- promocja
- W empik go
Piętno nocy. Daję ci wieczność akt 5 - ebook
Piętno nocy. Daję ci wieczność akt 5 - ebook
Sielanka Lothara i Thomasa zostaje zakłócona niespodziewaną wiadomością z Ameryki: Młody Greenbourgh, tuż przed przeprowadzeniem, zapewnił ciągłość swojego rodu. Jego ostatnia dziewczyna, Melissa Gilbert, spodziewa się dziecka. To oczywiste, że klan Jardineux, pod wodzą zaborczego Huntingtona, nie pozwoli na to, by dziecko wychowywało się bez ich "protekcji". Celem komuny łowców staje się zapewnienie Małemu Chrisowi idealnego życia, które zamierzają zaprojektować i kontrolować.
Sprawy się komplikują, gdy Melissa umiera podczas przedwczesnego porodu.
Thomas Greenbourgh, świeżo upieczony łowca i tatuś, zamierza podjąć się trudów ojcostwa, co Lotharowi wydaje się absurdalne. Po burzliwej kłótni pianista udaje się do Ameryki, a skrzypek szuka pocieszenia w ramionach dawnej kochanki, Salomei.
Czy ich ścieżki jeszcze się zejdą? I kto zapewni opiekę noworodkowi, podczas gdy łowcy będą leżeli bez przytomności w piwnicy posiadłości wśród bagien?
Lothar wie, że to nie może się udać, jednak jego duma nie pozwala na konfrontację z tymi, którzy już tak wiele razy go skrzywdzili. Do czasu...
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-7813-5 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PROLOG
Patrzył na telefon, jakby nie bardzo wiedział, do czego służy.
Na wyświetlaczu migotała wiadomość i chociaż przeczytał ją wielokrotnie, nie docierało do niego znaczenie tej podanej na zimno informacji. Owszem, rozumiał pojedyncze słowa, ale całość nie miała najmniejszego sensu.
A podobno nadawca jest taki nadwrażliwy! Thomas już dawno przekonał się, że nie należy mu ufać. Autor i współwinny największego przekłamania obecnego stulecia, które odbiło się głośnym echem wśród ich pobratymców, z pewnością nie jest osobą godną zaufania. A fakt, że Thomas jest od niego niemal całkowicie zależny, mocno uwierał go w to, co każdy mężczyzna ma rozrośnięte – w ego.
Jeśli to żart, to bardzo niesmaczny. Jeśli to kolejny przekręt, to wyjątkowo mało wyrafinowany. Thomas wiedział jednak, że to nie żart ani przekręt, że to cholerna prawda i nic tego nie zmieni, nieważne, jak długo będzie próbował się okłamywać.
Może wystarczy skasować ten esemes i udawać, że nigdy go nie odczytał?
Wiadomość przekazano w sposób typowy dla Armagnaca: krótki, treściwy komunikat i oczywiście pretensjonalne tytułowanie odbiorcy pełnym imieniem i nazwiskiem. Treść za każdym razem stanowiła sprawę drugorzędną, liczyło się tylko to, by odbiorca był świadomy, że Armagnac wie, zawsze wie pierwszy i zawsze jest najlepiej poinformowany. Pracował na pozycję samca alfa przez półtora wieku i właśnie w chwilach takich jak ta przypominał, kto siedzi na najwyższej grzędzie.
Kogucik, psia jego mać! Pieprzony krogulec! Thomas nigdy w życiu przy kimś tak by go nie nazwał, ale im bardziej go poznawał, tym bardziej był przekonany o jego przebiegłości. Pokręcił głową, gdy przypomniał sobie, że Armagnac jest jego praszczurem. Co to w ogóle za dziwaczne słowo… Fizycznie są do siebie podobni jak dwie krople wody, a przecież wszystkim innym się różnią.
Tym razem nie chodziło o jakąś drobnostkę, lecz o sprawę życia, i to życia nie tylko Thomasa, ale i wszystkich skoligaconych z nim osób. Oraz tych, które akurat rościły sobie prawo do wygodnego rozpierania się w samym środeczku jego nowej egzystencji, tej, którą jak dotąd nie do końca nawet poznał. W tym momencie w jego umyśle rozbłysła twarz Lothara z wyrysowanym na ustach charakterystycznym, kpiarskim uśmieszkiem. Skrzypek albo pęknie ze śmiechu, albo się wścieknie, gdy usłyszy tę nowinę. Thomas nie wiedział, co gorsze.
Po raz kolejny przebiegł wzrokiem po zdawkowym, ale jakże wymownym komunikacie. Nie mógł przywyknąć do tego, że patrząc na wyświetlacz, dostrzega każdy piksel, mrugający wściekle jak maleńki stroboskop. Przez moment jego umysł jakby się zawiesił, nie myślał o niczym, skupiając się na feerii mikroskopijnych światełek, aż ponownie złożyły się w treść, która przesądzała o jego dalszym życiu.
Odłożył telefon na stolik i po chwili wahania sięgnął po leżącą na nim złotą papierośnicę, irracjonalnie wściekły na Lothara za to, iż każe mu się zajmować takimi bzdurami jak przekładanie papierosów z paczek! Ostatnimi czasy jego obsesja utrzymywania porządku stała się nieznośna. Od momentu powrotu z Nowego Orleanu skrzypek zdawał się dziwaczeć coraz bardziej, każdej nocy wprowadzając w ich wspólne życie coraz to nowe fanaberie. Dom zaczął przypominać wiktoriańską rezydencję z czasów, w których mieszkał w nim z Armagnakiem i Huntingtonem. Antyki pamiętające fin de siècle zagracały przestrzeń, która wyglądała już jak muzeum, jak zabytkowy dworek, otwarty dla zwiedzających za odrywane z rolki bileciki. Może i oni mogliby sobie w ten sposób dorobić?
Co za bzdura!
Mają do dyspozycji sumy, których nie są w stanie wydać, właśnie za sprawą Armagnaca i jego czarodziejskich niemalże umiejętności pomnażania pieniędzy, którymi szczodrze dzieli się z rodziną i przyjaciółmi. Czy ktoś tak hojny i lojalny mógłby okłamać własnego potomka w tak istotnej sprawie?
Czy ktoś, kto przekonał własnego kochanka o swojej śmierci, mógłby okłamać…? No jasne, że mógłby. Może Armagnac znowu urządza sobie jakieś gierki, znowu coś knuje, znudzony wiecznością. Rzuca kość głodnym psom i obserwuje, jak o nią walczą. Jego przodek ma sadystyczne zapędy, o tym Thomas przekonał się już nie raz, ale nie sądził, że jest zdolny do wyżywania się na własnej rodzinie. Czy w przypadku łowców więzy krwi mają jakiekolwiek znaczenie? Nie, chyba już nie. A może jednak tak, skoro Armagnac żyje w komunie z własną babką, Blanche Avoy.
Thomas potarł czoło dłonią, jakby bolała go głowa. Wolałby nie być z nimi spokrewniony, ale przecież rodziny nikt sobie nie wybiera. Został potworem w trzecim pokoleniu i w jego życiu nie ma teraz miejsca na coś takiego. Na coś, o czym właśnie poinformował go Armagnac.
Mężczyzna wstał, z wolna podszedł do uchylonych, przeszklonych drzwi i wyszedł na balkon, wypuszczając z ust chmurę dymu, która na moment sprawiła, że księżyc zamienił się w skąpane w scenicznej mgle oko spotlightu. Armagnac i jego knowania były w tym momencie jego najmniejszym zmartwieniem. Wszystko wskazywało na to, że za kilka miesięcy będzie miał na głowie coś zupełnie innego.
To nie tak miało wyglądać! Zamierzał przecież uwolnić się od przeszłości, rozpocząć nowe życie u boku zadurzonego w nim Lothara, a tymczasem przeszłość nagle zwaliła się na niego, jednocześnie determinując przyszłość. Jeszcze wczoraj cudownie beztroski, z głową pełną wizji mijających leniwie dekad, upływających na niczym niezmąconych łóżkowych harcach, nagle stanął w obliczu wyzwania, którego zupełnie się nie spodziewał. Największą ironią było to, że sam tutaj zawinił. No, nie sam, bo do tanga trzeba dwojga. Teraz miał ponieść konsekwencje swojej głupoty, nonszalancji i nieuwagi. Jak długo przyjdzie mu płacić za grzechy przeszłości? Przecież to może się ciągnąć przez całe pokolenia! Gdy kilka miesięcy temu świetnie się bawił, będąc pewnym, że to ostatnie chwile jego życia, nie myślał ani o konsekwencjach, ani o bezpieczeństwie. A że był głupi, to nie ulegało najmniejszej wątpliwości.
Jak on o tym powie Lotharowi?
Wypalił do końca, zwyczajowo posłał niedopałek w dół pstryknięciem palców, wiedząc, że Lothar się wścieknie, jeśli znajdzie go na trawie. Chwilami trudno mu było uwierzyć w to, iż spierali się o takie głupoty jak zaśmiecanie ogrodu, w którym prawie nigdy nie przebywali, ale za to płacili bajońskie sumy za jego utrzymanie. W końcu i tak nie mieli na co wydawać tych wszystkich pompowanych w ich konta bankowe pieniędzy. W garażu drzemały trzy samochody; kolekcja instrumentów ledwie mieściła się w gablotach. W salonie obok fortepianu, na którym niegdyś grywał Armagnac, stanął siedemnastowieczny klawesyn, wart tyle, ile najdroższe z ich aut. Równie dobrze Thomas mógł płacić komuś niedorzeczną sumę za łażenie za dnia po ogrodzie i zbieranie jego niedopałków.
Wszedł z powrotem do pokoju, opadł ciężko na sofę i ponownie sięgnął po telefon, modląc się w duchu o to, by informacji już w nim nie było.
Jeszcze raz przeczytał wiadomość od Armagnaca, swojego prapradziada, która brzmiała:
_Trzymam rękę na pulsie. Melissa jest w ciąży. Zostaniesz ojcem, Thomasie Greenbourgh._ROZDZIAŁ I
I
– Coś ty powiedział?
Słowa zawisły w powietrzu jak obłoczek dymu, za którym Thomas schował się, gdy przekazywał Lotharowi „radosną nowinę”. Starał się zachować zimną krew, jednak unoszona do ust dłoń drżała nieznacznie.
Wszystkiego się spodziewał: furii, wściekłości, wybuchu kpiącego śmiechu, może nawet bijatyki, ale nie tak lodowatego tonu. Lothar patrzył na niego i jedynym, co zmieniało się w jego twarzy, były czarne oczy. Zwężały się stopniowo, aż w końcu stały się wąskimi szparkami, których wyrazu nie był w stanie odczytać. Jak szczeliny w masce.
– Dostałem wiadomość od Armagnaca. – Thomas zdusił niedopałek w kryształowej popielniczce i wstał, odwracając się profilem do rozmówcy. Nie był w stanie na niego patrzeć, jak dzieciak, który coś zbroił i usiłuje się niezdarnie tłumaczyć. – Melissa zgłosiła się do szpitala na badania prenatalne i wskazała mnie jako ojca dziecka. – Starał się uspokoić, ale jego głos drżał. Odchrząknął w zwiniętą pięść, ale niewiele to pomogło, jego głos wciąż brzmiał tak, jakby coś utknęło mu w gardle. – To ten sam szpital, w którym się leczyłem. Armagnac uzyskał dostęp do całej mojej dokumentacji medycznej, zanim udał się do Calais, żeby mnie ratować, dlatego gdy w kartotece znowu pojawiło się nazwisko Greenbourgh, natychmiast go o tym poinformowano.
Oczywiście, że Armagnac uzyskał dostęp, oczywiście, że wiedział o wszystkim, co wiązało się z Thomasem Greenbourghiem, jego praprawnukiem. Armagnac stał się podstępną, węszącą czujnie bestią, która przez ponad stulecie śledziła każdy krok swojej progenitury. Jakże mógł pozostać nieświadomym faktu, że oto kolejny owoc lędźwi klanu Jardineux ma zostać wydany na świat, ku jego uciesze i zapewnieniu mu zajęcia przez kolejne dekady?
Lothar milczał, wciąż patrząc na chłopaka z nieprzeniknionym wyrazem twarzy, co zaczynało Thomasa niepokoić i irytować. Oblicze skrzypka przypominało karnawałową wenecką maskę.
– Skąd pewność, że to twoje dziecko? – syknął w końcu, a na jego zaciśniętych ustach pojawił się kpiarski uśmieszek. – Jeśli twoja luba prowadziła się równie cnotliwie co ty, to możesz mieć spore wątpliwości!
Thomas zacisnął zęby; rozejrzał się za papierośnicą, czując potrzebę zajęcia czymś rąk, choćby po to, by nie doskoczyć do Lothara i nie wymierzyć mu ciosu prosto w szczękę. A może po prostu miał ochotę czymś w niego rzucić. Ostatnimi czasy chyba za dużo palił. Zaśmiał się w duchu, uświadomiwszy sobie, że człowiek w nim wciąż jeszcze dochodzi do głosu, szczególnie wówczas, gdy najmniej się tego spodziewa. Albo w stresujących sytuacjach, a informowanie obecnego kochanka o tym, że spodziewa się dziecka z poprzednią kochanką, niewątpliwie było stresujące. Palenie przecież nie może mu już zaszkodzić, o ile w ogóle może mu zaszkodzić cokolwiek. Na przykład kłótnia czy bójka z Lotharem, a tych ostatnimi czasy zdarzało się coraz więcej. Tym razem powód nie był tak błahy jak pilnowanie zawartości papierośnicy czy zaśmiecanie petami ogrodu.
Thomas zatrzasnął złote pudełeczko, ale nie przyłożył papierosa do ust. Potarł twarz wolną dłonią.
– Naprawdę muszę na to odpowiadać?
Nie, Thomas nie musiał na to odpowiadać. Przecież Armagnac upewnił się, że to jego dziecko.
W samolocie, podczas tamtego feralnego lotu nad oceanem, w mózgu Thomasa pękł guz. Później, na promie, Lothar i Armagnac bawili się w chirurgów, usiłując uratować dzieciakowi życie. Z pewnością gdzieś, choćby na igle, którą Armagnac wbił w potylicę chłopaka, zachował się jego ludzki materiał genetyczny. Szczwany lis monsieur Jardineux nie wytarł jej po prostu o spodnie ani nie cisnął za burtę po paramedycznych zabiegach. Skoro przez półtora wieku radził sobie bez trudu z identyfikacją swoich potomków, w dzisiejszych czasach zapewne wykonał kilka telefonów, przesłał materiał do laboratorium i już wiedział. Obaj wcale by się nie zdziwili, gdyby się okazało, że Armagnac Jardineux jest właścicielem jakiegoś tajnego laboratorium. Spodziewać się można po nim naprawdę wszystkiego.
– Co my teraz zrobimy? – spytał w końcu Thomas.
– Co my zrobimy? – Skrzypek uniósł brwi. – A co ja mam z tym wspólnego?
Te słowa zabolały jak policzek. A więc to tak ma wyglądać! Splatanie się w bestię o dwóch grzbietach jest jak najbardziej po myśli Lothara, ale wsparcie kochanka w kryzysowej sytuacji, jaką niewątpliwie stanowi rychłe zostanie ojcem, nie mieści się w jego planie wspólnego życia.
– Myślałem, że w obecnej sytuacji… że ty i ja…
– Co „ty i ja”? To nie ja zrobiłem dzieciaka byle komu!
Thomas zacisnął szczęki.
– I kto to mówi? – warknął. – Zapomniałeś o Maggie MacLowley?
– O kim? – Lothar wciąż patrzył na niego zimno, ale przebłysk z przeszłości, jakaś wizja palców wplątanych w rude loki przebiegła przez jego umysł niby wyładowanie elektryczne. – To było wieki temu! Poza tym to mogło być równie dobrze dziecko Armagnaca! Albo kogokolwiek innego! – rzucił ostro.
Tamta puszczalska dziewczyna od dawna spoczywała w grobie. Stała się tylko widmowym wspomnieniem, być może nieco intensywniejszym niż inne, przywołującym na usta tęskny uśmieszek i powodującym lekkie drgnięcie w rozporku, jednak zaledwie wspomnieniem. Dziecko, które on albo Armagnac zasiali w niej półtora wieku wcześniej, na ich szczęście nigdy się nie urodziło. Gdyby tak się stało, dziewczynę skreślono by z socjety. To, że sama się skreśliła i pozwoliła zamknąć w klasztorze, nie miało teraz najmniejszego znaczenia.
Wracanie do minionych wydarzeń, szczególnie takich, które Thomas znał jedynie z kart pamiętnika przodka, wydało się skrzypkowi wyjątkowo desperackim zagraniem. A nawet jeśli te zdarzenia miały jakąś styczną, nie był skłonny tego przyznać.
– Oczywiście, że mogło. – Thomas uniósł ze stołu telefon. – Ale równie dobrze mogło być twoje! – dokończył.
– Nie masz pojęcia, o czym mówisz! – Lothar zrzucił w końcu maskę obojętności i pochylił się w stronę Thomasa, kontynuując coraz bardziej jadowitym tonem: – Maggie MacLowley była największą puszczalską Londynu! Przechodziła z rąk do rąk i używała sobie z każdym, kto tylko skinął! Jej dziecko miało z dziesięciu ojców! – skonkludował, nieco pogardzając sobą za to, że przeinacza fakty. Czy teraz jednak fakty sprzed lat miały jakąkolwiek wartość?
– Świnia z ciebie, Lothar, słowo daję… – zacmokał Thomas z dezaprobatą.
– Ze mnie? – Skrzypek parsknął. – Naprawdę ci się wydaje, że nasze ówczesne życie i ówczesne hulanki wyglądały tak, jak to opisał Armagnac? I że był on w tym wszystkim tak niewinny, zmanipulowany i bezwolny, jak to przedstawił kwiecistym językiem?
– A jak wyglądały?
– Thomas, ależ ty jesteś naiwny! – Teraz już Lothar śmiał się na całego. – A jak wyglądały twoje imprezy z kumplami, co? Myślisz, że w wiktoriańskiej Anglii wyglądały inaczej? Dokładnie tak samo, tylko nie było Instagrama, żeby to udokumentować. Cały ten pamiętniczek Armagnaca to polukrowana, posypana brokatem, uromantyzowana i ugrzeczniona wersja poczynań dwóch młodocianych, zdegenerowanych do cna cwaniaczków, którym się wydawało, że są bezkarni, bo mają pieniądze i wpływy.
– Więc opowiedz mi, jak było naprawdę! – Gniew Thomasa gdzieś uleciał, a w jego miejscu pojawiła się niezdrowa ciekawość.
Lothar nachmurzył się, westchnął boleśnie, ale jednocześnie jakby tęsknie.
– Brudno, Thomas, było naprawdę brudno… – zaczął cicho. – Nie istniała dla nas żadna świętość i żadna wartość. Szargaliśmy honor tych wszystkich naiwnych panienek, ufnie padających w nasze ramiona, a dla wchodzących w dorosłość młodzieniaszków byliśmy najgorszymi możliwymi modelami do naśladowania.
Wystarczy, więcej Thomas nie musi wiedzieć. Lothar nie zamierzał wdawać się w szczegóły.
– Armagnac opisał to zupełnie inaczej…
– A co niby miał napisać? Opowiedzieć o tym, jak Jameson wywlekał nas z podłych szynków i burdeli? Wypisać w równej kolumnie sumy, które przegraliśmy w karty? W tych jego ckliwych wyznaniach chodziło przecież o to, by mnie przeprosić, zanim zada mi ostateczny cios, a nie o to, żeby mi przypomnieć, jak wykopywałem za drzwi półnagich chłystków albo zatrzaskiwałem je przed nosami spłakanym dziewczętom, które przeze mnie straciły szanse na dobre mariaże. Łamaliśmy im życie i uważaliśmy, że to świetna zabawa! Tak właśnie stało się z Maggie, ale akurat w jej przypadku przyczyną zguby mógł być ktokolwiek inny.
Thomas spuścił wzrok.
– Chciałbyś, żeby wszystko wyglądało tak różowo, jak to opisał Armagnac, prawda? Żebym ci powiedział, że moja śmiertelna młodość przypominała ckliwe powieścidło dla kur domowych. Ale tak nie było i już to wiesz, bo wszystko ci opowiedziałem i nie zamierzam się powtarzać. Armagnac celowo się idealizował, pewnie dlatego, że chciał zostawić po sobie dobre wrażenie. Teraz pozory są dla niego wszystkim. Zapomniałeś, skąd się wywodzi? Kim tak naprawdę jest? To syn cholernego plantatora, Thomas, otwórz oczy!
– Co przez to rozumiesz? – zapytał chłopak, ale przecież wiedział.
– A jak ci się wydaje? Jak wyglądało Południe w przededniu wojny secesyjnej? Jak pieprzone _Przeminęło z wiatrem_? Może Armagnac ma na sumieniu tylko te małe grzeszki, z których tyle razy spowiadał mi się po pijaku… Kopnięcie chłopca stajennego, uderzenie w czarną twarz pokojowca, przydybanie nieletniej służki gdzieś w spiżarni. A może i o wiele większe. Może to nie jego ojciec trzymał pejcz, którego rzemienie przecinały skórę niewolnicy, co? Pamiętasz ten fragment jego zapisków? I uwagę o tym, że to on miał ochotę przedzierzgnąć się w oprawcę? – Lothar prychnął z pogardą. – Wielki mi arystokrata, artysta, psia jego mać! Armagnac wcale nie był lepszy ode mnie, pozował tylko na takiego. O wielkiej opiumowej fajce wodnej, którą co dwa dni nabijała przychodząca do jego mieszkania zasuszona Chinka, też nie napisał, co? Leżał potem ujarany w trupa, bełkotał bez ładu i składu, i wierz mi, nasłuchałem się wówczas o przeróżnych okropnościach, jakich się dopuścił jeszcze w Ameryce, jako nastoletni gówniarz. Napisał tylko o chlaniu, bo to takie romantyczne! Jak on tam zaczął ten swój smętny pamiętniczek…? Ach tak: „Nienawidziłem alkoholu”. – Lothar zaśmiał się donośnie. – Dobre sobie! Tego, że przez całą swoją bytność w Londynie w zasadzie nie trzeźwiał, na pewno nie przeoczyłeś podczas lektury. Pił na umór, by zagłuszyć sumienie!
– A ty? – wtrącił Thomas.
– Co ja?
– Nie piłeś razem z nim?
Lothar parsknął niecierpliwie.
– Oczywiście, że piłem! Robiłem to wszystko razem z nim, ale przynajmniej później nie udawałem, że to się nie wydarzyło. Nie wypieram się swojej przeszłości. Tymczasem Armagnac wypolerował się na glanc, owinął w złoty papierek i w takiej grzecznej, lśniącej wersji zaprezentował ci się w Ameryce. Gdybyś poskrobał paznokciem, pod tą gładką, błyszczącą warstwą pojawiłyby się smoła i opary siarki!
Od czego zaczęła się ta rozmowa i jakim cudem teraz zamieniła się w tyradę o przywarach Armagnaca?
– Chyba trochę przesadzasz, Lothar.
– Przesadzam? – Skrzypek z politowaniem pokiwał głową. – Żyłem z nim przez prawie dwieście lat! Naprawdę myślisz, że przez dwa wieki nie poznałem jego prawdziwej natury? Nie zdziwiło cię to, jak szybko zachłysnął się zabijaniem po przeprowadzeniu? Ta jego obsesja wolności, o której tyle razy wspominał… Poczuł się naprawdę wolny dopiero wówczas, gdy zrozumiał, że może bezkarnie mordować! Opisał to jednak jako udrękę i ekstazę, a jakże. Przecież nie może przyznać się do tego, że dopiero teraz jest naprawdę sobą: bezdusznym, zimnym potworem, nadużywającym swoich pieniędzy i wpływów, by rozporządzać ludźmi. Dokładnie tak, jak robi to teraz z tobą! Powinien przemilczeć tę ciążę albo postarać się, by przestała być problemem! Usunięcie niechcianego dziecka razem z noszącym je łonem to przecież dla niego żaden problem! Huntington nieźle go wyczuł, poznał swój swego! – Lothar zapalał się coraz bardziej, prawie już krzyczał. – Przypomnij mi łaskawie, ile czasu spędziłeś z nim w posiadłości Jardineux? Kilka nocy? – Wstał i zaczął gestykulować przesadnie, kontynuując z emfazą: – Przesiadywaliście w ogrodzie, wsłuchując się w szum fontanny, a on kładł ci do głowy te lukrowane bzdury na swój temat! Cholerny kłamca i mąciciel! A już kłamać to on potrafi, wiem to najlepiej! I aktor również z niego świetny, w końcu przez pięćdziesiąt lat udawał przede mną kogoś, kim nie jest. Rola godna Oscara, to nie ulega wątpliwości. Nabrałem się na to, że boi się świata, że gaśnie, że… – Lothar przerwał pełen pasji monolog, łapiąc jakby z trudem powietrze. Wściekłość krążyła w jego żyłach jak kwas. – Jest dokładnie taki sam, jak Huntington! Są siebie warci! Przeklęty klan Jardineux! Najpierw Armagnac i jego sfingowane samobójstwo, potem Blanche i jej cudowne zmartwychwstanie, a teraz ty i twój bękart!
Thomas żachnął się, zrywając się z miejsca. Zacisnął dłonie w pięści.
– Mówisz o moim dziecku, Mintze! – warknął.
No proszę, jaki hardy! Thomas po raz pierwszy w życiu zwrócił się do Lothara po nazwisku, a w jego głosie zabrzmiała groźba.
– Ja pierdolę, Thomas, ty tak na serio? – Lothar uniósł brwi i wydął usta, a po chwili na jego wargach znowu zatańczył kpiarski uśmieszek. – Porzuciłeś tę swoją dzierlatkę i ochoczo wskoczyłeś do mojego łóżka, pamiętasz? Teraz będziesz zgrywał tatuśka? Wszystkich was pogięło!
– Polecę do Nowego Orleanu i zorientuję się w sytuacji. A ty może byś się nieco ogarnął, co? Wypominasz to, co zrobili ci Armagnac i Blanche, i wyżywasz się na mnie, ale to nie ja odpowiadam za ich czyny!
– Ale za własne odpowiadasz! I właśnie przez twoje poczynania teraz się kłócimy!
– Ja się nie kłócę! – Thomas opadł z powrotem na sofę. – Dlaczego masz do mnie pretensje o coś, co się wydarzyło, zanim cię poznałem? To naprawdę nie fair! Ile czasu jesteśmy razem? Pół roku? Mam wrażenie, że minęła chwila, a my już chcemy zniknąć nawzajem ze swojego życia i tylko szukamy ku temu pretekstu!
Lothar spojrzał na niego zimno, a bolesną prawdę zawartą w tych słowach odczuł jak niespodziewany policzek.
– Chcesz, żebym zniknął z twojego życia? – syknął, ale w jego ostrym tonie pobrzmiewał niepokój. Słowa Thomasa przeszyły jego serce lodową igłą.
Czy naprawdę tak jest? Czy rzeczywiście nie są w stanie ze sobą żyć? Lothar wciąż zapatrzony w przeszłość, a Thomas pełen złudnych wyobrażeń na temat ich relacji.
– Naprawdę przedłożysz tamtą dziewczynę i dziecko, którego przecież wcale nie musisz uznawać, ponad mnie? – zapytał w końcu Lothar i zdał sobie sprawę, że zabrzmiało to jak kwestia z niskobudżetowej telenoweli. – Kim ja dla ciebie jestem, co? Przygodnym kochasiem, który ci dogodził i uświadomił, że tak naprawdę wolisz chłopców? Mam naprawdę ci przypomnieć, że tylko dzięki mnie jeszcze żyjesz?
– Oj, stary, to jest naprawdę słabe! – Teraz to Thomas się wściekł. – Czego oczekujesz? Że z wdzięczności zostanę tu z tobą, będę ci przygrywał na fortepianie i dla urozmaicenia od czasu do czasu robił loda?
Ta rozmowa zmierzała w bardzo złym kierunku. Lothar pokręcił na wszystkie strony głową, jakby zesztywniał mu kark, powstrzymując się przed rzuceniem się na Thomasa z pięściami. Zamiast tego syknął:
– Nie ukrywam, że świetnie ci idą obie te rzeczy, ale sądziłem, że łączy nas coś więcej.
Czy łączy? Chyba w tym momencie żaden z nich nie był w stanie tego stwierdzić.
– Wiesz, o czym opowiadał mi Armagnac wtedy w ogrodzie, w posiadłości Jardineux? – odezwał się Thomas już o wiele łagodniej. – Mówił o waszej ostatniej rozmowie w tym domu. O tej, podczas której stwierdziłeś, że jest dla Huntingtona tylko protezą zastępującą Blanche.
Lothar zacisnął szczęki, za mostkiem poczuł mrowienie niepokoju. Już wiedział, o co teraz Thomas zapyta.
– Powiedz mi, Lothar… – Chłopak podszedł do niego i stanął bardzo blisko, zaglądając mu głęboko w oczy. – Czy ja jestem tylko protezą, która zastępuje Armagnaca? Kogo widzisz, patrząc na mnie? – Mierzyli się pozornie spokojnymi spojrzeniami. – Widzisz mnie czy jednak ciągle jego?
Lothar mimowolnie westchnął, nie był w stanie odpowiedzieć, nie chciał.
– Sposób, w jaki o nim mówisz, ten ogień, ta pasja… Ja nie słyszę oskarżeń i wściekłości. Słyszę tylko tęsknotę – podsumował Thomas smutno. – Być może gdyby Armagnac naprawdę umarł, mielibyśmy jakąś szansę. Ty go ciągle kochasz, Lothar, nie waż się zaprzeczać, bo czego jak czego, ale kłamstw od ciebie nie chcę. Wolę najboleśniejszą prawdę. Czasami myślę, że wtedy, na promie, gdy już wiedziałeś, że Armagnac jednak żyje… Może obaj powinniście byli pozwolić mi wówczas umrzeć.
– Przestań! – Lothar wszedł mu w słowo. – Co to za pierdolenie?
– To nie jest żadne pierdolenie i dobrze o tym wiesz. Zawsze będziesz mnie do niego porównywał. A ja zawsze będę czuł jego oddech na plecach. Jeśli to się nie zmieni, jeśli o nim nie zapomnisz, nie pozwolisz mu odejść, nie ma dla nas przyszłości.
– Nie myślisz tak! – krzyknął Lothar bardziej histerycznie, niż zamierzał.
– Tak właśnie myślę i dobrze wiesz, że to prawda. Gdy byliśmy w Stanach… To nie z Huntingtonem powinieneś był wówczas rozmawiać, ale z Armagnakiem. Wszyscy trzej powinniście porozmawiać, dokładnie tak, jak zasugerowano ci to w Wiedniu. Zdecydować raz na zawsze, który co dla którego znaczy, kto kogo nienawidzi, kto kogo kocha, kto ma o co pretensje. Nie będę twoim workiem treningowym tylko dlatego, że nie potrafisz sobie poradzić z wcześniejszymi relacjami.
To zabrzmiało jak cytat z coachingowego plakatu w poczekalni przychodni prowadzącej terapię dla par.
– Dobra, zamknij się już! – Lothar potarł czoło dłonią; poczuł się jak bohater jakiegoś paradokumentu. – Leć sobie do tej pieprzonej Ameryki, ale mnie do tego nie mieszaj! Mówiąc szczerze, nie obchodzi mnie, jak to załatwisz. Ja po prostu urwałbym tej twojej panience głowę i w ten sposób pozbył się problemu, więc może lepiej zostanę tutaj, bo coś czuję, że takie rozwiązanie sprawy nie spodobałoby się ani tobie, ani Armagnacowi. Poczekam, co z tego wyniknie, mam cały cholerny czas tego świata! Powiedz mi tylko jedno na odchodne. – Na moment zawiesił głos. Chyba nie chciał zadawać tego pytania, ale i tak to zrobił. – Czy naprawdę chcesz, żebym zniknął z twojego życia?
– Nie chcę. – W kontrze do tych słów Thomas odsunął się powoli, unosząc dłoń, w której kurczowo ściskał komórkę, jakby chciał się nią osłonić. – To ja zniknę, przynajmniej na jakiś czas. Polecę do Ameryki ogarnąć tę chryję z dzieckiem, bo coś mi się widzi, że ty mi w tym nie pomożesz. Za bardzo jesteś zapatrzony we wspólną przeszłość z Armagnakiem, żeby pomóc mi tu i teraz – dokończył, wybierając numer. – Podstawcie odrzutowiec jutro o zmroku. Lot do Nowego Orleanu. Thomas Greenbourgh – rzucił do telefonu beznamiętnie, odwracając się tyłem do rozmówcy. – Oczywiście, że chodzi o pieprzony odrzutowiec Armagnaca, a czyj niby? – warknął, gdy ktoś po drugiej stronie poprosił o umówione hasło. – Przecież nie dzwonię pod ten numer, żeby zamówić pizzę!
Tego, że Armagnac mu pomoże, i do tego zadyryguje całą sprawą po swojemu, Thomas był pewien, ale nie powiedział tego głośno.
No i już, po rozmowie. Nie było nawet tak źle, jak pianista się spodziewał. Nie ucierpiały żadne meble, nikt nie dostał po pysku. Biorąc pod uwagę to, co działo się między nimi ostatnimi czasy, konwersacja przebiegła wyjątkowo kulturalnie.
Lothar bez słowa patrzył na chłopaka, który miotał się wściekle po pokoju, sprawiając wrażenie, że czegoś szuka. Po chwili Thomas zatrzymał się i spojrzał na towarzysza wielkimi, smutnymi oczyma, spojrzeniem, które ukłuło skrzypka w samo serce. Zbyt dobrze znał te oczy, zbyt wiele bólu przyniosły mu właśnie takie urażone spojrzenia. Nie zamierzał pozwolić Thomasowi podejść się tak łatwo. Oni obaj są wilkami, a udają pokrzywdzone szczenięta. Pradziadek i prawnuczek, w mordę!
– Może Armagnac i Blanche okażą więcej zrozumienia… – zaczął Thomas, ale Lothar przerwał mu, unosząc w górę obie ręce, jakby chciał się zasłonić przed jego słowami.
Nie miał najmniejszej ochoty na dalsze sentymentalne wycieczki czy inne emocjonalne zagrywki. Przeżył to raz i wystarczyło. Dał się podejść Armagnacowi, nabrał się na to spojrzenie skarconego szczeniaka. Nie zamierzał pozwolić Thomasowi na stosowanie podobnych ckliwych sztuczek. Thomas jęczał, jakby nie usłyszał wszystkiego, co skrzypek przed chwilą opowiedział mu o Armagnacu. A może po prostu nie chciał tego usłyszeć.
– Oczywiście, że tak! Babcia i wnusio z piekła rodem! – prychnął skrzypek. – Przecież śledzenie losów rodziny to ich specjalność! Ciekawe, co na to powie Huntington? Pewnie już zaciera ręce i nie może się doczekać, aż dziecko dorośnie, aby i ono mogło stać się częścią jego kolekcji!
Lothar nie pamiętał, kiedy ostatnio był równie wściekły. Chyba wówczas, gdy stanął oko w oko z Huntingtonem pod katedrą, przekonany, że jego mentor przybył do Nowego Orleanu po to, by porwać w swe szpony Thomasa. Nic takiego się nie wydarzyło; Huntington odszedł, pozwalając Lotharowi zagarnąć Thomasa Greenbourgha dla siebie. Jednak co noc Lothar miał wrażenie, że zimne, zielone oczy obserwują każdy ich krok. Czuł lodowate spojrzenie Huntingtona na swoim obnażonym ciele, gdy się kochali. Nie mógł tego znieść, tej fantomowej obecności lorda w ich życiu, tej samej, którą odczuwał niemal dwa wieki wcześniej, kiedy uwodził Armagnaca.
I właśnie dziś Armagnac, ten zdrajca, krzywoprzysięzca i oszust, który wytarł swoje eleganckie buty w serce Lothara, przyniósł wieść niszczącą wszystko, co przez ostatnie miesiące udało się im zbudować.
Thomas nerwowo przeczesał włosy dłonią i rzucił skrzypkowi wściekłe spojrzenie.
– Wychodzę! – syknął, po czym ruszył w stronę drzwi.
– Nie, to ja wychodzę! – Lothar był szybszy, zerwał się z miejsca i dopadł wyjścia. – Skoro ty bierzesz samolot, to ja zabieram samochód! Jadę do dziewczyn!
Gdy za Lotharem trzasnęły drzwi, Thomas westchnął zrezygnowany, po czym ciężko opadł na fotel.
Kłócili się jak stare małżeństwo, każdy chciał, żeby jego było na wierzchu. Lothar nie musiał przecież informować go o tym, że zabiera auto. Mieli trzy. Może to i lepiej. Co z oczu, to z serca. Teraz Thomas może zająć się prawdziwym problemem, a nie fochami kochanka.
Przed oczyma wyobraźni stanął mu okrągły stół, przy którym Armagnac, Blanche i on sam planują całe życie nienarodzonego jeszcze dziecka. Jest dokładnie taki, jak jego przodkowie, genów nie można było ani wyskrobać, ani zmazać ich przeprowadzeniem. Teraz, gdy pierwszy szok minął, odczuł coś na kształt ekscytacji.
Po chwili usłyszał wściekłe buksowanie kół na żwirze podjazdu i ryk silnika, stopniowo cichnący w oddali. Odprowadzało go ujadanie psa, tego samego, który odzywał się zawsze w przełomowych momentach ich wspólnego życia, jak jakiś ogar piekielny, zwiastujący tylko to, co najgorsze. Chłopak zdał sobie sprawę z tego, iż przez wszystkie te miesiące nawet nie przespacerował się po okolicy, nie znał sąsiadów ani tym bardziej ich psów. Siedział zamknięty w domu jak księżniczka w wieży, strzeżona przez białowłosego potwora.
To przecież nie Lothar trzymał go na uwięzi, prawda? To Thomas zdecydował, że spędzą te miesiące właśnie w ten sposób, z dala od ludzi, z dala od świata, bezpieczni i anonimowi wśród czterech ścian, pogrążeni w sobie nawzajem. Świat jednak zapukał w końcu do ich drzwi, w zasadzie zabębnił w nie pięściami.
Najwidoczniej taka sekluzja nie służyła żadnemu z nich.
Ostatecznie nie poszło aż tak źle, jak Thomas się spodziewał. Można rzec, że była to zaledwie sprzeczka.
Ponownie zapalił i wypuścił smugę dymu pod sufit. Obserwował sinawe pasma zwijające się chaotycznie w stojącym powietrzu. Nikt mu nie będzie mówił, żeby nie palił w domu. Może strzepywać popiół na dywan i wywalić do ogrodu tyle petów, ile zapragnie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki