- W empik go
Pilny na tropie. Skarb getta - ebook
Pilny na tropie. Skarb getta - ebook
Wojenna historia Dawida, chłopca z warszawskiego getta, niespodziewanie staje się początkiej największej przygody w życiu jego wnuka – Davida, ucznia 6. klasy szkoły podstawowej w nowojorskim Brooklynie. Wraz ze swoim najlepszym przyjacielem, Maxem i jego tatą Rafałem Pilnym, rozwiązują zagadkę “Skarbu Getta” - niezwykłej pamiątki po wychowankach Domu Sierot Janusza Korczaka.
Choć dzieci i ich ukochany Doktor nigdy nie wróciły z ostatniej drogi do obozu zagłady, coś po nich zostało. Piękne wspomnienia Dawida, jednego z uratowanych, ale nie tylko… Czy nasi bohaterowie potrafią odnaleźć ich skarb? Zanim się o tym przekonamy, rozwiążemy wraz z nimi detektywistyczną zagadkę, przeżyjemy poszukiwania, pościgi, zaskakujące zwroty akcji. Zobaczymy piękną, rozgrzaną wakacyjnym słońcem współczesną Warszawę i poznamy prawdziwą historię tego miasta i jego mieszkańców.
Książka Adama Michejdy stara się poruszyć temat Holocaustu tak, by nie wystraszyć współczesnego nastolatka i go nie zanudzić. Tak jak niegdyś seria przygód „Pana Samochodzika” Zbigniewa Nienackiego sprawić, by młody czytelnik chciał poznawać naszą historię.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66242-19-7 |
Rozmiar pliku: | 5,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wjazd rowerem na Williamsburg Bridge nie jest łatwy. Znajomy kolarz-amator, który codziennie przez most dojeżdża do pracy, mówi wprost, że to „premia górska”. Ścieżka rowerowa pnie się z poziomu ulicy ponad wiecznie unieruchomione w korkach auta, pełzające na czterech pasach w każdą stronę, ponad rytmicznie stukające pociągi metra linii J, Z i M, aż zrównuje się z dachami wieżowców. Nie dziwi zatem, że część rowerzystów po prostu zsiada ze swoich stalowych czy aluminiowych rumaków, prowadząc je pod górę i z zazdrością patrząc na sunącą z zawrotną prędkością w drugą stronę lawinę cyklistów zjeżdżających w dół. Widok z mostu wynagradza jednak wszystkie te trudy. Z jednej strony Manhattan Bridge, a tuż za nim najsłynniejszy z nowojorskich mostów – Brookliński, na ich końcu zaś jeden z najbardziej znanych widoków świata, czyli manhattańskie Downtown. Z drugiej strony Empire State Building, Chrysler i inne wieżowce Midtown, a za rzeką fabryka Domino’s Sugar i charakterystyczne dachy Brooklynu z okrągłymi zbiornikami na wodę. Słowem – kiczowata, ale jakże ujmująca pocztówka.
Dziś nie miałem jednak czasu ani na spacery, ani na podziwianie widoków. Było już piętnaście minut po piątej, a pół do szóstej umówiłem się przy Kent Avenue na Williamsburgu, naciskałem więc ile wlezie pedały mojej wysłużonej kolarzówki, pnąc się uparcie w stronę Brooklynu i wyprzedzając tak tych, którzy się poddali i prowadzili rowery, jak i tych, którzy z mozołem kręcili koło za kołem. Zadowolony ze swoich rowerowych osiągnięć, spocony, z lekkim uśmiechem wyższości ciąłem lewą stroną ścieżki, kiedy nagle tuż za sobą usłyszałem szorstkie: „At your left!”.
Szybkie szarpnięcie kierownicą w prawo i w wolne miejsce, które zrobiłem na ścieżce, natychmiast wjechał na swoim „ostrym kole” masywny, czarnowłosy kurier, przypuszczalnie Meksykanin. Mimo ciężkiej torby mijał mnie z taką prędkością, że moje poprzednie zadowolenie teraz przypominało radość zwycięzcy wyścigu żółwi, który właśnie ujrzał zająca. Kątem oka zobaczyłem tylko napinający się równomiernie łańcuch rowerowy wytatuowany wokół jego łydek.
Minutę przed umówionym czasem przypinałem swój rower do płotu eleganckiego starego apartamentowca przy Kent Avenue, a chwilę później naciskałem biały przycisk dzwonka z numerem dziesięć przy nazwisku Kantorovitz. Nie wiedząc nawet, że rozpoczynam jedną z najciekawszych przygód mojego życia.Rozdział pierwszy Nietypowy spadek po dziadku. Co kryje tajemniczy pamiętnik jedenastolatka z czasów wojny? Dramatyczny początek historii skarbu getta.
Ale zacznijmy od początku…
Ten jest wyjątkowo smutny. Historię otwiera bowiem śmierć ukochanego dziadka Davida Kantorovitza, pogodnego i ciekawskiego ucznia Szkoły Podstawowej nr 17 z Brooklynu.
Dziadek Kantorovitz, którego imię różniło się od imienia wnuka tylko jedną literką, używał bowiem wschodnioeuropejskiej formy pisowni Dawid, zmarł – jak to się zwykło pisać w gazetowych nekrologach – po ciężkiej, acz na szczęście niezbyt długiej chorobie, w swym brooklińskim domu.
Od pewnego czasu czuł już, że koniec jest blisko. Jedynemu wnukowi postanowił zatem zostawić nietypowy spadek. Chłopak dostał go od rodzinnego prawnika, niemal tuż po pogrzebie. Było to stare, mocno zakurzone pudełko z jeszcze starszym, zniszczonym zeszytem w środku. Zeszyt miał skórzane, niegdyś zapewne eleganckie okładki i przewiązany był mocno wyblakłą tasiemką w nieokreślonym kolorze. Do paczuszki dołączony był list. Napisany niedawno, na komputerze, wydrukowany i podpisany zamaszyście dziadkowym wiecznym piórem ze złotą stalówką firmy Pelikan. Innego nie używał.
„Kochany Davidzie,
niedługo będziemy się musieli pożegnać. Chciałbym pozostawić po sobie pamiątkę. Coś, co powstało, kiedy byłem niemal dokładnie w Twoim wieku. Tak, wiem. Trudno to sobie wyobrazić, ale też kiedyś miałem 11 lat. I taką śmieszną czuprynę ciemnych loków.
Właśnie wtedy napisałem mój pamiętnik. To ten zeszyt, na który patrzysz.
Wnuku,
pamiętnik opisuje moje życie w warszawskim sierocińcu Starego Doktora, Janusza Korczaka. Czasy były wtedy inne. Wojna, trudne życie w getcie. Trochę już Ci o tym opowiadałem.
Ale mieliśmy też wtedy swoje małe radości, chłopięce przygody. I nawet w wojnę chłopaki dokuczają dziewczynkom, czasem trochę się w nich podkochując.
Pamiętnik jest pamiątką po tych, których już niestety nie ma. Moich kolegach i koleżankach, którzy nie mieli tyle szczęścia co ja. Którzy wyjechali z getta, by już nigdy nie wrócić.
Zrobisz z nim, co zechcesz. Po wojnie włożyłem sporo wysiłku, by go odzyskać, nigdy nie miałem odwagi rozwiązać tasiemki i go otworzyć. Tak jak nie potrafiłem wrócić do miejsc, w których wtedy byłem. Których zresztą w większości już nie ma. Nie pokazałem go dotąd nikomu. Uwierzysz? Nawet Twojemu tacie. Teraz wiem jednak, że nie powinien zaginąć na dnie pudła ze starymi szpargałami, które pewnie – gdy mnie już nie będzie – trafi na śmietnik.
Dlatego zdecydowałem, że zapiski jedenastoletniego Dawida z roku 1942 trafią do Ciebie – 11-letniego Davida ponad 70 lat później. Ty zrozumiesz najlepiej chłopca, którym wtedy byłem. I najlepiej będziesz wiedział, co z tym zrobić”.
Twój oddany Ci dziadek Dawid
Ale David długo nie wiedział, co ma począć z takim spadkiem. I, podobnie jak dziadek, bał się pociągnąć za wypłowiałą tasiemkę. Na nic się zdawały zachęty taty, Josepha Kantorovitza, który wprost nie mógł się doczekać, by wreszcie zobaczyć zapiski swojego ojca. Zostały jednak powierzone wyłącznie juniorowi rodu, a ten postawił stare pudełko na najwyższej półce regału z książkami w swojej sypialni. I czekał…
Data otwarcia, którą wybrał, nie była przypadkowa. Koniec maja, odkąd pamiętał, kojarzył mu się z urodzinami dziadka. Przychodziła na nie cała rodzina. Punktem obowiązkowym imprezy był ulubiony przez pana Kantorovitza wielki tort makowy. Przepis pochodził jeszcze z Polski, gdzie oboje z babcią się urodzili. Gdy kilka lat temu babcia zmarła, urodzinowy tort zaczęła przygotowywać ciocia Laura, siostra taty.
Ale w tym roku nie było już także dziadka. Rodzina spotkała się na cmentarzu, a następnie w przygotowywanym do sprzedaży domu dziadków. Zrobiony przez ciocię tort makowy nie smakował już tak samo.
Wieczorem David wszedł na krzesło w swoim pokoju i ściągnął pudełko z regału. Tasiemka stawiała opór tylko na początku. Po chwili przewrócił skórzaną okładkę i na pożółkłej pierwszej stronie zobaczył wielkie, równe litery napisane prawdopodobnie niebieskim atramentem.
„Pamiętnik Dawida Kantorowicza, Warszawa 1941–1942”
Jak się domyślił, słowa były zapisane po polsku. W języku, którego nie znał ani David, ani jego tata Joseph. Znał go jednak świetnie ktoś inny. Najlepszy szkolny kolega Davida z SP nr 17 przy Driggs Avenue – Max Pilny. Mój najstarszy syn.
W ten właśnie sposób ta niesamowita historia została nierozerwalnie związana z moją rodziną. Max stał się bowiem kimś więcej niż tylko tłumaczem. Wraz z Davidem został jednocześnie świadkiem wojennych losów dzieci z sierocińca w warszawskim getcie i powiernikiem chłopięcych sekretów jedenastolatka sprzed siedemdziesięciu lat.
Przez kilka wieczorów siedzieli razem, czytając, a czasem próbując odszyfrować zapiski dziadka Dawida. Było widać, że pamiętnik przez lata musiał sporo przejść. Część kartek była pozalewana, niektóre litery, słowa, a nawet całe zdania rozmazały się, tworząc nieregularne esy-floresy. Jeden z brzegów zeszytu był nadpalony, pod jego koniec osmalone były niemal całe stronice.
Ale to, co udało im się odczytać, zrobiło na nich ogromne wrażenie. Dziadek Dawid, z dziecięcą prostotą, ale i fantazją, opisał to, co widział i przeżył przez kilka miesięcy w Domu Sierot przy ulicy Siennej w Warszawie, prowadzonym przez „Starego Doktora” – Janusza Korczaka i „Panią Stefę” – Stefanię Wilczyńską. Pisał o rzeczach strasznych: o głodzie, dzieciach umierających na ulicach getta podczas hitlerowskiej okupacji. O niemieckich żołnierzach strzelających do chłopaków próbujących przemycić za mury na przykład kilka ziemniaków. O kopniakach i razach od polskich granatowych policjantów i Żydowskiej Służby Porządkowej, czyli Jüdischer Ordnungsdienst.
Pisał też o kolegach i koleżankach z sierocińca. O ich małych troskach i poważnych problemach. O figlach i radościach. I wreszcie o dobrym „Doktorze”, który zawsze miał dla nich czas i mimo koszmaru wojny troszczył się o nich. Dbał, by w miarę możliwości, niezwykle skromnych, mieli wszystko, czego potrzeba. I przy tym wszystkim, a może wbrew wszystkiemu wokół, traktował ich jak równych sobie, jak ludzi. Po ojcowsku kochał.
Przy okazji, grzebiąc również trochę w Internecie, dowiedzieli się, jak nietuzinkową postacią był doktor Janusz Korczak. W przedwojennej Polsce prawdziwy człowiek instytucja: naukowiec, pisarz, prowadzący popularne programy radiowe, osoba powszechnie znana, niemal jak współczesny celebryta. Ale przede wszystkim wychowawca i opiekun, a właściwie zastępczy ojciec dla setek podopiecznych swoich sierocińców.
Pamiętnik dziadka pokazywał ostatni, tragiczny okres życia „Starego Doktora” i zdecydowanej większości jego podopiecznych. A finał zapisków wstrząsnął chłopcami do głębi, inicjując reakcję łańcuchową późniejszych zdarzeń.
Pamiętnik Dawida Kantorowicza
6 sierpnia 1942 roku
Wczoraj nie pisałem. Musiałem się kryć i nie było na to czasu. Teraz jestem bezpieczny. Wzięła mnie do domu Pani Prezesowa. A wczoraj był zły dzień. Jeden z najgorszych w moim życiu. Najgorszy, odkąd umarła mama.
Rano było jak zawsze. Z panem Miszą i Antkiem od razu rano ruszyliśmy za bramę ghetta, do roboty. Przy okazji mieliśmy zorganizować trochę jedzenia na drugiej stronie. W stolarni nie było nawet ciężko ludzie dali nam jeszcze chleb i trochę ziemniaków. Cieszyłem się, bo na bramie prawie nie sprawdzali. Tylko Antek zarobił kopniaka, ale go nie bolało.
Za to jak wróciliśmy, w Domu nie było nikogo! Doktora, wychowawców, żadnych dzieci. Sąsiad, stary szewc ze Śliskiej, powiedział, że z rana wyszli wszyscy na Umschlagplatz*, do transportu. I że wcześniej byli Niemcy. Jeszcze Doktór mówił, że na wycieczkę jadą. I że dzieci ładnie się ubrały, naprawdę jakby na wycieczkę. Ale że ktoś mu powiedział, niby jakiś rabin, że z tych wagonów to już chyba nikt nie wraca. Że niby daleko na wschód na roboty wywożą. Może ciężko będą mieli, ale za to jedzenie będzie. Nie to co tutaj. Tak mówił.
Nawet na początku chcieliśmy lecieć z Antkiem za nimi. Ale pan Misza powiedział, że lepiej będzie się gdzieś schować. Żebyśmy szybko zabrali swoje rzeczy, jak coś zostało.
Ja wziąłem zeszyt i cieplejsze ubrania. Dom wyglądał, jakby strasznie szybko z niego wychodzili. Dużo było bałaganu. Pan Misza popakował jakieś papiery i rzeczy Doktora. A ja poszedłem jeszcze na strych. Bo chciałem zabrać… czy hitlerowcy nie wzięli, nie znaleźli…
Wziąłem to wszystko ze sobą i trochę płakałem. Bo jak to pojechali? I chłopaki, i Mania, pani Stefa i Doktór. Teraz, jak ich nie ma, to to jest mój skarb największy. Największy skarb Domu Sierot i całego ghetta. A jak już się spotkamy, jak skończy się ta wojna, to im wszystko oddam. I razem będziemy się ciesz…
* Nieistniejąca już dziś rampa kolejowa przy ulicy Stawki w Warszawie. To stąd w latach 1942-43 wywożono Żydów z warszawskiego getta do obozu zagłady w Treblince.
To właśnie z tego powodu naciskałem teraz dzwonek do drzwi apartamentowca przy Kent. Przez pamiętnik, a właściwie związany z nim wielki plan Davida i Maksa.