Pilecki. Śladami mojego taty - ebook
Pilecki. Śladami mojego taty - ebook
OJCIEC
Witold jak nikt rozumiał słowo ojczyzna. Walczył z bolszewikami w 1920 roku. Bronił Polski we wrześniu 1939. Był jednym z pierwszych organizatorów konspiracji. Na ochotnika poszedł do Auschwitz, by zaświadczyć o ludobójstwie. Po ucieczce służył w AK i walczył w Powstaniu Warszawskim. Gdy upadło, trafił do Sił Zbrojnych na Zachodzie. Ale wrócił do kraju. By nie dopuścić do wyniszczenia narodu. Tu dopadli go agenci UB.
Polska Ludowa odpłaciła mu hańbiącym procesem, torturami i strzałem w tył głowy.
SYN
Andrzejowi odebrano tatę. Wzrastał z piętnem syna zdrajcy. Przez 67 lat nie mógł nawet pomodlić się nad grobem ojca. W PRL-u nie było dla niego miejsca. Trudno było o pracę, a o przeszłości nie wolno było mówić.
ŚLADEM TATY
Syn rotmistrza Pileckiego ma dziś 83 lata. Nie musi już i nie chce milczeć. Rusza śladami ojca. Trafia do miejsc, które pamiętają Witolda. I daje świadectwo o życiu jednego z największych polskich patriotów. Wszyscy powinniśmy towarzyszyć mu w tej podróży.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-3439-0 |
Rozmiar pliku: | 22 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Był żołnierzem wojen w 1920 i 1939 roku, oficerem Armii Krajowej, dobrowolnym więźniem KL Auschwitz, twórcą obozowej organizacji ruchu oporu i uciekinierem z koncentracyjnego obozu, żołnierzem powstania warszawskiego, jeńcem obozów w Lamsdorf i Murnau, żołnierzem II Korpusu Polskich Sił Zbrojnych we Włoszech. Skazany na karę śmierci w jednym z pierwszych w komunistycznej Polsce pokazowych procesów w marcu 1948 roku, został zabity 25 maja tegoż roku w mokotowskim więzieniu przy ulicy Rakowieckiej w Warszawie. Dziś ucieleśnia swoim życiem ideał wywodzącego się jeszcze z romantyzmu polskiego patrioty.
Ale przy tym wszystkim – był człowiekiem skromnym. Jeśli wie o swojej dzisiejszej pośmiertnej popularności, odznaczeniach, awansach i pomnikach, pewnie czuje się nieco zażenowany. Nie oczekiwał ich. Jego największym triumfem – choć oczywiście jego droga jako żołnierza od 1939 roku była wyjątkowa – jest naszym zdaniem fakt, że świat wartości, które wyznawał, dostrzegamy dziś w jego dzieciach, wnukach i prawnukach. Ujęła nas w postaci Pileckiego jego dbałość o kontakt z rodziną. Miał do wykonania kolejne ważne zadania, ale nie zapominał o swoich najbliższych. Pamiętał, że jest mężem i ojcem odpowiedzialnym za swoje dzieci. Podobnie zachowywał się wobec kolegów i podwładnych. Czy w sytuacji osobistej, czy w życiu społeczności odczuwał zawsze tę samą odpowiedzialność i od niej nie uciekał. W tym sensie proponowana przez nas w tej książce opowieść o Andrzeju pozwala uzupełnić historię Witolda, a opowieść o Witoldzie umożliwia zrozumienie wyborów dokonywanych przez Andrzeja. Andrzej Pilecki, człowiek także skromny, na pewno obruszy się na takie porównanie, ale tak to widzimy.
W naszej książce próbujemy pokazać Pileckiego jako pełnego człowieka – odważnego patriotę oraz cieszącego się życiem, swoja pracą i rodziną. Pileckiego o twarzy zatem mało dotąd znanej, prywatnej, domowej. Chcemy przybliżyć losy całego jego życia, opowiedzieć o świecie, w którym wyrósł, o nim jako młodym i ciężko pracującym ziemianinie z Kresów, czy o niełatwych losach jego rodziny.
Patrząc na wielowymiarową postać Pileckiego, zastanawialiśmy się: czy dla siebie był bohaterem? Czy bał się (przecież musiał)? Czy nie miał chwil i myśli, w których najchętniej rzuciłby obowiązek i zajął się swoją rodziną? Albo może wyrzutów sumienia, że wszystko poświęcił dla kraju, a żonę i dzieci zostawił przypadkowemu losowi? Miał poczucie porażki, kiedy skazywano go na śmierć? Szukaliśmy odpowiedzi na te i inne pytania, wątpliwości, tak jak rys na osobowości ojca szukał jego syn. Opowiada o tym w tej książce. Czas wojny i powojenna rzeczywistość sprawiły, że musiał być człowiekiem skrytym, z nikim nie dzielił się więc także swoimi wątpliwościami, a nam też nie na wszystkie pytania udało się znaleźć odpowiedź.
Idziemy w tej książce śladami Pileckiego prowadzeni przez jego osiemdziesięciotrzyletniego dziś syna Andrzeja Pileckiego – który sam także wciąż szuka śladów ojca. Andrzej, mieszkający w Warszawie zdolny inżynier, człowiek z życiowymi pasjami, mąż, ojciec, dziadek – we wszystkich tych wymiarach starał się być dobry i spełniony. Nie mówi wiele, ceni sobie konkrety, jest staranny i obowiązkowy. Zawsze stawia się na czas i kończy pracę w terminie. Był znakomitym partnerem i przewodnikiem podczas realizacji naszego filmu i pisania książki, chociaż czasem nie mówił tyle, ile chcielibyśmy usłyszeć i zapisać. To przede wszystkim jego książka i taka jak on, bez wielosłowia.
Andrzej Pilecki płacąc za niepodległościową postawę ojca – wierny również wartościom, których uczył go ojciec – w powojennej Polsce nie zrobił kariery, żył na marginesie PRL. Bezpośredni świadek, mówi w tej książce o tym, jaki był jego ojciec i jak żył, ale też jak żyli oni, jego mama, on i siostra: wpierw z nim, a potem bez niego, choć mając los w dużej mierze zdeterminowany przez wybory ojca. Nie było to łatwe życie, ale godne i dzisiaj Andrzej Pilecki może śmiało powiedzieć ojcu, że choć brakowało mu taty, starał się być mu wierny we wszystkim, czego go nauczył. Całe dorosłe życie Andrzej starał się także zachować pamięć o ojcu – najpierw dla siebie samego, później także dla innych. Do dziś szuka miejsca, w którym funkcjonariusze UB zakopali ciało ojca po wykonaniu na nim wyroku śmierci. Marzy, że pochowa go obok mamy. O wszystkim tym opowiada na stronach tej książki.
Książka ta nie powstałaby bez filmu, który postanowiliśmy zrealizować o Pileckim, a filmu nie byłoby, gdyby nie nasze marzenia o książce. Kiedy wiosną 2012 roku w gronie społeczników ze Stowarzyszenia Auschwitz Memento szkicowaliśmy plan akcji społecznej „Projekt: Pilecki”, nie sądziliśmy, że zaczynamy jedną z największych życiowych przygód.
Znaliśmy wówczas Witolda Pileckiego z prac historyków – jako bohatera. Znaliśmy go też z jego tekstów – jako wrażliwego człowieka. Ta druga perspektywa jawiła nam się bliższa i ciekawsza. Nie chcieliśmy opowiadać o nim jako o bohaterze jednego czynu, w ogóle nie chcieliśmy opowiadać o nim jak o bohaterze. Pragnęliśmy przedstawić człowieka, jego motywacje i system wartości.
Naszą akcję oparliśmy na społecznej aktywności, czyli na czymś, co było bliskie Witoldowi Pileckiemu i co okazało się bliskie jego rodzinie. Dzięki temu udawało nam się pokonywać kolejne trudności mnożone przez instytucje i środowiska, które choćby z racji swoich statutowych zadań powinny nam pomagać, a tego nie czyniły. W 2013 roku w ramach „Projektu: Pilecki” powstał nasz pierwszy film dokumentalny, czerpiący z życiorysu rotmistrza, _Ucieczka z piekła. Śladami Witolda Pileckiego_. Poznaliśmy wtedy bliżej rodzinę rotmistrza, zaprzyjaźniliśmy się z Andrzejem Pileckim i pomyśleliśmy, aby zrobić pełnometrażowy, fabularyzowany dokument. A kiedy zaczęliśmy realizować film _Pilecki_ (premierę będzie miał we wrześniu bieżącego roku) przyszło nam do głowy: zróbmy także o rotmistrzu książkę. I oto ona, rozpisana na trzy wzajemnie dopełniające się plany: na historię Witolda Pileckiego stworzoną w oparciu o jego wspomnienia oraz historyczne źródła; na relacje jego syna Andrzeja o ojcu i ich rodzinie; na opowieści z planu filmowego, kiedy to z przygodami i perypetiami historie, które zostały nam opowiedziane, próbowaliśmy przedstawić za pomocą obrazu. Wydawało nam się, że to pokaże Witolda Pileckiego wielowymiarowo, w jego licznych życiowych rolach.
Produkcja filmu połączyła wiele pokoleń, uczestniczyło w niej ponad trzysta osób różnych zawodów i zainteresowań. Połączył nas Pilecki. Dla całego zespołu czas spędzony przy realizacji filmu okazał się wyjątkowy. Dzięki tym wszystkim ludziom, którzy nam zaufali i pomogli, powstał nasz film. Dziękujemy im.
Dziękujemy też doktorowi Adamowi Cyrze – historykowi, autorowi biografii oraz wielu innych publikacji o Witoldzie Pileckim, głównemu konsultantowi naszego filmu. Jego wnikliwa wiedza i szerokie spojrzenie na historię współczesną były jednymi z ważniejszych źródeł, z których korzystaliśmy.
Najważniejsze jednak było ogromne zaangażowanie rodziny Witolda Pileckiego, począwszy od jego syna, a skończywszy na prawnukach. Tak film, jak książka bez nich byłyby zupełnie inne, uboższe.
Zapraszamy do wspólnej wyprawy z Andrzejem Pileckim śladami jego taty…
Mirosław Krzyszkowski i Bogdan Wasztyl
Kraków–Oświęcim, lipiec 2015 rokuJest połowa maja 2014 roku. Grzmi. Burza i siarczysta ulewa zwalniają tempo podróży. Na dzisiaj nie planowaliśmy zdjęć, więc spokojnie posuwamy się naprzód, rozmawiamy. Kiedy zjeżdżamy z Zakopianki w nowotarską równinę, burza ustaje, a nad horyzontem pojawia się tęcza. Uśmiechamy się do siebie, mówimy o symbolice i nadziei, że wszystko pójdzie dobrze i uda się wspaniale. To początek zdjęć i trema męczy nas wszystkich.
Łopuszna, jesteśmy na miejscu. Tu wyobraziliśmy sobie Sukurcze, mały przedwojenny raj rodziny Pileckich. Parkujemy tuż przy historycznym dworku Tetmajerów, zgłaszamy nasz przyjazd. Tymczasem Marcina Kwaśnego, filmowego rotmistrza, już ciągnie do koni pasących się w sąsiedztwie zabudowań. Idzie się przywitać: głaszcze po szyi, poklepuje. Zwierzęta rżą przyjaźnie. Atmosfera raju w Sukurczach nabiera kolorytu na naszych oczach.
Pogoda utrzyma się jeszcze następnego dnia dla scen z pobytu Pielckiego we Włoszech, ale następnego dnia jest już zimno i wilgotno, jak to w kapryśnym polskim maju bywa. Realizowane w tym dniu ujęcia z czasów dzieciństwa Witolda w Ołońcu mają się pojawić jako przebłyski świadomości snujące się po ścianach celi w więzieniu przy Rakowieckiej. Wnętrza dworku Tetmajera stają się na chwilę ołonieckim mieszkaniem rodziny Pileckich. Opatulona wełnianą chustą Dorota Bochenek, grająca matkę rotmistrza, przygotowuje się do zdjęć, głośno czytając przeredagowany fragment _Ogniem i mieczem_: „Rok 1647 był to dziwny rok, w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały jakoweś klęski i nadzwyczajne zdarzenia…”. Obok niej dzieci w strojach z epoki grzeją się przy przenośnym elektrycznym piecyku. W tym samym czasie Piotr Skąpski, nasz kierownik produkcji, docina jeszcze przygotowane do umieszczenia na ścianie kopie kartonów Grottgera, a Łukasz Klag ustawia światło i kamerę. W tym blasku silnego oświetlenia zrobiło się trochę cieplej. Gromadka dzieci siada u stóp pani Doroty. Klaps i parę dubli. Maluchy zainteresowały się tekstem Sienkiewicza i proszą o więcej. Książka wykorzystana do zdjęć miała tylko ładną, starą oprawę, w środku było zupełnie co innego. Rozbudzona dziecięca wyobraźnia pozostaje niezaspokojona.
Na zewnątrz bardzo chłodno. Przestało padać, ale trawa w ogrodzie jest wilgotna. Wracamy do czasów wakacyjnych pobytów Witolda w rodzinnym majątku w Sukurczach, które z wielką nostalgią opisywał w swoim poemacie _Pod Lidą_:
Marzyłem o szabli, o szeregach polskich,
O koniu w galopie, marszu nocnym, w cwale.
Budowałem zamki na konarach drzewa.
W alejach ogrodu miałem swe kryjówki.
Wyznaczałem kwiatom ich przydział we wojsku:
To byli ułani, a tamci – dragoni,
Husarzy, semeni, piechota łanowa.
Pokrzywa to Niemcy, kwiat żółty – Tatarzy.
Szablą z drzewa ciąłem wrogie mi szeregi,
Szczędząc od zgniecenia – własne wojsko w trawie.
Musimy zrobić wszystko szybko, bo buty z pewnością przemokną małemu Mikołajowi Matusikowi, filmowemu Witoldowi z czasów zabaw w dzieciństwie. Piotr Skąpski przynosi specjalnie przygotowaną drewnianą szabelkę. Łukasz zakłada na siebie ciężki steadicam, asystentka pomaga umieścić na nim przygotowaną do pracy kamerę. Jesteśmy gotowi. Mały Witold ściąga współczesną, sportową kurtkę i mimo stroju z początku XX wieku staje się Małym Rycerzem pędzącym na swoim koniu na Tatarzyna. Szabla wprawiona w ruch ścina wrogie szeregi różnokolorowych kwiatów.
Kolejnego dnia pogoda bez zmian: trochę chmur, trochę słońca, trochę deszczu. Zaczynamy od powitania z matką po powrocie młodego Witolda z wojny bolszewickiej. Ścinanie szablą chwastów nawiązujące do zabaw z dzieciństwa nie jest przypadkowym pomysłem.
To początek gospodarowania w Sukurczach, dla których zaczyna się odtąd dobry czas. Niestety nie okazał się dobry dla oryginalnych spodni legionisty, które włożył na siebie Marcin. Przy zeskakiwaniu z konia rozdarły się tak paskudnie, że Krzysiek Musielak, odpowiedzialny za stroje z epoki, rwie sobie włosy z głowy. „To przecież oryginał, autentyczna rodzinna pamiątka! Co ja teraz powiem właścicielowi?” – jest bardzo przejęty, chociaż według niektórych wygląda nieco komicznie z podartymi portkami w rękach.
Do zatroskanego Krzysztofa podchodzi Paulina Wądrzyk, prezeska Stowarzyszenia Auschwitz Memento, a obecnie prawa ręka producenta Bogdana Wasztyla i reżysera Mirosława Krzyszkowskiego. W ręce ma igłę z nitką, próbuje pomóc, ale nie wygląda to dobrze. Materiał sprzed prawie stu lat nie wytrzymał. Rozszedł się nie tylko na szwach. Zostawiamy Krzyśka ze spodniami (Paulinie udało się je pięknie naprawić już po zakończeniu zdjęć do filmu). Marcin wkłada inne z epokowej kolekcji, którą mamy na planie, i już wchodzimy w krainę dzieciństwa Andrzeja, syna Witolda. Małgorzata Kowalska, młoda aktorka z Krakowa, jest już ucharakteryzowana na Marię Pilecką z najszczęśliwszego okresu małżeństwa z Witoldem. Koncentruje się poza zasięgiem gwaru ekipy w zacisznym kącie ogrodu. Po krótkim poszukiwaniu przez nawołujących asystentów reżysera pojawia się przed kamerą i uśmiechem sygnalizuje swoją gotowość. Realizujemy magiczne dla nas sceny: Witold i Maria w prostym miłosnym dialogu; słynne przedstawienia reżyserowane przez Pileckiego dla żony, w których główne role grały ich poprzebierane dzieci; wspólna zabawa ojca z dziećmi. Przejażdżka na białym koniu, na którym siedzą mali aktorzy, nabiera dla nas charakteru symbolicznego, co w pełni zrozumiemy tak naprawdę dopiero w trakcie montażu. To ujęcie, którego nie było w planie, ale zostało zarejestrowane, teraz jest jak senne marzenie o niewinnej krainie dzieciństwa, gdzie Andrzej i Zosia mieli na zupełną wyłączność dwoje kochających się rodziców.
* * *
Andrzeju, w Sukurczach żyłeś do siódmego roku życia. Pamiętasz je?
Oczywiście! I to jak pamiętam! Ja je mam ciągle przed oczami, jakby wyjęte z tamtego czasu. Nieopodal płynęła Dzitwa, ciągnęły się bagna i łąki. Wszędzie pusto. I nagle z tych łąk wyrastały Sukurcze, niczym taka wysokopienna wyspa. Musiały pokolenia poprzednie tę wyspę utworzyć, sporo się przy tym utrudziwszy.
Majątek był stary. Mająteczek właściwie, nie była to wielka posiadłość. Liczył sobie ponad czterysta lat i – według rodzinnej tradycji – pamiętał jagiellońskie sejmiki szlacheckie. Przed wiekami Sukurcze, położone jakieś sto kilometrów na południe od Wilna, były siedzibą Narbuttów, następnie Domeyków, od XIX wieku Pileckich.
Dwór był posadowiony na olbrzymich głazach, które stanowiły fundament. Z racji wieku miał swój specyficzny zapach. Dom mieścił kilkanaście pokoi. Największą osobliwością był sekretny pokój błękitny, który zawsze rozbudzał moją ciekawość kilkuletniego szkraba. Był, a jakby go nie było. Dobrze pamiętam to zamaskowane pomieszczenie, usytuowane w długim ciągu innych pokojów. Ściany były obite błyszczącą tkaniną, może jedwabiem, drzwi były zupełnie niewidoczne, trzeba się było dobrze przypatrzeć, by zauważyć cienką kreskę na ścianie. Klamki nie było, trzeba było znać sposób, aby wejść do środka. Pokój ten odegrał istotną rolę w czasie powstania styczniowego. Podczas gdy we dworze stacjonował rosyjski generał czy wyższy oficer z całą sotnią, w tajemnym pokoju ukrywali się powstańcy, w tym jeden poważnie ranny. Nie pamiętam dokładnie, czy przeżyli, ale wydaje mi się, że tak. Skoro o pokoju tym wspominano jako o zalecie domu, było to widocznie bezpieczne schronienie.
Był też pokój ciemny – duża wędzarnia w samym środku domu, sąsiadująca bezpośrednio z kominem. Za moich czasów nie była używana. Znajdował się tam skład rupieci: siodła, oprzyrządowanie. Nie było podłogi, tylko polepa. I jak się pogrzebało, to można było coś znaleźć, na przykład stare kopiejki.
Bardzo ciekawa była sypialnia. W jej rogu stał piec, kafle miały wzory w kwiaty, chyba róże. Piec furę drzewa połykał – tak mówił ojciec. Ponieważ w sypialni były duże okna a po zewnętrznych ścianach domu wiła się winorośl, najczęściej było tu bardzo chłodno. Któregoś roku ojciec zamurował część okien. Zostały po nich wnęki i aby je jakoś wypełnić, namalował w nich obrazy. W jednej Matkę Bożą Karmiącą w błękicie, w drugiej – Świętą Rodzinę w brązach.
W salonie na jednej ze ścian wisiał wielki gobelin, a na nim biała broń do fechtunku: szpady, rapiery, szable, maski do szermierki. Do ojca przyjeżdżał Aleksander Żeligowski, też wojskowy, przyjaciel z Lidy, i razem fechtowali. Ja kiedyś z ciekawości pociągnąłem za gobelin i całe to żelastwo na mnie spadło. Strzeliłem też raz z pistoletu. Znalazłem go w rzeczach ojca, był nabity. Potajemnie wyniosłem na zewnątrz, ukryłem się między georginiami a ścianą dworu, położyłem na ziemi broń i pociągnąłem za spust, a pistolet wypalił jak cholera. Mama od razu wyjrzała przez okno przestraszona, a ja mówię: „To nie ja, to kuzyn”. Taki bezczelny byłem. Bo mieliśmy obok kuzynostwo ojca, kuzyn strzelał często w swoim obejściu.
Mieliście elektryczność?
Nie, w Sukurczach nie było prądu, używaliśmy lamp naftowych. Ale mieliśmy radio kryształkowe. Radio było w pokoju babci Ludwiki, którą nazywaliśmy Bunią. Ona najbardziej lubiła go słuchać, a mnie z kolei nie interesowała treść, tylko jak to radio działa, jak jest zrobione. Zawsze ciągnęło mnie do techniki. Chyba w 1937 roku pojawiło się we dworze radio lampowe – duże, z akumulatorem, z baterią anodową i wielką anteną na dachu. Zawsze po wysłuchaniu audycji trzeba było antenę uziemić specjalnym przełącznikiem, żeby nie ściągała piorunów.
Wyjdźmy przed dom.
Przed domem był dziedziniec z podjazdem pod ganek. Na środku dziedzińca rósł potężny kasztanowiec. Za domem były ogrody, a właściwie sady. Jeden nazywaliśmy sadem starym, drugi – małym. Owoców było mnóstwo. Nie mogliśmy wszystkiego przejeść ani zakonserwować, jeden z dwu sadów był więc odnajmowany. Dzierżawca wzniósł tam krytą słomą szopę, w której trzymał posegregowane jabłka, pachniało cudownie. Potem te skrzynki z jabłkami były wysyłane do niedalekiej Lidy. Były też śliwy, grusze sapieżanki i cytrynówki. Cytrynówki szybko spadały i przyciągały mnóstwo os.
Posiadłość okalało kilka alei. Według mnie najpiękniejsza była aleja lipowa, chroniąca dwór od wiatrów od wschodu i północy. Małemu dziecku wydawała się ogromna. Pamiętam też aleję brzozową, którą dojeżdżało się do dworu, i wierzbową, prowadzącą do zabudowań gospodarczych. Obie były bardzo mroczne – splecione gałęzie drzew tworzyły chłodne tunele. Przy jednej z nich ulokowano tak zwaną lodownię z blokami lodu zwożonego zimą. A w alei lipowej znajdowała się naturalna altana ze splecionych krzewów jaśminu, bzu, innych nieznanych mi krzewów, które kwitły w różnym czasie. Stamtąd było widać pobliską Krupę, słychać było bicie dzwonów. Młodzi w tej altanie coś tam sobie szeptali, pewnie się i czasem całowali. A babki klepały pacierze, patrząc na wieże kościelne. Pisał o tym ojciec w swoim poemacie _Pod Lidą_. Aleja lipowa, która zakręcała pod kątem prostym i w miarę oddalania się od dworu stawała się coraz bardziej dzika, kończyła się na łąkach, od których biło niesamowite światło – można było odnieść wrażenie, że na końcu alei jest okno. Nieco dalej płynęła rzeczka Krupka, w której można było się kąpać, pławiliśmy też w niej konie.
Dużo w Sukurczach było drzew?
Ojciec niemal wszystkie opisał w swojej poezji, niektóre bardzo szczegółowo. Przy wjeździe od strony Krupy witały nas brzozy. Dalej, w stronę zabudowań gospodarczych, stawów oraz nad krynicą, której wody miały ponoć lecznicze właściwości i stawiały ludzi na nogi, były wierzby. Idąc z kolei w kierunku dziedzińca, napotykało się siedlisko brzostów, czyli wiązów. Przy bramie rosły dwa największe, reszta chyba wysiewała się od nich, bo w miarę oddalania się od bramy były coraz mniejsze. Za brzostami były zabudowania folwarczne: czworaki, obory, chlewnie, które okalały osobne podwórko. Był tam też ogrodzony cielętnik.
W stajniach były konie?
Oczywiście. Koni było dużo. Pamiętam nawet ich imiona: Loncia była biała, a Bajka, ulubiona klacz ojca pod wierzch, kara, gniady Emir i ciemniejszy Figlarz, który śmiał się, jak się go wzięło za pysk. To było takie cichutkie rżenie, nie pełnymi płucami, jak to zwykle konie robią. Był też Krakowiak – piękny, wielki ogier, który marnie skończył, bo wilki go rozszarpały. Z niego był wędrownik, lubił oddalać się i znikać, więc czasami go pętano. I pod koniec jednej z zim zaatakowały go wilki, a on nie mógł uciec.
Na nielicznych zachowanych zdjęciach z tamtego okresu Witold Pilecki najczęściej występuje w mundurze. Bardziej czuł się żołnierzem niż ziemianinem?
Kochał i jedno, i drugie, ale mnie się wydaje, że bardziej jednak ten swój majątek i pracę w nim. Przecież nie musiał zostawać w Sukurczach, na zapadłej prowincji. Mógł szukać kariery w wojsku, mógł rozwijać się artystycznie, miał ku temu zdolności. A on porzucił wojsko, porzucił studia na Wydziale Sztuk Pięknych Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie i uparł się, że doprowadzi Sukurcze do świetności. Bo w majątku działo się źle. Sukurcze zaczęły upadać właściwie już od klęski powstania styczniowego. Pradziadek Józef po powrocie z siedmioletniego zesłania nie miał głowy do gospodarowania. Ziemię puścił w dzierżawę. Nie pielęgnował też specjalnie więzi rodzinnych. Zadbał co prawda o wykształcenie dzieci, ale nic ponadto. W końcu jego żona Flawia z Żórawskich zamieszkała w swym rodzinnym majątku w Jaryłówce, a w Sukurczach pozostał Józef. Córkę Salomeę wyklął za mezalians, ale dał jej kawałek Sukurcz i wiodła tam w miarę spokojne rodzinne życie u boku męża Józefa Tumielewicza. Syn Wandalin był administratorem kamienicy czynszowej w Wilnie i z ojcem nie utrzymywał kontaktu. Podobnie Stanisław, który gospodarował w Jaryłówce. Seweryn zginął tragiczną, przypadkową śmiercią z własnej broni, nie założywszy rodziny. Kontaktów z Józefem nie utrzymywał także Ludwik, który osiadł w dalekim Czelabińsku, gdzie nadzorował budowę jednego z odcinków Kolei Transsyberyjskiej. Jedynym, który bywał w Sukurczach, był Julian, ojciec Witolda, a mój dziadek.
Kiedy Józef zmarł samotnie w Sukurczach w 1906 roku, dom niszczał, a wydzierżawiony majątek ziemski podupadał. Sytuacja zmieniła się dopiero w 1918 roku, kiedy to po wysłużeniu emerytury dziadek Julian opuścił Ołoniec i uciekając przed bolszewickimi prześladowaniami, schronił się w Sukurczach. Tam również zjechała z Wilna, które było jeszcze pod niemiecką okupacją, babcia Ludwika z młodszym rodzeństwem taty. W Sukurczach bezpieczną przystań chciał też odnaleźć Ludwik z żoną i dwoma synami. Wtedy prababcia Flawia podzieliła pięciusethektarowy majątek równo między Juliana i Ludwika, z tym że dwór przypadł mojemu dziadkowi, a Ludwik wybudował dom w pobliżu.
I dziadek Julian zaczął mozolnie odbudowywać Sukurcze?
Właśnie nie. Dziadek Julian nie był rolnikiem, tylko leśnikiem, nie potrafił zająć się dwustu pięćdziesięcioma hektarami ziemi, więc wydzierżawił pola sąsiadowi. Ale zaraz po wojnie w Polsce szalała inflacja i dzierżawa okazała się fatalnym błędem. Rodzinny majątek wciąż podupadał, dziadkom brakowało pieniędzy nawet na codzienne utrzymanie. Zresztą mówiło się w rodzinie, że dziadek Julian chorował na „czarną melancholię”, tak w owym czasie określano depresję. Nie interesował się niczym, praktycznie nie wychodził z pokoju, nie rozmawiał, nie dbał o siebie. Co było tego przyczyną? Nie wiem. Może fakt, że na skutek rewolucji utracił wypracowaną emeryturę, a może kilka miesięcy spędzonych w bolszewickim więzieniu, gdy podczas wojny polsko-bolszewickiej Sukurcze znalazły się pod sowiecką okupacją… A może jedno i drugie.
Ojciec miał dwadzieścia pięć lat, kiedy w 1926 roku zdecydował się osiąść w Sukurczach na stałe. Udało mu się unieważnić niekorzystną dzierżawę i gospodarowanie przejął na siebie. Gdy ojciec przejmował majątek, wśród okolicznej ludności panował całkowity marazm. Ciężką pracą doprowadził to zniszczone gospodarstwo do stanu, w którym można by je nazwać perełką. Wypieścił te nasze Sukurcze. Nie dlatego, że był synem właściciela i miał taką wiedzę. On ją powoli zdobywał, ciężko pracował na roli na równi z chłopami. Wiele wymagał od siebie i od innych, dawał przykład. Uczył się rolnictwa nie tylko dla siebie, ale także dla społeczności z okolic Lidy.
Gdzie się uczył?
Podobno studiował korespondencyjnie na Wydziale Rolniczo-Leśnym Uniwersytetu Poznańskiego. Na pewno pracował w Związku Kółek Rolniczych i sprowadzał różne książki o rolnictwie. Potem pożyczał je miejscowym gospodarzom, organizował dla nich wykłady. Był po prostu urodzonym społecznikiem, działającym na rzecz wspólnoty lokalnej. To, czego dokonał w okolicy przez kilkanaście lat aktywności, to była mała rewolucja. Na Kresy wszystko dochodziło ze sporym opóźnieniem, a on starał się przenosić metody nowoczesnego gospodarowania z Wielkopolski i centralnej Polski. Płodozmiany, ośmiopolówka – mało kto wcześniej o takich rzeczach tu słyszał. Objeżdżał konno gospodarstwa, doglądał, jak kto sobie radzi. Mama opowiadała, że ludzie go słuchali i wprowadzali nowinki, bo szybko się przekonali, że to nie są jakieś wymysły, kaprysy panicza. Że one przynoszą korzyści, a jemu naprawdę zależy na ich dobru. Ojca rozsadzała energia, włączał się w trudne sprawy, pomagał ludziom. Będąc gospodarzem w Sukurczach, poniekąd pełnił jednocześnie rolę dzisiejszego pracownika socjalnego. Gdyby nie wybuch II wojny światowej, zrobiłby tam jeszcze wiele dobrego.
„Ojciec był społecznikiem. Praca dla innych to był jego żywioł”. Witold Pilecki wraz z młodzieżą powiatu lidzkiego na zlocie w Warszawie, koniec lat trzydziestych
fot. Andrzej Pilecki i Stowarzyszenie Auschwitz Memento
Jednak ludzie od lat pracujący na roli mieli prawo być nieufni, odrzucać nowe metody. Jak udało mu się dotrzeć do miejscowych i ich przekonać?
Myślę – zresztą mówiła o tym wielokrotnie mama i ci, którzy tatę znali – że szanował ludzi i ich pracę. Sam też ciężko pracował. Nie tolerował wyzysku i niesprawiedliwości. Widział, że ludzie ciężko pracują na swoich polach, a potem konkurują ze sobą, za bezcen wyprzedając handlarzowi z Lidy masło, śmietanę czy sery. Burzyła się w nim krew i nie mógł się z tym pogodzić, więc w końcu założył w Krupie spółdzielnię mleczarską. Skupowała od chłopów płody rolne po wyższych cenach, bo jako większy podmiot mogła potem wynegocjować odsprzedaż na lepszych warunkach. Wszyscy na tym skorzystali. Spółdzielnia się rozwijała, jej wyroby stały się znane nie tylko w Lidzie, Nowogródku, ale nawet w Wilnie. Wraz z sąsiadami założył też kółko rolnicze i straż pożarną, co było na Kresach ewenementem.
Był bardzo obowiązkowy, zdyscyplinowany. Nigdy nie oczekiwał przywilejów z racji urodzenia czy pozycji społecznej, raczej wywodził z tego nakaz troski o innych, dawania dobrego przykładu. Mama opowiadała mi, że z przyjęć organizowanych u właścicieli okolicznych majątków wymykał się wcześniej, by wrócić do domu przed brzaskiem. Nie chciał, by ludzie wychodzący do pracy w polu widzieli go wracającego z zabawy. Jak mógłby im w oczy spojrzeć… Ludzie doceniali to jego zaangażowanie, czego najlepszy dowód dali po wkroczeniu Sowietów. Otoczono nas opieką, jakby chcąc oddać nam to, co wcześniej dawał innym ojciec.
Ale zamiłowanie do munduru i wojska w Twoim ojcu chyba nigdy nie wygasło?
Myślę, że trochę tęsknił za wojskiem. Zawsze nosił się jak oficer: wyprostowany, starannie ogolony, zadbany. Często splatał ręce z tyłu, to była jego ulubiona poza. Jako gospodarz tata uprawiał dla wojska czerwoną koniczynę, podobno tak dobrą, że przyjeżdżano po nią z daleka. Poza tym wspólnie z niejakim Achmatowiczem, oficerem tatarskiego pochodzenia, zorganizował w powiecie lidzkim Przysposobienie Wojskowe Konne, czyli szwadron krakusów. Poświęcał mu dużo czasu, a także łożył na jego utrzymanie spore kwoty, bo synów rolników nie zawsze było stać na zakup potrzebnego wyposażenia. Szwadron intensywnie się szkolił, dzięki czemu był najlepszy w powiecie lidzkim, wygrywał liczne zawody.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_