Pionierki. Maria Czaplicka i nieznane bohaterki antropologii - ebook
Pionierki. Maria Czaplicka i nieznane bohaterki antropologii - ebook
Kobiety, które rzuciły wyzwanie nieznanym lądom i swojej epoce
Maria majaczyła i raz po raz zapadała w niespokojny sen. Obsesyjnie myślała o krwi i mięsie reniferów. Nie jadła od dwunastu godzin, a jej ciało pożerał syberyjski ziąb.
Chociaż spodziewała się, że wyprawa na Syberię będzie ekstremalnie trudna, teraz, gdy wraz z towarzyszami zgubiła szlak podczas burzy, czekała na najgorsze.
Ale przecież od zawsze wiedziała, jak to jest być zdaną tylko na siebie. Na początku XX wieku uważano, że istnieją rzeczy, „których kobieta wiedzieć nie powinna”. Podczas gdy mężczyźni antropolodzy dostawali czeki i ruszali w drogę, Maria Czaplicka i inne oksfordzkie badaczki musiały przechodzić upokarzające procedury i walczyć o każdy grosz.
A jednak pięć odważnych kobiet znalazło w sobie siłę, by rzucić wyzwanie nieznanym lądom i ograniczeniom, które stawiały ich czasy.
Katherine Routledge zleciła budowę statku i pożeglowała na Wyspę Wielkanocną. Beatrice Blackwood filmowała wojowników z Nowej Gwinei. Barbara Freire-Marreco zamieszkała w indiańskich pueblos, a Winifred Blackman rzucała się z aparatem w wir krwawych bójek w Egipcie.
Ale to Polka, Maria Czaplicka, podjęła się najtrudniejszego wyzwania. Przemierzyła arktyczną tundrę, by badać życie szamanów i nomadów, którzy nie znali białego człowieka. Podczas gdy jej rodak Bronisław Malinowski pławił się w blasku sławy, Maria za spełnianie ambicji zapłaciła straszliwą cenę.
Książka Frances Larson to opowieść o dramatycznych losach pionierek antropologii i hołd złożony ich niezwykłej sile.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-8332-9 |
Rozmiar pliku: | 7,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przeszłość to moje pole badawcze. Jako antropolożka zamiast dalekich krain odkrywam odległe czasy. Podróże to esencja antropologii – próbując pokonać dystans, nabieramy właściwej perspektywy. Antropolodzy przekraczają granice, przyjmują rolę obcego. Badają przekłady, interludia, peryferia, ułamki sensów. Szukają konfrontacji z samymi sobą dzięki uniezwyklającej obecności innych.
Jako doktorantka nie miałam zamiaru – ani śmiałości – podróżować. Jeden z moich kolegów ruszył na Zanzibar, by badać handel pamiątkami, a koleżanka zdążyła zebrać materiały w Papui-Nowej Gwinei, jeszcze zanim wspólnie podjęłyśmy studia doktoranckie w Oksfordzie. Wykładowcy wcale jednak nie oczekiwali, że wszyscy ruszymy w drogę – dla naszego pokolenia antropologia nie musiała oznaczać analizy nieznanych brzegów. Utarte wyobrażenie odizolowanego, egzotycznego pola badań zaczynało się już na szczęście chwiać. W mojej grupie znaleźli się chętni do zbierania materiałów wśród lokalnych dzwonników kościelnych, ktoś inny analizował internetowe społeczności graczy wprost z zacisza uniwersyteckiej pracowni komputerowej, ja zaś zagłębiłam się w przeszłość.
Aby dotrzeć do wybranej przeze mnie części XIX wieku, musiałam codziennie jeździć autobusem do Londynu i meldować się w archiwach Wellcome Library. Na miejscu penetrowałam przepastne i chaotyczne zbiory sir Henry’ego Wellcome’a. Ten magnat farmaceutyczny zajmował się nie tylko biznesem, lecz także – co dla mnie było znacznie ciekawsze – maniakalnym kolekcjonowaniem wszystkiego, co tylko wpadło mu w ręce.
To właśnie w jego archiwum, tonąc w stosach dokumentów wygenerowanych przez zachłanność sir Henry’ego, po raz pierwszy natknęłam się na nazwisko Winifred Blackman. Winifred urodziła się w 1872 roku, a w 1912 roku – osiemdziesiąt sześć lat przede mną – podjęła studia antropologiczne na Uniwersytecie Oksfordzkim. Dzięki wściekłej determinacji i uporczywemu nękaniu w latach dwudziestych XX wieku udało jej się wyciągnąć od sir Henry’ego kilkaset funtów na pokrycie kosztów wyprawy badawczej do Egiptu. Było to niemałe osiągnięcie jak dla kobiety. Niebawem miałam się przekonać, że sir Henry był o wiele hojniejszy dla mężczyzn.
Z uprzywilejowanej perspektywy historyczki dostrzegałam głęboko zakorzenione uprzedzenia, z jakimi na każdym kroku stykała się Winifred, może nawet wyraźniej niż ona sama. Przez lata sir Henry Wellcome sponsorował badania wielu antropologów, zarówno mężczyzn, jak i kobiet. Od tych ostatnich wymagał listów polecających, życiorysów i pisemnych planów badań, musiały też podpisywać oficjalne zobowiązania, że każdy pozyskany na miejscu przedmiot trafi do kolekcji sponsora. Podwładni sir Henry’ego zlecali Winifred zakup eksponatów, szczegółowo prześwietlali wszystkie jej znaleziska, a po każdym sezonie spędzonym w Egipcie miesiącami kazali jej czekać na potwierdzenie dalszego finansowania.
Tymczasem antropolodzy mężczyźni dostawali do ręki czek i wyprawiano ich w drogę, niecierpliwie wyglądając fantastycznych znalezisk, które mieli z pewnością dostarczyć. Pozostawiano im dużo więcej swobody, nie musieli się przejmować referencjami, życiorysami czy harmonogramem. Innymi słowy: panowie trzymali sztamę, a panie bywały użyteczne (do pewnego stopnia).
Winifred Blackman odegrała epizodyczną rólkę w moim doktoracie i od tamtej pory nie myślałam o niej zbyt wiele, jednak przy pracy nad kolejnym projektem, dotyczącym historii zbiorów oksfordzkiego Muzeum Pitta Riversa, wpadłam na trop kilku postaci jej współczesnych. Jak się okazało, Blackman należała do grupki kobiet studiujących antropologię w Oksfordzie w przededniu I wojny światowej.
Uniwersytet Oksfordzki, kształcący kobiety na antropolożki na początku XX wieku, stanowił pod tym względem wyjątek. W tym samym okresie w Cambridge była tylko jedna studentka tego kierunku – Winifred Hoernlé z Afryki Południowej, która w 1908 roku podjęła tam studia antropologiczne i psychologiczne, a następnie została wykładowczynią antropologii na Uniwersytecie Witwatersrand w Johannesburgu. Kolejną wartą wzmianki studentką antropologii w Cambridge była Camilla Wedgwood, która w 1920 roku podjęła naukę w Newham College, a w 1933 roku prowadziła badania terenowe na wyspie Manam na północ od Nowej Gwinei. Tymczasem żadna profesjonalna antropolożka nie zdobyła wykształcenia wyłącznie na Uniwersytecie Londyńskim aż do lat dwudziestych XX wieku, mimo że w London School of Economics znajdował się wówczas najlepszy instytut antropologii w kraju*. Uniwersytet Oksfordzki wyprzedzał swoją epokę. Dwadzieścia siedem kobiet (i stu trzech mężczyzn) podjęło tu studia antropologiczne w latach 1907–1918, pięć kobiet z tej grupy – o których opowiada niniejsza książka – stało się pierwszymi brytyjskimi antropolożkami.
Od początku nauczania antropologii w Oksfordzie studia te przyciągały niezwykłe kobiety, gotowe podróżować do odległych i niegościnnych krain. Pięć moich bohaterek prowadziło przełomowe badania w swoich dziedzinach. Katherine Routledge zleciła budowę własnego statku i wyruszyła na Wyspę Wielkanocną, by badać jeden z najbardziej odizolowanych ludów na ziemi. Maria Czaplicka ryzykowała zdrowiem, pokonując prawie pięć tysięcy kilometrów podczas syberyjskiej zimy w poszukiwaniu wędrownych pasterzy reniferów, którzy nigdy wcześniej nie widzieli na oczy żadnej Europejki. Winifred Blackman przez dziewiętnaście kolejnych sezonów mieszkała wśród ludności wiejskiej Górnego Egiptu. Barbara Freire-Marreco zbierała materiały w pueblach Nowego Meksyku i Arizony. Beatrice Blackwood tymczasem mimo licznych ostrzeżeń zapuściła się w głąb Nowej Gwinei, gdzie zamieszkała wśród wojowników, którzy wciąż wykonywali broń z drewna i kamienia.
Ich wędrówki elektryzowały prasę. „Kobieta spędziła rok wśród dzikich. Nigdy się nie bała, nawet w pobliżu kanibali”, „Dziewczyna ryzykuje życie podczas zakazanych rytuałów” – takie nagłówki towarzyszyły powrotowi Beatrice Blackwood z wysp Pacyfiku w latach trzydziestych. Akurat Blackwood nie znosiła rozgłosu – uważała, że odciąga ją od nauki – jednak pozostałe badaczki szukały kontaktu z mediami, licząc, że w ten sposób uda im się nagłośnić swoje odkrycia i zyskać szansę na dalsze realizowanie naukowych aspiracji. Maria Czaplicka starannie wklejała wycinki prasowe na swój temat do specjalnego oprawionego w skórę albumu – przed śmiercią zebrała ich ponad sto stron. Dziś ten album jest bezcennym źródłem wiedzy o jej pracy.
Wspomniana piątka kobiet to nie tylko poszukiwaczki przygód. Moje bohaterki należały do grupy pionierek i pionierów nauki, pierwszego pokolenia profesjonalnych antropolożek i antropologów prowadzących badania nad różnorodnością kulturową człowieka w obrębie spójnego, świadomego środowiska akademickiego. Zaledwie kilkudziesięcioro antropologów – mężczyzn i kobiet – ukończyło studia kierunkowe przed wyruszeniem w teren. Była to wciąż wąska dyscyplina, zrzeszająca garstkę uczonych, którzy wszyscy znali się osobiście. W 1910 roku dostępne były tylko trzy stałe etaty uniwersyteckie: Uniwersytet Cambridge i London School of Economics zatrudniały po jednym wykładowcy etnologii, a w Oksfordzie pracował docent antropologii. W tamtym czasie studentów antropologii kształcili wykładowcy z dyscyplin pokrewnych: psychologowie, lingwiści, anatomowie i socjolodzy. Parametry antropologii jako nauki nie zdążyły jeszcze okrzepnąć – stosowano na przykład rozmaite metody terenowe. Skąpiono funduszy na badania. Stanowisk oferowano niewiele, a kandydatów płci męskiej nie brakowało.
Bohaterki tej książki z pewnością wolałyby, by wspominano je wyłącznie z punktu widzenia ich dokonań naukowych, jednak zanim stały się podróżniczkami i pionierkami nauki, były kobietami – i jako kobiety na każdym kroku musiały stawiać czoła głęboko zakorzenionym uprzedzeniom. Pod koniec XIX wieku w domach klasy średniej dziewczynki i chłopcy dorastali w zupełnie różnych realiach. Dla przykładu: bracia Winifred Blackman korzystali z dobrodziejstw prywatnej edukacji, podczas gdy Winifred i jej siostry siedziały w domu i szyły, by pomóc utrzymać rodzinę. Winifred nigdy nie chodziła do szkoły, jednak pochłaniała książki i w dorosłym wieku podjęła studia w Oksfordzie.
Nawet po przyjęciu na uczelnię kobiety postrzegano w najlepszym wypadku jako potencjalne asystentki badawcze, a w najgorszym – jako zagrożenie. Środowisko akademickie w Wielkiej Brytanii oczekiwało od kobiet, że będą trzymać się na uboczu i realizować zadania biurowe – i oczywiście będą za to wdzięczne. Jedynie kilkaset studentek kształciło się w Oksfordzie przed wybuchem I wojny światowej. Nie wliczano ich oficjalnie w poczet akademickiej społeczności i choć pozwalano im podchodzić do egzaminów, to aż do 1920 roku nie miały prawa otrzymać dyplomów, na które zapracowały. Postrzegano je jako nieistotne, najczęściej podrzędne istoty, niestanowiące konkurencji dla studentów płci męskiej. Niewielkie grono kobiet zatrudnionych na uczelni pracowało jako stenotypistki i asystentki. Porzucenie tych mało prestiżowych stanowisk dla nowogwinejskiej dżungli czy surowych połaci tundry w imię głodu wiedzy trzeba uznać za niezwykłe osiągnięcie.
Po powrocie Marii Czaplickiej z Syberii zaoferowano jej posadę wykładowczyni w Oksfordzie. Było to duże wyróżnienie, jednak tylko na krótko. Choć Maria sprawdziła się w dydaktyce, straciła pracę, gdy wykładowca płci męskiej, którego zastępowała, powrócił z frontu po zakończeniu wojny. Mimo uznania kolegów nigdy nie otrzymała stałej posady na uczelni i z trudem wiązała koniec z końcem.
Na życiu Katherine Routledge pieniądze położyły się cieniem w inny sposób. Przyszła na świat w zamożnej rodzinie przemysłowców, jednak majątek nie przysporzył jej poważania w świecie naukowym. Jeden z kolegów stwierdził, że Katherine i jej mąż to „bogaci ludzie, którzy z pracy uczynili rozrywkę”, „nie rozwijają nauki, lecz dostarczają sobie atrakcji”. Katherine Routledge wyszła za mężczyznę, który podzielał jej naukowe pasje, lecz małżeństwo nie przetrwało próby czasu. Pieniądze po rodzicach nie pomogły, gdy mąż wystąpił do sądu o przyznanie mu wyłącznego prawa do dysponowania majątkiem Katherine.
Winifred Blackman, Maria Czaplicka i Beatrice Blackwood nigdy nie wyszły za mąż. Znały kobiety, które poświęciły karierę naukową dla małżeństwa – Barbara Freire-Marreco poznała swojego męża matematyka podczas wojny i wzięła z nim ślub w 1920 roku. Dla pracujących kobiet małżeństwo nieuchronnie stanowiło cezurę, po której zmieniały się relacje i priorytety. Pracownice firmy farmaceutycznej sir Henry’ego Wellcome’a, Burroughs Wellcome & Co., po wyjściu za mąż automatycznie zwalniano z pracy, co stanowiło w tamtym czasie standardową praktykę biznesową.
Każda z pięciu bohaterek tej książki była więc postrzegana przez pryzmat swojej kobiecości i musiała się zmagać z wynikającymi z tego trudnościami. Nie ulega jednak wątpliwości, że ich płeć, oprócz ograniczeń, oznaczała również wyostrzenie niektórych zdolności. Na pewno wystawiała ich determinację na próbę. Jeśli uznać, że antropologia to nauka i sztuka bycia intruzem, trzeba przyznać, że te kobiety były skutecznie – niekiedy wręcz boleśnie skutecznie – przygotowane do zawodu.
Początkowo poznawałam je przez pryzmat ich pracy naukowej i na podstawie przedmiotów przesyłanych w skrzyniach do Oksfordu, które następnie trafiały do zbiorów Muzeum Pitta Riversa, gdzie wtedy pracowałam. Wciąż jednak lokowały się na peryferiach historii, które wtedy spisywałam: dziejów wielkich ludzi (płci męskiej) i ważnych instytucji. Nadal tkwiły na marginesie, choć minęło całe stulecie od ukończenia przez nie studiów w Oksfordzie.
Celem tej książki jest to zmienić.
Dla Katherine Routledge, Barbary Freire-Marreco, Marii Czaplickiej, Winifred Blackman i Beatrice Blackwood antropologia nie była jedynie ścieżką kariery, lecz także szansą na wyzwolenie. Praca w terenie pozwalała im się wyrwać na chwilę ze sztywnych norm panujących w Anglii, oferowała nowe środowisko – nieznane miejsca, inne kultury – w którym mogły negocjować swoją tożsamość. Antropolożki, o których opowiada ta książka, zmagały się z izolacją i znosiły trudy życia w kulturach bardzo odległych od własnej, jednak udawało im się znaleźć wolność z dala od domu. Opuszczały peryferie, by ruszyć w nieznane. Sądzę, że po tym doświadczeniu żadna z nich już nigdy nie czuła się w Anglii jak u siebie. Po powrocie musiały walczyć o uznanie w świecie akademickim zdominowanym przez mężczyzn, a ich naukowe ambicje kładły się cieniem na prywatnych związkach. Sprzeciwiały się normom społecznym swojej epoki, z fantastycznym – i tragicznym – skutkiem.
* Uniwersytet Londyński to federacja uczelni, do której należy między innymi London School of Economics (od 1900 roku) .1
ŻADNA CYWILIZACJA NIE LEŻAŁABY MIĘDZY NAMI
Katherine Routledge w Brytyjskiej Afryce Wschodniej, 1906 rok
Katherine Routledge wiele lat próbowała uciec z surowego domu z czerwonej cegły na przedmieściach Darlington, gdzie spędziła dzieciństwo. Urodziła się jako Katherine Pease, a do jej rodziny należało niewielkie imperium kopalń, kamieniołomów i fabryk w północno-wschodniej Anglii. Za młodu marzyła o poślubieniu prawnika lub parlamentarzysty i prowadzeniu gwarnego domu. W rzeczywistości jednak jej usposobienie nie przystawało do prowincjonalnego stylu życia rodziny. Miała opinię impulsywnego dziecka, wymagającego i nieprzewidywalnego. Kiedy dobrze po dwudziestce oświadczyła matce (ojciec już wtedy nie żył), że wybiera się na studia, uznano to za radykalny krok. Był 1891 rok i w całej Anglii na uniwersytetach kształciło się zaledwie kilkaset kobiet. Decyzja Katie o porzuceniu obowiązków domowych sprowokowała lawinę plotek, jednak dziewczyna była tak „nietaktowna” i nieszczęśliwa, że matka wyraziła zgodę.
Wilson Pease, młodszy brat Katherine, trzymał stronę siostry. „Darlington to nie miejsce dla osoby obdarzonej intelektem czy gustem literackim” – zapisał w dzienniku na wieść o planach Katherine. Wilson opisywał Woodside, ich dom rodzinny, jako wielkie, zimne i ponure miejsce. Jeśli przez jakiś nieszczęsny splot wypadków przyszło mu tam utknąć na dłużej niż kilka tygodni, żartował, że „wchodzi w rolę córki przy rodzinie”: płacił rachunki, nadawał przesyłki, pomagał kucharce i wykonywał inne codzienne zadania, składające się na „dość monotonną egzystencję” (a pisał to człowiek, który w innych okolicznościach ochoczo trwonił rodzinny majątek na urlopy, wystawne obiady i grę w golfa). Zdaniem Wilsona miesiąc spędzony w Woodside nie przynosił ani jednej wartej odnotowania rozmowy. Dla Katherine – która faktycznie odgrywała rolę „córki przy rodzinie”, a naturę miała daleko bardziej ambitną niż brat – jałowa monotonia życia w Darlington była nie do zniesienia.
Katherine Pease (z lewej) i Wilson Pease (siedzi) z kuzynostwem, lipiec 1891 roku. Przyszła żona Wilsona, Caroline Joanne („Joan”) Fowler, stoi w środku obok niego – para pobrała się trzy lata później
W 1891 roku Katherine wyjechała do Somerville College w Oksfordzie, by studiować historię. Wśród przedstawicieli angielskiej klasy średniej kształcenie kobiet nadal miało opinię radykalnego, subwersyjnego, wręcz groźnego procederu – obawiano się, że edukacja odciągnie kobiety od ich prawdziwego powołania do bycia żonami i matkami. Uważano, że wykształcenie uczyni je niechętnymi lub niezdolnymi do podjęcia domowych obowiązków lub zaszkodzi delikatnej kobiecej konstytucji, nieprzystosowanej do trudów studiowania. Potencjalna niechęć delikatnych studentek do koncentrowania się wyłącznie na zadowalaniu mężczyzn stanowiła zagrożenie dla patriarchalnego porządku. Obawy nie słabły – kiedy w 1920 roku kobiety wreszcie zaczęły uzyskiwać dyplomy w Oksfordzie, anonimowy autor ostrzegał w liście do studenckiego pisma „Isis”, że skoro nie można już liczyć na męską swobodę na uczelni i sposobność spędzania czasu w wyłącznie męskim gronie, panowie odwrócą się od Oksfordu i zaczną wybierać konkurencyjną uczelnię w Cambridge. Przez dekady kształcenie kobiet postrzegano jako coś nienaturalnego i niebezpiecznego.
Aby obejść te uprzedzenia, pierwsze żeńskie kolegia w Oksfordzie przedstawiano jako nieszkodliwe szkoły wyższe, stanowiące niejako przedłużenie i rozwinięcie życia domowego. Studentki w Somerville musiały całować przełożoną na dobranoc, jeść jabłka nożem i widelcem oraz zwracać się do siebie w oficjalny sposób, na przykład „panno Pease”. Użycie imienia było niecodzienne i wymagało poprzedzenia formalną propozycją – otrzymanie takiej od koleżanki stanowiło powód do ekscytacji. Studentki składały sobie nawzajem wizyty, zostawiały bilety wizytowe i wysyłały zaproszenia, a plan zajęć był dostosowany do rytmu formalnych posiłków podawanych w jadalni, popołudniowych herbat i napojów serwowanych w salonie. Część studentek odbierała te zwyczaje jako opresję, innym zaś zapewniały poczucie bezpieczeństwa podczas pierwszego (i zapewne jedynego) pobytu z dala od domu. Zresztą niewiele rzeczy byłoby w stanie odebrać urok sypianiu w ogrodzie w ciepłe letnie noce, pływaniu łódką po rzece i przesiadywaniu do późna w pokojach koleżanek przy gorącym kakao.
Wilson Pease odwiedził Somerville w 1891 roku. Swoje spostrzeżenia notował niczym dzielny antropolog analizujący obyczaje egzotycznego plemienia: „Studentki okazały się milsze dla oka, niż można było oczekiwać”. W odczuciu Wilsona skoro studiujące samowolnie zrzekły się uprzywilejowanej pozycji należnej obiektom męskiego uwielbienia, powinny liczyć się z konsekwencjami takiej decyzji. „Skoro kobiety same schodzą z piedestału cichej wzniosłości, by brać udział w męskich przepychankach, nie powinny oczekiwać ubóstwiania” – notował. Wilson czuł się w tej nowej sytuacji nieswojo i wolał dawny porządek, jednak nie był w stanie odmówić kobietom takim jak jego siostra prawa do niezależnego myślenia.
Tego lata Katherine odkrywała swój głos. „Przekonaliśmy się, że to Katie jest «kręgosłupem» naszej rodziny, tylko ona ma wyrazisty pogląd na każdy temat, podczas gdy reszta z nas nie może się na nic zdecydować” – pisał Wilson. W Oksfordzie Katherine uczyła się szybko, lecz chaotycznie, a wykładowcy zarzucali jej, że nie popiera tez wystarczającą liczbą dowodów. Tymczasem w domu jej relacje z matką stawały się napięte.
Po ukończeniu studiów Katherine wróciła do Woodside i podjęła pracę jako nauczycielka w Darlington Training College. Wilson uważał, że uczyła „niezwykle dobrze”. Rzadko kiedy zdarzało się jej zaglądać do notatek, choć wygłaszała półtoragodzinne wykłady. Zazwyczaj doskwierał jej jednak „jakiś problem” w domu. Katherine nie mogła sobie znaleźć miejsca. Zdaniem Wilsona jej niepokój wynikał z pragnienia nowości, które nigdy nie znajdowało zaspokojenia. Pani Pease bagatelizowała depresję córki, tłumacząc innym, że „sama sobie przysparza zmartwień” – identyczne słowa słyszała w dzieciństwie od ojca. Katherine spędziła w Darlington kilka nieszczęśliwych lat, zanim matka zgodziła się na wynajem małego eleganckiego mieszkania na dziesiątym piętrze w Queen Anne Mansions w Westminsterze, gdzie przynajmniej przez część roku mogła mieszkać sama.
W Londynie Katherine zaangażowała się w działania Towarzystwa Kolonizacji Afryki Południowej, którego siedziba mieściła się przy Victoria Street, nieopodal jej mieszkania. Organizacja ta, założona w następstwie wojny burskiej i prowadzona przez bogate imperialistki, zajmowała się wysyłaniem zdolnych dziewcząt z dobrych rodzin do kolonii w Afryce Południowej. Za swoją misję uważała „krzewienie” cywilizacji Imperium Brytyjskiego i rekonstrukcję kraju. W 1902 roku Katherine odwiedziła Afrykę Południową jako przedstawicielka Towarzystwa. Przez pięć miesięcy zajmowała się przydzielaniem młodych Brytyjek do pracy w szkołach, biurach i sklepach w głównych ośrodkach miejskich w kraju. Zachwycała się dzikimi połaciami Weldów – wzgórza i kwiaty przypominały jej południe Francji, a także być może (jak sobie wyobrażała) krajobrazy Azji.
Wspomnienia z podróży zbliżyły ją z Williamem Scoresbym Routledge’em, którego poznała w Londynie w 1905 roku. Katherine była wówczas inteligentną, zamożną, niezamężną trzydziestoośmiolatką gotową na nowe przygody. Scoresby miał czterdzieści siedem lat, spędzał życie, włócząc się po koloniach, i właśnie wrócił do kraju po dwuletnim pobycie w odludnym zakątku Brytyjskiej Afryki Wschodniej. Para szybko zaczęła snuć plany wspólnego powrotu do Afryki, jednak rodzina Katherine nie pochwalała ich związku. Routledge nie miał zawodu, jego majątek nie umywał się do zasobów Pease’ów, a na dodatek sprawiał wrażenie wyniosłego malkontenta.
Routledge był absolwentem Oksfordu, ale nie ukończył studiów medycznych podjętych później w Londynie. Poprzednie dwa lata spędził w Nyeri, miejscowości położonej u stóp góry Kenia, na skraju terytorium okupowanego przez Brytyjczyków. Kiedy w 1902 roku po raz pierwszy przyjechał do Afryki Wschodniej, grupa Brytyjczyków pod dowództwem podkomisarza Sidneya Hinde’a siłą podporządkowywała sobie zamieszkujące ten teren plemię Kikuju. Hinde nadzorował budowę pierwszych dróg w regionie, a kiedy Nyeri wyznaczono na nową kolonialną placówkę, Scoresby zdobył tam dla siebie niewielki kawałek ziemi. Teren ograniczył okopem i wybudował na nim kilka otwartych chat krytych trawą. Tam mieszkał, spędzając czas na polowaniach, fotografowaniu, gromadzeniu przedmiotów i robieniu zapisków o nowych sąsiadach, Kikuju. Pobyt w Nyeri przeistoczył Scoresby’ego Routledge’a w antropologa amatora – po części ze względu na sprzyjające warunki, a po części z braku innego zajęcia.
Antropologia wyłoniła się pod koniec XIX wieku jako dyscyplina akademicka zajmująca się opisywaniem, kategoryzowaniem i zgłębianiem kultur świata. Pierwsi antropolodzy koncentrowali się przede wszystkim na gromadzeniu wiedzy i z zapałem wczytywali się we wszelkie opisy „prymitywnych” ludów – ich wierzeń, ceremonii, wyglądu, ubrań, domów, pokarmów i przedmiotów codziennego użytku. O Kikuju wciąż niewiele wiedziano, dlatego plemię stanowiło wdzięczny temat badań. Szczerze mówiąc, jakiekolwiek obserwacje poczynione przez Routledge’a uznano by za wartościowe.
W 1904 roku fotografie Routledge’a ukazały się w piśmie naukowym „Man”, wydawanym przez Instytut Antropologiczny, jako materiał ilustracyjny do artykułu o plemionach Kikuju. W tym samym roku, po powrocie do Londynu, Routledge został przyjęty do grona członków Instytutu, co podsyciło jego ambicje akademickie. Po poznaniu Katherine snuł plany zabrania jej ze sobą do Brytyjskiej Afryki Wschodniej, gdzie mieli wspólnie zbierać próbki roślin dla Królewskich Ogrodów Botanicznych w Kew oraz eksponaty dla Muzeum Brytyjskiego.
Życie w Afryce oferowało obojgu szansę na nowy początek, a także pozwoliłoby uwolnić się od presji brytyjskiego społeczeństwa. W Nyeri nikogo nie interesowało, że Scoresby nie ma pracy, a Katherine mogłaby wreszcie zapomnieć o sztywnym gorsecie norm, w jakich ją wychowano. W Nyeri nie istniało żadne „towarzystwo” – pani Routledge byłaby jedyną białą kobietą w promieniu wielu mil. Nairobi, miejsce zamieszkania około sześciuset białych osadników, było oddalone o sześć dni drogi. Nyeri stanowiło najdalej wysunięty na północ przyczółek brytyjskiego protektoratu – zdaniem Katherine „żadna cywilizacja nie leżałaby między nami a Egiptem”. W domu mogłaby nosić luźne bawełniane ubrania, uprawiać ogródek, uczyć się suahili i jeździć na dalekie konne przejażdżki. W takich okolicznościach małżeństwo musiało się Katherine jawić jako przepustka do nieznanych dotąd swobód. A że pan Routledge nie znajdował aprobaty w oczach rodziny Pease – cóż, to tylko dodawało mu uroku.
Rodzina Katherine zapewne zgodziłaby się z krewniakiem Scoresby’ego – autorem uszczypliwego komentarza, że Scoresby znalazł sobie „bogatą żonę łasą na podróże”. Wilson Pease, któremu przypadł obowiązek przeprowadzenia śledztwa co do rokowań kandydata na zięcia w miesiącach poprzedzających ślub Routledge’ów, wyznał, że chodzi przez to „z podkrążonymi oczami”. Nie pomagał fakt, że sama Katherine, zazwyczaj tak zdecydowana, tym razem zdawała się wahać. Gdy wreszcie „postanowiła przyjąć oświadczyny” Routledge’a w maju 1906 roku, jej gorączkowe starania, by sfinalizować sprawę ślubu, doprowadziły Wilsona i jego żonę Joan na skraj obłędu. W dniu wesela, do którego ostatecznie doszło w sierpniu, była burza z piorunami; Wilson uznał ją za zły omen. Matka Katherine zamknęła się w sypialni i nie wzięła udziału w ceremonii.
Cztery miesiące po ślubie Katherine i Scoresby wsiedli na statek do Mombasy, by stamtąd ruszyć do Nyeri. Dwudziestoczterogodzinna podróż pociągiem zawiodła ich do Nairobi, gdzie przećwiczyli stawianie namiotów – po jednym dla każdego z małżonków – połączonych markizą, pod którą często jadali posiłki. Do tego dochodziły namioty dla koni, dla służby i kolejne do przechowywania zapasów. Następnym etapem podróży był pięciodniowy przemarsz na północny wschód, do małej placówki administracyjnej w Fort Hall, w towarzystwie siedemdziesięciu tragarzy niosących dobytek małżonków, a stamtąd kolejne dwa dni drogi do Nyeri. Na miejscu czekała na nich posiadłość złożona z kilku krytych strzechą chat z cementową podłogą i otwartymi ścianami, otoczona fosą. Para rozstawiła namioty pod dachem głównego budynku, tworząc werandę od frontu. Tak mieszkali przez kolejne dwa lata. Katherine uprawiała ogród warzywny i hodowała kozy, a Scoresby polował. Popołudniami jeździli razem konno po zielonych stokach, zaś wieczorem przesiadywali przy ogniu na werandzie.
Routledge’owie prowadzili życie pionierów. Nawet Nairobi, założone przez białych osadników niespełna dekadę wcześniej, było zaledwie sugestią miasta – stało tam tylko kilka solidnych budynków. Poza jedną czy dwiema centralnymi ulicami osada składała się z blaszanych chat i namiotów zamieszkanych przez rosnącą populację europejskich myśliwych, szukających pracy Afrykanów i indyjskich sklepikarzy, z których każdy „sprzedawał trochę tego i owego, wszystko miernej jakości i po bardzo wysokich cenach” – jak donosiła Katherine w liście do rodziny. W trakcie krótkiego pobytu Routledge’ów w Nairobi Katherine była jedną z nielicznych białych kobiet w mieście, a po jego opuszczeniu nie natrafiali już „na żadne ślady” brytyjskiej obecności. W Nyeri rezydował tylko jeden Brytyjczyk – przedstawiciel władz kolonialnych – a ziemia Scoresby’ego stanowiła jedyny teren przekazany w ręce Europejczyka. Na pobliskich wzgórzach stały chaty Kikuju, okrągłe i kryte strzechą, nieopodal rozciągały się ich pola bananowców i kukurydzy. Zebry, gnu i inne antylopy wielkimi stadami przemierzały równiny, a zasypiając, Katherine wsłuchiwała się w wycie hien. Gdy jeździli konno, Scoresby ruszał przodem, „na wypadek gdyby spotkali lwa”, para zatrudniała też czterech policjantów z ludu Suahili do ochrony domu dniem i nocą.
Katherine była początkowo zachwycona tym „cygańskim życiem na powietrzu”. „Wiele można zdziałać w najbliższej okolicy, jeśli człowiek wykaże się energią w studiowaniu prymitywnego życia nawet gdyby nie robiło się nic poza leżeniem i chłonięciem nieskończonej liczby nowych wrażeń i podniet, nie byłby to czas stracony” – pisała w listach. Niebawem Routledge’owie zaczęli prowadzić bardziej usystematyzowane obserwacje życia Kikuju. Scoresby zgłębiał swoje zainteresowania technologią, przyglądając się, jak miejscowi kują żelazo, rozniecają ogniska i budują chaty oraz mosty na górskich strumieniach, podczas gdy Katherine odwiedzała domy, gdzie łamanym suahili rozmawiała z kobietami o małżeństwie i dzieciach, a także usiłowała dowiedzieć się jak najwięcej o panującym systemie politycznym, wykorzystując służących z ludu Suahili i pomocników z Kikuju do tłumaczenia i sprawdzania potrzebnych faktów.
Kikuju idealnie wpisywali się w antropologiczny ideał „kultury prymitywnej”. Definicja kultury prymitywnej wymagała, by dany lud nie wchodził w kontakt z innymi, a Kikuju zamieszkiwali odległe tereny rolnicze i nie miewali styczności z ludnością miast czy obcokrajowcami. Ich technologie były proste i niezmechanizowane, co uważano za dostateczny wyznacznik „dziewiczości” stylu życia. Ogień rozpalali, pocierając o siebie dwa kawałki drewna, sznury wykonywali z przeżutej kory i zwierzęcych ścięgien, pozyskiwali rudę żelaza ze strumieni i przetapiali w wyłożonych gliną jamach, pełniących funkcję pieców hutniczych. Ziemię uprawiali za pomocą ręcznych narzędzi, na mokradłach zbierali do wiklinowych koszy glinę do wyrobu naczyń. Nawet wygląd mieli odpowiedni: ubierali się w koźle skóry, a jako ozdób używali metalowych łańcuchów, skręconego drutu, skrawków skóry, piór i drewnianych paciorków.
Ich system polityczny również predestynował Kikuju do rangi „dobrego prymitywnego ludu”. Antropolodzy uznawali więzy krwi za najbardziej podstawową formę relacji politycznych w ludzkich społeczeństwach, zaś Kikuju żyli właśnie w grupach rodzinnych dzielących gospodarstwa domowe. Uważano ich także za naturalnie wojowniczych, przesądnych i rozpasanych seksualnie – wszystko to uznawano za klasyczne cechy kultur prymitywnych, bez względu na ich powszechne występowanie w cywilizowanym społeczeństwie. Innymi słowy, Scoresby natrafił w Nyeri na prawdziwą antropologiczną żyłę złota, a badanie Kikuju przekuło uprzywilejowane życie pary za granicą w kapitał naukowy.
Katherine zachwycała się „odpoczynkiem, przestrzenią i wolnością, w jakiś niezwykły sposób, wspaniałym samopoczuciem”, które odnalazła w Nyeri, jednak jej nowa pewność siebie nie miała dobrego wpływu na małżeństwo Routledge’ów. Po dwóch latach spędzonych w Afryce miłość małżonków do tego kontynentu wciąż rosła, lecz nie można było powiedzieć tego samego o ich wzajemnych uczuciach. Na początku 1908 roku Katherine pisała do brata: „Jestem tak nieszczęśliwa i tak zmęczona”. Ten odpisywał bez większego współczucia, przypominając jej, jak daleko zaszła: „Każdy mąż jest lepszy niż brak męża – tłumaczył. – Większość starych panien wiedzie nędzny żywot”.
Routledge’owie wrócili do domu wiosną 1908 roku z mocnym postanowieniem spisania swoich odkryć. Ich wspólna książka _With a Prehistoric People_ ukazała się w 1910 roku. Katherine i Scoresby wyraźnie rozgraniczyli swój wkład twórczy – każde przygotowało własną przedmowę i rozdziały, a podział pracy został dokładnie opisany. Katherine dodała autorski komentarz w załącznikach podpisany swoim nazwiskiem. Ilekroć w tekście używano pierwszej osoby, towarzyszył temu stosowny przypis: „W.S.R.” lub „K.R.”. Nawet zdjęcia opatrzono odpowiednimi inicjałami. Było to nietypowe jak na małżeńską parę rozwiązanie edytorskie i nie przeszło bez echa w prasie. Wszyscy recenzenci komentowali wkład autorski pani Routledge, ponieważ nie sposób go było przeoczyć.
W _With a Prehistoric People_ Katherine przekonała czytelników, że w antropologii „istnieje praca, która – jeśli ma zostać wykonana prawidłowo – musi zostać wykonana przez kobietę” (to słowa recenzenta z „Manchester Guardian”). Było to niezwykłe osiągnięcie. Każdy czytelnik jej rozdziałów, napisanych w bardzo osobistym tonie, musiał dojść do wniosku, że autorce udało się pozyskać od kobiet Kikuju informacje – dotyczące małżeństwa, dzieci i życia rodzinnego, a także uczuć i refleksji nad swoim losem – których żaden mężczyzna nie mógłby zdobyć. Nie chodziło wyłącznie o to, że pracując razem, Routledge’owie opracowali więcej zagadnień, niż Scoresby zdołałby zgłębić na własną rękę – przede wszystkim Katherine udało się przesunąć środek ciężkości całej publikacji, otwierając wątki, których żaden mężczyzna nie potrafiłby dostrzec ani zbadać. Okazało się, że jeśli chodzi o zbieranie materiałów na temat życia kobiet w pierwotnych społecznościach, „antropolożki muszą zagospodarować cały ten obszar”, a Katherine wyzyskała okazję, ile tylko się dało.
Pisała z werwą i czerpała przyjemność z zaskakiwania Brytyjczyków z wyższej klasy średniej. Kikuju byli poligamistami – większość mężczyzn miała dwie lub trzy żony, a niektórzy nawet sześć lub siedem. Tymczasem kobiety (wbrew oczekiwaniom brytyjskich czytelników) nie czuły się z tego powodu niezadowolone czy uciemiężone – wręcz przeciwnie, to koncepcja monogamii wydawała im się okrutna. „Tylko jedna żona do całej pracy!” – wykrzykiwały zaskoczone na wieść, że Katherine ma swojego męża na wyłączność. Kobiety Kikuju bynajmniej nie czuły się uciśnione, lecz same zachęcały mężów do kolejnych zaślubin, by nowe żony pomagały im w obejściu. Katherine nauczyła się doceniać system małżeński Kikuju mimo swojej chrześcijańskiej wiary. Jak zauważyła, życie kobiet z plemienia było „nieporównywalnie łatwiejsze” od życia wielu Brytyjek. Były szczęśliwsze, miały więcej wolnego czasu, a na starość cieszyły się większym szacunkiem i nie musiały się przejmować zapewnieniem bytu rodzinie. Ani przez moment nie wątpiły w swoją wartość społeczną i, jak przekonywały, nigdy nie wychodziły za mąż wbrew własnej woli.
Katherine odważnie wskazywała te korzyści czytelnikom, którzy chcąc nie chcąc, musieli się z nią zgodzić, ponieważ nikt nie miał możliwości weryfikacji danych. Sprawozdanie pani Routledge było „zapewne najdokładniejszym, najintymniejszym i najbliższym prawdy portretem życia kobiet wśród dzikich” – pisał jeden z recenzentów.
W tamtym okresie niemal się nie zdarzało, by antropolog poświęcał cały rok na badania terenowe. Antropologia była młodą dyscypliną, rozwijaną głównie przez przedstawicieli innych profesji – muzealników, lekarzy i innych uczonych, z których każdy wnosił do dyscypliny własne, odmienne zainteresowania. Niewielu uważało spędzanie czasu z badaną społecznością za niezbędny element prowadzenia badań. Brytyjscy uczeni zgłębiający zagadnienia antropologiczne pod koniec XIX wieku wiedzę o odległych kulturach czerpali przeważnie z zapisków podróżników czy listów misjonarzy i urzędników kolonialnych. Analizowali następnie te dane przy biurku i wysnuwali teorie o mechanizmach historii kulturowej, składając z wielu rozrzuconych źródeł układankę pozwalającą zrozumieć różnorodność kulturową.
Ta „antropologia epistolarna” oznaczała poleganie na współpracownikach bez uniwersyteckiego wykształcenia, notujących swoje spostrzeżenia niejako na marginesie innej działalności zawodowej. Tymczasem Routledge’owie nie tylko postawili sobie za cel opisanie kultury Kikuju, ale także poświęcili temu zadaniu dwa lata pracy. Środowisko uniwersyteckie zgodziło się, że tego rodzaju „intensywne studium” zasługiwało na uznanie, wręcz wyznaczało przyszłość antropologii.
Dzieło Katherine i Scoresby’ego niewątpliwie zasługiwało na uwagę, lecz nie było przełomowe. Nie byli pierwszymi, którzy podjęli się intensywnych badań nad „prymitywnym” ludem, i zdecydowanie nie można ich było uznać za profesjonalnych antropologów. Ich dokonania umniejszał fakt, że nie odebrali w tej dziedzinie żadnego wykształcenia, nie licząc lektury jednej czy dwóch popularnych pozycji na ten temat. Uważni recenzenci wytknęli pożałowania godny brak uszczegółowienia w niektórych częściach książki. Jeden czy dwaj zajęli wyraźnie krytyczne stanowisko, wskazując na ewidentne nieobeznanie autorów z fachowymi terminami, takimi jak egzogamia czy totemizm, jednak na korzyść Routledge’ów przemawiał fakt, że jasno przyznawali się do niewiedzy. Wskazywali słabości swoich badań, zaznaczali, gdy czegoś nie byli pewni, i wyjaśniali, w jaki sposób pozyskiwali informacje. Owszem, brakowało im aparatu pojęciowego, lecz przynajmniej nie wyciągali przedwczesnych wniosków.
Podczas pracy nad tekstem małżonkowie przesłali rozdziały opisujące wierzenia religijne Kikuju uznanemu specjaliście od „prymitywnych religii”, Robertowi Ranulphowi Marettowi, świeżo mianowanemu docentowi antropologii społecznej w Oksfordzie. Marett zrecenzował zgromadzony przez Routledge’ów materiał, a jego komentarz ukazał się jako załącznik w _With a Prehistoric People_. Uczony był ostrożny w wyciąganiu wniosków. Nie miał innego wyjścia, ponieważ autorzy niewiele wiedzieli na temat teorii religii, mógł więc polegać jedynie na tym, co udało im się zrozumieć (bądź nie). Marett potrafił jednak rozpoznać okazję, która mu się nadarzyła. Poszukiwał studentów dla nowego kierunku antropologicznego, a pani Routledge stanowiła idealną kandydatkę. Była zamożna i zdolna, lecz brakowało jej wykształcenia, i zdawała sobie z tego sprawę. Jesienią 1911 roku Marett nakłonił Katherine do podjęcia studiów.2
NIE BYŁO TAM KOBIET
Studia antropologiczne na Uniwersytecie Oksfordzkim, 1911 rok
Lata studiów na Uniwersytecie Oksfordzkim sprzyjały niezależności i pomogły Katherine złagodzić uczucie wewnętrznego rozdarcia. W sierpniu 1892 roku, po pierwszym roku spędzonym w Somerville College, oznajmiła rodzinie, że „miała nieszczęście urodzić się kobietą z psychiką właściwą mężczyźnie”. Kilka miesięcy później, wiedząc, jakiej reakcji należało się spodziewać po zamożnym towarzystwie w Darlington, zjawiła się na bożonarodzeniowym balu kostiumowym w stroju „studenta”: czerwonej sukience, todze i birecie. Pierwszy pobyt Katherine w Oksfordzie narodził się z jej determinacji i walki o prawo do inności. Teraz, dwadzieścia lat później, wstępowała w progi uczelni jako mężatka, doświadczona podróżniczka i uznana autorka. Jej podejście do studiów stało się pragmatyczne, a uwagę zaprzątały również inne rzeczy.
Katherine zapisała się na studia antropologiczne jesienią 1911 roku, jednak w kolejnych miesiącach nie spędziła w Oksfordzie zbyt wiele czasu. Traktowała edukację jako część przygotowań do kolejnego przedsięwzięcia: razem ze Scoresbym planowali wyprawę na Wyspę Wielkanocną. Wiązało się to dla Katherine z częstymi wizytami w stoczni w hrabstwie Kent, gdzie trwała budowa niemal trzydziestometrowego szkunera, ochrzczonego później jako „Mana”, którym zamierzali popłynąć. W czerwcu następnego roku Marett przysłał Katherine ponaglający list z listą lektur „do wykucia na blachę”, z przypomnieniem o egzaminach końcowych. „Liczę, że stanie Pani na wysokości zadania – pisał. – Nie może być, by Pani płeć uznano za nie dość zdolną!! Tymczasem dwie moje pozostałe studentki zdają się mieć płaszcze tchórzem podszyte, a Numer Czwarty (panna Fischer) całkiem się «wyłamała». Tym bardziej więc liczę na Panią!!”
Tego roku w Oksfordzie na antropologię przyjęto rekordową liczbę kobiet. Studia rozpoczęło dziewięciu mężczyzn i cztery kobiety – największe grono od początku istnienia kierunku (przez dotychczasowych pięć lat na listach pojawiły się tylko dwie kobiety). Niemal wszyscy mężczyźni byli absolwentami Oksfordu tuż po dwudziestce, których Marett przekonał do wydłużenia studiów o kolejny rok. Większość z nich następnie wkroczyła na ścieżkę kariery w Urzędzie Kolonialnym. Antropologia była jednym z nowych kierunków dyplomowych uruchomionych w Oksfordzie w pierwszej dekadzie XX wieku, obok dyscyplin takich jak geografia, szkolnictwo czy neofilologie, oferujących kształcenie zawodowe poza tradycyjnymi gałęziami nauki. Nowe kierunki były otwarte dla ludzi spoza uczelni, a wśród wykładowców trafiały się postępowe jednostki, które chętnie widziały na listach studentki.
Kobiety wciąż jeszcze nie mogły formalnie być członkiniami uniwersytetu ani uzyskiwać dyplomów, nie wolno im było zasiadać w radach instytutów ani egzaminować, nie miały też wstępu do władz uniwersyteckich, Zgromadzenia i Rady. Wolno im było jednak uczęszczać na wykłady (choć tu ostateczną decyzję pozostawiano w gestii każdego wykładowcy) i przystępować do egzaminów. Kobiety w Oksfordzie wciąż pozostawały zatem intruzkami w męskim świecie – stanowiły wyłącznie margines, zależny od dobrej woli mężczyzn.
Dwie z kobiet wspomnianych przez Maretta w liście – Martha Fleming i Anna Fischer – właściwie zaginęły bez śladu, choć dzięki uczelnianym archiwom możemy się dowiedzieć, że Fleming pracowała wcześniej na Uniwersytecie w Chicago, a Fischer zdążyła zrobić doktorat w Pradze. Mimo to, zgodnie z przewidywaniami Maretta, żadna z nich nie przystąpiła do egzaminów końcowych w tym roku. Czwartą kobietą była Maria Czaplicka, Polka przed trzydziestką, której przeszłość diametralnie różniła się od doświadczeń Katherine. Maria nie miała żadnego majątku ani krewnych poza ziemiami polskimi pod zaborami, a jej angielski pozostawiał wiele do życzenia. Jako pierwsza kobieta zdobyła stypendium z Kasy Mianowskiego, prywatnego funduszu wspierającego polskich naukowców. Maria z miejsca zakochała się w Oksfordzie i zamierzała jak najlepiej wykorzystać swoją szansę. Podczas gdy Katherine notorycznie opuszczała wykłady, Maria żyła wyłącznie nauką.
Maria Czaplicka z impetem rzuciła się w wir uczelnianego życia. Oksford od początku ją zachwycił. Była gotowa zaakceptować wszystkie jego tradycyjne dziwactwa i z zapałem poświęcała się nauce. Jej determinacja i zdolności zdaniem Maretta były „zupełnie niezwykłe”: „ stara się wręcz do przesady – gotowa niemal zapomnieć o należnych rozrywkach”. Gdy Maria poprawiła znajomość angielskiego, jej inteligencja i upór przekonały Maretta, że studentka z zaboru rosyjskiego ma zadatki na profesjonalną antropolożkę.
Przed przyjazdem do Oksfordu Maria przez rok uczęszczała na seminaria antropologiczne w London School of Economics. Koledzy zapamiętali ją jako poważną studentkę, ciężko pracującą nad angielskim i ślęczącą nad książkami w bibliotece Muzeum Brytyjskiego. W tym samym roku co Maria naukę w London School of Economics rozpoczął jej krajan i rówieśnik – Bronisław Malinowski. Maria zaprzyjaźniła się z Bronisławem, który miał zostać kluczową postacią w brytyjskiej antropologii. Okazał się wybitnym pisarzem, nauczycielem i teoretykiem, a jego badania na Wyspach Trobrianda w czasie I wojny światowej zmieniły oblicze antropologii w XX stuleciu. Malinowski i Czaplicka byli rówieśnikami. Oboje przybyli do Londynu na studia antropologiczne w 1910 roku – ona z Warszawy, on z Krakowa. Oboje zdolni, inteligentni, czerpali przyjemność z udziału w akademickiej debacie. U Czaplickiej cechy te wydawały się niedelikatne – jeden ze znajomych zapamiętał, że miała w zwyczaju „wywyższać się” w dyskusji. Gdy pewnego dnia Malinowski i Czaplicka dla żartu zaczęli udawać narzeczonych, „trzymali się za ręce i zwracali się do siebie per «Daarling» (kochanie)”, przyjaciołom odjęło mowę – tak dalece nie pasowało to do osobowości Marii. Podczas gdy Malinowski chętnie stroił sobie żarty i łączył naukowy geniusz z lekkim stylem bycia, Czaplicka robiła wrażenie zbyt ambitnej i usztywnionej, by silić się na dowcipy.
W Oksfordzie miała mniej okazji do nawiązywania damsko-męskich przyjaźni niż wcześniej w Londynie. Kilkaset studentek uczelni zamieszkiwało nowy akademik dla kobiet na obrzeżach miasta, a koledzy ledwie zwracali na nie uwagę. W Oksfordzie studentki kroczyły po cienkiej linii między konserwatyzmem a radykalizmem. Pozwalano im uczęszczać na wykłady, lecz jedynie w grupkach z przyzwoitkami i wyłącznie pod warunkiem niezabierania głosu. Po mieście mogły się przemieszczać jedynie grupkami i oczekiwano, że powstrzymają się od rozmów ze studentami płci męskiej – nawet własnymi braćmi i kuzynostwem. Aż do lat sześćdziesiątych XX wieku nie wolno im było spożywać posiłków w kolegiach przeznaczonych dla mężczyzn. „Ten płciowy _apartheid_ wydawał mi się przedziwny” – pisała ekonomistka Mary Stocks, która przeniosła się z London School of Economics do Oksfordu w 1913 roku, dwa lata po Czaplickiej. Stocks nie mogła się nadziwić, że jej koleżanka, idąc na podwieczorek organizowany przez Towarzystwo Fabiańskie, zabiera ze sobą przyzwoitkę – w London School of Economics kontakty mężczyzn i kobiet traktowano dużo bardziej swobodnie. Czaplicka podchodziła jednak do tego z dystansem. „Oksford i Cambridge nie akceptują jeszcze w pełni kobiet, lecz i tak nie mogę narzekać” – mówiła dziennikarzowi kilka lat później.
Aż do lat siedemdziesiątych XIX wieku Uniwersytet Oksfordzki był wyłącznie męską instytucją. Dopiero w 1877 roku zniesiono zasadę celibatu i zezwolono na małżeństwa wykładowców. W kolejnym roku powstało Association for Promoting the Higher Education of Women , które organizowało wykłady dla studentek, jednak zmiany zachodziły w żółwim tempie. W kolejnych dekadach patriarchalny światek akademicki traktował kobiety z odrazą i podejrzliwością, a orędownicy kształcenia kobiet zapoczątkowali strategię sprowadzania studentek do roli milczących statystek, która trwała w najlepsze jeszcze w XX stuleciu. Od studentek oczekiwano postawy pełnej pokory i wdzięczności, a także nierzucania się w oczy. Wypełniały to zadanie tak dobrze, że Harold Macmillan po pobycie w Balliol College w 1912 roku twierdził, że atmosfera w Oksfordzie w tamtym czasie była „nieomal klasztorna”. Studenci przeważnie nie zdawali sobie nawet sprawy z istnienia żeńskich kolegiów ani obecności studentek na uczelni – praktycznie „nie było tam kobiet”.
Niewidzialność studentek osiągano sporym nakładem starań. Zalecano im ubiór pełen „zakonnej prostoty”, gustowny, lecz skromny – nieprzesadnie biedny, lecz nierzucający się w oczy. Vera Brittain, studentka w Somerville w 1914 roku, wspominała tę instytucję jako „wysoko ceniącą naukę, lecz całkiem obojętną na brzydotę i bezguście” (Katherine Routledge ufundowała kolegium lustro w czasie swojego pobytu w latach dziewięćdziesiątych XIX wieku, żeby móc wreszcie ocenić wygląd swoich spódnic).
Jedna z wykładowczyń, Vera Farnell, wspomina, jak usiłowała przekonać studentkę Dorothy Sayers, przybyłą na studia w 1912 roku, do zarzucenia pomysłu udania się na wykład w dużych czerwono-zielonych kolczykach w kształcie papug i szkarłatnej chustce na głowie. Podobne upomnienia stanowiły codzienność Very Farnell, co bynajmniej nie sprawiało jej przyjemności. Przy innej okazji ta sama modna studentka wykrzyczała jej w twarz: „Nie, nie dam, nie dam zrobić z siebie kocmołucha!”. Jednak kobietom nie pozostawiano wyboru: musiały trzymać się w ryzach. „Mamy wiele przywilejów, lecz nie mamy żadnych praw” – pisała Emily Penrose, przełożona Sommerville College, w liście do nowo przyjętych studentek w 1907 roku.
Kiedy w 1911 roku Maria Czaplicka przybyła do Oksfordu, w Somerville College kształciła się niemal setka studentek. Mieszkały w dwóch dużych domach, z których każdy mieścił wspólną jadalnię, mającą służyć zachowaniu intymnej, domowej atmosfery, oraz kilku mniejszych domkach. Całość, położona na półwiejskich terenach na północy Oksfordu, była połączona sporym terenem zielonym (o powierzchni niespełna hektara), z ogrodem dostarczającym warzyw do kuchni, komórkami na rowery, kortami tenisowymi i domkiem dozorcy. Podjazd i ogród były ocieniane przez stare drzewa, a przylegająca do posesji łąka wiosną żółciła się od jaskrów. O potrzeby studentek troszczyły się gospodyni i służba: codziennie o siódmej rano u każdej studentki zjawiała się pokojówka z gorącą wodą do napełnienia umywalki, później wracała wieczorem, by napełnić wyciągniętą spod łóżka cynową wannę i napalić w kominku. Służące napełniały też węglarki (niektóre porządnie schowane w siedziskach pod oknami), przynosiły niezliczone imbryki z herbatą i serwowały kolejne posiłki złożone z zimnej pieczeni, sera, chleba i zupy.
To kiepskie jedzenie dostarczało energii niezbędnej do rozgrywek tenisa i hokeja oraz wiosłowania na rzece – przy czym kobietom wzbraniano udziału w regatach aż do lat dwudziestych, a i wtedy dyspensa nastąpiła z wyłączeniem łodzi podwójnych, uważanych za „nieodpowiednie dla dam”. Popularną rozrywkę stanowił teatr amatorski, dający studentkom okazję do odgrywania pierwszoplanowych ról męskich. Somerville słynęło też z „Parlamentu” – klubu dyskusyjnego organizowanego według zasad zapożyczonych z Westminsteru. Debaty toczono metodą partyjną, a uczestniczki zwracały się do siebie per „szanowny panie”.
Kolegia dla kobiet, takie jak Somerville, stanowiły zamknięty świat, doskonale funkcjonujący bez mężczyzn, którzy nie mieli tam wstępu inaczej niż za zaproszeniem. W kolegiach kobiety uczyły się zachowywać jak mężczyźni, egzekwowały swój autorytet – niejednokrotnie po raz pierwszy w życiu – okazywały siłę i asertywność. Zdobywały umiejętność współdziałania i poznawały smak zwycięstwa. Dla świata zewnętrznego nawet ułamek tych nowych zdolności mógł okazać się szokiem. Wilson Pease ledwie doszedł do siebie, gdy podczas wizyty u Katherine w Somerville w czerwcu 1893 roku usłyszał na schodach radosny okrzyk jednej z koleżanek siostry: „Swop zdała z wyróżnieniem!”. Zachowanie takie pruderyjny Wilson uznał za „nie do pomyślenia” w wykonaniu damy. „Incydent ten uznaję za dowód, że uzyskawszy dyspensę na hałaśliwe zachowania od czasu do czasu, kobiety muszą się obecnie nauczyć, w jakich warunkach wypada im korzystać z tego przywileju” – zapisał w dzienniku.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_