmiech reszty towarzyszy, którzy byli świadkami całej rozmowy. Po opłaceniu noclegu i skromnego posiłku Sylwana towarzysze udali się w podróż. Trzy Dęby budziły się do życia. Kramarze otwierali swoje interesy, przed domami krzątali się gospodarze zajęci porannymi pracami. Miarowy stukot końskich kopyt o bruk dodawał magicznego elementu wyprawie, niczym oczekiwanie na coś, coś złego co miało się niebawem wydarzyć. Z zamyślenia podróżnych wyrwał głos Colina.
— Dotarliśmy do domu Bogdana i Aurelii. Mówiąc to wskazał na piętrowy, brązowo pomalowany dom z białymi okiennicami.
W ogrodzie krzątał się mężczyzna w sile wieku, który widząc jeźdźców zbliżył się do nich.
— Colin!!!, Zawołał z radością Bogdan. Dużo wody upłynęło w Oloinie od czasu twojej ostatniej wizyty. Co sprowadza tak sławnego człowieka w moje skromne progi?
— Chęć rozmowy, poważnej rozmowy stary druhu.
— Jestem sam wiec zapraszam dzielną kompanię do izby — mówiąc to Bogdan otworzył drzwi.
Cała kompania weszła do czystego i schludnie urządzonego domu. W izbie czuć było zapach suszonych ziół, wędzonych mięs oraz świeżo wypieczonego chleba.
— Pewnie jesteście głodni, bo Pod Smoczym Kłem nie karmią zbyt dobrze.
— Nie pogardzimy odrobiną strawy i dobrym trunkiem, bo fakt piwa w tym przybytku są słabe i drogie. Rzekł Gwardian uśmiechając się do gospodarza.
— Zatem zapraszam do stołu.
Na stole przykrytym zielonym obrusem w mgnieniu oka zaczęły pojawiać się wyśmienite potrawy. Jeszcze ciepły chleb, świeże masło, kozie mleko z porannego doju, okrąglaki serów, pachnące kiełbasy i szynki, konfitury w dużych słojach, oraz kwaterka domowego wina. Po sytym śniadaniu przyszedł czas na rozmowę.
— Zatem co sprowadza tak dziwną kompanie do Trzech Dębów do domu Bogdana i Aureli? Bo na pewno nie jest to tylko chęć posiłku — rzekł Bogdan nabijając fajkę.
— Masz racje Panie — rzekł Bastian podchodząc do otwartego okna. Sytuacja w Tarlangu jest nader niebezpieczna. Na spokojną dotychczas krainę zaczyna czaić się zło. Widziano utopców, jeźdźców Wendigo, wilkołaki. Z tymi ostatnimi twój przyjaciel miał przyjemność się spotkać. Mówiąc to krasnolud rzucił truchło na dębową podłogę.
— Wiem zacny Bastianie. Lasy wokół Trzech Dębów także nie są już tak bezpieczne jak kiedyś. Zaczęły się w nich pojawiać zbrojne bandy ludzi, którzy służą nieumarłym. Na razie sobie z nimi radzimy, lecz kilku zbrojnych przypłaciło to życiem.
— Podejrzewamy, że Bogowie chcą scalić Tyryfing, rzekł spokojnie Angus.
— Zatem czego oczekujecie ode mnie?
— Abyś się do nas przyłączył. Byłeś kapitanem Armii Trzech Dębów. Każdy miecz przyda się przeciwko nadchodzącej nawale. Ty masz posłuch wśród ludzi. Nadal pamiętają twoją chwałę, którą okryłeś się podczas niejednej bitwy.
— Colinie, prowadzę spokojne życie. Miecz wisi nad kominkiem jako dowód minionych czasów. Skończyłem z wojnami. Czas mojego oręża minął. Nadszedł czas młodych. Armia Trzech Dębów to też nie to samo wojsko. Nieliczne, słabo uzbrojone będzie musiało stawić czoło wrogom tu. W otwartej bitwie sami nie mamy szans. Zamożni Tarlangu bardziej interesują się własnymi wygodami niż bezpieczeństwem krainy. Stare twierdze murszeją, nieliczne, słabo uzbrojone załogi nie będą wstanie stawić czoła nadchodzącej burzy. A jeżeli prawda jest taka jak mówicie to będę zmuszony bronić własnego domostwa. Pomogę wam jak tylko będę mógł, ale nie przyłączę się do tej egzotycznej kompani. Postaram się dostać do możnych Trzech Dębów i przekonać ich do wyszkolenia armii. Wykorzystam wszelkie możliwe znajomości jakie mi jeszcze pozostały.
— Szkoda stary druhu, że nie będzie ciebie z nami podczas tej podróży. Twój miecz i dobra rada na pewno by nam się przydała. Ale szkol nowe wojsko i czekaj na sygnał od nas.
— Gdzie mam się udać Colinie?
— Usłyszysz o nas. Będzie o nas głośno w całym Tarlangu.
Gospodarz ciepło pożegnał wędrowców. Kompania syta i dobrze zaopatrzona ruszyła w dalszą drogę. Słońce wisiało wysoko na nieboskłonie, zbliżało się południe. Gdy ostatni z jeźdźców zniknął w bramie Dwóch Wież. Bogdan wszedł do domu i usiadł przy kominku nabijając fajkę tytoniem
— Ojcze słyszałam waszą rozmowę. Wiedz, że czego byś nie uczynił zawsze będę cię kochać i szanować twoje decyzje. Powiedz mi tylko jedno. Czy jest aż tak źle jak mówili twoi dziwni goście?
— Lili, słyszałaś naszą rozmowę. Moi goście są starymi żołnierzami i nie ulękną się byle bandy. Cóż, zło znów zaczyna wychylać łeb z mroku.
— Ale czemu nie przyłączyłeś się do kompanii?
— Dziecko jeden miecz nie wystarczy aby obronić Tarlang przed nadchodzącą burzą. Trzeba zwołać rozproszone po równinach wojska, odnowić stare sojusze i wspólnie stawić czoło złu. Oby tylko wystarczyło czasu.
— Zatem nadchodzą trudne czasy.
— Bardzo trudne, dziecko, bardzo trudne. Mówiąc to Bogdan ucałował córkę w czoło. Nikomu ani słowa o tym co dziś słyszałaś. I tak mamy dość trosk na głowach. Idę zobaczyć jak Finn sobie radzi. Mam wyrzuty sumienia, że chłopak nie bierze od nas zapłaty. Sama strawa to za mało za tak ciężką pracę. A może on przychodzi tu w innym celu, mówiąc to Bogdan spojrzał na córkę.
— Ojcze, Finn jest moim przyjacielem i nic innego nas nie łączy. A jak planujecie mój ślub to chciałabym zostać o tym poinformowana.
— Już dobrze dobrze dziecko, nie gniewaj się na starego ojca. Wiesz przecież, że chcę dla ciebie jak najlepiej.
— Dobra, dobra tatku. Ja przejdę się do Finna. Gdzie on jest?
— Za stajnią, rąbie drwa na opał.
— Dzięki tatku.
Drzwi zatrzasnęły się za wychodzącą Lilą. Bogdan natomiast zamyślił się. Do głowy nie przychodziło mu inne rozwiązanie jak tylko udać się do szlachetnie urodzonych rodów i nalegać na możliwie szybkie zwołanie wojska. A czas naglił.
Lila minęła kilka owocowych drzew, przez ojca zwanych szumnie sadem i poszła
w kierunku stajni. Już w sadzie słyszała miarowe uderzenia topora.
— Witaj piegusku, rzekł Finn ocierając pot z czoła.
— Wiesz, że nie cierpię tego przezwiska! Mówiąc to Lila uderzyła Finna w lewe ramie
— No już, już złośnico. Przyszłaś nadzorować swego wiernego sługę? Powiedział z drwiną Finn, kłaniając się nisko.
— Przestań. Dobrze wiesz, że nie należymy do takich co z batem stoją nad pracownikiem. A ty nawet nie bierzesz od ojca zapłaty za pracę, powiedz czemu, ojciec się krępuje.
— Dość dobre pieniądze zarabiam u szlachetnie urodzonego Pana, mówiąc to Finn zaczął się śmiać. A do was przychodzę jak do rodziny no i bardzo smakuje mi gulasz twojej mamy.
— Z dziczyzny, którą sam ustrzeliłeś w dworskim lesie.
— To już taki drobny szczegół. Dobra Lil, o co chodzi, bo nie przyszłaś tu rozmawiać o pieniądzach i gulaszu. Zaskocz mnie wiadomością z Trzech Dębów.
Lil opowiedziała Finowi o spotkaniu dziwnej kompanii w domu ojca. Jednocześnie prosząc go o zachowanie dyskrecji. Po chwili milczenia pierwszy odezwał się Finn.
— Fiu, fiu. Zatem zapowiada się czas miecza i bohatera. Dzielny Finn kolejny raz ruszy w nierówny z wrogiem bój i okryje swój oręż chwałą.
— Ile w tobie jest jeszcze dziecka Finnie. Nie wygłupiaj się sytuacja jest poważna, a ty zgrywasz bohatera. Chciałam tylko powiedzieć, że dziś wieczorem będziesz musiał pójść sam na polowanie. Ja zostaję w domu. Ojciec może potrzebować mojej pomocy.
— Dobra Lil, rozumiem. Pamiętaj też, że masz przyjaciela na którym możesz polegać w tych trudnych czasach.
— Wiem i dziękuję. Chodź zbliża się czas obiadu. A jak nie chcesz zapłaty za pracę to chodziarz zjedz z nami.
— Przecież zawsze z wami jem.
Popołudnie minęło spokojnie. Po obiedzie Finn został wezwany przez Pana do obrządku przy koniach. Aurelia zaczęła zbierać z ganku wysuszone zioła. Lil poukładała w okrąglaki porąbane drzewo. Po ciężkim dniu pracy nadszedł wieczór, czas odpoczynku. W Trzech Dębach paliły się tylko latarnie na głównych ulicach. Miasto zasypiało.
Lil szybko wstała. Spojrzała przez otwarte okno. Z dworu ciągnął lekki jesienny chłód. Księżyc, ledwie widoczny na niebie zaczynał swój cowieczorny marsz. Lil rozłożyła zwinięty tłumoczek na dębowej podłodze. Ser, kiełbasa, wędzony boczek, chleb, krzesiwo, kilka podstawowych eliksirów, maści i suszonych ziół robionych przez matkę. Tak mam wszytko stwierdziła w myślach Lila. Szybko zawinęła tłumoczek i przerzuciła na plecy. Do pasa przypięła myśliwski nóż, chwyciła łuk i kołczan ze strzałami. Tak zaopatrzona wyruszyła w podróż w nieznane. Pierwszą przeszkodą w tej podróży było skrzypiące okno. Poradziła sobie z nim i po chwili stała już na wilgotnym trawniku. Jeszcze raz spojrzała do swojej izby przez otwarte okno. Wtem nieznana siła chwyciła ją za usta i bluzę. Lil poczuła na plecach napór człowieka. Umie się bić pomyślała, gdyż jej lewa ręka została natychmiast wykręcona. Plecy Lil zlał zimny pot, kto atakuje pod samym domem pomyślała. Nieznajoma zamaskowana twarz zaczęła zbliżać się do jej ucha.
— Ciiiichhhhooooo piegusku.
— Finn ty zdradziecka jadowita żmijo. Jeszcze raz mnie tak nazwiesz, a przyrzekam, że przegryzę ci gardło, pomyślała Lilka.
— O nic nie pytaj tylko chodź ze mną.
Dwie pochylone postacie zaczęły przemykać się łąkami w kierunku brzozowego zagajnika. Lilka ostatni raz odwróciła wzrok w kierunku domu. Zdawało się jej, że wśród drzew sadu dostrzegła postać ojca, który macha jej na pożegnanie. Dziwny ucisk ścisnął jej gardło. Co ja robię?, gdzie mnie los prowadzi? Takie pytania powstawały w umyśle Lilki. Lecz chęć nieznanej przygody wygrała ze zdrowym rozsądkiem. Po chwili dwójka przyjaciół była w brzozowym zagajniku, ulubionym miejscu polowań.
W oddali przywiązane do brzóz stały dwa piękne, osiodłane rumaki. Zwierzęta spokojnie skubały soczystą trawę. Był to Alfredo i Arabel, najpiękniejsze konie w stajni dworu. Lil często widziała jak Marcelina i jej mąż na tych właśnie koniach jeżdżą po okolicznych włościach.
— Skąd masz to wszystko??, Syknęła przez zęby Lilka. Mimo twoich dobrych zarobków nie stać cię na takie luksusy.
— A jak chcesz dogonić przyjaciół ojca na piechotę? Tak wiem, że u Bogdana zjawili się jego przyjaciele i wiem co się dzieje. Też słyszałem cześć owej rozmowy. A ty jesteś bardziej przewidywalna niż wiosenna rosa. Bo tylko raz odmówiłaś polowania i to wtedy, kiedy choroba przykuła cię do łóżka.
— Co nie zmienia faktu, że z Pańskiej stajni ukradłeś dwa najlepsze rumaki. Za takie grzechy płaci się spotkaniem z katowskim toporem przyjacielu.
— Ukradłem nie tylko rumaki ale i odrobinę wyposażenia. Mówiąc to Finn wskazał na siodła, przytroczone do nich miecze, zwinięte koce. A ty mnie nie pouczaj tylko wsiadaj. Przyjaciele twojego ojca są o prawie dzień drogi stąd. A my musimy ich dogonić i to w nocy.
Księżyc stał już bardzo wysoko, gdy para przyjaciół ruszyła północnym traktem. Był to szlak, którym codziennie do Trzech Dębów wędrowali kupcy ze swoimi dobrami. Finn i Lilka musieli oddalić się od Trzech Dębów, aby nie rozpoznano Pańskich rumaków. Nocną ciszę przerywało pohukiwanie nawołujących się sów. Zaczęła się podróż w nieznane.Rozdział 5
Królestwo Pustyni Zapomnienia
Wędrujące piaski, ruchome wydmy, zapadliska, brak wytyczonych szlaków i nieliczne oazy, wokół których skupiało się rachityczne życie. W takim miejscu przyszło Bastianowi spędzić swoją pokutę. Pozbawiony prawie całej boskiej mocy poprzysiągł zemstę, a czas do tego był wyśmienity.
Na nagich plecach poczuł powiew wiatru. To Selena zjawiła się na jego wezwanie.
— Bądź pozdrowiona Seleno, Pani pradawnych borów i lasów…
— Daruj sobie te uprzejmości Bastianie. Czegoż chce zapomniany i strącony Bóg od zapomnianej i strąconej Bogini???
— Sojuszu Seleno, sojuszu.
— Masz moje zainteresowanie.
— Nie masz dość takiej egzystencji. Mówiąc to Bóg wskazał otaczające piaski. Jesteśmy Bogami należy nam się cześć i szacunek. A tymczasem zapomniano o nas.
— Zatem, co zamierzasz Bastianie?
— Odebrać to, co nasze. Zamierzam zniszczyć Tarlang i podległe mu królestwa. A ty mi w tym pomożesz Seleno.
— A czegóż ode mnie oczekujesz?
— Współpracy. Zasiadając u mego boku będziesz rządzić Tarlangiem. Czas jest idealny. Po wiekach ciszy uśpiony Tyryfing ujawnia się. Dwa elementy zapomnianego klejnotu są w naszym posiadaniu. Trzeci jest gdzieś w Tarlangu.
— Wiem, też wyczułam jego obecność. Zatem zamierzasz połączyć wszystkie części rozbitego klejnotu władzy?
— Dokładnie tak, droga Seleno. Moi zwiadowcy już rozpoczęli poszukiwania brakującej części.
— Jak przeprawili się obok Ognistych Wrót? Dobrze wiesz, że jest to jedyne przejście przez Czarne Góry. A nawet gdyby im się udało, to dopadłyby ich dżiny z twierdzy.
— I tu się mylisz Bogini. Rasa dżinów skarlała. Dumna niegdyś rasa, Panowie Wrzosowisk nie są już tak potężni. Wielu nomadów i jeźdźców Wendigo poległo w Ognistych Wrotach. Są też tacy, którzy przedostali się do Tarlangu.
— Zatem, masz swoich zwiadowców w Tarlangu. Gratuluję Bastianie. Czyli, jeżeli dobrze rozumiem…
— Daj mi wojnę!!! Krzyknął ze wszystkich sił Bastian. Wiem, że północne wody nie są już tak spokojne jak przed wiekami. Na północy pojawiły się istoty niewidziane tam od wieków. Wiesz coś o tym Seleno?
— No cóż, nie tylko tobie nudzi się na wygnaniu.
— Zatem…?
— Tak Bastianie, przystanę na twój plan.
Dwoje Bogów pocałowało się namiętnie. Słońce chyliło się ku zachodowi. Lecz to nie przeszkadzało Bogom, którzy danej chwili byli zainteresowani wyłącznie sobą. Sojusz ciemnych mocy został zawarty. Na spokojną dotychczas krainę zapadł wyrok.Rozdział 8
Strażniczka
— Seleno, miło cię widzieć wśród tych piasków, tym bardziej, że zostałaś zesłana w głębiny oceanu na pokutę. Powiedział Bastian kłaniając się nisko.
— Jesteś coraz milszy. Jakiż jest powód twego doskonałego nastroju?
— Szczurzy Języku, powtórz Selenie to co przed chwilą i ja usłyszałem.
Z komnaty piaszczystego pałacu wyłonił się starszy, zgarbiony mężczyzna. Jego twarz zakrywał kaptur peleryny, która nosiła znamiona wieloletniego i intensywnego użytkowania.
— Witaj Seleno, Pani…
— Dobra skończ z tymi uprzejmościami. Mówiąc to Bogini spojrzała na zgrzybiałą postać starca. Mów co masz do powiedzenia śmiertelniku.
— Doszło do nierównej walki między nomadami a tymi dziwnymi przybyszami.
— Cóż to były za istoty, że pokonały nomadów?
— Było tam elfickie ścierwo Pani, krasnal, ludzie i potężny dżin.
— No dobrze, spotkaliście maga i cóż z tego. Jest rzeczą jasną, że dżiny to istoty magiczne, słynące z potężnych czarów. Tylko dla tego mnie wezwałeś Bastianie?
— Cierpliwości Seleno. Szczurzy Języku kontynuuj.
— Na czym to ja… A właśnie. W Baszcie Niddlo doszło do bitwy.
— Tyle sami wiemy starcze. Przerwała zniecierpliwiona Selena. Połączenie z Tarlangiem zostało zerwane, a to raczej nie jest powód do chluby.
— Słuchaj dalej Seleno, wtrącił się Bastian
— A więc Pani, kontynuował swą opowieść Szczurzy Język. Nomadzi zostali wycięci w pień. Ale jest pewien szczegół. W tej bandzie była młoda dziewczyna. Miała na szyi bardzo ciekawy wisiorek. Jego moc ujawniła się jak dżin ściągał czar z Króla Dylana. Aurę klejnotu było widać daleko od baszty.
— Twierdzisz, że ujawniła się strażniczka ostatniego elementu Tyryfingu i dostał się on istotom tak nędznym jak ludzie. Czyżby los był aż tak złośliwy?
— Cóż mam powiedzieć Seleno. Los bywa bardzo przewrotny. A z trzecią częścią Tyryfingu…
— Opanujemy Tarlang, wtrąciła uradowana Selena. Nie będzie armii która powstrzyma nasze wojska.
— Za twe zasługi Szczurzy Języku zostaniesz sowicie nagrodzony. Twe imię na zawsze zapisze się złotymi zgłoskami w historii nowego królestwa.
— Panie, ale żeby przedrzeć się przez Ogniste Wrota potrzeba tysięcy zbrojnych. Straty będą ogromne.
— Tak straty będą ogromne. Zapraszam was za mną. Cała trójka wyszła na jeden z większych tarasów zamku. Bastian delikatnie dmuchnął w kierunku pustyni. Piaski odsłoniły armię nieumarłych, która zdawała się nie mieć końca. Ja nie mam tysięcy zbrojnych Szczurzy Języku, ja mam ich dziesiątki tysięcy. W równych szeregach stały istoty przywołane przez Bastiana: minotaury, wilkołaki, behemoty, cerbery, lekkozbrojni jeźdźcy Wendigo.
Zło zwołane przez Bastiana zdawało się nie mieć końca. Istoty z najgorszych koszmarów stawiły się na wezwanie Pana Ciemności. A kierowały nimi jedynie chęć zabijania i głód krwi.
— Panie, to jest przerażająco piękne. Po policzkach zdrajcy popłynęły łzy. Nadchodzi kres Tarlangu, zbliża się czas cienia.
— Masz rację mój wierny sługo. A teraz czas zacząć polowanie na ostatnią część Tyryfingu. Jeźdźcy wytropcie tą dziwną kompanię! Strażniczkę żywą przyprowadzić, resztę wybić.
Jeźdźcy Wendigo natychmiast poderwali swoje rumaki. Ich potępione dusze utknęły między światami żywych i umarłych. Szukając ukojenia oddali swe usługi Bastianowi. Bezgranicznie posłuszni i wytrzymali jezdni ruszyli w kierunku Tarlangu, aby wypełnić rozkaz swego Pana.