- W empik go
Piętnastoletni kapitan. Un capitaine de quinze ans - ebook
Piętnastoletni kapitan. Un capitaine de quinze ans - ebook
Jules Verne: Piętnastoletni kapitan. Un capitaine de quinze ans. Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej. Version bilingue: polonaise et française.
Fabuła książki to opis fikcyjnej podróży z Nowej Zelandii do Afryki odbytej w roku 1873 na brygu „Pilgrim”. Śmierć kapitana i załogi przy próbie zapolowania na płetwala spowodowała, że dowódcą statku został piętnastoletni chłopiec - Dick Sand. Miał on do pomocy tylko pięciu Murzynów. Sam musiał zaopiekować się załogą i pasażerami oraz odwieźć ich bezpiecznie do Ameryki, w czym przeszkadza mu handlarz niewolników Negoro. Niszczy on log i jeden z dwóch kompasów, a drugi ustawia tak, że wskazuje zły kierunek. Nieświadomi niczego pasażerowie statku zamiast do Ameryki Południowej, dopływają do Afryki... (http://pl.wikipedia.org/wiki/Piętnastoletni_kapitan)
Le jeune marin Dick Sand est novice à bord du brick-goëlette Pilgrim commandé par le capitaine Hull. Après une saison de pêche calamiteuse, le baleinier repart de Nouvelle-Zélande pour rentrer en Amérique lorsque commence le récit en 1873. Au cours du voyage de retour, le capitaine ne résiste pas à chasser une jubarte ou baleine franche ; mais la course au cétacé tourne au désastre et le jeune orphelin se retrouve seul maître à bord, avec la femme de l'armateur, Mistress Weldon et son jeune fils Jack à ramener à bon port... L'ensemble du voyage retour sera parsemé d'embuches et permettra à Dick Sand à la fois de s'élever moralement et d'éprouver ses limites physiques, en faisant face aux situations les plus périlleuses, souvent menacé par les agissements du perfide Negoro, le maître-queux énigmatique du bord. Ainsi, Negoro va profiter d'une absence du jeune capitaine à la barre du Pilgrim pour fausser la seule boussole du bord, ce qui conduira le bateau sur les côtes de l'Afrique... (http://fr.wikipedia.org/wiki/Un_capitaine_de_quinze_ans)
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-405-3 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Część I
Rozdział I. Bryg ˝Pilgrim˝.
Dnia 2 lutego 1873 roku bryg ˝Pilgrim˝ znajdował się pod 43° 57’ stopniem szerokości południowej i 165° 19’ długości zachodniej południka Greenwich. Uzbrojony w San-Francisco na wielki połów w morzach południowych, był własnością Jakóba Weldon, bogatego armatora kalifornijskiego, który dowództwo jego poruczył już od lat kilku kapitanowi Hull. ˝Pilgrim˝ był najmniejszym, ale najlepszym ze statków flotylli, jaką Jakób Weldon wysyłał corocznie poza zatokę Behringa do mórz północnych i aż do oceanu południowego.
Statek ten płynął wybornie, zbudowany był dokładnie i zaopatrzony w wszelkie przyrządy, co dozwalało mu, choć z nieliczną osadą, zapuszczać się aż pod niezmierzone ławice lodu, znajdujące się na półkuli południowej. Kapitan Hull umiał kierować się wśród tych lodników, które podczas lata posuwają się prosto ku Nowej Zelandyi lub Przylądkowi Dobrej Nadziei. Wprawdzie chodziło tu tylko o góry lodowe mniejszych rozmiarów, osłabione już przez uderzenia i przepływ ciepłych wód, i które po większej części topnieją w łonie Oceanu Spokojnego i Atlantyckiego, wszelako przyznać trzeba, że kapitan Hull był znakomitym marynarzem.
Pod rozkazami jego i jednego z najwprawniejszych harponerów całej flotylli znajdowała się osada złożona z pięciu majtków i jednego nowicyusza. Było to trochę za mało dla połowu wielorybów, wymagającego dość znacznej liczby osób, do manewrowania łodziami podczas połowu, jakoteż do rozbierania schwytanych wielorybów. Pan Weldon jednak, tak samo jak inni armatorowie, dla oszczędności wysyłał z San-Francisco tylko osadę niezbędną do prowadzenia okrętu, wiedząc, iż w Nowej Zelandyi znajdzie harponerów i marynarzy wszelkich narodowości, wynajmujących się na porę połowu i dobrze wywiązujących się z przyjętych na siebie obowiązków. Po ukończonym połowie płacono im umówioną kwotę i odwożono na miejsce, gdzie oczekiwali do przyszłego roku, aby znów przyjąć służbę u wielorybników. W ten sposób połów wielorybów odbywał się znacznie mniejszym kosztem i stosunkowo większe przynosił zyski.
Bryg ˝Pilgrim˝ nie był w tym sezonie tak zaopatrzony w ładunek, jak w latach poprzednich. Połów wielorybów tak wielkie przybierał rozmiary, iż stawały się one coraz rzadsze, dlatego też wiele baryłek było pustych. Choć to był dopiero początek stycznia, czyli połowa lata w tych strefach południowych, kapitan Hull postanowił już opuścić miejsce połowu z powodu niesforności wynajętych majtków.
˝Pilgrim˝ popłynął zatem ku Nowej Zelandyi i tam wysadził na ląd wynajętych na porę połowu ludzi. Osada była bardzo z tego niezadowolona; do uzupełnienia ładunku brakowało jeszcze około 200 baryłek tranu; połów zatem był mniej pomyślny niż dawniej. Kapitan Hull był w złym humorze tak, jak dobry myśliwy, powracający po raz pierwszy z polowania z próżną torbą. Jego miłość własna była bardzo podrażniona, nie mógł darować nicponiom, których niesforne zachowanie się udaremniło wyprawę. Napróżno usiłował skompletować w Aukland nową osadę, wszyscy marynarze wyruszyli na innych okrętach; trzeba więc było zrzec się nadziei uzupełnienia ładunku i kapitan zamierzał odpłynąć z Aukland, gdy oznajmiono mu pasażerów pragnących wsiąść na jego statek.
Interesy zmuszały niekiedy Jakóba Weldon odbywać podróż do Nowej Zelandyi, tym razem towarzyszyli mu żona, synek i kuzyn Benedykt. Mieli oni z nim wracać do San-Francisco, ale na nieszczęście przed samym wyjazdem mały Janek poważnie zachorował. Ojciec nie mógł pozostać skutkiem bardzo ważnych interesów, opuścił więc Aukland, pozostawiając żonę i synka pod opieką kuzyna Benedykta.
Od owego czasu upłynęło trzy miesiące; Janek odzyskał zdrowie zupełnie i tak długie rozłączenie dotkliwie im się dawało uczuć. Pani Weldon pragnęła wracać jak najprędzej, gdy wtem dano jej znać, iż ˝Pilgrim˝ wpływa do portu. Wiadomość ta ucieszyła ją niezmiernie, zaraz też oznajmiła kapitanowi Hull, iż chce na jego statku powrócić do San-Francisco wraz z synem, kuzynem Benedyktem oraz starą murzynką Nany, która od wielu lat służyła u niej.
Mieli więc przebyć trzy tysiące mil morskich na statku żaglowym, ale statkiem tym dowodził wytrawny marynarz, kapitan Hull, który utrzymywał go we wzorowym porządku; przytem czas był bardzo piękny.
Kapitan oddał pani Weldon swoją kajutę, chcąc jej udogodnić w miarę możności odbycie uciążliwej podróży, mogącej trwać czterdzieści do pięćdziesięciu dni, a może nawet jeszcze dłużej z powodu, iż ˝Pilgrim˝ winien był złożyć swój ładunek w Valparaiso w Chili. Pani Weldon nie obawiała się niewygód; była to osoba odważna, nie lękająca się morza. Miała lat trzydzieści, była zdrowa, silnie zbudowana i przyzwyczajona do długotrwałych morskich podróży, gdyż niejednokrotnie odbywała je z mężem. Nie wahała się też ani chwili wsiąść na statek, który nie zapewniał jej wprawdzie wygód, do jakich była przyzwyczajona, ale natomiast był mocny, szybki i kierowany przez sumiennego i doświadczonego kapitana.
Kuzyn Benedykt miał być nieodstępnym towarzyszem podróży. Był to sobie poczciwy człeczyna, ale choć już dobrze pełnoletni, bo liczył około lat pięćdziesięciu, nie byłoby można zostawić go samemu sobie. Raczej długi niż wysoki, raczej chudy niż szczupły, twarz miał wychudłą i wyciągniętą, głowę wielką, gęstymi pokrytą włosami. Nie tylko najbliższa jego rodzina, lecz wszyscy znajomi nazywali go zawsze »kuzynem Benedyktem«; zdawało się, iż nie wie, co ma robić ze swojemi dłu-giemi rękami i nogami, i że w najzwyklejszych okolicznościach życiowych nie potrafiłby sobie radzić. Nie był nikomu natrętnym lub przykrym, ale częstokroć nudnym zarówno dla innych, jak i dla siebie. Wogóle jednak był bardzo zgodny i łatwy w pożyciu, niewymagający, zadowalający się wszystkiem. Gdyby mu nie podano obiadu lub śniadania, pewnieby o tem zapomniał. Był niewrażliwy zarówno na upał, jak i na zimno; słowem zdawał się raczej należeć do królestwa roślinnego niż do zwierzęcego. Porównać go można było do drzewa nie dającego owoców, ani cienia, ale miał zato bardzo dobre serce.
Takim był właśnie kuzyn Benedykt; nigdy nikomu nic złego nie zrobił, czyniłby nawet dobrze, gdyby do tego był zdolny; lubiano go też pomimo tej jego niezaradności, a pani Weldon uważała go jakby za starszego brata swego małego Janka. Pomimo to, kuzyn Benedykt nie był ani leniwym, ani próżniakiem; owszem pracował bezustannie, jedyna jego namiętność »historya naturalna« pochłaniała wszystkie chwile jego życia. Ale może niewłaściwie powiedzieliśmy »historya naturalna«, gdyż wiadomo, iż nauka ta dzieli się na cztery działy, mianowicie: zoologię, botanikę, mineralogię i geologię, a kuzyn Benedykt nie zajmował się ani zoologią, ani botaniką, ani mineralogią, ani wreszcie geologią.
Oto całkiem i wyłącznie zajmował się entomologią, czyli nauką o owadach. Jej poświęcił wszystkie dni i noce, bo we śnie nawet marzył o najrozmaitszych owadach. Trudno byłoby porachować niezliczoną ilość szpilek wpiętych w jego rękawy, klapy, kołnierz od surduta, w kamizelkę i w podszewkę od kapelusza. Gdy powracał z jakiejś naukowej wycieczki, kapelusz jego zamieniał się w szafkę z okazami, tak był najeżony owadami przypiętymi szpilkami.
Aby szczegółowo opisać tego oryginała, dodać jeszcze musimy, iż tylko ze względu na swą ukochaną entomologię udał się z państwem Weldon w daleką podróż, do Nowej Zelandyi. Wzbogacił tu zbiory swoje nader rzadkimi okazami i chciałby jak najspieszniej powrócić do San-Francisco, aby je móc rozgatunkować i umieścić w odpowiednich przegrodach. Jak tylko pani Weldon zdecydowała się wracać do Ameryki na pokładzie ˝Pilgrima˝, kuzyn Benedykt zgodził się z największą ochotą jej towarzyszyć, chociaż w trudnych okolicznościach pani Weldon nie mogła liczyć na jego radę, pomoc lub opiekę. Szczęściem w tym razie nie było się czego obawiać, gdyż podróż morska podczas tak pięknej pory roku i na pokładzie dobrego statku pod dowództwem wytrawnego kapitana, żadnego nie przedstawiała niebezpieczeństwa.
Podczas trzydniowego wypoczynku ˝Pilgrima˝ w Waitemata pani Weldon szybko przygotowała wszystko do podróży, nie chcąc dłużej zatrzymywać statku w porcie, odprawiła też miejscowych służących.
Kuzyn Benedykt zapakował w odpowiednio urządzone pudło cały swój szacowny zbiór owadów, w którym między innemi było kilka okazów nowych kąsawców z oczami umieszczonemi ponad głową, które do tej pory, jak przypuszczano, znajdować się miały tylko w Nowej Kaledonii. Zwracano uwagę kuzyna Benedykta na rodzaj jadowitego pająka, zwanego »Katipo«, którego ukąszenie często śmierć sprowadza, ale ponieważ pająki żadnej nie przedstawiały wartości w oczach naszego zbieracza, nie chciał umieścić »Katipo« w swojej kolekcyi, której główną ozdobę stanowił duży kąsawiec nowo-zelandzki.
Aby się zapewnić od nieprzewidzianych wypadków, kuzyn Benedykt ubezpieczył swój zbiór, który uważał za stokroć cenniejszy niż cały ładunek ˝Pilgrima˝; opłacił dość znaczną sumę asekuracyjną, co uskuteczniwszy, odetchnął dopiero swobodniej.
Przed podniesieniem kotwicy, gdy już pani Weldon z towarzyszami podróży była na pokładzie, kapitan Hull zbliżył się do niej i rzekł:
– Łaskawa pani, wszak jedynie z własnej woli i na własną odpowiedzialność zostajesz pasażerką ˝Pilgrima˝?
– Dlaczego zadajesz mi, kapitanie, to pytanie?
– Ponieważ w tym względzie żadnych od małżonka pani nie otrzymałem rozkazów i naturalnie bryg ˝Pilgrim˝ nie zapewni pani wygód, jakie znaleźć można na okrętach urządzonych do przewozu pasażerów.
– Gdyby mąż mój był tutaj, czy wahałby się odpłynąć na pokładzie ˝Pilgrima˝ wraz ze mną i synkiem swoim?
– Nie, pani – odrzekł kapitan – nie wahałby się pewnie. ˝Pilgrim˝ jest dobrym statkiem, i choć teraz wyprawa nam się nie udała, jestem przekonany, jak tylko marynarz nim być może, o jego trwałości i mocy. Boję się tylko wziąć na siebie odpowiedzialność za to, iż pozbawioną będziesz pani wygód, do jakich jesteś przyzwyczajoną.
– Jeśli o to tylko chodzi, możesz być zupełnie spokojnym, kapitanie; umiem się zastosować w każdem położeniu i na nic narzekać nie będę. Możemy zatem ruszyć w drogę.
Kapitan bezzwłocznie wydał rozkaz i statek zwolna wypłynął z portu, zwracając się ku wybrzeżom amerykańskim.
W trzy dni po odpłynięciu, skutkiem silnych wiatrów wschodnich, dnia 2 lutego, kapitan Hull znajdował się pod wyższym niżby był pragnął stopniem szerokości i w położeniu marynarza, któryby raczej zamierzał opłynąć przylądek Horn, niż płynąć najprostszą drogą do nowego lądu.
Rozdział II. Dick Sand.
Pomimo spóźnionej pory czas był piękny, morze spokojne, żegluga pomyślna. Dla pani Weldon urządzono, jak można najwygodniej, skromną kajutę kapitana, znajdującą się na tyle statku. W małej tej izdebce mieściła się ona z synkiem Jankiem i starą Nany, tam zasiadała do stołu w towarzystwie kuzyna Benedykta, dla którego urządzono osobną izdebkę. Kapitan Hull zamieszkał w kajucie obok osady.
Załogę ˝Pilgrima˝ składali dobrzy i dzielni marynarze i wszyscy okazywali wielki szacunek dla pani Weldon, żony swego armatora, dla którego żywili nieograniczone przywiązanie. Mieli oni znaczny udział w zyskach, jakie przynosił połów, choć z powodu małej liczby wielorybów większą mieli pracę, nie skarżyli się na nią, bo i większe przy obrachunku odnosili korzyści.
Wprawdzie w tym roku czysty zysk będzie bardzo mały, to też wyrzekali bardzo na tych niegodziwców z Nowej Zelandyi.
Z całej osady jeden tylko człowiek nie był amerykańskiego pochodzenia; był on rodem z Portugalii, ale mówił dobrze po angielsku, nazywał się Negoro i pełnił obowiązki kucharza.
Poprzedni kucharz pozostał w Aukland. Negoro, nie mający wówczas żadnego zajęcia, podjął się przyjąć jego miejsce i został przez kapitana zgodzony.
Należał on do ludzi małomównych, nie zaprzyjaźnił się z nikim z osady, ale obowiązki swoje spełniał dość sumiennie i, od czasu objęcia służby na statku, nigdy nie zasłużył na naganę.
Kapitan Hull jednakowoż żałował, iż nie miał czasu zasięgnąć wiadomości co do jego przeszłości; wyraz twarzy Negora, a szczególniej spojrzenie nie podobały mu się jakoś, a nigdy nie można być dosyć przezornym, gdy chodzi o przyjęcie kogoś na pokład statku, w pośród osady w tak ścisłych i nieustannych z sobą pozostającej stosunkach.
Negoro mógł mieć około lat czterdziestu; chudy, silny, średniego wzrostu, mocny brunet z ogorzała cerą. Sądząc z niektórych uwag i zdań, jakie mu się czasami wymykały, przypuścić należało, że musiał odebrać jakieś wykształcenie, ale nigdy sam nie wspominał ani o rodzinie, ani też o swojej przeszłości. Nikt nie wiedział i nie można było dowiedzieć się, skąd przybywał, gdzie dotąd żył i jaka była jego przeszłość; powiedział tylko, iż pragnie wysiąść w Valparaiso. Bądź co bądź był to jakiś dziwny człowiek, ale zdawało się, iż nie jest marynarzem, gdyż pod tym względem okazywał wielką nieznajomość rzeczy.
Wogóle z nikim nie obcował, mało z kim rozmawiał; całe dnie przesiadywał w swej kuchence pośród rondli i garnków, a wieczorem, gdy skończył swe zajęcia i ognisko wygasło, udawał się do swej małej izdebki, kładł się wcześnie i zaraz zasypiał.
Zaznaczyliśmy wyżej, że osada statku ˝Pilgrim˝ składała się z pięciu majtków i jednego nowicyusza; był nim piętnastoletni chłopiec, syn nieznanych rodziców. Biedny ten młodzian, sierota od urodzenia, został przygarnięty i wychowany kosztem miłosierdzia publicznego.
Dick Sand, tak się nazywał, pochodził, jak się zdawało, ze stanu New-York. Nadano mu imię Dick, gdyż takie nosił litościwy człowiek, który go znalazł i przygarnął do siebie. Nazwisko Sand nadano mu na pamiątkę miejsca, w którem go znaleziono, zowiącego się Sandy Hook , a stanowiącego wejście do portu New-Yorskiego, przy ujściu rzeki Hudson.
Dick był mocno zbudowany; miał ciemne włosy i niebieskie oczy. Zawód marynarza przysposabiał go do walk, jakie w życiu staczać trzeba; w rozumnej twarzy przebijała się energia nie awanturnika, ale śmiałego i odważnego człowieka, a to wielka różnica, bo awanturnik bywa nieoględny, a śmiały najpierw myśli, a potem dopiero działa.
Dick był śmiałym i odważnym. W piętnastym roku życia umiał powziąć postanowienie i wykonać, co postanowił. Jego żywa, bystra i jednocześnie poważna fizyognomia zwracała uwagę wszystkich. Nie wdawał się w rozprawy i dowodzenia, jak to czyni wielu chłopców w jego wieku, ale wcześnie zastanawiał się nad zadaniem i obowiązkami życia, nad smutnem położeniem swojem i postanowił własną pracą i zasługą wyrobić sobie stanowisko. I przyznać trzeba, że dotrzymał tego postanowienia; w wieku, w którym równieśnicy jego zazwyczaj są jeszcze dziećmi, on już prawie był mężczyzną. Dick był zwinny, zręczny, wprawny we wszelkie ćwiczenia fizyczne, pilny w naukach i gorliwy w pracy. Wychowany kosztem dobroczynnym, oddany był najpierw do jednego z przytułków dla opuszczonych biednych dzieci, których w Ameryce jest bardzo dużo. Gdy skończył lat sześć, nauczono go czytać, pisać i rachować, a następnie zaczęto mu wykładać początki innych nauk. Mając lat dziesięć, takie objawił powołanie do zawodu marynarza, iż oddano go na naukę, jako chłopca okrętowego, na jeden ze statków dalekie odbywających podróże po morzach południowych. Od najmłodszych więc lat uczył się marynarki, prędko znaczne robiąc postępy pod kierunkiem zdolnych i doświadczonych oficerów, którzy pojętnego i posłusznego ucznia polubili bardzo. W krótkim też czasie z chłopca awansował na nowicyusza. Dziecko, które pojmuje wcześnie, iż praca jest konieczną w życiu i przejmie się zasadą Pisma świętego: »w pocie czoła na chleb swój zarabiać będziesz«, może być zdolne do dokonania wielkich rzeczy, gdyż wyrobi w sobie wolę i siły do ich spełnienia. Kapitan Hull poznał Dicka na statku kupieckim, polubił bardzo i przedstawił go panu Weldon, który ujęty zdolnościami i bystrością umysłu biednego sieroty, zajął się dalszem jego kształceniem i w tym celu oddał go do wyższego zakładu naukowego w San-Francisco.
Dick uczył się bardzo pilnie i zaraz w początkach okazał wielkie zamiłowanie do geografii i opisów dalekich podróży, później celował w matematyce, zwłaszcza części, odnoszącej się do żeglugi, a wkrótce do teoryi dołączył praktykę. Pierwszy raz, już jako nowicyusz, odpłynął na pokładzie ˝Pilgrima˝.
Nie będziemy opisywali, jak nieograniczona była wdzięczność i poświęcenie Dicka dla całej rodziny swego dobroczyńcy, powiemy więc tylko, iż ucieszył się niezmiernie, dowiedziawszy się, iż pani Weldon ma zostać pasażerką ˝Pilgrima˝.
Pani Weldon przez lat kilka była najlepszą matką dla sieroty, a Dick małego Janka kochał jak brata, choć nigdy nie zapominał, iż jest tylko biednym sierotą, a przybrany brat synem bogatego armatora.
Państwo Weldon wiedzieli dobrze, iż nauka i rady, jakie dawali Dickowi, nie padły na niewdzięczną niwę; serce sieroty przepełnione było wdzięcznością dla swych opiekunów.
Znając z tak dobrej strony swego wychowańca, pani Weldon wiedziała, iż może bez obawy powierzać mu swego Janka, który czując, jak jest kochany przez tego »dużego brata«, bardzo lubił z nim przebywać. Przez długie, wolne od zajęć godziny, tak często wydarzające się podczas dalekiej morskiej podróży, Dick i Janek byli prawie nierozłączni. Młodziutki nowicyusz pokazał i objaśniał chłopcu wszystko, co w zawodzie marynarskim mogło go zająć i zabawić. Pani Weldon patrzyła spokojnie, jak mały jej synek wspinał się po linach na wierzchołki masztów, gdyż Dick nie odstępował wówczas ani na chwilę, aby móc chłopczyka zatrzymać w razie usunięcia. Zabawa ta, połączona z ćwiczeniami gimnastycznemi, bardzo zbawiennie oddziaływała na chłopczyka, wyrabiał bowiem w sobie siłę i zręczność, co jednocześnie z orzeźwiającym wiatrem morskim wzmacniało jego zdrowie i wybladłym skutkiem choroby policzkom przywracało piękne rumieńce.
Do tej pory żegluga odbywała się w szczęśliwych warunkach, i zarówno kapitan jak pasażerowie i załoga chyba tylko na wiatr niezbyt pomyślny uskarżać się mogli. Przyznać trzeba, iż długo trwający i dość silny wiatr wschodni zaczynał już niepokoić kapitana, gdyż dotąd jeszcze nie dozwalał mu skierować się na właściwą drogę, a oprócz tego obawiał się zbytecznej ciszy około zwrotnika Koziorożca, a co gorsza jeszcze, prądów zwrotnikowych, któreby statek odepchnęły daleko na Zachód. Obawiał się tego głównie ze względu na panią Weldon, aby nie była narażoną na zbyt długą i niewygodną podróż, czemu zaradzić nie był w stanie; postanowił też, w razie spotkania jakiego okrętu zaatlantyckiego, płynącego do Ameryki, skłonić ją do zajęcia na nim miejsca. Na nieszczęście w szerokościach, w jakich się znajdował, trudno było o taką sposobność, ponieważ w owej epoce komunikacya między Australią a Nowym Światem przez ocean Spokojny nie była ani tak częstą, ani tak ułatwioną jak obecnie. Trzeba więc było spuścić się na łaskę Bożą i zdawało się też, że nic nie zakłóci spokojnej żeglugi, aż dnia 2 lutego zdarzył się niespodziewany wypadek.
Około dziewiątej zrana czas był jasny i pogodny, Dick i Janek, ulokowawszy się na belce wysokiego masztu, mieli bardzo rozległy widok na ocean.
Dick wskazywał i objaśniał Jankowi różne składowe części okrętu, gdy nagle chłopczyk przerywając mu, zawołał:
– Co to tam widać?
– Czyś co dojrzał? – zapytał Dick i wstał rozglądając się wokoło.
– Patrz! patrz! – wołał Janek – wskazując dość odległy punkt na morzu.
Dick wpatrzył się uważnie w przestrzeń we wskazanym przez dziecko kierunku i zawołał:
– Rozbity statek!Un capitaine de quinze ans
Première partie
Chapitre I. Le brick-goëlette ˝Pilgrim˝
Le 2 février 1873, le brick-goélette ˝Pilgrim˝ se trouvait par 43° 57’ de latitude sud, et par 165° 19’ de longitude ouest du méridien de Greenwich.
Ce bâtiment, de quatre cents tonneaux, armé à San-Francisco pour la grande pêche des mers australes, appartenait à James-W. Weldon, riche armateur californien, qui en avait confié, depuis plusieurs années, le commandement au capitaine Hull.
Le ˝Pilgrim˝ était l’un des plus petits, mais l’un des meilleurs navires de cette flottille, que James-W. Weldon envoyait, chaque saison, aussi bien au-delà du détroit de Behring, jusqu’aux mers boréales, que sur les parages de la Tasmanie ou du cap Horn, jusqu’à l’Océan antarctique. Il marchait supérieurement. Son gréement, très maniable, lui permettait de s’aventurer, avec peu d’hommes, en vue des impénétrables banquises de l’hémisphère austral. Le capitaine Hull savait se «débrouiller», comme disent les matelots, au milieu de ces glaces qui, pendant l’été, dérivent par le travers de la Nouvelle-Zélande ou du cap de Bonne-Espérance, sous une latitude beaucoup plus basse que celle qu’elles atteignent dans les mers septentrionales du globe. Il est vrai qu’il ne s’agissait là que d’icebergs de faible dimension, déjà usés par les chocs, rongés par les eaux chaudes, et dont le plus grand nombre va fondre dans le Pacifique ou l’Atlantique.
Sous les ordres du capitaine Hull, bon marin, et aussi l’un des plus habiles harponneurs de la flottille, se trouvait un équipage composé de cinq matelots et d’un novice. C’était peu pour cette pêche de la baleine, qui exige un personnel assez nombreux. Il faut du monde, aussi bien pour la manœuvre des embarcations d’attaque que pour le dépeçage des animaux capturés. Mais, à l’exemple de certains armateurs, James-W. Weldon trouvait beaucoup plus économique de n’embarquer à San-Francisco que le nombre de matelots nécessaires à la conduite du bâtiment. La Nouvelle-Zélande ne manquait point de harponneurs, marins de toutes nationalités, déserteurs ou autres, qui cherchaient à se louer pour la saison et faisaient habilement le métier de pêcheurs. La période utile une fois achevée, on les payait, on les débarquait, et ils attendaient que les baleiniers de l’année suivante vinssent réclamer leurs services. Il y avait, à cette méthode, meilleur emploi des marins disponibles, et plus grand profit à retirer de leur coopération.
Ainsi avait-on agi à bord du ˝Pilgrim˝.
Le brick-goélette venait de faire sa saison sur la limite du cercle polaire antarctique. Mais il n’avait pas son plein de barils d’huile, de fanons bruts et de fanons coupés. À cette époque déjà, la pêche devenait difficile. Les cétacés, pourchassés à l’excès, se faisaient rares. La baleine franche, qui porte le nom de «Nord-caper» dans l’Océan boréal, et celui de «Sulpher-boltone» dans les mers du Sud, tendait à disparaître. Les pêcheurs avaient dû se rejeter sur le «fin-back» ou jubarte, gigantesque mammifère, dont les attaques ne sont pas sans danger.
C’est ce qu’avait fait le capitaine Hull pendant cette campagne, mais, à son prochain voyage, il comptait bien s’élever plus haut en latitude, et, s’il le fallait, aller jusqu’en vue de ces terres Clarie et Adélie, dont la découverte, contestée par l’Américain Wilkes, appartient définitivement à l’illustre commandant de ˝l’Astrolabe˝ et de la ˝Zélée˝, au Français Dumont d’Urville.
En somme, la saison n’avait pas été heureuse pour le ˝Pilgrim˝. Au commencement de janvier, c’est-à-dire vers le milieu de l’été austral, et bien que l’époque du retour ne fût pas encore venue pour les baleiniers, le capitaine Hull avait été contraint d’abandonner les lieux de pêche. Son équipage de renfort, – un ramassis d’assez tristes sujets, – lui «chercha des raisons», comme on dit, et il dut songer à s’en séparer.
Le ˝Pilgrim˝ mit donc le cap au nord-ouest, sur les terres de la Nouvelle-Zélande, dont il eut connaissance le 15 janvier. Il arriva à Waitemata, port d’Auckland, situé au fond du golfe de Chouraki, sur la côte est de l’île septentrionale, et il débarqua les pêcheurs qui avaient été engagés pour la saison.
L’équipage n’était pas content. Il manquait au moins deux cents barils d’huile au chargement du ˝Pilgrim˝. Jamais on n’avait fait plus mauvaise pêche. Le capitaine Hull rentrait donc avec le désappointement d’un chasseur émérite, qui, pour la première fois, revient bredouille, – ou à peu près. Son amour-propre, très surexcité, était en jeu, et il ne pardonnait pas à ces gueux dont l’insubordination avait compromis les résultats de sa campagne.
Ce fut en vain qu’on essaya de recruter à Auckland un nouvel équipage de pêche. Tous les marins disponibles étaient embarqués sur les autres navires baleiniers. Il fallut donc renoncer à l’espoir de compléter le chargement du ˝Pilgrim˝, et le capitaine Hull se disposait à quitter définitivement Auckland, lorsqu’une demande de passage lui fut faite, à laquelle il ne pouvait refuser d’acquiescer.
Mrs. Weldon, femme de l’armateur du ˝Pilgrim˝, son jeune fils Jack, âgé de cinq ans, et l’un de ses parents, qu’on appelait le cousin Bénédict, se trouvaient alors à Auckland. James-W. Weldon, que ses opérations de commerce obligeaient quelquefois à visiter la Nouvelle-Zélande, les y avait amenés tous trois, et comptait bien les reconduire à San-Francisco.
Mais, au moment où toute la famille allait partir, le petit Jack tomba assez grièvement malade, et son père, impérieusement réclamé par ses affaires, dut quitter Auckland, en y laissant sa femme, son fils et le cousin Bénédict
Trois mois s’étaient écoulés, – trois longs mois de séparation, qui furent extrêmement pénibles pour Mrs. Weldon. Cependant, son jeune enfant se rétablit, et elle était en mesure de pouvoir partir, lorsqu’on lui signala l’arrivée du ˝Pilgrim˝.
Or, à cette époque, pour retourner à San-Francisco, Mrs. Weldon se trouvait dans la nécessité d’aller chercher en Australie l’un des bâtiments de la Compagnie de transocéanique du «Golden Age», qui font le service de Melbourne à l’isthme de Panama par Papéiti. Puis, une fois rendue à Panama, il lui faudrait attendre le départ du steamer américain, qui établit une communication régulière entre l’isthme et la Californie. De là, des retards, des transbordements, toujours désagréables pour une femme et un enfant. Ce fut à ce moment que le ˝Pilgrim˝ vint en relâche à Auckland. Elle n’hésita pas et demanda au capitaine Hull de la prendre à son bord pour la reconduire à San-Francisco, elle, son fils, le cousin Bénédict et Nan, une vieille négresse qui la servait depuis son enfance. Trois milles lieues marines à faire sur un navire à voiles! mais le bâtiment du capitaine Hull était si proprement tenu, et la saison si belle encore des deux côtés de l’Équateur! Le capitaine Hull accepta, et mit aussitôt sa propre chambre à la disposition de sa passagère. Il voulait que, pendant une traversée qui pouvait durer de quarante à cinquante jours, Mrs. Weldon fût installée aussi bien que possible à bord du baleinier.
Il y avait donc certains avantages pour Mrs. Weldon à faire la traversée dans ces conditions. Le seul désavantage, c’était que cette traversée serait nécessairement allongée par suite de cette circonstance que le ˝Pilgrim˝ devait aller opérer son déchargement à Valparaiso, au Chili. Cela fait, il n’aurait plus qu’à remonter la côte américaine, avec des vents de terre qui rendent ces parages fort agréables.
Mrs. Weldon était, d’ailleurs, une femme courageuse, que la mer n’effrayait pas. Âgée de trente ans alors, d’une santé robuste, ayant l’habitude des voyages de long-cours, pour avoir partagé avec son mari les fatigues de plusieurs traversées, elle ne redoutait pas les chances plus ou moins aléatoires d’un embarquement à bord d’un navire de médiocre tonnage. Elle connaissait le capitaine Hull pour un excellent marin, en qui James-W. Weldon avait toute confiance. Le ˝Pilgrim˝ était un bâtiment solide, bon marcheur, bien coté dans la flottille des baleiniers américains. L’occasion se présentait. Il fallait en profiter. Mrs. Weldon en profita.
Le cousin Bénédict, – cela va sans dire, – devait l’accompagner.
Ce cousin était un brave homme, âgé de cinquante ans environ. Mais, malgré sa cinquantaine, il n’eût pas été prudent de le laisser sortir seul. Long plutôt que grand, étroit plutôt que maigre, la figure osseuse, le crâne énorme et très chevelu, on reconnaissait dans toute son interminable personne un de ces dignes savants à lunettes d’or, êtres inoffensifs et bons, destinés à rester toute leur vie de grands enfants et à finir très vieux, comme des centenaires qui mourraient en nourrice.
«Cousin Bénédict», – c’est ainsi qu’on l’appelait invariablement, même en dehors de la famille, et, en vérité, il était bien de ces bonnes gens qui ont l’air d’être les cousins nés de tout le monde, – cousin Bénédict, toujours gêné de ses longs bras et de ses longues jambes, eût été absolument incapable de se tirer seul d’affaire, même dans les circonstances les plus ordinaires de la vie. Il n’était pas gênant, oh! non, mais plutôt embarrassant pour les autres et embarrassé pour lui-même. Facile à vivre, d’ailleurs, s’accommodant de tout, oubliant de boire ou de manger, si on ne lui apportait pas à manger ou à boire, insensible au froid comme au chaud, il semblait moins appartenir au règne animal qu’au règne végétal. Qu’on se figure un arbre bien inutile, sans fruits et presque sans feuilles, incapable de nourrir ou d’abriter, mais qui aurait un bon cœur.
Tel était cousin Bénédict. Il eût bien volontiers rendu service aux gens, si, dirait M. Prudhomme, il eût été capable d’en rendre!
Enfin, on l’aimait pour sa faiblesse même. Mrs. Weldon le regardait comme son enfant, – un grand frère aîné de son petit Jack.
Il convient d’ajouter ici que cousin Bénédict n’était, cependant, ni désœuvré ni inoccupé. C’était, au contraire, un travailleur. Son unique passion, l’histoire naturelle, l’absorbait tout entier.
Dire «l’histoire naturelle», c’est beaucoup dire.
On sait que les diverses parties dont se compose cette science sont la zoologie, la botanique, la minéralogie et la géologie.
Or, cousin Bénédict n’était, à aucun degré, ni botaniste, ni minéralogiste, ni géologue.
Était-il donc un zoologiste dans l’entière acception du mot, quelque chose comme une sorte de Cuvier du Nouveau-Monde, décomposant l’animal par l’analyse ou le recomposant par la synthèse, un de ces profonds connaisseurs, versés dans l’étude des quatre types auxquels la science moderne rapporte toute l’animalité, vertébrés, mollusques, articulés et rayonnés? De ces quatre divisions, le naïf mais studieux savant avait-il observé les diverses classes et fouillé les ordres, les familles, les tribus, les genres, les espèces, les variétés qui les distinguent?
Non.
Cousin Bénédict s’était-il livré à l’étude des vertébrés, mammifères, oiseaux, reptiles et poissons?
Point.
Étaient-ce les mollusques, depuis les céphalopodes jusqu’aux bryozoaires, qui avaient eu sa préférence, et la malacologie n’avait-elle plus de secrets pour lui?
Pas davantage.
C’étaient donc les rayonnés, échinodermes, acalèphes, polypes, entozoaires, spongiaires et infusoires, sur lesquels il avait si longtemps brûlé l’huile de sa lampe de travail?
Il faut bien avouer que ce n’étaient pas les rayonnés.
Or, comme il ne reste plus à citer en zoologie que la division des articulés, il va de soi que c’est sur cette division que s’était exercée l’unique passion du cousin Bénédict. Oui, et encore convient-il de préciser.
L’embranchement des articulés compte six classes: les insectes, les myriapodes, les arachnides, les crustacés, les cyrrhopodes, les annélides.
Or, cousin Bénédict, scientifiquement parlant, n’eût pas su distinguer un ver de terre d’une sangsue médicinale, un perce-pied d’un gland de mer, une araignée domestique d’un faux scorpion, une crevette d’une ranine, un iule d’un scolopendre.
Mais alors qu’était cousin Bénédict?
Un simple entomologiste, rien de plus.
À cela, on répondra sans doute que, dans son acception étymologique, l’entomologie est la partie des sciences naturelles qui comprend tous les articulés. C’est vrai, d’une façon générale; mais la coutume s’est établie de ne donner à ce mot qu’un sens plus restreint. On ne l’applique donc qu’à l’étude proprement dite des insectes, c’est-à-dire «tous les animaux articulés dont le corps, composé d’anneaux placés bout à bout, forme trois segments distincts, qui possèdent trois paires de pattes, ce qui leur a valu le nom d’hexapodes.»
Or, comme cousin Bénédict s’était restreint à l’étude des articulés de cette classe, il n’était qu’un simple entomologiste.
Mais, qu’on ne s’y trompe pas! Dans cette classe des insectes, on ne compte pas moins de dix ordres: les orthoptères, les névroptères, les hyménoptères, les lépidoptères, les hémiptères, les coléoptères, les diptères, les rhipiptères, les parasites et les thysanoures. Or, dans certains de ces ordres, les coléoptères, par exemple, on a reconnu trente mille espèces et soixante mille dans les diptères, les sujets d’étude ne manquent donc pas, et on conviendra qu’il y a là de quoi occuper un homme seul.
Ainsi, la vie du cousin Bénédict était entièrement et uniquement consacrée à l’entomologie.
À cette science, il donnait toutes ses heures, – toutes sans exception, même les heures du sommeil, puisqu’il rêvait invariablement «hexapodes». Ce qu’il portait d’épingles piquées aux manches et au collet de son habit, au fond de son chapeau et aux parements de son gilet, ne saurait se compter. Lorsque le cousin Bénédict revenait de quelque scientifique promenade, son précieux couvre-chef, particulièrement, n’était plus qu’une boîte d’histoire naturelle, étant hérissé intérieurement et extérieurement d’insectes transpercés.
Et maintenant, tout aura été dit sur cet original, lorsqu’on saura que c’était par passion entomologique qu’il avait accompagné Mr. et Mrs. Weldon à la Nouvelle-Zélande. Là, sa collection s’était enrichie de quelques sujets rares, et on comprendra qu’il eût hâte de revenir les classer dans les casiers de son cabinet de San-Francisco.
Donc, puisque Mrs. Weldon et son enfant retournaient en Amérique par le ˝Pilgrim˝, rien de plus naturel que cousin Bénédict les accompagnât pendant cette traversée.
Mais ce n’était pas sur lui que Mrs. Weldon devrait compter si elle se trouvait jamais dans quelque situation critique. Très heureusement, il ne s’agissait que d’un voyage facile à exécuter pendant la belle saison, et à bord d’un bâtiment dont le capitaine méritait toute sa confiance.
Pendant les trois jours de relâche du ˝Pilgrim˝ à Waitemata, Mrs. Weldon fit ses préparatifs, en grande hâte, car elle ne voulait pas retarder le départ du brick-goélette. Les domestiques indigènes qui la servaient à son habitation d’Auckland furent congédiés, et, le 22 janvier, elle s’embarqua à bord du ˝Pilgrim˝, n’emmenant que son fils Jack, le cousin Bénédict et Nan, sa vieille négresse.
Le cousin Bénédict emportait dans une boîte spéciale toute sa collection d’insectes. Dans cette collection figuraient, entre autres, quelques échantillons de ces nouveaux staphylins, sortes de coléoptères carnassiers, dont les yeux sont placés au-dessus de la tête, et qui jusqu’alors semblaient être particuliers à la Nouvelle-Calédonie. On lui avait bien recommandé une certaine araignée venimeuse, le «katipo» des Maoris, dont la morsure est souvent mortelle pour les indigènes. Mais une araignée n’appartient pas à l’ordre des insectes proprement dits, elle a sa place dans celui des arachnides, et, par suite, était sans prix aux yeux du cousin Bénédict. Aussi l’avait-il dédaignée, et le plus beau joyau de sa collection était-il un remarquable staphylin néo-zélandais.
Il va sans dire que cousin Bénédict, en payant une forte prime, avait fait assurer sa cargaison, qui lui semblait bien autrement précieuse que tout le chargement d’huile et de fanons arrimé dans la cale du ˝Pilgrim˝.
Au moment de l’appareillage, lorsque Mrs. Weldon et ses compagnons de voyage se trouvèrent sur le pont du brick-goélette, le capitaine Hull s’approcha de sa passagère.
«Il est bien entendu, mistress Weldon, lui dit-il, que si vous prenez passage à bord du ˝Pilgrim˝, c’est sous votre propre responsabilité.
– Pourquoi me faites-vous cette observation, monsieur Hull? demanda Mrs. Weldon.
– Parce que je n’ai pas reçu d’ordre de votre mari à cet égard, et qu’à tout prendre un brick-goélette ne peut vous offrir les garanties de bonne traversée d’un paquebot spécialement destiné au transport des voyageurs.
– Si mon mari était ici, répondit Mrs. Weldon, pensez-vous, monsieur Hull, qu’il hésiterait à s’embarquer sur le ˝Pilgrim˝, en compagnie de sa femme et de son enfant?
– Non, mistress Weldon, il n’hésiterait pas, dit le capitaine Hull, non, certes! pas plus que je n’hésiterais moi-même! Le ˝Pilgrim˝ est un bon navire, après tout, bien qu’il n’ait fait qu’une triste campagne de pêche, et j’en suis sûr, autant qu’un marin peut l’être du bâtiment qu’il commande depuis plusieurs années. Ce que j’en dis, mistress Weldon, c’est pour mettre ma responsabilité à couvert, et pour vous répéter que vous ne trouverez pas à bord le confort auquel vous êtes habituée.
– Puisque ce n’est qu’une question de confort, monsieur Hull, répondit Mrs. Weldon, cela ne saurait m’arrêter. Je ne suis pas de ces passagères difficiles, qui se plaignent incessamment de l’étroitesse des cabines ou de l’insuffisance de la table.»
Puis, Mrs. Weldon, après avoir regardé pendant quelques instants son petit Jack, dont elle tenait la main:
«Partons, monsieur Hull!» dit-elle.
Les ordres furent donnés d’appareiller aussitôt, les voiles s’orientèrent, et le ˝Pilgrim˝, manœuvrant de manière à dégolfer par le plus court, mit le cap sur la côte américaine.
Mais, trois jours après son départ, le brick-goélette, contrarié par de fortes brises de l’est, fut obligé de prendre bâbord pour s’élever dans le vent.
Aussi, à la date du 2 février, le capitaine Hull se trouvait-il encore par une latitude plus haute qu’il n’aurait voulu, et dans la situation d’un marin qui chercherait plutôt à doubler le cap Horn qu’à rallier par le plus court le nouveau continent.
Chapitre II. Dick Sand
Cependant, la mer était belle, et, sauf les retards, la navigation s’opérait dans des conditions très supportables.
Mrs. Weldon avait été installée à bord du ˝Pilgrim˝ aussi confortablement que possible. Ni dunette, ni roufle n’occupaient l’arrière du pont. Aucune cabine de poupe n’avait donc pu recevoir la passagère. Elle dut se contenter de la chambre du capitaine Hull, située sur l’arrière, et qui constituait son modeste logement de marin. Et encore avait-il fallu que le capitaine insistât pour la lui faire accepter. Là, dans cet étroit logement, s’était installée Mrs. Weldon, avec son enfant et la vieille Nan. C’est là qu’elle prenait ses repas, en compagnie du capitaine et du cousin Bénédict, pour lequel on avait établi une sorte de chambre en abord.
Quant au commandant du ˝Pilgrim˝, il s’était casé dans une cabine du poste de l’équipage, cabine qui eût été occupée par le second, s’il y avait eu un second à bord. Mais le brick-goélette naviguait, on le sait, dans des conditions qui avaient permis d’économiser les services d’un second officier.
Les hommes du ˝Pilgrim˝, bons et solides marins, se montraient très unis par la communauté d’idées et d’habitudes. Cette saison de pêche était la quatrième qu’ils faisaient ensemble. Tous Américains de l’Ouest, ils se connaissaient de longue date, et appartenaient au même littoral de l’État de Californie.
Ces braves gens se montraient fort prévenants envers Mrs. Weldon, la femme de leur armateur, pour lequel ils professaient un dévouement sans bornes. Il faut dire que, largement intéressés dans les bénéfices du navire, ils avaient navigué jusqu’alors avec grand profit. Si, en raison de leur petit nombre, ils ne s’épargnaient pas à la peine, c’est que tout travail accroissait leurs avantages dans le règlement des comptes qui terminait chaque saison. Cette fois, il est vrai, le profit serait presque nul, et cela les faisait justement maugréer contre ces coquins de la Nouvelle-Zélande.
Un homme à bord, seul, entre tous, n’était pas d’origine américaine. Portugais de naissance, mais parlant l’anglais couramment, il se nommait Negoro, et remplissait les modestes fonctions de cuisinier du brick-goélette.
Le cuisinier du ˝Pilgrim˝ ayant déserté à Auckland, ce Negoro, alors sans emploi, s’était offert pour le remplacer. C’était un homme taciturne, très peu communicatif, qui se tenait à l’écart, mais faisait convenablement son métier. En l’engageant, le capitaine Hull semblait avoir eu la main assez heureuse, et, depuis son embarquement, le maître-coq n’avait mérité aucun reproche.
Cependant, le capitaine Hull regrettait de ne pas avoir eu le temps de se renseigner suffisamment sur son passé. Sa figure, ou plutôt son regard, ne lui allait qu’à moitié, et quand il s’agit de faire entrer un inconnu dans la vie du bord, si restreinte, si intime, on ne devrait rien négliger pour s’assurer de ses antécédents.
Negoro pouvait avoir quarante ans. Maigre, nerveux, de taille moyenne, très brun de poil, un peu basané de peau, il devait être robuste. Avait-il reçu quelque instruction? Oui, cela se voyait à certaines observations qui lui échappaient quelquefois. D’ailleurs, il ne parlait jamais de son passé, il ne disait mot de sa famille. D’où il venait, où il avait vécu, on ne pouvait le deviner. Quel serait son avenir? on ne le savait pas davantage. Il annonçait seulement l’intention de débarquer à Valparaiso. C’était certainement un homme singulier. En tout cas, il ne paraissait pas qu’il fût marin. Il semblait même être plus étranger aux choses de la marine que ne l’est un maître-coq, dont une partie de l’existence s’est passée sur mer.
Cependant, quant à être incommodé par le roulis ou le tangage du navire, comme des gens qui n’ont jamais navigué, il ne l’était aucunement, et c’est quelque chose pour un cuisinier de bord.
En somme, on le voyait peu. Pendant le jour, il demeurait le plus ordinairement confiné dans son étroite cuisine, devant le fourneau de fonte qui en occupait la plus grande place. La nuit venue, le fourneau éteint, Negoro regagnait la «cabane» qui lui était réservée au fond du poste de l’équipage. Puis, il se couchait aussitôt et s’endormait.
Il a été dit ci-dessus que l’équipage du ˝Pilgrim˝ se composait de cinq matelots et d’un novice.
Ce jeune novice, âgé de quinze ans, était enfant de père et mère inconnus. Ce pauvre être, abandonné dès sa naissance, avait été recueilli par la charité publique et élevé par elle.
Dick Sand, – ainsi se nommait-il, – devait être originaire de l’État de New-York, et sans doute de la capitale de cet État.