Piknik na skraju parkuru - ebook
Piknik na skraju parkuru - ebook
"Piknik na skraju parkuru" to zabawne szkice o jeździectwie i… jedzeniu. Czynni miłośnicy jeździectwa odnajdą w tych opowiadaniach atmosferę stajni i stajennych pogawędek, a ci, którzy marzą o dołączeniu do ich grona, dowiedzą się tego i owego o świecie między boksami a wybiegiem. Gdyby ktoś chciał zasmakować uroków takiego życia, nie ruszając się z domu, znajdzie w tekście kilka przepisów na koniarskie potrawy. Miłośnicy igraszek literackich również nie będą rozczarowani.
Książka w przekorny, lekki sposób opowiada o serdecznych związkach między jeźdźcami a końmi, o blaskach i cieniach koniarskiego żywota, a przede wszystkim o tym, że nie trzeba być wybitnym jeźdźcem, żeby cieszyć się urokami stajennego życia u boku ukochanego, choć czasami nieco kłopotliwego, czworonożnego przyjaciela.
Katarzyna Preiskorn ma na koncie ponad osiemdziesiąt przetłumaczonych powieści, od wielu lat jest także tłumaczką przysięgłą. Ukończyła filologię angielską na UW. Pasję zawodową łączy z zamiłowaniem do jeździectwa. Autorka tomiku "Zapach szczęścia" wydanego w 2018 roku.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8159-867-5 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przebywanie wśród koni ma tyle barw i niesie ze sobą tak silne emocje, że przenika wszystkie sfery szarej codzienności. Zacznij jeździć, a wkrótce uporządkują ci się życiowe priorytety, zmienisz upodobania i nagle się zorientujesz, że otaczają cię zupełnie inni, nietuzinkowi ludzie. Świat skurczy się do rozmiarów stajni, padoku i terenowych ścieżek w okolicy. Niechętnie będziesz przenosić się w jego odleglejsze zakątki, które z końmi mają niewiele wspólnego (praca, dom), aż do chwili, kiedy one także przesiąkną stajennymi aromatami – w przenośni i w rzeczywistości. Wtedy nie tylko stajnia będzie twoim domem, ale i twój dom stanie się twoją stajnią.
Plemię koniarskie jest liczne, żyje w „diasporze” na całym świecie i nigdy nie wyginie, bo konioza jest silnie zakaźna i atakuje lejdis w każdym wieku, od rocznej smarkuli, wyjącej, kiedy siłą ściągają ją z konia, na którym usiadła po raz pierwszy w życiu, po sześćdziesięciolatkę, która chętnie zrobiłaby to samo, ale się wstydzi i zsiada po dobroci. Gdzieś pomiędzy tymi biegunami jest typowa chroniczna koniara. Zostawiła ona za sobą fazę ostrą i teraz cieszy się spokojnym przebiegiem jeździeckiego uzależnienia, kiedy dom i stajnia pozostają w błogosławionej równowadze. Sporo jeździ, ale znajduje też czas, by dbać o rodzinę i niekońskie przyjaźnie. Tylko że jakimś dziwnym sposobem zawsze znajdzie okazję, by pochwalić się zdjęciami swego wierzchowca i pogawędzić na jego temat godzinkę albo dwie. Domowe zakupy robi przeważnie po drodze ze stajni, jeśli zdąży, a jej kuchnia to połączenie oryginalnych dań podpatrzonych na jeździeckich wyjazdach i autorskich pomysłów, które przychodzą do głowy po półgodzinie rehabilitacyjnego stępa.
Układ opowiadań i przepisów odzwierciedla bieg pór roku, bo taki jest koński świat: organicznie związany z przyrodą. Zaczyna się od smakowania delikatnych zielonych listeczków, świeżych wiejskich jaj od kur grzebiących w aromatycznej ziemi, subtelnych smaków i aromatów, a potem rusza ku kwiatom, ziołom i pierwszym owocom, zachwyca się barwną i esencjonalną jesienią, a ostatecznie mierzy się z zimowymi chłodami i dekorowaniem pierników. Zamieszczone na końcu indeksy pomogą tym, którzy woleliby układ według ładunku emocjonalnego potraw albo rodzajów dań, a koneserzy znajdą deser – słowniczek terminów jeździeckich.
Zatem – oddaję książkę w twoje ręce i baw się dobrze!PODZIĘKOWANIA
W pisaniu tej książki pomogło mi mnóstwo osób, ale jej matką chrzestną jest bezsprzecznie Kasia Dippel – dziękuję! Jednak gdyby nie wytrwałość mojego męża Karola, który od lat cierpliwie powtarza mi: „Pisz!”, pewnie bym nie dotrwała do końca. Iwonce Stawskiej-Mikołajczuk i Małgosi Miros dziękuję za cenne uwagi – Iwonka sprawdziła tekst pod kątem hipologii, a Małgosia jest pomysłodawczynią słowniczka na końcu. Ala Przybyś, moja córka, a niegdyś wspólniczka od hipoterapii, oraz moja siostra Ela Szymańska dodały mi sił i skrzydeł. Natomiast wydawnictwo Poligraf z całym jego zespołem sprawiło, że marzenie stało się rzeczywistością. Jednak gdyby nie Wy, Józio i Emulo, kochane moje koniska, gdyby Was zabrakło przy mnie, świat byłby szary i nijaki. Dziękuję z całego serca!
Delektując się lekturą i potrawami, pamiętajcie, proszę, że wszystkie opisane poniżej postaci i sytuacje nie mają nic wspólnego z rzeczywistymi, a autorka nie ponosi odpowiedzialności za efekty waszych poczynań kulinarnych zainspirowanych tą książką.WIOSENNY LUNCH EKONOMICZNY
Wiosna. Cudowna pora, kiedy konie tracą zimową sierść, a my zawartość portfela. Odrobaczanie, szczepienie, syrop na alergię, jakaś kulawizna po pierwszych forsownych terenach, a jeśli ktoś startuje, to jedno, drugie, trzecie wpisowe. Więc kiedy gryzie cię sumienie, że koń zjadł już całą kasę i zaskórniaki, w perspektywie masz wyłącznie kreacje z lumpeksu, a dziecko znowu pojedzie na wakacje do dziadków, trzeba się przynajmniej dobrze najeść. To dobry moment na ekonomiczny, piętnastominutowy wiosenny lunch po powrocie ze stajni.
Wędrując polnymi ścieżkami, upatrz sobie lipę okrytą młodymi zielonymi listkami. Podjedź pod drzewo, ustaw się stosownie, stań w strzemionach i zerwij trzy garście młodych listków. Jedną oddaj koniowi za fatygę, pozostałe dwie włóż do płóciennej torby. Do płóciennej, bo z plastikowej koń na pewno ukradkiem zeżre resztę, kiedy się zorientuje, że tam coś jest. Poza tym w płóciennej listki będą sobie mile oddychać i pozostaną świeże, aż do chwili konsumpcji.
Następnie w zagajniku, we wsi albo przy płocie w stajni znajdź pnący się ambitnie chmiel i zerwij znowu trzy pęki młodych pędów, a następnie dokonaj kolejnego złotego podziału (dwa dla ciebie, jeden dla konia) i rozejrzyj się za miętą. Lubi rosnąć w miejscach wilgotnych i zacienionych, więc zanim przystąpisz do zbioru, warto zsiąść z własnej woli, żeby ci bryczesy na siedzeniu nie przemokły (szkoda siodła!) oraz wypatrzyć jakiś pieniek, bo nie każdy lubi wskakiwać na konia z ziemi niby, nie przymierzając, stajenna koza. Może jeszcze w biegu, co?!
Zbierz znowu trzy garście mięty, zaproponuj koniowi jedną, ale nie wszystkie lubią miętę, więc może się okazać, że zostanie więcej dla ciebie. Jeśli koń nie pożre swojej działki od razu, warto mu cichaczem dołożyć parę gałązek do paszy, bo to doskonałe ziele na trawienie.
Dla zaawansowanych zielarzy: kilka gałązek bluszczyku kurdybanka też się przyda, mogą być z niebieskim kwieciem dla ozdoby. Niepozorna ta roślinka, utrapienie ogrodników, rośnie właściwie wszędzie, więc nawet jeśli podczas wiosennego terenu przypadkiem znajdziesz się na ziemi, warto rozejrzeć się wokół i zebrać kilka pędów do kieszeni.
Warto też sprawdzić, co aktualnie skubie twój koń – jeżeli mlecz, to zbierz dwie garście (tylko dla siebie, skoro był tak wredny, że cię katapultował) młodych zielonych listeczków i parę kwiatków dla ozdoby. Po zakończeniu zbioru wsiądź jak gdyby nigdy nic i skieruj się do stajni.
Wracając do domu, zatrzymaj się w znajomym gospodarstwie, żeby wycyganić albo po prostu kupić sałatę, jaja i trochę białego sera.
SKŁADNIKI
(3 porcje)
OMLET
2 garście pędów chmielu
4 jajka
2 łyżki twarogu
1 łyżka mąki kukurydzianej
sól, pieprz do smaku
SAŁATKA
1 mała główka sałaty
2 garście młodych liści lipy
liście i kwiaty mleczu wedle upodobania
zioła różne, po kilka listków według gustu
oliwa i ocet balsamiczny albo cytryna do smaku
DRINK PRZEZDROWOTNY
1 garść mięty (samych liści, wiadomo)
parę pędów kurdybanka
PRZYGOTOWANIE
Nastaw czajnik z wodą, wyjmij patelnię, umyj zieleninę i rozłóż do suszenia. Nakarm psy, koty i co tam jeszcze w domu czekało na twój powrót nad pustą michą. Przez ten czas woda na pewno zdąży się zagotować, więc pokrój pędy chmielu na mniej więcej centymetrowe kawałki (same miękkie, młode części – przypominam!) i sparz je wrzątkiem. Po odlaniu wody zmieszaj je z jajami, twarogiem, odrobiną mąki, soli i pieprzu. Z połowy zrób jeden omlet, a z drugiej połowy – drugi.
Zalej miętę z tym cholernym kurdybankiem w dzbanku, niech się parzy.
Sałatę z lipą i mleczem poszarp na kawałki, wrzuć do michy, przypraw oliwą, cytrynką albo octem balsamicznym, posyp odrobiną twarogu, na wierzch daj kwiatuszki z mlecza, kurdybanka i co aktualnie usycha na parapecie, czyli szczypiorek, pietruszkę, a u prawdziwych koneserów lubczyk, rozmaryn albo bazylię.
Serwuj omleciki z sałatką i napojem z mięty, przy posiłku pogawędź o udanym terenie, niech kubki smakowe szaleją, endorfiny buchają ze wszystkich otworów, a portfel oddycha z ulgą.
Po sjeście wywieś transparent CHMIEL POLSKIM SZPARAGIEM, może dostaniesz medal za ekopatriotyzm.
Smacznego!
HEROICZNA HRABIOWSKA* PRZEKĄSKA Z OGÓRECZNIKA DLA KONESERÓW
Ogórecznik ma piękne błękitne kwiaty o pięciu płatkach i naprawdę pachnie świeżym ogórkiem. Nie sposób go pomylić z niczym innym. Młode, mało owłosione listki nadają się do sałatek, a napar dodaje odwagi. (Serio! W starożytnym Rzymie wkładano kwiaty ogórecznika do wina przed bitwą. My możemy zamrozić je w kostkach lodu). Tym razem jednak zbierz większe liście, a nie kwiaty. Potrzeba będzie ok. 10 sztuk.
SKŁADNIKI (na dwie porcje)
10 sporych liści ogórecznika, umytych i osuszonych
kilka kwiatów ogórecznika do dekoracji
1 jajko
6 łyżek bułki tartej (najlepiej własnej produkcji) z odrobiną estragonu
PRZYGOTOWANIE
Rozgrzej beztłuszczową patelnię, liście obtaczaj najpierw w rozkłóconym jajku, a potem w bułce i smaż je po 2 minuty z każdej strony.
Udekoruj kwiatami, podawaj zaraz po usmażeniu. _Buen provecho!_
* Przepis podsunęła mi prawdziwa hiszpańska hrabina, wprawdzie nie koniara, ale wielka smakoszka, a także hodowczyni byków na korridę.
BRATWURST PO RYCERSKU Z FIOŁKAMI
Yorkshire, Anglia, przełom XV i XXI wieku
Synowie rycerzy mają włosy farbowane na amarantowo, w domach rycerskich trudno się przecisnąć między instrumentami perkusyjnymi. Tylko części zbroi rozłożone do polerowania w kuchni i kręcące się po obejściu ogromne wilczarze irlandzkie o szurpatych pyskach podtrzymują właściwy nastrój.
– Andrew, czemu tak się pasjonujesz walką w szrankach? – pytam, siadając pod wyszywanym w andegaweńskie lilie sztandarem, który zajmuje prawie całą ścianę nad kanapą. Piękna robota, atłasowy haft, materiał tkany złotą nicią. Aż dziw, że pachnie nowością.
– Bo to jedyne hobby, które spełnia wymogi dystansu społecznego – chichoce Andrew. Jednak po chwili poważnieje. – Wiesz, my tu, w Yorkshire, mamy ciekawe historie rodowe. Ciekawe, choć czasem niejasne. Może przemówiła krew przodków...
Andrew walczy w szrankach na turniejach. Mówi, że tętent końskich kopyt, błysk zbroi, łopot proporców to najlepsze, co może przydarzyć się w życiu. Jego wierzchowiec, Valiant, też się świetnie bawi. Długo przygotowywano go do tych potyczek – musiał nie tylko opanować równy, niezawodny cwał, rozpędzając się do niego na krótkim odcinku, ale i nauczyć się zachowywania równowagi po skruszeniu kopii. To niełatwa sztuka, tym bardziej że rycerski rynsztunek waży co najmniej trzydzieści kilogramów, a do tego dochodzi jeszcze koński rząd – około dwudziestu kilogramów – i cisowa kopia – bagatelka, bo tylko pięć kilogramów! Rząd okrywa końską głowę, szyję, klatkę piersiową, boki i zad, więc poruszać się w tym nie jest łatwo. Choć, jak się okazuje, historie o tym, że rycerzy wciągano na siodło żurawiem, to bujda. Zbroja zapewnia pełną swobodę ruchów, można w niej spokojnie wsiąść na konia z ziemi, bez żadnych schodków, a nawet się położyć i samodzielnie wstać.
– Kiedyś potyczki turniejowe były zakazaną rozrywką, wiesz? Jeśli rycerz zginął w szrankach, czekała go ekskomunika. Teraz, po pierwsze, nikt nie ginie, a po drugie, od tysiąc trzysta szesnastego roku jesteśmy jak najbardziej legalni.
– Turnieje to wspaniała zabawa, nie tylko ze względu na pojedynki konne. Często odbywają się podczas wielkich rekonstrukcji historycznych, kiedy na przykład całe miasto wdziewa średniowieczne stroje i cofa się w czasie o kilkaset lat. Nawet turyści muszą wtedy wkładać kaftany z epoki. Na każdym rogu grają minstrele, występują mimowie i wędrowni komedianci, pod miastem spotkasz tradycyjnych rzemieślników. Nocą ogniska, tańce przy pochodniach, no i damy... Ach, historyczne stroje to najlepsza oprawa dla kobiecej urody – rozmarza się mój rozmówca.
– A potem? Pakujesz manatki, wsadzasz konia do przyczepy i wracasz do nowoczesnego biura przetwarzać dane giełdowe?
– Trochę tak, a trochę nie. – Uśmiecha się tajemniczo. – W biurze owszem, laptop i monitory jak wszędzie, ale na przykład w kuchni bywa różnie. Dania z mikrofalówki zupełnie do nas nie przemawiają, tym bardziej że moja żona też bierze udział w renesansowych rekonstrukcjach. Chodź, przygotowała dla nas coś ciekawego na lunch. Najpierw będzie gulasz Franciszka I, a na deser fiołki.
Franciszek I de Valois (1494–1547)
Władca Francji, niestrudzony wojownik, słynny i dzielny rycerz, ciągle w rozjazdach. Rzadko miewał czas na wyszukane potrawy, ale na pewno był smakoszem jak każdy Francuz. Idealny patron kuchni piętnastominutowej.
Kuchnia pachnie winem. To dobry znak. Stół jest wiekowy, może przywieziony z jakiegoś dworu albo pubu. To drugi dobry znak. Franciszek I był królem Francji (jak łatwo się domyśleć po imieniu), więc kuchnia angielska nas dziś chyba ominie. To trzeci dobry znak. O fiołkach wolę na razie nie myśleć.
Do stołu siada nas cała gromada.
– To mój giermek. – Andrew przedstawia chłopaka o konopnych włosach i zadartym nosie, jakby to była najzwyklejsza na świecie funkcja.
– Kiedyś też będę rycerzem i wtedy ci pokażę – odcina się tamten.
Na stół wjeżdża sporych rozmiarów miedziany sagan.
– Gulasz kiełbasiany. Proste, ale aromatyczne danie. Jeśli ci zasmakuje, dostaniesz przepis. – Margaret się uśmiecha.
Zasmakowało. I to bardzo. Kto by pomyślał, że z tak prostych składników można zrobić takie delicje?
Rozmowa przy stole toczy się wartko. Wypytuję o szczegóły szkolenia koni. Okazuje się, że najtrudniejsze jest przyzwyczajenie wierzchowców do nazadnika i nakarczka – części zbroi, które zakładało się na koński zad i szyję. I do metalowych wodzy. Walczący pieszo wojowie często przecinali nożami skórzane rzemienie, pozbawiając jeźdźców kontroli nad końmi, dlatego rycerze woleli łańcuchy. Natomiast praca z kopią to podobno łatwizna. Nie jestem tego taka pewna, ale – jak się okazuje – podpórka na napierśniku po prawej stronie znacznie ułatwia sprawę. Robi się ją na zawiasach, żeby po skruszeniu kopii można było ją złożyć. Niegdyś przeszkadzałaby w dalszej walce na miecze, a teraz jest po prostu niewygodna. O iluż to rzeczach człowiek nie wie! A w ogóle to kopie też są składane. To znacznie ułatwia ich transport lotniczy w razie potrzeby, bo turnieje odbywają się obecnie na czterech kontynentach. Poza tym rękojeść się w zasadzie nie niszczy, a drzewce jest do wymiany po każdym pojedynku.
Tak przy okazji: końska zbroja w ogóle nie przydaje się do walki ze słoniami bojowymi. Lepiej wtedy wystąpić w samym kropierzu, wierzchowiec będzie zwrotniejszy. Barwne kropierze, które laikom głównie kojarzą się z rycerzami konnymi, były właściwie zupełnie niepotrzebne w Europie. Pewnie z braku słoni. Zaczęto ich używać podczas wypraw krzyżowych na Bliskim Wschodzie, żeby europejskie wierzchowce, przyzwyczajone do chłodniejszego klimatu, nie przegrzewały się w tamtejszych upałach i żeby chronić ich oczy przed zapaleniem spojówek spowodowanym słońcem. Potem zachowano je dla ozdoby i dla bezpieczeństwa – kolorowe, malowane herby pozwalały łatwiej rozpoznawać się w polu i w bitwie.
– A wiecie, że Henryk ósmy zamówił zbroję dla swojego kota Dagoberta?
– Bujda! To podróba – kiepski dowcip współczesnego kanadyjskiego artysty. Kot Dagobert... też coś!
– Co nie zmienia faktu, że stary, dobry Henryk kochał piękne zbroje i broń. Widzieliście jego włoskie siodła ze stalowymi blachami? Co za robota!
W końcu na stół wjeżdżają zapowiadane fiołki – delicje rodem prosto z renesansowej Anglii. Rozglądam się podejrzliwie za doniczkami z poczciwymi saintpauliami, ale okazuje się, że, jak na rycerską rodzinę przystało, fiołków nazbierały w pobliskim lasku dzieci pod opieką giermka. Do tego kawa. Krzywię się, że to anachronizm, ale okazuje się, że nie. Kawę pijano w piętnastym wieku w Jemenie i na Bliskim Wschodzie, więc na pewno znali ją templariusze. A jeśli oni, to i kwiat europejskiego rycerstwa. Może nie pokochało jej mieszczaństwo – na to przyszedł czas dopiero po bitwie pod Wiedniem – ale prawie na pewno lubiano ją na południu Włoch i w Hiszpanii. Zresztą pani domu parzy ją znakomicie, wcale nie po angielsku, więc nikt się nie czepia. Rycerze gwarzą o swoich bojowych przewagach i o wspaniałych ucztach na zamkach całej Europy – włącznie z Malborkiem, który wychwalają pod niebiosa. A my z Margaret wymykamy się na taras, by odetchnąć wieczornym powietrzem i wymienić się przepisami.
GULASZ KIEŁBASIANY FRANCISZKA I
(6–8 porcji)
SKŁADNIKI
4 łyżki stołowe masła
2 cebule pokrajane w plasterki
3 jabłka pokrajane w ósemki
1 kg kiełbasy grillowej, czyli wielkopolskiego bratwurstu
3 szklanki wody
2 łyżeczki cynamonu
1 łyżeczka gałki muszkatołowej
kilka goździków
2 łyżeczki cukru
4 szklanki czerwonego wytrawnego wina
PRZYGOTOWANIE
W dużym żeliwnym garnku podduś na maśle na małym ogniu cebulę i jabłka, potem dodaj kiełbasę (w całości) i nieco zwiększ ogień. W miarę potrzeby podlej wodą, żeby nic nie przywierało.
Kiedy skórka kiełbasy zbrązowieje, wyjmij ją i pokrój w plasterki, a potem włóż z powrotem do garnka. Dodaj przyprawy i cukier.
Kiedy cebula się zezłoci, dolej wino i resztę wody. Zagotuj, zmniejsz ogień i poczekaj, aż nadmiar płynu odparuje. Gotowe!
Podawaj z podpłomykami własnej roboty.
PODPŁOMYKI NA SZYBKO
SKŁADNIKI
1 szklanka mąki kukurydzianej
1 łyżka oliwy
PRZYGOTOWANIE
Dodaj do mąki oliwę i tyle wody, żeby powstała masa o konsystencji rzadkiej śmietany. Mieszaj starannie, żeby nie zostały grudki.
Wylewaj ciasto na mocno rozgrzaną żeliwną patelnię jak przy smażeniu naleśników. Kiedy podpłomyk zacznie się odklejać, odwróć na drugą stronę i dosmaż do chrupkości.
Trzymaj je w ciepłym piekarniku, żeby nie ostygły i nie zmiękły.
Gulasz Franciszka dobrze komponuje się ze szparagami, choć Meg miała przepis siedemnastowieczny, więc nieco późniejszy. Ale co tam. Może jakaś wnuczka spisała słowa babci i przepis jest de facto z epoki. Zatem:
SZPARAGI LEKKO ANACHRONICZNE
(6–8 porcji)
Szparagi z dużego pęczka pokrój na pół albo na trzy części, ugotuj albo podpiecz na patelni grillowej. Wymieszaj 2 łyżki oliwy, 2 łyżeczki octu balsamicznego z łyżeczką pieprzu, skrop tym szparagi i podawaj.
A na deser:
FIOŁKI PO ANGIELSKU
(6–8 porcji)
SKŁADNIKI
3 szklanki mleka migdałowego
1 szczypta szafranu
9 fig
9 daktyli
1 szklanka rodzynek
1 łyżeczka utartego imbiru
½ łyżeczki mielonej cibory (tak! jest coś takiego i gdybyście na serio chcieli poszukać jej w sklepach, to ma też inne nazwy: migdał ziemny, orzech tygrysi albo chufa); można ją zastąpić mielonymi goździkami
pieprz do smaku
5 łyżeczek mąki ryżowej
miód do smaku
fiołki do dekoracji (koniecznie leśne albo ogrodowe; saintpaulia wprawdzie nie jest trująca, ale... lepiej jej nie stosować)
PRZYGOTOWANIE
Mleko migdałowe zagotuj z szafranem na małym ogniu, aż nabierze złocistego koloru.
Dodaj przepuszczone przez maszynkę figi, daktyle i rodzynki, a potem imbir, ciborę i pieprz, gotuj przez ok. 5 minut, aż susz nasiąknie mlekiem.
Rozmieszaj mąkę ryżową z ½ szklanki wody i dodawaj powoli do masy, stale mieszając, żeby zgęstniała. Odstaw na 5 minut, by masa wystygła. Ewentualnie dosłodź miodem, jeśli lubisz bardzo słodkie desery. Przełóż do miseczek, KONIECZNIE udekoruj fiołkami i podawaj.
Cichym szeptem dodam, że ten deser działa uspokajająco i lekko przeczyszczająco. Znakomite i jakże przemyślane zwieńczenie epickich dworskich uczt!