Piłkarz, który nie chodzi na skróty. Autobiografia - ebook
Piłkarz, który nie chodzi na skróty. Autobiografia - ebook
Autobiografia jednego z najlepszych obrońców na świecie
Ta książka to coś więcej niż tylko autobiografia. Giorgio opowiada o Chiellinim, Chiellini odkrywa Giorgia. A dzieje się to w bardzo trudnym momencie życia piłkarza – w wieku 35 lat na początku najważniejszego sezonu w karierze zrywa więzadła krzyżowe. Dla wielu zawodników oznaczałoby to jedno: koniec kariery. Nie dla Giorgia!
W szczerej opowieści o sobie poznajemy Chielliniego nie tylko jako niezłomnego kapitana reprezentacji Włoch i Juventusu Turyn, krytycznie patrzącego na swoją drużynę i kolegów z boiska, ale przede wszystkim jako człowieka. Bo piłkarz chętnie dzieli się z czytelnikami zarówno błyskotliwymi refleksjami na temat sztuki obrony, jak i życia prywatnego. Stąd wiemy, jakim jest mężem, ojcem, synem i bratem.
Wybitny włoski piłkarz, zapamiętany przez wszystkich jako ten, którego Suarez ugryzł w ramię podczas Mistrzostw Świata w Brazylii, otwarcie mówi, że dla niego słabości są ważną częścią natury ludzkiej i należy nad nimi pracować. Chętnie opowiada również o tym, co go w życiu napędza, o sile i radości płynących z realizacji jego wielkich pasji – futbolu i matematyki, dzięki którym może chodzić własnymi ścieżkami.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8135-913-9 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Każdy problem już zawiera_ _w_ _sobie rozwiązanie. Uwielbiam matematykę, przywraca porządek_ _w_ _chaosie,_ _a w tamto popołudnie chodziło_ _o_ _uporządkowanie mojej sportowej historii._ _O_ _to, bym nauczył się patrzeć na siebie_ _z_ _zewnątrz, nauczył się cierpliwości._ _O_ _kimś innym powiedziałbym: „Zerwane więzadło krzyżowe_ _w_ _wieku trzydziestu pięciu lat, jasne,_ arrivederci!_”. Do siebie powiedziałem: „Uśmiechnij się!”._
_Za pomocą siedmiu godzin fizjoterapii dziennie_ _i_ _odrobiny wewnętrznej matematyki można ujarzmić chaos. Zebrać_ _z_ _podłogi kawałki życia, ubrać Ninę_ _i_ _zawieźć ją do szkoły, wieczorem przygotować jej kąpiel. „Szczęściarz_ _z_ _ciebie, tatusiu, teraz możesz spędzać ze mną więcej czasu”. Masz szczęście, księżniczko, jak tylko tatusiowi się polepszy, pojedziemy na dwa dni do Disneylandu._
_Drewno łamie się_ _z_ _głośnym trach, które słychać nawet_ _z_ _odległości dwudziestu metrów. Moja gałąź pękła 30 sierpnia 2019 roku_ _o_ _godzinie 18.00._ _W_ _tamtym okresie czułem się dobrze, za dobrze. Chłopcy, mam przeczucie, że się coś stanie! Nie miałem hamulców, byłem jak dziecko. Dopiero co_ _z_ _Juventusem_ _w_ _nowym składzie wygraliśmy pierwszą kolejkę mistrzostw Włoch_ _w_ _Parmie,_ _a_ _gola strzeliłem ja, Giorgione, King Kong._
_Wykonywałem ten ruch tysiące razy – wykrok boczny do dalekiej piłki. Zamysł mam taki, że lekko zaatakuję przeciwnika_ _i_ _przejmę piłkę._ _I_ _nagle trach. Krzyczę, od razu wiem. Ale nie myślę: „dlaczego ja?”. Nie, to nieprawidłowe myślenie,_ _a_ _nawet głupie._ _I_ _nigdy nie zaczynam dnia bez uśmiechu, to imperatyw kategoryczny._
_Nauczyłem się tego_ _w_ _liceum_ _i_ _wierzę_ _w_ _„prawo moralne we mnie”. Jak również_ _w_ _„niebo gwiaździste nade mną”,_ _o_ _tak! Piękne niebo_ _w_ _Livorno_ _w_ _letnie wieczory, gdy zapach soli spada na ciebie niczym burza. Spacer_ _z_ _dziewczyną, skuter, brat. Droga do domu._
_Giorgione, Kielon, King Kong, Siłacz. Tata Niny_ _i_ _Olivii. Ukochany Caroliny. Giorgio, który starał się być dobrym synem_ _i_ _zawsze grał_ _w_ _piłkę_ _z_ _całkowitym oddaniem. Nie pocałował mnie bóg futbolu, byłem nieokrzesany, niezdarny,_ _a_ _teraz patrzcie – jestem kapitanem Juventusu_ _i_ _drużyny narodowej!_
_Lubię się uczyć, skończyłem studia. Lubię ludzi, ale muszę czasem pobyć sam._
_Lubię słuchać swojego ciała,_ _w_ _ciszy dowiedzieć się, co ma mi do powiedzenia. Robię to pod prysznicem. Tym długim, który biorę przed meczem, gdy milimetr po milimetrze moje ciało opanowuje koncentracja, moje tkanki, moje kości, moją skórę, mój umysł –_ _i_ _oto Giorgione jest już na boisku._
_Po wszystkim nie mogłem ruszyć nogą – niewiarygodne. Starałem się_ _z_ _całych sił,_ _a_ _jednak nie drgnęła ani_ _o_ _milimetr. Leżąc, próbowałem ją podciągnąć. Wszystko na nic, była jak_ _z_ _kamienia. Giorgione-statua. Więc rozpocząłem swoje minipodboje – codziennie nowe, małe zwycięstwo._
_Lubię słuchać swojego ciała, które podczas awarii opowiada mi_ _o_ _części wymagającej naprawy._ _W_ _takich chwilach myślisz_ _o_ _wielu rzeczach, na przykład_ _o_ _ludziach, którzy są już nie do naprawienia._ _O_ _tych, którzy mieli większego pecha, niepełnosprawnych, którzy nie posiadają części zamiennych. Ale nawet oni mają swoje przeznaczenie, swoje szanse, swój głos. Ci ludzie przekazują nam wielkie rzeczy, jak na przykład moi przyjaciele_ _z_ _drużyny Insuperabili (Niezrównanych)1._
_Jeden centymetr, dwa centymetry, pięć centymetrów._ _I_ _wreszcie przyszłość rusza_ _z_ _miejsca razem_ _z_ _nogą połataną szwami_ _i_ _plastrami, igłą, nicią oraz cierpliwością. Moja nowa noga, integralna część mojego ciała._
_Kochani, odzyskiwanie sprawności to powolny proces. Dzień po dniu dziecko rośnie. Dziesięć stopni zgięcia, dwadzieścia, pięćdziesiąt! Od dziś kule_ _w_ _kąt. Sam zawiążę buty, samodzielnie się umyję. Zjem posiłek_ _z_ _Caroliną_ _i_ _dziewczynkami przy stole, bez pośpiechu,_ _a_ _potem nie rozwalę się od razu na kanapie. Przygotuję maszynę do lodu, będę się gimnastykował do wieczora,_ _a_ _potem poczekam na kolejny poranek, na te pięć godzin_ _z_ _rzędu_ _w_ _siłowni, na ławeczce, na ciężary_ _z_ _każdym dniem nieco lżejsze._
_Więzadła, więzy, wiązać się. Części naszych ciał związane sznurkiem, my związani_ _z_ _innymi,_ _z_ _ludźmi, których naprawdę kochamy. „Rodzina” to piękne słowo. Moi rodzice się rozeszli, gdy ja_ _i_ _mój brat bliźniak Claudio mieliśmy siedem lat, ale nie przestaliśmy być rodziną. Otrzymaliśmy dar_ _w_ _postaci dwójki rodzeństwa, Giulia_ _i_ _Silvii._ _A_ _teraz mam też rodzinę, którą sam założyłem: Carolinę, Ninę, Olivię. Moje dwie córeczki, mój poranek._
_To moje złote życie, ta podróż na Marsa, którą była moja piłkarska droga. Wiem, że prawdziwe życie wygląda inaczej_ _i_ _starałem się_ _o_ _tym nie zapomnieć. Pieniądze, przywileje, ale także poświęcenie, zmęczenie. Osamotnienie, niekiedy potrzeba bycia samemu. Nauka, ciągła, bezustanna._ _I_ _samotność._
_A_ _potem_ _i_ _ta noc minęła, jak mija wszystko inne. Gałąź_ _z_ _powrotem przyrosła do pnia, do dębu imieniem Giorgio. Miło jest nie znać do końca samego siebie. Głęboko_ _w_ _nas zawsze jest tajemna przestrzeń do odkrycia, która opowiada nam różne rzeczy. Dzięki kontuzji zwiedziłem nieznane rejony we mnie. Tym razem nie chodziło_ _o_ _moje zwyczajowe kłopoty_ _z_ _łydkami czy czterokrotnie rozbity nos – jeśli przesuniecie po nim palcem, poczujecie zgrubienie. Ten nochal to też ja._
_Lubię ściskać dłonie przyjaciół, obejmować ich. Nigdy nie wstydziłem się swojego ciała czy tego, że całuję tych, którzy są mi drodzy. Na boisku wszystko jest jednak inaczej. Tam muszę czuć ciało przeciwnika, który depcze mi po piętach, wiedzieć, że on czuje mój oddech na karku. Jeśli muszę, gram jak drań. Uwielbiam napastników, którzy nie uciekają_ _i_ _patrzą mi prosto_ _w_ _oczy, tak jak ja patrzę na nich. „To wspaniała przygoda – powtarzam sobie –_ _i_ _jeszcze się nie skończyła”._
1 Niezrównani, z wł. Insuperabili, to nazwa akademii sportowej dla niepełnosprawnych, której patronem jest Giorgio Chiellini (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).Czułem się wspaniale. To był idealny tydzień. Żartowałem sobie z lekarzem:
– Doktorze, czuję się bosko. Teraz lepiej uważać, bo to nie potrwa długo.
Naprawdę, wiem z doświadczenia, że tak to wygląda. Kiedy ciało chodzi idealnie, to zazwyczaj przekracza granice i idzie tam, gdzie nie powinno. Traci hamulce.
Gdy to mówiłem, miałem na myśli zwykłe naciągnięcie mięśnia, czyli moje standardowe problemy z łydkami. Wszystkiego bym się spodziewał, ale nie aż tak poważnej kontuzji. Piłka zmienia kierunek, zamykam podanie na linii bocznej, grunt osuwa mi się spod nóg. I ten odgłos, który pewnie słyszeli wszyscy dookoła. Od razu wiedziałem, że coś pękło.
Odczuwałem dyskomfort po zewnętrznej stronie kolana. Miałem nadzieję, że to łąkotka. Urazu doznałem o godzinie 18, a o 19 z kolanem obłożonym lodem pojechałem na rezonans. Z uśmiechem spytałem lekarza:
– Obejdzie się bez operacji?
W odpowiedzi pokazał odwrócony kciuk. A niech to…
– Więzadła krzyżowe? To niemożliwe!
Niestety, to były one.
Najtrudniej było powiedzieć o tym moim bliskim: najpierw bratu, potem tacie, mamie, a na końcu Carolinie – pod względem trudności kolejność była właśnie taka. Tata jest lekarzem, więc nie było problemu. Brat sam się domyślił. Mama natomiast dowiedziała się ot tak, cześć, co tam, co porabiasz, słuchaj, zrobiłem sobie kuku. A ona:
– Łydka? Zginacz?
– Nie, mamo. Kolano. Załatwione.
Tadam!
I wreszcie moja żona. Tamtego dnia mała Olivia miała szczepienie i dostała lekkiej gorączki, ja natomiast po lunchu zapadłem się pod ziemię, nie zostawiłem nawet wiadomości. Dzwonię więc do Caroliny o godzinie 20, a ona pyta:
– Żyjesz? – Była trochę wkurzona. – Słuchaj, Olivia nie czuje się za dobrze.
Potem opowiadam jej o urazie i ona też pyta:
– Łydka?
– Nie, zerwałem więzadła. W kolanie.
Wpada w płacz, tuż obok niej jest Nina. Pół godziny później dzwonię do córeczki i mówię:
– Kochanie, nie martw się, tatę boli kolano, ale wiesz, co jest najlepsze? Będę spędzać z tobą dużo więcej czasu, a jak będziesz grzeczna, to jeszcze w tym roku pojedziemy do Disneylandu.
Potem w domu, kiedy Nina widziała mnie z kolanem obłożonym lodem, mówiła:
– Tatusiu, chcesz coś? Wiesz, że masz szczęście, bo spędzasz ze mną tak dużo czasu?
Kiedy jeszcze leżałem na murawie, trener Sarri przekonywał mnie:
– Dalej, Giorgio, wstawaj, to nic takiego, idź dokończyć mecz.
A później:
– Giorgio, ta kontuzja wydłuży ci karierę, będziesz musiał grać dłużej! I to właśnie ty, który wiecznie jęczałeś, że nie chcesz tyle grać.
Mimo to w powietrzu czuć było lekki niepokój.
Rykoszet, piłka zmieniła kierunek. Pech. Pozytywne było to, że nie było dnia, w którym nie dopisywałby mi humor. Ani przez chwilę nie poczułem się jak trzydziestopięciolatek u schyłku kariery. Bywam lekkomyślny i nieco zwariowany, niektóre rzeczy lepiej przeżyć później niż wcześniej. W wieku dwudziestu pięciu lat nie ma się jeszcze wszystkich narzędzi pozwalających prawidłowo podejść do sytuacji kryzysowej i sobie z nią poradzić. Jest się żółtodziobem, który wszystkiego musi się nauczyć. Natomiast później człowiek już wie, jak to jest w życiu.
Nawet nie przeszło mi przez myśl, że nie wrócę do formy. Kalkulowałem tylko, że będę musiał grać jeszcze przez rok, bo obecny 2020 liczy się połowicznie. Na koniec sezonu wrócę świeży niczym pączek róży, a nie rozjechany jak zwykle po trzydziestu czy czterdziestu morderczych meczach. Dylemat, czy kontynuować karierę piłkarską, rozstrzygnąłem od razu – naturalnie, że tak, i to w Juventusie, bo nie zostawia się spraw przed ich dokończeniem. Będą musieli jeszcze się ze mną pomęczyć. A potem, za parę lat, powiem – _basta_.
Nigdy wcześniej nie bałem się o więzadła krzyżowe, ponieważ zawsze utrzymywałem jędrność mięśni na poziomie rekompensującym inne niedoskonałości stawowe – miałem dwie kontuzje więzadeł pobocznych, podczas gdy inni zawodnicy w podobnej sytuacji pewnie zerwaliby krzyżowe. Byłem zdrów jak ryba, ale może tak miało być? Jestem fatalistą i w obliczu problemów myślę wyłącznie o rozwiązaniu. „Oto nowe wyzwanie” – powiedziałem sobie już tamtego wieczoru, leżąc z kolanem obłożonym lodem. Jestem racjonalistą, empirykiem, człowiek pracuje i dzień po dniu traci energię. Poza tym wypadki chodzą po ludziach, a sprawy zwykle wracają na właściwy tor.
Ubolewałem, że w pierwszych miesiącach po urazie nie mogłem być bliżej drużyny, ale po prostu nie dałbym rady. Podczas rehabilitacji wylewałem z siebie siódme poty, nie opuściłem ani dnia, ani jednej godziny. Taki już jestem. Spędziłem w Juventusie całe życie, trenując i grając mecze. Już dzień po kontuzji byłem na zgrupowaniu.
Miałem tylko dylemat, czy pokazywać się publicznie i usiąść na trybunach lub na ławce, czy może zostać w szatni. Jako samotnik nie lubię pokazywać twarzy. Podjąłem jednak decyzję: jestem kapitanem Juventusu i muszę być z drużyną! Czułem się jak generał obserwujący bitwę ze wzgórza. „Jestem przywódcą, nie mogę zamknąć się w pokoju i gapić w ekran”, powiedziałem sobie.
To jasne, że cierpiałem jak każdy, ale było w tym również coś pięknego. I ważnego, bez dwóch zdań. Dzwonili do mnie wszyscy, poczynając od kolegów z drużyny. Dostałem setki wiadomości. Niektórych się spodziewałem, innych mniej, a jeszcze innych wcale. Ucieszyła mnie bardzo ta od Javiera Zanettiego, nigdy wcześniej się nie odzywał, nie miał nawet mojego numeru. Mógł to załatwić, wysyłając telegram albo prosząc Orialiego, żeby do mnie zadzwonił, co zresztą też zrobił.
Zanetti. To było naprawdę miłe. I niespodziewane. Z Interem zawsze skakaliśmy sobie do gardeł, to normalne. Choć w pewnych momentach rywalizacja zanika, a szacunek zostaje. Przewidziałem, że trener Conte odmieni drużynę Nerazzurich i nie mam wątpliwości, że nasze kluby będą walczyć do końca. Scenariusz jest znowu ten sam.
Kolejna niespodziewana wiadomość przyszła od Pepe Reiny, byłego bramkarza Napoli, który napisał mi przepiękne słowa. Inni gracze z Napoli dzwonili do mnie, na przykład Insigne i Koulibaly, ale z nimi miałem już wcześniej kontakty, z Reiną nie. Bardzo szanuję Koulibaly’ego. Miałem okazję z nim porozmawiać, dowiedzieć się, jakim jest człowiekiem.
Największego wariata zostawiam na koniec. To Siniša Mihajlović. W tym wszystkim, przez co teraz przechodzi2, znalazł czas, żeby o mnie pomyśleć. Kilka razy wpadliśmy na siebie w Turynie. Siniša to twardziel, nieokrzesaniec. Wszyscy to wiedzą. Powiedziałem mu:
– Dzięki, wariacie.
Byłem bardzo zaskoczony.
Pisano do mnie z różnych klubów, nawet z zagranicy. Takich gestów nie da się przewidzieć, bo nikt nic nie musi. Słyszałem, że wielu ludzi mnie lubi i szanuje za to, kim jestem, niezależnie od tego, jakiej drużynie kibicują, czy gram dobrze czy źle albo czy noszę biało-czarną koszulkę.
Wracając do Koulibaly’ego, mam w pamięci nasz uścisk na murawie Allianz Stadium 31 sierpnia podczas meczu Juventus–Napoli, po jego samobójczej bramce. Jestem, jaki jestem, więc prawie pożałowałem swojego zachowania – może lepiej byłoby uściskać go w szatni i zachować to między nami? Ale to był spontan. Kuśtykałem o kulach po stadionie i szukałem Kalidou wzrokiem. Poprzedniego wieczoru napisał mi „powodzenia”. Zawsze miałem z nim świetne relacje. To wspaniały zawodnik i dobry człowiek, a tu taki kiks w 92 minucie kluczowego meczu!
Gdy patrzyłem na jego minę, ogarnęło mnie współczucie i poczułem, że muszę mu powiedzieć kilka słów pocieszenia, nic ponadto.
– Jesteś najlepszy, wszyscy popełniamy błędy. Pracuj dalej, tak jak umiesz, a wszystko, co złe, minie.
Moją dumą i nadzieją jest to, że mogę być piłkarzem wszystkich, nie tylko kibiców Juventusu. Pracowałem nad tym, nic nie jest dziełem przypadku. Przez całe lata moim sposobem na rozładowanie napięcia było szukanie przeciwników, a kto szuka, ten znajduje – to logiczne. Najtrudniejszą rzeczą jest kontrolowanie własnych emocji. Miałem wojowniczą naturę, to już jednak przeszłość. Już nie potrzebuję wrogów. Dziś dzięki mojemu zachowaniu ludzie bardziej mnie cenią.
Teraz dużo mniej fauluję, mniej prowokuję. Myślę, że kibice innych drużyn też to zauważyli. Zostałem kapitanem Juventusu i kadry narodowej, co dało mi pewien spokój ducha, zrodziło dumę, która uczyniła mnie lepszym i poprawiła mój wizerunek. Przynajmniej taką mam nadzieję. Oczywiście zawsze będę związany z Juventusem, ale chciałbym zostać zapamiętany po prostu jako dobry włoski piłkarz.
A pomyśleć, że jako dziecko byłem kibicem Milanu, jak moja mama, podczas gdy mój brat bliźniak Claudio razem z tatą kibicowali Juventusowi. Potrzebowaliśmy tych różnic, musieliśmy koniecznie grać przeciwko sobie, zwłaszcza ja i Claudio. Nieodłączna braterska rywalizacja. AC Milan z Holendrami przeciwko Juventusowi z Baggio – całkiem nieźle. W tamtych latach tytuły mistrzowskie trafiały albo do Turynu, albo do Mediolanu, a mówiąc „Mediolan”, bynajmniej nie mam na myśli Interu.
Ostatnio zauważyłem, że ludzie bardziej mnie szanują. I to mi się podoba. Nigdy nie zapomnę aplauzu na stadionie San Siro przy okazji mojego setnego występu w reprezentacji Włoch. Absolutnie nie mogłem się tego spodziewać. Ciepłe przyjęcie, jakie mi zgotowano, było bardzo wymowne. Rok po meczu Włochy–Szwecja dało mi to ogromną satysfakcję, która trochę wymazała tamto złe wspomnienie. Na szczęście są chwile, gdy nasz sportowy rywal zwyczajnie staje się człowiekiem, sportowcem – i to jest właśnie siła sportu!
Przez kilka miesięcy, z kulami bądź bez nich, mój dzień wyglądał zupełnie inaczej niż zwykle. Budziłem się wcześnie, nawet wcześniej niż dawniej, bo jak człowiek nie gra, to się nie męczy. Szykowałem dziewczynki, zawoziłem Ninę do szkoły (a właściwie robił to kierowca, którego zapewnił nam Juventus), a potem jazda na stadion na rehabilitację. Przez pierwsze dni było ciężko. Nie mogłem nawet wstać, żeby zjeść czy się umyć. Kolano pulsowało i oczywiście nie zginało się ani o milimetr.
Codziennie między 8.30 a 9.00 stawiałem się w centrum sportowym Juventusu za rogiem, gdzie czekało mnie pięć godzin intensywnej pracy: fizjoterapia, masaż limfatyczny, mobilizacja kolana, ćwiczenie mięśni – z początku tak to wyglądało. Potem, rzecz jasna, tempo się zwiększyło. Basen, siłownia, szybki lunch na stadionie, a potem ciąg dalszy w domu, gdzie zgromadziłem różne ustrojstwa, na przykład maszynę do lodu. Ale przed pracą w domu odbierałem córkę ze szkoły. A potem znów ćwiczenia ruchowe, elektrostymulacja, lód – ot, gimnastyka połączona z codziennością.
Nigdy nie wyznaczałem sobie kamieni milowych kariery. Skupiałem się na ciężkiej pracy, a reszta przychodziła sama. Po osiągnieciu danego etapu kontynuowałem walkę o kolejny stopień odzyskiwania sprawności. Takie sytuacje uczą cierpliwości, ćwiczą ją.
To zawsze kwestia siły woli i właściwego stanu ducha. Najważniejszy jest uśmiech, pozytywne nastawienie. Kiedy kolano puchło, odpoczywałem i czekałem. Dawałem mu czas. Za każdym razem, gdy zaczynałem ćwiczyć, widziałem postęp, jakie moje ciało czyniło w porównaniu z dniem poprzednim, i doceniałem te milimetrowe osiągnięcia. Milimetr po milimetrze i w końcu jesteśmy u celu! W dniu, kiedy znów byłem w stanie samodzielnie podnieść nogę, czułem się, jakbym zdobył Everest. Zasypałem lekarzy tyloma pytaniami, że z powodzeniem mógłbym obronić dyplom z medycyny… To było wielkie odkrycie. Wspaniale jest mieć zawsze tyle nowego do nauczenia się.
Giorgione jest uparty, moja mama może to potwierdzić. Zawsze byłem bardzo niezależny, nawet w tym doświadczeniu z kontuzją. Kolejne kroki na drodze do samodzielności wzmacniają charakter – jak już postanowiłem, że muszę samodzielnie włożyć skarpetkę, mogło mi to zająć pół dnia, ale w końcu dałem radę.
Przez kilka pierwszych dni maszyna do lodu była dla mnie niczym doping – przynosiła mi wielką, niezmierzoną ulgę. Na szczęście nie spędziłem ani jednej bezsennej nocy. Mam wysoki próg bólu, a także wytrzymałości. To ogromny dar, niezasłużony, z tym trzeba się urodzić.
Wszyscy traktowali mnie wspaniale. Fizjoterapeuci i lekarze poświęcili mi wiele godzin nadliczbowych, więc korzystając z okazji, chciałbym im teraz podziękować. Juventus jest wyjątkowy również dlatego, że ma organizację wewnętrzną nieporównywalną z żadnym innym klubem. Czułem się zaopiekowany, spokojny i szczęśliwy. Rekonwalescencja dała mi nową energię i odczucia, jakie u trzydziestopięciolatka zdawały się już dawno uśpione – a jak się okazało, nie było to prawdą.
Przy tak poważnej kontuzji trzeba postawić przed sobą cel. Nie znałem kalendarza ligowego na pamięć, więc do niego zajrzałem. Przy takim urazie trzeba się liczyć z mniej więcej półrocznym pauzowaniem, a zgadnijcie, jaki mecz miał się odbyć pół roku po moim wypadku? Operowano mnie 3 września, a 1 marca Juventus miał grać z Interem Mediolan! Ta data przysłużyła się mojej psychice, była dla mnie czymś w rodzaju dopingu. Nawet powiedziałem to Contemu ze śmiechem:
– Jestem twoim fatum!
Ostatecznie koronawirus zmienił kalendarz rozgrywek, ale zmagania Juventusu z Interem to stadionowy pewniak.
2 W roku 2019 u Sinišy Mihajlovicia zdiagnozowano białaczkę.Nigdy nie pomyślałem: „Mam trzydzieści pięć lat, będzie ciężko” ani też: „Będzie ciężko, bo na moim miejscu gra dwudziestolatek”. Poza tym ja i de Ligt i tak byśmy się zmieniali. To zdolny chłopak, inteligentny. Sam musiał o siebie zadbać. Musiał grać jako stoper, jak to się kiedyś mówiło, obok Leo, który występował w roli libero. Chłopak obok mnie gra na prawej flance, niby szczegół, robi jednak różnicę. Od razu wiedziałem, że jest niezły. Wystarczyło kilka treningów. Jest inny, wyjątkowy.
Byłem ważny i będę ważny, jeśli chodzi o moje dokonania na boisku. Ponadto w tym roku są mistrzostwa Europy. Nigdy się nie bałem. Nigdy też nie zrobiłem nic pochopnego ani pospiesznego, nikt nie zna mnie lepiej niż ja sam. To poszukiwanie nowej, lepszej równowagi, to droga.
Przez całą zimę żartowaliśmy sobie z Ronaldo:
– Strzelam średnio jeden gol na mecz, nawet ty mnie doganiasz!
Ponieważ przed uszkodzeniem kolana zagrałem jeden jedyny mecz, ten otwierający mistrzostwa w Parmie, i strzeliłem gola… upiekło mu się – w trzydziestu ośmiu meczach trafiłbym trzydzieści osiem razy, pobijając nawet rekord Higuaína!
Takie z nas żartownisie. Gonzalo to twardziel. Wielki mistrz, wymagający, ale dobry piłkarz. Musi nieustannie czuć, że inni w niego wierzą. Uwielbiam go, kocham tę jego latynoską ekspansywność. Jest świetnym kolegą, a ponadto bardzo wrażliwym chłopakiem, dlatego mocno „odczuł” kilka ważnych meczów, może za mocno. Ale każdy z nas jest, jaki jest. Możemy pracować tylko na tworzywie ukształtowanym przez naszych rodziców. A to oznacza, że możemy zrobić dużo, lecz nie wszystko, i że wychowanie odcisnęło na nas trwały ślad.
Gdy do naszych drzwi puka przeznaczenie, musimy się zmierzyć z naszym stanem psychicznym i z naszym stosunkiem do strachu. Strach to podstępny przeciwnik, kreuje halucynacje, pokazuje nam to, czego nie ma, ale czego się obawiamy – trzeba być ostrożnym i nie zostawiać mu pola do popisu. Nigdy nie bandażuję sobie głowy na zaś – z wyjątkiem chwil, kiedy gram w „turbanie”!
Zajmuję się problemami wtedy, kiedy się pojawiają. Nie ma sensu robić tego wcześniej, gdy człowiek jest jak wojownik bez broni. Nie czuję lęku, nie jestem hipochondrykiem. Nie rozczulam się nad sobą i myślę, że tak już zostanie. Nawet kiedy się zestarzeję, postaram się nie stracić równowagi emocjonalnej. Lęk wykańcza, na szczęście go nie odczuwam, najwyżej w niektórych sytuacjach bywam nieco cyniczny.
Moja żona twierdzi, że wszystko po mnie spływa, ale to tylko wrażenie – wiem, że jestem bardziej przydatny, gdy nie dopuszczam do siebie strachu wysysającego energię. Trzeba myśleć pozytywnie. Uważam, że moje podejście do życia nie zmieni się nawet wtedy, gdy pojawią się poważniejsze problemy. Najpierw przetrawiam wszystko w sobie, a potem, gdy nadejdzie czas, reaguję. Już jako młody chłopak zawsze wkraczałem do akcji w odpowiednim czasie.
Ciężko pracowałem i przetrwałem czas, kiedy czułem się ciężarem dla wszystkich – dla żony, dla mamy, dla ciotki… Potem wszystko się zmieniło, zupełnie jak wtedy, gdy znów wychodzi słońce i człowiek cieszy się każdym promykiem, najmniejszym postępem, codziennymi krokami, które nigdy nie są czymś stuprocentowo pewnym.
Samodzielne włożenie skarpetki na prawą stopę zajęło mi całe tygodnie, kolano nie chciało się zginać. W pewnym momencie udało mi się włożyć buty, ale skarpetka najzwyczajniej w świecie stawiała opór. Uparłem się, _naturalmente_, i w końcu dałem radę. Moje drugie motto brzmi: „Nie wiem, czy umiem, ale będę umiał”. Duma pozwala mi opanować tę nieznośną irytację, która ogarnia mnie w trudnych momentach – oni nie mogą wygrać, za nic w świecie!
Forma wraca stopniowo. Najpierw mocniej rozciągasz gumę, wreszcie podnosisz ciężarki, wsiadasz na rower treningowy. Potem czas na pierwszy dzień w siłowni, pierwszy bieg, pierwszy trening z kolegami z drużyny, pierwsze prawdziwe kopnięcie piłki, mocne i celne. Moje osiągnięcia, mój życiodajny nektar.
Nie ma sensu bać się tego, czego nie ma, nawet jeśli to coś kiedyś może nadejść. Spokojnie, poczekamy, zobaczymy. To mózg ma nas prowadzić, nawet gdy pojawiają się poważniejsze sytuacje – ten słynny byk, którego trzeba wziąć za rogi. Nie robię uników i chwytam go za te rogi.
Tak samo jest w pracy, na boisku czy w szatni. Przychodzi czas, kiedy trzeba zmierzyć się z problemami. Z czasem nauczyłem się być mniej humorzasty i nie denerwować się bez potrzeby. Teraz obserwuję, słucham, czekam, aż sytuacja się uleży, coś tam powiem, a jeśli muszę interweniować, robię to stanowczo. Nie jestem z tych, którzy od razu się wściekają, nie wybucham, nie krzyczę. To nie leży w mojej naturze. Potrafię być energiczny, nie tracąc kontroli, wiadomo jednak, też miewam swoje złe dni. Jednak gdy pojawi się problem, nie dążę do kłótni, nastawiam się na szukanie rozwiązania i włączam pozytywnie myślenie. To również posunięcie strategiczne. Zależy, z jakimi ludźmi mam do czynienia.
A jednak istnieje zdrowy strach, który sprawia, że mierzysz się z tym, z czym musisz się zmierzyć, bez szukania alibi i chodzenia naokoło problemu. Taki zdrowy strach, który pcha cię w samo oko cyklonu, ale nad którym umiesz panować – ty nad nim, a nie na odwrót. W ten sposób zdrowy strach staje się siłą. Poznałem pewnego trenera siatkówki kobiet, obecnie pracującego w Turcji, który ze swoimi dziewczynami postanowił wykorzystać koncepcję „zdrowego strachu” w pozytywny sposób. Taki strach stymuluje i poprawia wydajność, nie tylko równowagę emocjonalną.
W polu karnym czuwają obrońca i bramkarz, a zdrowy strach przed utratą bramki stymuluje ich czujność i dodaje im energii. Tak działa Buffon. Pozbawiony nowych wyzwań jest niezadowolony, jego psychika to karuzela w ciągłym ruchu. Przez lata pozwalała mu osiągnąć dowolny cel i prowadziła przez trudne do pokonania ciemności, ale Gigi dał radę. Bardzo go lubię. W środowisku piłkarskim jest osobą, z którą jestem związany najbliżej.
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej