Pintura negra wałbrzyska. Pieśń o wszelakiej oddali. Tom 1 - ebook
Pintura negra wałbrzyska. Pieśń o wszelakiej oddali. Tom 1 - ebook
Ogólnie zgadzam się z Mateuszem, to porównanie do espresso bez cukru podkreśla surowość w jej intensywności u czytelnika, ale nie zgadzam się z tym, że jest to spontanicznie pisane, myślę, że wręcz odwrotnie: jest nadmiernie przemyślane, co paradoksalnie prowadzi do wrażenia chaosu w tekście. Skomplikowana struktura i nadmiar refleksji mogą sprawiać, że narracja wydaje się zapętlona w ślepych kopalnianych korytarzach imaginacji, ale to nie wynika z braku planowania. Wręcz przeciwnie: można odnieść wrażenie, że każdy fragment tekstu był intensywnie analizowany i konstruowany z dużą dbałością o szczegóły, co skutkuje pewnym rodzajem przeładowania obrazu. A co do tego, że napisał, że zastanawiał się, czy przy niektórych fragmentach być nadal czytelnikiem – świadczy to, że ten esej wymusza na nas rozważenie subiektywnych granic emocjonalnych w głębi, która jest trudna do zdefiniowania. Być może jest to siła tej książki albo wyzwanie, albo będzie to kolejny zaszczyt dla wydawnictwa w zadrukowywaniu makulatury, która przeminie z wiatrem, bo jak sam pisałeś, książka ma w sobie tylko tyle, ile czytelnik myśli nad nią.
Iga Procka
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67910-85-9 |
Rozmiar pliku: | 416 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Arystoteles, _Poetyka_, IX (tłum. S. Siedlecki)
_Tym, co wówczas przeoczyłem i co chcę uzupełnić, jest to, iż historia przypadku – bez względu na to, jak bardzo „zewnętrzny” bywa jej styl – jest również trybem imaginowania. Tak więc teraz podchodzę do historii przypadku inaczej, traktując ją jako jeden ze sposobów, w jaki dusza mówi o sobie_ _._
J. Hillman, _Uzdrawiające fikcje_ (tłum. J. Korpanty)PINTURA NEGRA WAŁBRZYSKA
Ile? Dziewiętnaście lat. Twoje spojrzenie, grymasy jeszcze niewprawne, może za rok będą beztrosko kobiece. Twoją matkę zobaczyć chciałbym. Jak pot z czoła, przesuwasz dłonią o grzywkę, nie może opaść na oczy. W które nie patrzę długo. Gdy tego nie widzisz, patrzę na ciebie. Patrzyłem. Czy ma to sens? Nie wiem, co to sens. Jutro. Jak wczoraj. Ot, sobie. Bez, iść czy nie, myśląc, ładne, co brzydkie, i śnieg w tym roku, a konary na tle latarń koliście się rozgałęziają, i że. Że czemu machnąć na to ręką. Pewnie przyjdę, inaczej klopsiki odgrzewane na kaloryferze, tak wolę obrane przez ciebie z ziemniaków frytki.
Chodzą po śmietniku. Tego nie było, wylazło z negatywów wyśnionych marzeń _solidarności_. Mówię o ludziach. Na centralnym we Wrocławiu poprosił mnie o papierosa. Spojrzałem na jego źrenice jak szpilki, w których nie zobaczyłbym się z odległości nosa. Nie, powiedziałem. Przed wejściem, gdzie można było zapalić, zapaliłem. Chłopak, wracając, stanął przede mną i zapalił papierosa. Spuściłem głowę i patrzyłem w beton. Poszedł. Ktoś zapytał o papierosa. Nieogolony, w płaszczu, brudny dziadek. Co miałem zrobić, dałem mu papierosa. Dla jasności jeszcze raz ani następny nie dałbym chłopakowi papierosa.
Stałem przy oknie. (To muzealne zdanie przypomina raczej zanurzanie głowy pod wodę). Na pewno zadzwonię rano, nie zastanawiam się nad pretekstem.
On: Pokój cztery kwadrat. Drzwi naprzeciw okna łóżko. Oczy. Dłoń majtki wsuwa wystające. Przystanek autobusu. Ściana słońca cień zasłony. Dłonie podbródek. Nogi ugina. Przystanek. Powieki. Głowę kołdrę. By nos. Petów. Nosem. Wydech.
Ciepło i wilgotność wyczuwalne tym, że palce odsunąwszy, znad szklanki z herbatą musnął powiew z okna zacienionego klonem, za którym gdzieś nad stawem przefruwa niekiedy zimorodek, którego myliłem z papużką, dopóki nie sprawdziłem w encyklopedii, że i tu być może, i tym samym, ocierając kciukiem opuszki, wyczuwa się zanikające zwilgotnienie.
Matka wstała. Przeszkadzało mi, dzisiaj nie. Chyba niepewny jestem, co piszę, tym niemniej (och, wiem, tak nie należy) wyrażam milczenie ciszą. Zrozumiały z takim trudem grymas w kąciku twoich ust, to już coś.
Tak jest.
Piotr.
I gwiazdy nie widać.
Fala,
tafla jeziora.
Szumią buki.
Ogień spala.
Nie twój oddech.
Jest. Ciemno.
Patrząc na stopy umazane błotem, spoglądając wyżej, widzi się kopułę rozczłonowaną światłem. Jedyny kolor, blask, słowa jedyne, bezwładne. Zakładając dłoń lewą na prawy bark, prawą na lewy, nie wiedziałem co czuć, dopóki tego nie wyczytałem w kołobrzeskiej bibliotece: _napięcie i zgrubienie powłoki moszny, wygładzenie i uniesienie worka mosznowego_.
Wychodząc z kościoła, szedłem starca krokiem. Za nim lub przed nim, nie pamiętam. Jakkolwiek bym szedł, zawsze iść będę przed nim, nigdy za nim, z nim.
Ona: To nie było tak, nigdy nie było tak jak niekiedy wtedy, gdy nic nie mówiła tak. _Nie_ wyciągnęła dłoń _chcę_. Ślinę przełknąć, wspominając, napiąć mięśnie brzucha, ciemno, jak milcząco, żeby _tylko mówiłam_, wyobrażasz to sobie, zasypia, chodzę tam sam, szukając niedopałka na wydeptanym trawniku, gdzie na początku był ktoś, kto może i nic więcej. Jeżeli chcesz A, z kim byś chciała Z, albo nie, jeszcze pomyślisz, że. Możesz się jednak go obawiać, na co ty, podnosząc się z niej, nie, nie przeprosiłeś jej, gdy nie powiesz raz, nie mogąc się spuścić, wspomniałeś sobie z tych magazynów chowanych w piwnicy. _Możesz dzisiaj zrobić ze mną, co zechcesz_ chciał, żeby to była jego kwestia, i on, a był nieczuły, że słychać było plask, gdy jej pośladki, i chyba tylko jego jeszcze ciekawiło czemu, wtedy gdy. _Paweł, bo mnie udusisz_ okrakiem leżałem na jej piersiach, otwór, którym zwieram, pod jej nosem. Mogło nie być słońca, byłaby uśmiechnięta, nie jest to tak, ale tak czujesz wobec niej. Patrzył, jak nie wkłada majtek, nie wkłada stanika, wkłada sukienkę, wychodzi, spocone ciało, ciepło dnia, w żółtawym świetle, chodnikiem, nie w stronę pokoju, gdzie za ścianą ojciec pijany, a matka. Ona mija się ze mną, obchodząc mnie. Jak ta w dzieciństwie na pastwisku, gdy szła ze starszymi na ognisko i przez koronkę prześwitywały. I ta w autobusie w Katowicach, uśmiechnęła się, gdy spytałem, bo nie była w humorze jak ja wtedy, tylko jak teraz ja, była ona, gdy stopą w takt.
_Nie napisałem czterech zdań tyczących się być może archetypu matki, bardziej jednak tego, co osobiste, zresztą fragment zawiera tylko to, czym go zrozumiesz._
Ono: Coś tam, coś tam i tak dalej. Tak, coś tam, coś tam i dalej. I tak dalej, coś tam, coś tam. Nie tak, coś tam, coś tam i tak dalej. Jeśli tak.
Coś tam, coś tam i tak dalej. Wtedy coś tam. I tak dalej. Niekiedy tam, coś tam. Wtedy niekiedy tam, coś i tak dalej.
Coś tam, coś tam i tak dalej. Tam. Dalej coś tam. I tak coś tam dalej.
Coś tam, coś tam i tak dalej.
Dalej tak i tam coś, coś tam.
Ty: Usilna potrzeba patrzenia w punkt.
Skupiony.
Skupiony. Skupiony.
.ynoipukS
Dalej. Nic.
Jestem.
Jestem. Jestem.
.metseJ
Zmęczony byciem z
Tobą.
Tobą. Tobą.
.ąboT
Matko.
_Scena przystanku autobusowego, zmrok. Cztery osoby ustawione, jw. napisane, ta zwrócona przodem być może ma związane ręce z tyłu._
Ja: Kapu kap powiedzmy, na nie o Ka powiedzmy, K jest najmniej dwuznaczne. W kałuży dachu dach. Słyszę, pod oknem kucając. Daj, ja huśtam, a ty stój. Biegają, trawnik zielony, jeszcze z założonymi czapkami. Czy Heraklit, umierając w gnojowisku, wykazał, co za jego czasu można było wiedzieć. Bądź, jak bądź. Kucać będę, nim wstanę. Jestem w stanie wstać, powstaję. Stoję. Lewą, prawą, prawą nie mogę, lewej nogi nie wystawiłem zza siebie, inaczej podskoczę. Idę. Wtedy odpychałem się dłońmi od ściany do ściany. Iść będę, stanę, nim kucnę, mogę i więcej nic.
Nic mi i nie wstaję, żeby zadzwonić. Inaczej, nie chcę mówić, coś w głowie, i siedziałbym, i patrzyłbym na płatki śniegu na tle bloku i w oknach nikogo, inaczej, w oknach ciemno za dnia, jest dzień.
Epilog
Przerwa obiadowa w dniu plewienia ziemniaków ze słoneczników w Trena.
Wiórowa stopy stołu nabrzmiałe filiżanka gumowcach łokieć plamą palcami kawie okolice talerze pępka kartonu powieki aluminiowego opadają papka i popielniczce światło chrapanie i wyciągniętego ciemność krzesłach w kobieciny jednym zamkniętych powiekach opada, chcąc na nią nie patrzeć, omijam kalendarz z fotomodelką, spoglądając przez okno na wróble huśtające się na gałązce bzu, upuszczające białe gówienka, Kamilo.
Chmurki o świcie słońcem różowiącym, gdy wycieraczki starły z szyby krople rozbłyskujące reflektory, chusteczką przetarłeś twarz, tak by nie zjechać z pasa bez pobocza, gdy mijaliśmy się, dreszcz od szyi, wzdłuż kręgosłupa, wspomniałeś jej palec na plecach, tego dnia, gdy naciągając kołdrę, odkryła ci stopy, tego dnia, jak tylko zasunąłeś zamek śpiwora, rękę kładąc na oczodoły, żeby już nie mieć wrażenia mijanych, i wstałeś, żeby nie widzieć, prócz swoich rzeczy w pokoju wyszedłeś, żeby usiąść na ławce, gdzie zza krzaków wsłuchiwałeś się w fale, z jakimi morze tego dnia nie było inne od dzisiejszego, wstaliśmy z ławki, na której siedziałeś i dłońmi o kolana, ładny dzień dzisiaj mamy.
Przez was jestem przekonany, i sam bym został, gdzie nie ma dokąd wracać. Po latach przekonałem się, że ludzie wolą popełnić samobójstwo zamiast przyznać się do czegoś tak niepozornego.
Tamtego dnia. Jadąc rowerem bez trzymanki, rękami rozwartymi nie sięgając jak zazwyczaj papierosa od kilku już dni, zamykając powieki nie na długo, by w wyrwę, jakich wiele, powietrze słońcem uschły dąb na tle lasu, przednim kołem w trawę zieloną i te niebieskie kwiatki polne, zbożem, nie tylko asfaltem.
Wałbrzych, grudzień 1996 r.