- W empik go
Pióro Boże - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
8 lipca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Pióro Boże - ebook
Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga i Bogiem było Słowo. Czy Słowo jest jedno? Jeśli nie, to które było pierwsze, a które jest ostatnie?
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8324-868-4 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dzień 1
1 Obudzony w mroku
Otworzyłem oczy. Moje ciało przeszyło straszliwe zmęczenie. Czułem się tak, jakbym obudził się z bardzo długiego snu. Niezrozumiałego snu. Rozejrzałem się. Wokół mnie panowała ciemność. „Gdzie ja jestem?” Nerwowo rzucałem spojrzeniem w każdą stronę… Stałem pośrodku… pośrodku ciemności. „Jak znalazłem się w tym miejscu?” — rzucałem panicznie spojrzeniem na wszystkie strony — „…i jak się stąd wydostać?!”
Pośród mroku panowała cisza. Stałem w miejscu, nieruchomo. „Dlaczego? Nie wiem.” Nagle… pojawił się głos… Tak po prostu. Jakby szept… Czułem… Nie. Wiedziałem, że nie należał do mnie.
— Znajdź mnie
Znów rozejrzałem się raz jeszcze poszukując jakiegoś kształtu
lub barwy… czego… czegokolwiek. Ale nic… sama… ciemność.
Kolejny głos…
— Idź
„Może… pójdę” — pomyślałem.
Postanowiłem ruszyć przed siebie. Nie wiedziałem dokąd, ale stanie w bezruchu też niczego nie rozwiązywało. Pozostała mi jedynie podróż w nieznane. Z pierwszym krokiem usłyszałem delikatny dźwięk, jakby spadającej kropli. Potem kolejne delikatne uderzenia… chyba krople… uderzające o powierzchnię wody? Nie jestem pewien. Nie wiem skąd dochodzi ten dźwięk i jest… bardzo słaby.
Postawiłem drugi krok do przodu, a może kolejny?
Nie wiem. Zgubiłem się…
Wcześniejszy odgłos stał się wyraźniejszy. Byłem pewien, że coś się sączy. „Może to jakieś źródło? Ale gdzie?” Z każdym kolejnym krokiem słyszałem ten dźwięk coraz wyraźniej, aż…
…ustał.
„Co się stało?” pierwsze pytanie jakie zadałem sobie w myślach. „Znów się zgubiłem?”. „Trzeba zawrócić”. Zawróciłem. Starałem się odnaleźć utracony dźwięk. „Mój jedyny drogowskaz.” Ale… bezskutecznie.
Zatrzymałem się. Stałem nieruchomo. Wtedy ogarnął mnie lęk.
„Nie chcę tu zostać! Nie sam.”. Zacząłem biec. „Ale dokąd?
Nie wiem…” Krok za krokiem nabierałem przekonania, że prędzej
czy później znajdę cokolwiek.
Zatrzymałem się „Coś jest nie tak… Nie wiem… Wydaje mi się,
że znam to miejsce. Wydaje mi się, że pomimo ruchu… trwam w miejscu. Idę… biegnę… w miejscu…”.
Usłyszałem kroki. Nie byłem sam. „Tak, pamiętam to miejsce…”
Odwróciłem się. „Czy Ty jesteś koniec?”
— Nie… — odpowiedział znajomy głos.
„Wiem… pamiętam czyj to głos…
— Twoja kolej
2 Lothri’um
„Twoja kolej” — usłyszała w myślach. Ścisnęła mocniej pochwyt balustrady.
Na tarasie świątynnym, oparta o balustradę, stała samotnie najwyższa kapłanka miasta świątynnego Lothri’um, jednego z trzech wielkich miast, obok Sineloth i Torh’Run. Ubrana była w piękne, białe kapłańskie sukno, z odsłoniętymi ramionami i fragmentem pleców. Miała długie, aksamitne, blond włosy, na których nosiła delikatny, bogato zdobiony, kapłański diadem. Równie delikatny naszyjnik zawieszony na szyi akcentował się w zakrytym przez sukno dekolcie, gdzie trzymała w swym uścisku osadzony w złote okucie wielki, niebieski szafir.
Na taras świątynny weszła jedna z kapłanek mniejszych, w podobnym kapłańskim suknie, jednak bez przepastnych zdobień. Jedynie srebrny diadem wskazywał na jej wysoką pozycję w kapłańskiej hierarchii.
— Najwyższa kapłanko, rozesłaliśmy wiadomości do pozostałych miast. W sali modlitewnej zgromadzili się już wszyscy kapłani — przerwała nostalgiczną ciszę delikatnym dziewczęcym głosem. Stanowczym i… pełnym lęku. Najwyższa kapłanka wpatrywała się w mroczną przestrzeń pod tarasem świątynnym.
Świątynia Lothri’um była zbudowana na najwyższym szczycie północnego pasma Wzgórz Księżycowych, na szczycie o nazwie Sen Nienarodzonych. Pomiędzy skalistymi wgłębieniami i rozdartymi szczelinami w zamierzchłych czasach pierwsi kapłani Lothri’um zbudowali świątynię ze znajdujących się w skalnych zapadlinach odłamków marmuru, bazaltu i porfiru. Barwna świątynia, stanowiąca kompleks kilku wielkich świątyń i budynków towarzyszących, była założeniem wielobryłowym, o zróżnicowanych formach i stylach, układającym się w pochylony pierścień, oparty na południowo-wschodniej części najwyższego szczytu.
W najwyższej części dominowały Świątynia Główna, Sala Wzruszeń oraz najbogatsza w formę Izba Kapłańska. Poniżej znajdowały się świątynie mniejsze, zabudowania klasztorne i koszary niewielkiego oddziału zakonu rycerskiego Certów, złożonego z najszlachetniejszych rycerzy, gotowych oddać życie w obronie świątyni, a powołanych do swej misji przez samego namiestnika Torh’Run.
Wewnątrz zacienionego atrium Świątyni Głównej umieszony był taras świątynny połączony z Salą Wzruszeń. Otoczony nieznaczną ilością subtelnych, świetlistych niebiesko-fioletowych drzew, był jednym z kilku wewnętrznych ogrodów kompleksu.
Zawiał słaby, lecz mroźny wiatr. Sukno najwyższej kapłanki zerwało się w stronę północy, wraz z powiewem wiatru.
— Najwyższa ka…
— Słyszałam za pierwszym razem — przerwała silnym i zarazem łagodnym głosem, a głos ten był wyjątkowo smutny. Obróciła głowę, a następnie całą swoją wyprostowaną sylwetkę. Z jej niebieskich oczu płynęły ledwo dostrzegalne łzy. Młoda kapłanka zwiesiła pokornie głowę
i czekała. — Chodźmy — dodała po chwili.
Przeszła pewnie kilka kroków mijając kapłankę mniejszą po czym usłyszała pełne obaw słowa podopiecznej.
— Mamo! Czy… to konieczne?! — młodej kapłance drżał głos. — Nie ufam temu symboliście! Nasze życie nie jest tego warte…
— Życie? — zapytała. — Wiem, że trudno to pojąć, ale nasze istnienie nie jest teraz najważniejsze. Nie mamy wyjścia, córeczko. Nasz świat niedługo i tak przestanie istnieć. Mamy umowę z symbolistą i musimy się z niej wywiązać — młoda kapłanka zacisnęła zęby ze złością.
— Właśnie! Ale co w zamian?! My oddamy istnienie, a co otrzymamy od tego symbolisty?
— Ansi… — zaczęła obracając głowę w bok. — Przepraszam, że aż dotąd Ci tego nie powiedziałam. Gdy stałam się częścią tego świata, wydałam na świat czworo potomstwa — młoda kapłanka otworzyła szeroko oczy ze zdumienia. — Pierwszy chłopiec, twój najstarszy brat, później drugiego syna i dwie córki.
— Mam braci i siostrę? — wykrztusiła z siebie. W jednej chwili unieruchomiona szokującym wyznaniem. Przez lata wiernie służyła matce jako kapłanka, nie będąc ani odrobinę świadoma, że ma rodzeństwo.
Z każdą chwilą narastał w niej żal i… złość. — Dlaczego mi nie powiedziałaś…
— Teraz to nie istotne. Symbolista w zamian za sprowadzenie Go
z Otchłani zabierze twoich braci z tego świata, do swojego. To uczciwa wymiana.
— A moja siostra? Mamo… Dlaczego mówisz mi te rzeczy dopiero teraz?!
— Nie ma na to pytanie dobrej odpowiedzi, córeczko — odparła pewnie z odczuwalnym smutkiem. — W tej historii to nie my jesteśmy najważniejsze. Musisz mi zaufać, tak samo jak zawsze ufałaś.
Najwyższa kapłanka zamilkła i skierowała się w stronę sali modlitewnej. Młoda kapłanka niechętnie, lecz posłusznie ruszyła za swoją matką. Żal ustępował w jego miejsce pojawiła się narastająca radość z posiadania rodzeństwa. Gdy obie kapłanki wkroczyły do Sali Wzruszeń ujrzał je cały zakon kapłanów i kapłanek Lothri’um. Rycerze Zakonu Certów na znak kapłanki zamknęli wielkie dwuskrzydłowe drzwi za dwiema młodymi kobietami. Zaryglowali je i skierowali się marszem do wyjścia głównego z kolejnymi dwuskrzydłowymi drzwiami. Rycerze również i te drzwi zaryglowali, posłusznie, na znak kapłanki. Wyprostowali się i czekali w gotowości przed wejściem głównym do sali modlitewnej.
W środku pomieszczenia najwyższa kapłanka zamknęła oczy i trwała dłuższą chwilę w bezruchu. Próbowała wyciszyć uczucia i wzburzone emocje po rozmowie z córką. Po chwili powoli wzniosła ręce do modlitwy, a wraz z nią wszyscy zebrani, łącznie z jej córką.
Zapanowała głucha cisza. Na twarzach zgromadzonych rysował się strach, na innych duma, a jeszcze inni po prostu zamknęli oczy. Zbliża się dla zgromadzonych w tej sali czas ostateczny. Mają za zadanie poświęcić swoje istnienie w celu stworzenia wyjątkowego światła, rodzaju bramy pomiędzy ich światem, a samą Otchłanią.
Szafir na piersi najwyższej kapłanki rozbłysnął jaskrawym, biało-niebieskim blaskiem. Światło nabierało na sile, aż wypełniło całą salę. Było tak potężne i jaskrawe, że zaczęło wydobywać się przez szczeliny okien i drzwi. Pośród ciszy i światła dało się słyszeć zanikający głos najwyższej kapłanki.
— Ojcze nasz, któryś…
3 Michał
— Ojcze nasz, któryś jest w niebie! Święć się imię Twoje — kapłan wraz z wiernymi rozpoczęli modlitwę. Michał wsłuchiwał się przez chwilę w pomnożony głos, po czym dłużej nie zwlekając przyłączył się do modlitwy razem ze wszystkimi. Spojrzał po zgromadzonych z radością w sercu. Modlili się wspólnie, a on wraz z nimi. Uważał, że modlitwa pańska jest jedną z najcudowniejszych chwil podczas katolickiej mszy świętej.
To właśnie tę modlitwę zostawił im sam zbawiciel, Jezus Chrystus. Jednak dzisiaj Michał był wyjątkowo zamyślony. Ciężko mu było skupić się na modlitwie. Jedynie „Ojcze nasz” wypowiedział z duchową radością i zaangażowaniem. Msza zakończyła się jak zwykle błogosławieństwem i wierni zaczęli wychodzić z kościoła. W opuszczonej przez nich świątyni pozostał samotnie Michał. Siedział w ławce i wpatrywał się z ołtarz, na którym jeszcze chwilę temu kapłan wzniósł Ciało samego Chrystusa, ukryte pod postacią kawałka chleba, którym później posilili się wierni. Wstał, poprawił rękawy od białej koszuli i wyszedł z kościelnej ławki. Zanim uklęknął, by oddać pokłon Jezusowi w tabernakulum raz jeszcze zawiesił wzrok na jego pozłacanej powierzchni. Po chwili skierował spojrzenie na świecącą się, czerwoną żarówkę, symbolizującą obecność zbawiciela. Wziął głębszy oddech, uklęknął i wyszedł ze świątyni.
Wracając do domu, jak zwykle pieszo, zaczął rozmyślać. Zastanawiał się po raz kolejny nad istotą dobra i zła. W połowie drogi do domu zatrzymał się w miejscu i spojrzał w niebo.
„Ojcze.. — zaczął w myślach — jesteś wszechpotężny, wszechwiedzący i wierny. Jesteś miłością i pragniesz dla nas jak najlepiej. Jednak mimo tego wciąż doświadczamy zła, wciąż istnieje… Krzywdzące słowa i nieczyste żądze. Nie rozumiem tego… Ojcze… wiem, że może nie jest mi pisane wiedzieć. Jednak mimo to, kotłują się w moim sercu pytania i wątpliwości. Dlaczego pomimo tak wielkiej miłości i pragnienia naszego zbawienia, wciąż doświadczamy zła? Jesteśmy słabi. Wiem. Ale czy zła nie da się usunąć, byśmy nie podążali za nim, nie ulegali mu, nie uzależniali się od niego? Twoje miłosierdzie przecież nie zna granic, bo Ty nie znasz granic. Jesteś mocą i światłością, prawdą i życiem we wszystkim. Ojcze. Pragnę Cię spotkać. Chcę, aby mój duch był taki jak Twój duch. Nie opuszczaj mnie, tak jak ja nie chcę opuścić Ciebie. Daj mi proszę siłę i zdolność, by wypełniać Twoją wolę. Wyrzekam się wszelkiego grzechu! Zabierz go Ojcze ode mnie! Pragnę podążać jedynie ścieżką zbawienia.”
Tak modląc się w myślach i w sercu doszedł do domu. Zanim jednak wszedł do środka, wyciągnął zza koszuli zawieszony na szyi drewniany krzyżyk. Spojrzał na niego i uśmiechnął się do siebie. Po chwili schował go z powrotem zza koszulę i wszedł przez drzwi, aby przywitać się ze swoją rodziną tradycyjnym, niedzielnym „Niech będzie pochwalony!”.
Jego matka przyrządzała właśnie pięknie pachnący rosół. Zabiegana i zalatana pośród odgłosów gotowanych na gazie potraw zdążyła usłyszeć syna i ciepło odpowiedziała „Na wieki wieków!”
Ojciec siedział w fotelu z kolejnym już piwem. Oglądał program przyrodniczy. Nie zauważył syna, nic nie odpowiedział. Jego młodsza siostra oglądała serial animowany w sypialni rodziców doglądając na polecenie matki spokojnego snu niedawno urodzonej siostrzyczki.
W pokoju dzieci siedział przed komputerem jego niewiele młodszy brat. Zwiedzał wykreowany w grze komputerowej świat próbując wykonać zadanie z gry. Michał podszedł do skupionego na grze brata i zaczął przyglądać się temu, co działo się na ekranie gry. Wymienili pomiędzy sobą krótkie „cześć” i siedzieli tak wpatrzeni w ekran.
— Jestem na zewnątrz — odezwał się znajomy głos z głośników. Brat Michała grał ze swoim najlepszym przyjacielem w grę zespołową online.
— Jasne. Jestem na korytarzu głównym — podał swoją lokalizację.
— Dobra. Osłaniam Cię. Widzę ich przez okno.
Brat Michała poprawił się na fotelu i pokiwał rytmicznie głową.
— Wchodzę do gabinetu.
4 Akademia nie upadnie
Do gabinetu Deka wszedł wysoki, tęgi mężczyzna o siwych włosach zaczesanych do góry i wydatnym, siwym wąsie. Spod cienia pochylonej głowy wydobywała się również delikatna broda. Ubrany był w białą, obfitą szatę, przypominającą pelerynę z postawionym kołnierzem. Przez wycięte w niej nieregularne rysy, wydostawały się smugi delikatnego, biało-błękitnego światła. Pod szatą znajdowała się lekka, blado czarna zbroja, w formie dobrze dopasowanego uniformu, z elementami błyszczącej stali, o bogato zdobionym korpusie. W pasie znajdował się wertykalny, wiszący fragment szaty wychodzący z korpusu. Do ud przymocowane były odrobine większe stalowe i zmatowiałe elementy, a na plecach niósł sporej wielkości stalowy pierścień. Cała zbroja, pomimo oficjalnego charakteru, wydawała się stara i mocno znoszona. Tęgi mężczyzna bez przywitania usiadł w białym fotelu, który znajdował się przy małym szklanym stoliku, bezpośrednio przy oknie z widokiem na Plac Główny Akademii i Plac Konstelacyjny, ten z Bramą Wymiarów.
Deka bez słowa wstał od biurka, wspierając się ręką o blat i podszedł spokojnym krokiem do przestrzennego zapisu znajdującego się w okolicy przeciwległej ściany. Zapis przestrzenny był jedynym wystrojem klinicznie białego pomieszczenia, w którym urzędował. Wyprostowany Deka wpatrywał się w zapis przed sobą.
Przedstawiał on wyjątkową scenerię. Ukazywał obraz Boga, ujętego w dwudziestu jeden obrazach, przedstawiających światła w chwili stworzenia. Zapis nie nosił tytułu.
Po chwili wpatrywania się w niewątpliwie cenne dzieło, zwrócił głowę w stronę siedzącego na fotelu mężczyzny i rozpoczął pytaniem.
— Znów nieudana próba — siedzący mężczyzna milczał wpatrując się
w podłogę wyostrzonym, nieobecnym spojrzeniem, po czym cyknął pod nosem i lekko podnosząc głowę odpowiedział spokojny i opanowany.
— Raczej porażka — jego spojrzenie nabrało matowego wyrazu. — Nie jestem w stanie ich tego nauczyć, albo nie chcą — na twarzy Deka pojawił się wyraźny grymas i wrócił wzrokiem do obrazu.
— Jesteś jedyny, któremu to się udało — spauzował i spojrzał w stronę siedzącego profesora. — Kończy nam się czas. Widziałeś. Pochłonęła już większość światów. Nie mamy czasu na szukanie wszystkich Słów. Drzewo Poznania stało się zbyt rozległe. Otchłań stała się zbyt potężna. Akademia nie da rady jej dłużej utrzymywać.
— Mam tego pełną świadomość, Deka — przerwał. — Jednak nie mnie powinieneś motywować.
— A kogo? — zapytał. — Czyżby problem tkwił w tej nowej akademistce? — po czym zamyślił się. — To nie możliwe… Przecież tak długo jej szukaliśmy. To na pewno ona.
Profesor wpatrywał się wciąż nieobecnym spojrzeniem w podłogę.
— Akademista Mars.
— Twój protegowany? — zdziwił się odruchowo. — Jak to możliwe? Przecież jest w Akademii od dawna — profesor podniósł głowę i spojrzał przed siebie. Deka wpatrywał się w niego czekając na wyjaśniania.
— Skumulowana energia była wystarczająco czysta. Tak jak się spodziewaliśmy, mamy do czynienia z ostatnim Słowem. Emocjonalistce udało się prawidłowo unormować przepływ kolorytu. Całość skumulowanej energii wykazywała tendencję do manipulacji oraz cechy osobliwościowe — profesor po raz pierwszy spojrzał na Deka — ale nie udało się jej utrzymać przez wymagany czas, aby chociaż spróbować oszacować odległości środków między sobą. Podejrzewam, że Mars stworzył celowo nietrwałą strukturę umysłu i dlatego energia ostatecznie uległa rozproszeniu.
— To niemożliwe — Deka zaczął spokojnie krążyć po gabinecie. — Przecież on również jest związany ze Słowem, zbadaliśmy to. Prawdopodobieństwo błędu w jego przypadku jest zerowe. Oboje
to stwierdziliśmy… Jak to możliwe, że nie chce wykonać zadania? Wykonywał je wielokrotnie, bez większego trudu z innymi.
— Wydaje mi się, że On wie — dodał Profesor.
— To jeszcze bardziej niemożliwe. Byłby nam równy w poznaniu…
— A jednak… najbardziej prawdopodobne. Wie, że energetystka jest związana ze Słowem. Wie też, że mamy zamiar przejąć nad nią kontrolę w chwili, gdy wypowie Słowo. Dlatego łamie strukturę umysłu.
To świadomy sabotaż.
— Nie mamy ani czasu, ani możliwości by to udowodnić — podsumował Deka. — A zgodni jesteśmy, że to właściwe osoby — spacerujący do tej pory Deka zatrzymał się w miejscu. — Profesorze, czy masz jakieś pomysły,
jak to rozwiązać?
— Tak — przeczyścił językiem zęby. — Wygnać go.
Deka otworzył szeroko oczy ze zdumienia.
— To nie czas na żarty.
Profesor wpatrywał się w Deka nieobecnym wzrokiem.
— Nie żartuję. Jeśli wygnamy go do realizmu, to…
— Nie mamy na to czasu! — Deka podniósł głos. Wciągnął powietrze nosem i spokojnie zaczął raz jeszcze z nadzieją, że tym razem profesor przystąpi na jego propozycję, którą przedstawił mu jeszcze kilka cykli temu — Inna sugestia?
— Inna? Dobrze. — profesor odchylił się do tyłu i oparł wygodnie
na fotelu — Przystąpmy zatem do umowy z symbolistą.
— Nie ma mowy! — Deka wyprostował się i wyraźnie zagniewał. — Nie będziemy słuchać tego pomyleńca. Raz już udało Wam się stawić czoła temu potworowi i to bez symbolistów. Dziś mamy więcej, niż to było potrzebne wtedy. Uda nam się ocalić Akademię bez niego!
Profesor siedział chwile w milczeniu.
— Ale za ją cenę? — spojrzał na Deka karcąco.
— Za każdą — odpowiedział pewnie i ozięble Deka. — Już o tym rozmawialiśmy i nie wracajmy do tego tematu. Upadek tych troje nie oznacza jeszcze zesłania do Otchłani.
— Tego nie wiesz — wtrącił profesor. — Wtedy wykonano polecenie Syna Bożego, teraz nie wiadomo, gdzie oni upadną.
Deka milczał.
— Ze wszystkich możliwości pozostały nam tylko dwie. Uwięzić Go, tak jak wtedy, a wiemy, że to możliwe, lub posłuchać symbolisty,
jak sugerujesz, i oddać owoc naszej pracy ryzykując utratę wszystkiego w imię… nieuzasadnionych… kalkulacji… pomyleńca… Nie ufam temu aniołowi. Sam dobrze o tym wiesz. To przez niego Domino zdradził Akademię! Udałoby nam się wcześniej stworzyć wszechświat i uratować wszystko. A Domino… — zasapał gniewnie — splugawił Akademię i…
— Pamiętam to. Ale może nie wszystko prawidłowo zinterpretowaliśmy?
Siedzący na fotelu profesor odchylił głowę do tyłu, po czym wstał
na równe nogi i bez słowa postanowił wyjść. Tuż przed drzwiami
do gabinetu usłyszał swoje imię, wypowiedziane głośno i stanowczo po raz pierwszy.
— Bekerd! — profesor odwrócił głowę i spojrzał w oczy Deka nieobecnym spojrzeniem. Ten wpatrywał się w niego swoim, skupionym
i stanowczym. — Porozmawiaj z tym akademistą. Użyj korzenia, jeśli to konieczne. A jeśli nie uda Ci się przekonać go do współpracy… rozważ raz jeszcze moją propozycję, abyś to Ty przejął to zadanie. Jeśli Mars odpadnie, to tylko w Tobie, w roli budowniczego struktur uda się utrzymać i skoncentrować energię Słowa. Wiem, że nie chcesz tego, ale pozostało nam niewiele czasu, i nie możemy pozwolić na to, by Akademia upadła.
To nasz obowiązek ją ocalić. — wyprostował się i krzyknął pewnie —
Za akademię!!!
— Za akademię — powtórzył Bekerd.
— Zawsze byłeś dla mnie nieodgadniony, profesorze. Szanuję Cię,
ale jeśli chodzi Ci po głowie, aby stawić Mu czoła samemu…
— Nawet o tym nie pomyślałem — przerwał krótko, po czym wyszedł i zamknął za sobą drzwi z odczuwalnym trzaskiem.
5 Klasztor magów ognia
Z delikatnym trzaskiem zamknęły się drzwi jednej z komnat klasztoru kapłańskiego.
Klasztor Magów Ognia położony był wysoko w górach skalistych. Jadąc konno od klasztoru w stronę północy można było dotrzeć po jednym dniu drogi do miasta Lothri’um, stolicy świątynnej. Kierując się na wschód, mniej więcej w tym samym czasie, dotrzeć można było konno do skalnego miasta Torh’Run, siedziby zakonu rycerskiego Certów. Natomiast na zachodzie kupieckie, portowe miasto Sineloth oddalone było od klasztoru o pół dnia drogi konnej.
Na południu znajdowały się tylko ruiny dawno już porzuconego miasta o nieznanej nazwie, zamieszkałego niegdyś, według legend, przez potężne, magiczne istoty — smoki.
Klasztor Magów Ognia położony był w centralnej części pasma górskiego, na płaskowyżu wynurzającym się z rozległej i bezdennej rozpadliny, wypełnionej gęstą mgłą. Do samego klasztoru prowadził dość lichy drewniany pomost linowy, delikatnie kołyszący się na wietrze.
Był w stanie udźwignąć dwie, może trzy osoby. Klasztor otoczony był zewsząd kamiennym murem, bez okien. Przez niewielką, lekko zdobioną bramę wchodziło się na skromny i ponury wewnętrzny plac, w którym znajdowała się niewielka, kamienna studnia, dokładnie na środku i w osi traktu komunikacyjnego między bramą, a świątynią. Dookoła placu znajdowały się zabudowania klasztorne magów z drewnianymi drzwiami i oknami zwróconymi w stronę placu. Na zamknięciu osi wejściowej, kilka kroków od studni wznosiła się świątynia klasztorna.
W przeciwieństwie do niewysokich zabudowań klasztornych świątynia była pokaźnych rozmiarów. Wysoka, strzelista, bogato zdobiona. Pomimo wielu zdobień, zachowała swój surowy i obrony charakter. Wspaniały, toporny portal prowadził po kilku stopniach do wnętrza świątyni. Wnętrza dużo bardziej posępnego i surowego, niż mogłoby się wydawać z zewnątrz.
Dokoła ołtarza, na którym stało zdobne, miedziane naczynie, umieszczono kilka drewnianych dębowych klęczników, a dalej, za nimi, kilka ławek. W samym naczyniu znajdował się sporej wielkości ogień, który wypełniał swoim ciepłym i tańczącym światłem wnętrze całej świątyni.
Tuż przed ołtarzem stał wyprostowany starzec, z głową zwróconą w stronę ołtarza, arcymistrz klasztoru Magów Ognia. Stał i wpatrywał się w milczeniu w gorejące płomienie czcigodnego żywiołu.
Do świątyni właśnie wszedł młody mag o charakterystycznej rudej czuprynie zaczesanej grzywą do góry. Ubrany był w nowe, eleganckie szaty maga. Ciemne, skórzane spodnie i wysokie do kolan skórzane obuwie wyglądały na dobrze dopasowane i podkreślały jego wysoką i smukłą sylwetkę. Na górze założony miał smukły elegancki płaszcz maga. Popielaty i wydatnie uszyty przy ramionach przechodził w dwa rozdzielone od siebie przy pasie fragmenty, które niemal dotykały podłogi. Przy dłoniach nosił skórzane rękawice, szyte do łokci, z brązowej skóry. A identycznie brązowy, skórzany, podwójny pas ściągał w pasie cały płaszcz. Dalej od pasa do szczupłego podbródka prowadzona była granatowa chusta, obfita i szykowna. Z ramion zwisała mała, schludna skórzasta torba na zwoje
i magiczne ampułki.
Młody mag dumnie wyprostował się i ruszył pewnie w kierunku stojącego niewzruszenie dotąd arcymistrza, dalej wpatrującego się w Święty Ogień uznawany przez klasztor za ogon samego Feniksa. Gdy doszedł dostatecznie blisko, ukłonił się i zaczął swoją przemowę.
— Arcymistrzu, jestem gotów! — zawiadomił pewnym głosem, a na jego ustach rysował się uśmiech zadowolenia.
Stary mag usłyszawszy tę deklarację odwrócił się w stronę dużo młodszego współtowarzysza zakonnego i z serdecznym uśmiechem odparł.
— Gotów? Na cóż to jesteś gotów, Bart? — zapytał podejrzliwie, wciąż jednak z serdecznym uśmiechem na twarzy.
— Jestem gotów Arcymistrzu, aby przejść Próbę Ognia — odpowiedział lekko poddenerwowany, dodając sobie otuchy mimowolnym kiwaniem głowy.
Arcymistrz powoli zgasił uśmiech i odkaszlnął.
— Przepraszam, ale chyba, starość daje znak swej obecności. Obawiam się, że źle usłyszałem. Mógłbyś powtórzyć? — spoważniał drapiąc się po brodzie. Bart zrobił się delikatnie rumiany na twarzy ze zdenerwowania. Po czym zebrał się, by powtórzyć raz jeszcze swoją deklaracje.
Arcymistrz spoważniał.
— Niedawno otrzymałeś tytuł Maga Ognia. Zostałeś do tej godności podniesiony wyjątkowo szybko. Nie było przed tobą młodszego nowicjusza, który tak szybko został magiem. To wielki sukces i nie ukrywam, że dostrzegam wielki trud i wytrwałość jakimi wykazałeś się w drodze do bycia magiem. Nie minęło zbyt wiele czasu od tego wydarzenia. Twoje szaty nie zdążyły jeszcze pozbyć się nowości, a stoisz dziś przede mną i chcesz kandydować do rangi arcymistrza? Czy jesteś absolutnie pewien, że jesteś gotów?
— Tak, arcymistrzu — Bart uspokoił się wydychając powoli powietrze. Na nowo wyprostował swoją smukłą sylwetkę, zmrużył brwi i pokiwał głową zaciskając wargi. — Wytrwale trenowałem i jestem gotów.
— Bart… ale to Próba Ognia — stary mag zaczął dopytywać pełen obaw, widząc determinację młodego maga. — Przecież ta próba jest wyzwaniem ostatecznym, wiesz o tym. Jeśli jej nie podołasz, Święty Ogień pochłonie Cię i nikt z nas Ci nie pomoże. Wielu przed Tobą próbowało i wielu poległo. Jedynie Ci, który cierpliwie wyczekali, aż moc w nich wzrośnie i utrwali się, przeszli próbę i są dziś arcymistrzami. Lata minęły zanim mi udało się zostać arcymistrzem. — stary mag spojrzał na gorejący ogień — Bart… Posłuchaj mnie uważnie. Niedawno, i z pewną trudnością udało Ci się zapanować nad istotą ognia. Obawiam się, że od tego czasu nie wzrosłeś w mocy magicznej, aby przeciwstawić się mocy Ogona. Wiesz, że czym innym jest panować nad naturą ognia, a czym innym stawić czoła Ogonowi Feniksa.
Bart spojrzał na gorejący w naczyniu ogień.
— Arcymistrzu, chcę spróbować zapanować nad Ogonem — odpowiedział pewnie.
Stary mag znów spojrzał na podopiecznego pełen obaw.
— Nie uda mi się przekonać twojej osoby, abyś odstąpił? — Bart wpatrywał się niewzruszenie w Święty Ogień, a stary mag w niego. — Dobrze, porozmawiam zatem z Radą arcymistrzów i zdecydujemy kiedy podejmiesz Próbę Ognia.
— Nie. — zacisnął pięść. — Tu i teraz.
— Wybacz, ale nie Ty o tym zdecydujesz.
— Arcymistrzu, to Ty rzekłeś, gdy byłem jeszcze nowicjuszem, że ten spośród magów, który otworzy pieczęć złożoną na komnacie, ten zapanuje nad Ogonem Feniksa.
Zapadła cisza. Arcymistrz otworzył szeroko oczy i zamrugał próbując przyzwyczaić się do tego, co właśnie usłyszał.
— A otworzyłeś pieczęć komnaty?
— Tak. Wczoraj przechodziłem obok komnaty i spróbowałem
jak zwykle użyć ognia do złamania pieczęci. I tym razem udało się. Pieczęć została złamana — stary mag stał osłupiały.
— Byłeś sam, czy z kimś? — zapytał w pośpiechu.
— Sam, Arcymistrzu. Skąd to pytanie?
— Ponieważ nikt nie powinien otworzyć tej pieczęci. Złożyła ją tam istota znacznie potężniejsza, niż cały nasz zakon razem wzięty. Powiedz, co widziałeś w komnacie?
— Ujrzałem tam pulpit ze zwojem oraz dziwną rzeźbę przypominającą… ja wiem… bramę?
Arcymistrz wziął głęboki wdech i wydech zbierając myśli.
— Czyli to wszystko prawda. Byłeś w środku komnaty. Czy… —
głos zadrżał staremu magowi. — Czy przeczytałeś zwój?
Bart nachylił się i włożył rękę pod płaszcz. Po chwili wyciągnął zwinięty w rulon pożółkły zwój, z którego wydobywało się subtelne, ciepłe światło.
— Przeczytałem, ale czuję, że w niewłaściwy sposób.
— Pradawny zwój! — przerwał mu arcymistrz, po czym wzdrygnął się robiąc dwa kroki do tyłu. — Bart… czemu go zabrałeś z komnaty?
— Wydaje mi się… — zaczął niechętnie — że ten zwój w jakiś sposób mówi do mnie. Czuję, że płynie z niego jakiś rodzaj mocy.
— On nie należy do nas — przerwał i przetarł twarz ręką. — Musimy odłożyć go na miejsce. Oddaj mi go czym prędzej!
Młody mag podszedł niechętnie do Arcymistrza i podał mu zwój zostawiając na nim tęskne spojrzenie. Arcymistrz zabrał go szybkim ruchem i włożył rękę wraz z pergaminem w sam środek gorejącego płomienia. Ogień płonął intensywnie, ale ani zwój, ani ręka Arcymistrza nie ucierpiały od płomieni.
— Rzeczywiście — zaczął kiwając głową do siebie. — To ten zwój — po czym wyciągnął rękę z ognia i rozwinął go. Było na nim napisane:
_Ćwierć_
_Światła_
_Otworzy_
_Wrota_
_._
_Lśniąca_
_Dusza_
_Emanuje_
_._
_Wszechpotężny_
_Absolut_
_Rozpromieni_
_Potęgę_
_Słów_
Arcymistrz przyglądał się zagadkowym strofom.
— Widzę, że treść nie uległa zmianie… — spojrzał wprost w oczy Barta. — Nawet nie wiesz, jakie kłopoty mogłeś na nas sprowadzić…
— Mistrzu, cóż to za istota umieściła pieczęć na drzwiach komnaty? — zapytał Bart.
Stary mistrz odpowiedział oschle i z widocznym przejęciem.
— Pewien wyjątkowo potężny sym…
— Arcymistrzu!!! — wrzasnął jeden z młodych magów wchodząc
do świątyni, aby oznajmić przełożonemu wieści. — Posłaniec!
— Dokończymy później, Bart. Udaj się do swojej komnaty. Póki co zabieram zwój ze sobą. Jest zbyt cenny i zbyt niebezpieczny — schował go za szatę i wciąż wpatrując się w Barta przeszedł dwa kroki. Zwrócił głowę w stronę wejścia do świątyni i po przejściu kilku kroków lekko uśmiechnął się do siebie.
Na placu kilku przebywających tam magów przerwało swoje codzienne obowiązki i zawiesiło spojrzenie na czekającym przy studni posłańcu. Widok kogokolwiek, poza magami ognia, był tu wyjątkowo interesującym wydarzeniem. Nieczęsto magowie widywali gości. Posłaniec widząc wychodzącego ze świątyni Arcymistrza podszedł do niego, uklęknął na jedno kolano i wręczył mu list wyciągając rękę przed siebie. List był zapieczętowanym symbolem Lothri’um. Bez większego wysiłku dało się dojrzeć, że pieczęć została złożona przez wyjątkową kapłankę. Stary mag otworzył wiadomość i zaczął czytać w głowie. Po chwili zwinął z powrotem papierowy pergamin w rulon i wrócił do świątyni bez słowa.
— Bart! — zawołał do klęczącego przed płomieniem młodego maga. — Zmiana planów.
6 Mron
— Czyżby zmiana planów? — stojący pośród mroku symbolista usłyszał donośny i spokojny głos.
— Nawet zabawne — odpowiedział z uśmiechem. — Nie. Jednak
za daleko zaszliśmy, aby zmienić teraz kierunek. Skąd to pytanie?
— Ciekaw jestem, czy się wahasz? — po raz kolejny donośny głos zabrzmiał pośród mroku. Brzmiał zarazem poważnie jak… infantylnie.
— Nie. Nie musisz sprawdzać mojej woli. Nie zawaham się. Podobnie jak Ty nie zawahasz się, gdy nadejdzie Syn.
— To, że znasz swój koniec, nie czyni Cię jeszcze…
— Nie to miałem na myśli — przerwał. — Wiedz, że nie waham się stawić im czoła. Mam świadomość, że doprowadzenie do rozbicia będzie wyjątkowo trudne, podobnie jak walka z całą tą trójką, ale są to jedyne,
trzy rozwiązania.
— Zgadzam się i wciąż Ci ufam. A dlaczego dziś przybyłeś do mnie? O czym chcesz porozmawiać?
— Chciałem się pożegnać — odpowiedział symbolista.
— Pożegnać? — głos zamilkł na chwilę. — To interesujące. Skąd u Ciebie ta potrzeba? Czyż nie wiąże nas jedynie wspólna sprawa?
— Wiąże. Jednak nikt poza Tobą i mną nie wie, dokąd to wszystko zmierza. To czyni naszą wspólną sprawę… tajemniczą.
— Wszystko jest tajemnicze. Każda stworzona cząstka. Wiem, bo je stworzyłem. — głos ponownie zamilkł na chwilę. — Męczy mnie jednak moja przemiana… Moja poprzednia skóra wymaga sporo energii, by pozostać mylącą dla pozostałych.
— Już niedługo zakończy się Twoja męczarnia — zaczął symbolista. — Niebawem — uśmiech symbolisty zniknął — Realizm upadnie. A on przyjdzie do Ciebie.
— Świat Adama i świat Ewy… Czy pozostali wiedzą o tym,
co nadejdzie?
— Tylko symboliści wiedzą.
— Dlaczego?! — donośny głos zabarwił się dziecięcą irytacją.
— Ponieważ błogosławieństwem dla Twojej Kreacji i dla Akademii jest niewiedza, a Realizm i Fantazja i tak tego nie pojmą.
— Jednak, jeśli nie wiedzą, co ich czeka, to jaką masz pewność, że podejmą właściwą decyzję?
Symbolista uśmiechnął się.
— Nie mam. Ale jedna z osób jest wyjątkowo intrygująca. Pośród nieskończonej ilości zakończeń, wydarzenia, w których uczestniczy, prowadzą zawsze w kierunku zakończeń… niepowtarzalnych. Wśród całego tego liczenia wariantów, podążanie za wyjątkowością jest jedyną słuszną…
Zapanowała cisza, którą po chwili znów przerwał donośny głos.
— Rozumiem — głos uspokoił się na powrót. — A zatem wybierasz ten kierunek, który nie powtórzył się ani razu pośród nieskończonej ilości zakończeń?
— Tak. Dokładnie ten. Niestety On wciąż zmienia ostateczne zakończenie, dlatego zmuszony jestem wciąż ingerować i próbować skierować wydarzenia na to jedno, właściwe zakończenie. Nie mam niestety pewności, że wszystko się uda. Zwłaszcza, że pozostało mi już niezbyt wiele możliwości.
— A skąd masz pewność, że właśnie to jedno zakończenie jest tym właściwym? Przecież i Ciebie czeka śmierć i upadek, jeszcze zanim
to wszystko się zakończy.
Znów nastała cisza.
— Jest pewna właściwość liczbowa związana z ilością tych niepowtarzalnych zakończeń.
— Ah tak… Jaskółka. Podążasz za wiecznym wirowaniem?
— Zgadza się. I to właściwie wszystko — skwitował symbolista.
— To i tak wiele, bracie. Uspokoiłeś moje obawy. Będę oczekiwał
na tego, któremu mam ofiarować moje Słowo. Jednak do tego czasu musisz wywiązać się ze swojego zadania. Inaczej ten, który przyjdzie, nie będzie mógł go posiąść. Dopóki Dusza nie ulegnie, ja nie będę mógł przekazać Słowa dalej. Tylko Syn…
— Pamiętam o tym, bracie.
— Jednak jeszcze coś mnie ciekawi. Wiesz już, które z nich przybędzie? — donośny głos rozbrzmiał ponownie w mroku, z dziecięcą ciekawością.
— Nie wiem jeszcze. Nie widzę tego w tej chwili. Widziałem
do tej pory same porażki. Nie mogę zatem odpowiedzieć na Twoje pytanie. Pozostało niewiele zakończeń… Niewielkie daje nam to szanse…
— A Pióro Boże?
— Pióro Boże? Wiesz, że nie nastąpi… Wiemy tylko, że ma zostać spisane, ale nie wiemy przez kogo i jak… Początek i koniec nie spotkają się… Nie tym razem. I… tego wariantu nie da się przewidzieć.
— Ale świat Adama przetrwa? By wypowiedzieć Słowo. Przecież tylko świat Ewy ma zostać unicestwiony.
— W moich wariantach upadają oba światy.
— Ah tak. Rozmarzyłem się… Przez chwilę liczyłem na to, że odpowiesz inaczej. Smutna to wieść. Zatem życzę nam powodzenia
— odpowiedział donośny głos w mroku.
— Ja również. Mój czas w tym miejscu już przeminął. Raz jeszcze, żegnaj Mron.
— Żegnaj, Sue-najstarszy.Dzień 3
1—13 Las Rozpaczy
Dwie postacie, odziane w ciemne, połyskujące płaszcze z kapturem przemierzały Las Rozpaczy, kierując się w stronę Sineloth. Słońce miało się ku zachodowi, a las powoli pogrążał się w półmroku. Pośród drzew dało się słyszeć słabnący śpiew ptaków, próbujących ukryć się w najwyższych koronach drzew.
Las Rozpaczy. Jego nazwa utrwaliła się w podaniach ludowych, a wynikała z wielu ludzkich tragedii jakie wydarzały się w tym miejscu, gdy ktokolwiek pozwolił sobie na przemierzanie go po zapadnięciu zmroku. Każdy, bez wyjątku, kto pozostał w nim na noc, wychodził z niego nad ranem całkowicie zrozpaczony lub nie wychodził wcale.
1 Obudzony w mroku
Otworzyłem oczy. Moje ciało przeszyło straszliwe zmęczenie. Czułem się tak, jakbym obudził się z bardzo długiego snu. Niezrozumiałego snu. Rozejrzałem się. Wokół mnie panowała ciemność. „Gdzie ja jestem?” Nerwowo rzucałem spojrzeniem w każdą stronę… Stałem pośrodku… pośrodku ciemności. „Jak znalazłem się w tym miejscu?” — rzucałem panicznie spojrzeniem na wszystkie strony — „…i jak się stąd wydostać?!”
Pośród mroku panowała cisza. Stałem w miejscu, nieruchomo. „Dlaczego? Nie wiem.” Nagle… pojawił się głos… Tak po prostu. Jakby szept… Czułem… Nie. Wiedziałem, że nie należał do mnie.
— Znajdź mnie
Znów rozejrzałem się raz jeszcze poszukując jakiegoś kształtu
lub barwy… czego… czegokolwiek. Ale nic… sama… ciemność.
Kolejny głos…
— Idź
„Może… pójdę” — pomyślałem.
Postanowiłem ruszyć przed siebie. Nie wiedziałem dokąd, ale stanie w bezruchu też niczego nie rozwiązywało. Pozostała mi jedynie podróż w nieznane. Z pierwszym krokiem usłyszałem delikatny dźwięk, jakby spadającej kropli. Potem kolejne delikatne uderzenia… chyba krople… uderzające o powierzchnię wody? Nie jestem pewien. Nie wiem skąd dochodzi ten dźwięk i jest… bardzo słaby.
Postawiłem drugi krok do przodu, a może kolejny?
Nie wiem. Zgubiłem się…
Wcześniejszy odgłos stał się wyraźniejszy. Byłem pewien, że coś się sączy. „Może to jakieś źródło? Ale gdzie?” Z każdym kolejnym krokiem słyszałem ten dźwięk coraz wyraźniej, aż…
…ustał.
„Co się stało?” pierwsze pytanie jakie zadałem sobie w myślach. „Znów się zgubiłem?”. „Trzeba zawrócić”. Zawróciłem. Starałem się odnaleźć utracony dźwięk. „Mój jedyny drogowskaz.” Ale… bezskutecznie.
Zatrzymałem się. Stałem nieruchomo. Wtedy ogarnął mnie lęk.
„Nie chcę tu zostać! Nie sam.”. Zacząłem biec. „Ale dokąd?
Nie wiem…” Krok za krokiem nabierałem przekonania, że prędzej
czy później znajdę cokolwiek.
Zatrzymałem się „Coś jest nie tak… Nie wiem… Wydaje mi się,
że znam to miejsce. Wydaje mi się, że pomimo ruchu… trwam w miejscu. Idę… biegnę… w miejscu…”.
Usłyszałem kroki. Nie byłem sam. „Tak, pamiętam to miejsce…”
Odwróciłem się. „Czy Ty jesteś koniec?”
— Nie… — odpowiedział znajomy głos.
„Wiem… pamiętam czyj to głos…
— Twoja kolej
2 Lothri’um
„Twoja kolej” — usłyszała w myślach. Ścisnęła mocniej pochwyt balustrady.
Na tarasie świątynnym, oparta o balustradę, stała samotnie najwyższa kapłanka miasta świątynnego Lothri’um, jednego z trzech wielkich miast, obok Sineloth i Torh’Run. Ubrana była w piękne, białe kapłańskie sukno, z odsłoniętymi ramionami i fragmentem pleców. Miała długie, aksamitne, blond włosy, na których nosiła delikatny, bogato zdobiony, kapłański diadem. Równie delikatny naszyjnik zawieszony na szyi akcentował się w zakrytym przez sukno dekolcie, gdzie trzymała w swym uścisku osadzony w złote okucie wielki, niebieski szafir.
Na taras świątynny weszła jedna z kapłanek mniejszych, w podobnym kapłańskim suknie, jednak bez przepastnych zdobień. Jedynie srebrny diadem wskazywał na jej wysoką pozycję w kapłańskiej hierarchii.
— Najwyższa kapłanko, rozesłaliśmy wiadomości do pozostałych miast. W sali modlitewnej zgromadzili się już wszyscy kapłani — przerwała nostalgiczną ciszę delikatnym dziewczęcym głosem. Stanowczym i… pełnym lęku. Najwyższa kapłanka wpatrywała się w mroczną przestrzeń pod tarasem świątynnym.
Świątynia Lothri’um była zbudowana na najwyższym szczycie północnego pasma Wzgórz Księżycowych, na szczycie o nazwie Sen Nienarodzonych. Pomiędzy skalistymi wgłębieniami i rozdartymi szczelinami w zamierzchłych czasach pierwsi kapłani Lothri’um zbudowali świątynię ze znajdujących się w skalnych zapadlinach odłamków marmuru, bazaltu i porfiru. Barwna świątynia, stanowiąca kompleks kilku wielkich świątyń i budynków towarzyszących, była założeniem wielobryłowym, o zróżnicowanych formach i stylach, układającym się w pochylony pierścień, oparty na południowo-wschodniej części najwyższego szczytu.
W najwyższej części dominowały Świątynia Główna, Sala Wzruszeń oraz najbogatsza w formę Izba Kapłańska. Poniżej znajdowały się świątynie mniejsze, zabudowania klasztorne i koszary niewielkiego oddziału zakonu rycerskiego Certów, złożonego z najszlachetniejszych rycerzy, gotowych oddać życie w obronie świątyni, a powołanych do swej misji przez samego namiestnika Torh’Run.
Wewnątrz zacienionego atrium Świątyni Głównej umieszony był taras świątynny połączony z Salą Wzruszeń. Otoczony nieznaczną ilością subtelnych, świetlistych niebiesko-fioletowych drzew, był jednym z kilku wewnętrznych ogrodów kompleksu.
Zawiał słaby, lecz mroźny wiatr. Sukno najwyższej kapłanki zerwało się w stronę północy, wraz z powiewem wiatru.
— Najwyższa ka…
— Słyszałam za pierwszym razem — przerwała silnym i zarazem łagodnym głosem, a głos ten był wyjątkowo smutny. Obróciła głowę, a następnie całą swoją wyprostowaną sylwetkę. Z jej niebieskich oczu płynęły ledwo dostrzegalne łzy. Młoda kapłanka zwiesiła pokornie głowę
i czekała. — Chodźmy — dodała po chwili.
Przeszła pewnie kilka kroków mijając kapłankę mniejszą po czym usłyszała pełne obaw słowa podopiecznej.
— Mamo! Czy… to konieczne?! — młodej kapłance drżał głos. — Nie ufam temu symboliście! Nasze życie nie jest tego warte…
— Życie? — zapytała. — Wiem, że trudno to pojąć, ale nasze istnienie nie jest teraz najważniejsze. Nie mamy wyjścia, córeczko. Nasz świat niedługo i tak przestanie istnieć. Mamy umowę z symbolistą i musimy się z niej wywiązać — młoda kapłanka zacisnęła zęby ze złością.
— Właśnie! Ale co w zamian?! My oddamy istnienie, a co otrzymamy od tego symbolisty?
— Ansi… — zaczęła obracając głowę w bok. — Przepraszam, że aż dotąd Ci tego nie powiedziałam. Gdy stałam się częścią tego świata, wydałam na świat czworo potomstwa — młoda kapłanka otworzyła szeroko oczy ze zdumienia. — Pierwszy chłopiec, twój najstarszy brat, później drugiego syna i dwie córki.
— Mam braci i siostrę? — wykrztusiła z siebie. W jednej chwili unieruchomiona szokującym wyznaniem. Przez lata wiernie służyła matce jako kapłanka, nie będąc ani odrobinę świadoma, że ma rodzeństwo.
Z każdą chwilą narastał w niej żal i… złość. — Dlaczego mi nie powiedziałaś…
— Teraz to nie istotne. Symbolista w zamian za sprowadzenie Go
z Otchłani zabierze twoich braci z tego świata, do swojego. To uczciwa wymiana.
— A moja siostra? Mamo… Dlaczego mówisz mi te rzeczy dopiero teraz?!
— Nie ma na to pytanie dobrej odpowiedzi, córeczko — odparła pewnie z odczuwalnym smutkiem. — W tej historii to nie my jesteśmy najważniejsze. Musisz mi zaufać, tak samo jak zawsze ufałaś.
Najwyższa kapłanka zamilkła i skierowała się w stronę sali modlitewnej. Młoda kapłanka niechętnie, lecz posłusznie ruszyła za swoją matką. Żal ustępował w jego miejsce pojawiła się narastająca radość z posiadania rodzeństwa. Gdy obie kapłanki wkroczyły do Sali Wzruszeń ujrzał je cały zakon kapłanów i kapłanek Lothri’um. Rycerze Zakonu Certów na znak kapłanki zamknęli wielkie dwuskrzydłowe drzwi za dwiema młodymi kobietami. Zaryglowali je i skierowali się marszem do wyjścia głównego z kolejnymi dwuskrzydłowymi drzwiami. Rycerze również i te drzwi zaryglowali, posłusznie, na znak kapłanki. Wyprostowali się i czekali w gotowości przed wejściem głównym do sali modlitewnej.
W środku pomieszczenia najwyższa kapłanka zamknęła oczy i trwała dłuższą chwilę w bezruchu. Próbowała wyciszyć uczucia i wzburzone emocje po rozmowie z córką. Po chwili powoli wzniosła ręce do modlitwy, a wraz z nią wszyscy zebrani, łącznie z jej córką.
Zapanowała głucha cisza. Na twarzach zgromadzonych rysował się strach, na innych duma, a jeszcze inni po prostu zamknęli oczy. Zbliża się dla zgromadzonych w tej sali czas ostateczny. Mają za zadanie poświęcić swoje istnienie w celu stworzenia wyjątkowego światła, rodzaju bramy pomiędzy ich światem, a samą Otchłanią.
Szafir na piersi najwyższej kapłanki rozbłysnął jaskrawym, biało-niebieskim blaskiem. Światło nabierało na sile, aż wypełniło całą salę. Było tak potężne i jaskrawe, że zaczęło wydobywać się przez szczeliny okien i drzwi. Pośród ciszy i światła dało się słyszeć zanikający głos najwyższej kapłanki.
— Ojcze nasz, któryś…
3 Michał
— Ojcze nasz, któryś jest w niebie! Święć się imię Twoje — kapłan wraz z wiernymi rozpoczęli modlitwę. Michał wsłuchiwał się przez chwilę w pomnożony głos, po czym dłużej nie zwlekając przyłączył się do modlitwy razem ze wszystkimi. Spojrzał po zgromadzonych z radością w sercu. Modlili się wspólnie, a on wraz z nimi. Uważał, że modlitwa pańska jest jedną z najcudowniejszych chwil podczas katolickiej mszy świętej.
To właśnie tę modlitwę zostawił im sam zbawiciel, Jezus Chrystus. Jednak dzisiaj Michał był wyjątkowo zamyślony. Ciężko mu było skupić się na modlitwie. Jedynie „Ojcze nasz” wypowiedział z duchową radością i zaangażowaniem. Msza zakończyła się jak zwykle błogosławieństwem i wierni zaczęli wychodzić z kościoła. W opuszczonej przez nich świątyni pozostał samotnie Michał. Siedział w ławce i wpatrywał się z ołtarz, na którym jeszcze chwilę temu kapłan wzniósł Ciało samego Chrystusa, ukryte pod postacią kawałka chleba, którym później posilili się wierni. Wstał, poprawił rękawy od białej koszuli i wyszedł z kościelnej ławki. Zanim uklęknął, by oddać pokłon Jezusowi w tabernakulum raz jeszcze zawiesił wzrok na jego pozłacanej powierzchni. Po chwili skierował spojrzenie na świecącą się, czerwoną żarówkę, symbolizującą obecność zbawiciela. Wziął głębszy oddech, uklęknął i wyszedł ze świątyni.
Wracając do domu, jak zwykle pieszo, zaczął rozmyślać. Zastanawiał się po raz kolejny nad istotą dobra i zła. W połowie drogi do domu zatrzymał się w miejscu i spojrzał w niebo.
„Ojcze.. — zaczął w myślach — jesteś wszechpotężny, wszechwiedzący i wierny. Jesteś miłością i pragniesz dla nas jak najlepiej. Jednak mimo tego wciąż doświadczamy zła, wciąż istnieje… Krzywdzące słowa i nieczyste żądze. Nie rozumiem tego… Ojcze… wiem, że może nie jest mi pisane wiedzieć. Jednak mimo to, kotłują się w moim sercu pytania i wątpliwości. Dlaczego pomimo tak wielkiej miłości i pragnienia naszego zbawienia, wciąż doświadczamy zła? Jesteśmy słabi. Wiem. Ale czy zła nie da się usunąć, byśmy nie podążali za nim, nie ulegali mu, nie uzależniali się od niego? Twoje miłosierdzie przecież nie zna granic, bo Ty nie znasz granic. Jesteś mocą i światłością, prawdą i życiem we wszystkim. Ojcze. Pragnę Cię spotkać. Chcę, aby mój duch był taki jak Twój duch. Nie opuszczaj mnie, tak jak ja nie chcę opuścić Ciebie. Daj mi proszę siłę i zdolność, by wypełniać Twoją wolę. Wyrzekam się wszelkiego grzechu! Zabierz go Ojcze ode mnie! Pragnę podążać jedynie ścieżką zbawienia.”
Tak modląc się w myślach i w sercu doszedł do domu. Zanim jednak wszedł do środka, wyciągnął zza koszuli zawieszony na szyi drewniany krzyżyk. Spojrzał na niego i uśmiechnął się do siebie. Po chwili schował go z powrotem zza koszulę i wszedł przez drzwi, aby przywitać się ze swoją rodziną tradycyjnym, niedzielnym „Niech będzie pochwalony!”.
Jego matka przyrządzała właśnie pięknie pachnący rosół. Zabiegana i zalatana pośród odgłosów gotowanych na gazie potraw zdążyła usłyszeć syna i ciepło odpowiedziała „Na wieki wieków!”
Ojciec siedział w fotelu z kolejnym już piwem. Oglądał program przyrodniczy. Nie zauważył syna, nic nie odpowiedział. Jego młodsza siostra oglądała serial animowany w sypialni rodziców doglądając na polecenie matki spokojnego snu niedawno urodzonej siostrzyczki.
W pokoju dzieci siedział przed komputerem jego niewiele młodszy brat. Zwiedzał wykreowany w grze komputerowej świat próbując wykonać zadanie z gry. Michał podszedł do skupionego na grze brata i zaczął przyglądać się temu, co działo się na ekranie gry. Wymienili pomiędzy sobą krótkie „cześć” i siedzieli tak wpatrzeni w ekran.
— Jestem na zewnątrz — odezwał się znajomy głos z głośników. Brat Michała grał ze swoim najlepszym przyjacielem w grę zespołową online.
— Jasne. Jestem na korytarzu głównym — podał swoją lokalizację.
— Dobra. Osłaniam Cię. Widzę ich przez okno.
Brat Michała poprawił się na fotelu i pokiwał rytmicznie głową.
— Wchodzę do gabinetu.
4 Akademia nie upadnie
Do gabinetu Deka wszedł wysoki, tęgi mężczyzna o siwych włosach zaczesanych do góry i wydatnym, siwym wąsie. Spod cienia pochylonej głowy wydobywała się również delikatna broda. Ubrany był w białą, obfitą szatę, przypominającą pelerynę z postawionym kołnierzem. Przez wycięte w niej nieregularne rysy, wydostawały się smugi delikatnego, biało-błękitnego światła. Pod szatą znajdowała się lekka, blado czarna zbroja, w formie dobrze dopasowanego uniformu, z elementami błyszczącej stali, o bogato zdobionym korpusie. W pasie znajdował się wertykalny, wiszący fragment szaty wychodzący z korpusu. Do ud przymocowane były odrobine większe stalowe i zmatowiałe elementy, a na plecach niósł sporej wielkości stalowy pierścień. Cała zbroja, pomimo oficjalnego charakteru, wydawała się stara i mocno znoszona. Tęgi mężczyzna bez przywitania usiadł w białym fotelu, który znajdował się przy małym szklanym stoliku, bezpośrednio przy oknie z widokiem na Plac Główny Akademii i Plac Konstelacyjny, ten z Bramą Wymiarów.
Deka bez słowa wstał od biurka, wspierając się ręką o blat i podszedł spokojnym krokiem do przestrzennego zapisu znajdującego się w okolicy przeciwległej ściany. Zapis przestrzenny był jedynym wystrojem klinicznie białego pomieszczenia, w którym urzędował. Wyprostowany Deka wpatrywał się w zapis przed sobą.
Przedstawiał on wyjątkową scenerię. Ukazywał obraz Boga, ujętego w dwudziestu jeden obrazach, przedstawiających światła w chwili stworzenia. Zapis nie nosił tytułu.
Po chwili wpatrywania się w niewątpliwie cenne dzieło, zwrócił głowę w stronę siedzącego na fotelu mężczyzny i rozpoczął pytaniem.
— Znów nieudana próba — siedzący mężczyzna milczał wpatrując się
w podłogę wyostrzonym, nieobecnym spojrzeniem, po czym cyknął pod nosem i lekko podnosząc głowę odpowiedział spokojny i opanowany.
— Raczej porażka — jego spojrzenie nabrało matowego wyrazu. — Nie jestem w stanie ich tego nauczyć, albo nie chcą — na twarzy Deka pojawił się wyraźny grymas i wrócił wzrokiem do obrazu.
— Jesteś jedyny, któremu to się udało — spauzował i spojrzał w stronę siedzącego profesora. — Kończy nam się czas. Widziałeś. Pochłonęła już większość światów. Nie mamy czasu na szukanie wszystkich Słów. Drzewo Poznania stało się zbyt rozległe. Otchłań stała się zbyt potężna. Akademia nie da rady jej dłużej utrzymywać.
— Mam tego pełną świadomość, Deka — przerwał. — Jednak nie mnie powinieneś motywować.
— A kogo? — zapytał. — Czyżby problem tkwił w tej nowej akademistce? — po czym zamyślił się. — To nie możliwe… Przecież tak długo jej szukaliśmy. To na pewno ona.
Profesor wpatrywał się wciąż nieobecnym spojrzeniem w podłogę.
— Akademista Mars.
— Twój protegowany? — zdziwił się odruchowo. — Jak to możliwe? Przecież jest w Akademii od dawna — profesor podniósł głowę i spojrzał przed siebie. Deka wpatrywał się w niego czekając na wyjaśniania.
— Skumulowana energia była wystarczająco czysta. Tak jak się spodziewaliśmy, mamy do czynienia z ostatnim Słowem. Emocjonalistce udało się prawidłowo unormować przepływ kolorytu. Całość skumulowanej energii wykazywała tendencję do manipulacji oraz cechy osobliwościowe — profesor po raz pierwszy spojrzał na Deka — ale nie udało się jej utrzymać przez wymagany czas, aby chociaż spróbować oszacować odległości środków między sobą. Podejrzewam, że Mars stworzył celowo nietrwałą strukturę umysłu i dlatego energia ostatecznie uległa rozproszeniu.
— To niemożliwe — Deka zaczął spokojnie krążyć po gabinecie. — Przecież on również jest związany ze Słowem, zbadaliśmy to. Prawdopodobieństwo błędu w jego przypadku jest zerowe. Oboje
to stwierdziliśmy… Jak to możliwe, że nie chce wykonać zadania? Wykonywał je wielokrotnie, bez większego trudu z innymi.
— Wydaje mi się, że On wie — dodał Profesor.
— To jeszcze bardziej niemożliwe. Byłby nam równy w poznaniu…
— A jednak… najbardziej prawdopodobne. Wie, że energetystka jest związana ze Słowem. Wie też, że mamy zamiar przejąć nad nią kontrolę w chwili, gdy wypowie Słowo. Dlatego łamie strukturę umysłu.
To świadomy sabotaż.
— Nie mamy ani czasu, ani możliwości by to udowodnić — podsumował Deka. — A zgodni jesteśmy, że to właściwe osoby — spacerujący do tej pory Deka zatrzymał się w miejscu. — Profesorze, czy masz jakieś pomysły,
jak to rozwiązać?
— Tak — przeczyścił językiem zęby. — Wygnać go.
Deka otworzył szeroko oczy ze zdumienia.
— To nie czas na żarty.
Profesor wpatrywał się w Deka nieobecnym wzrokiem.
— Nie żartuję. Jeśli wygnamy go do realizmu, to…
— Nie mamy na to czasu! — Deka podniósł głos. Wciągnął powietrze nosem i spokojnie zaczął raz jeszcze z nadzieją, że tym razem profesor przystąpi na jego propozycję, którą przedstawił mu jeszcze kilka cykli temu — Inna sugestia?
— Inna? Dobrze. — profesor odchylił się do tyłu i oparł wygodnie
na fotelu — Przystąpmy zatem do umowy z symbolistą.
— Nie ma mowy! — Deka wyprostował się i wyraźnie zagniewał. — Nie będziemy słuchać tego pomyleńca. Raz już udało Wam się stawić czoła temu potworowi i to bez symbolistów. Dziś mamy więcej, niż to było potrzebne wtedy. Uda nam się ocalić Akademię bez niego!
Profesor siedział chwile w milczeniu.
— Ale za ją cenę? — spojrzał na Deka karcąco.
— Za każdą — odpowiedział pewnie i ozięble Deka. — Już o tym rozmawialiśmy i nie wracajmy do tego tematu. Upadek tych troje nie oznacza jeszcze zesłania do Otchłani.
— Tego nie wiesz — wtrącił profesor. — Wtedy wykonano polecenie Syna Bożego, teraz nie wiadomo, gdzie oni upadną.
Deka milczał.
— Ze wszystkich możliwości pozostały nam tylko dwie. Uwięzić Go, tak jak wtedy, a wiemy, że to możliwe, lub posłuchać symbolisty,
jak sugerujesz, i oddać owoc naszej pracy ryzykując utratę wszystkiego w imię… nieuzasadnionych… kalkulacji… pomyleńca… Nie ufam temu aniołowi. Sam dobrze o tym wiesz. To przez niego Domino zdradził Akademię! Udałoby nam się wcześniej stworzyć wszechświat i uratować wszystko. A Domino… — zasapał gniewnie — splugawił Akademię i…
— Pamiętam to. Ale może nie wszystko prawidłowo zinterpretowaliśmy?
Siedzący na fotelu profesor odchylił głowę do tyłu, po czym wstał
na równe nogi i bez słowa postanowił wyjść. Tuż przed drzwiami
do gabinetu usłyszał swoje imię, wypowiedziane głośno i stanowczo po raz pierwszy.
— Bekerd! — profesor odwrócił głowę i spojrzał w oczy Deka nieobecnym spojrzeniem. Ten wpatrywał się w niego swoim, skupionym
i stanowczym. — Porozmawiaj z tym akademistą. Użyj korzenia, jeśli to konieczne. A jeśli nie uda Ci się przekonać go do współpracy… rozważ raz jeszcze moją propozycję, abyś to Ty przejął to zadanie. Jeśli Mars odpadnie, to tylko w Tobie, w roli budowniczego struktur uda się utrzymać i skoncentrować energię Słowa. Wiem, że nie chcesz tego, ale pozostało nam niewiele czasu, i nie możemy pozwolić na to, by Akademia upadła.
To nasz obowiązek ją ocalić. — wyprostował się i krzyknął pewnie —
Za akademię!!!
— Za akademię — powtórzył Bekerd.
— Zawsze byłeś dla mnie nieodgadniony, profesorze. Szanuję Cię,
ale jeśli chodzi Ci po głowie, aby stawić Mu czoła samemu…
— Nawet o tym nie pomyślałem — przerwał krótko, po czym wyszedł i zamknął za sobą drzwi z odczuwalnym trzaskiem.
5 Klasztor magów ognia
Z delikatnym trzaskiem zamknęły się drzwi jednej z komnat klasztoru kapłańskiego.
Klasztor Magów Ognia położony był wysoko w górach skalistych. Jadąc konno od klasztoru w stronę północy można było dotrzeć po jednym dniu drogi do miasta Lothri’um, stolicy świątynnej. Kierując się na wschód, mniej więcej w tym samym czasie, dotrzeć można było konno do skalnego miasta Torh’Run, siedziby zakonu rycerskiego Certów. Natomiast na zachodzie kupieckie, portowe miasto Sineloth oddalone było od klasztoru o pół dnia drogi konnej.
Na południu znajdowały się tylko ruiny dawno już porzuconego miasta o nieznanej nazwie, zamieszkałego niegdyś, według legend, przez potężne, magiczne istoty — smoki.
Klasztor Magów Ognia położony był w centralnej części pasma górskiego, na płaskowyżu wynurzającym się z rozległej i bezdennej rozpadliny, wypełnionej gęstą mgłą. Do samego klasztoru prowadził dość lichy drewniany pomost linowy, delikatnie kołyszący się na wietrze.
Był w stanie udźwignąć dwie, może trzy osoby. Klasztor otoczony był zewsząd kamiennym murem, bez okien. Przez niewielką, lekko zdobioną bramę wchodziło się na skromny i ponury wewnętrzny plac, w którym znajdowała się niewielka, kamienna studnia, dokładnie na środku i w osi traktu komunikacyjnego między bramą, a świątynią. Dookoła placu znajdowały się zabudowania klasztorne magów z drewnianymi drzwiami i oknami zwróconymi w stronę placu. Na zamknięciu osi wejściowej, kilka kroków od studni wznosiła się świątynia klasztorna.
W przeciwieństwie do niewysokich zabudowań klasztornych świątynia była pokaźnych rozmiarów. Wysoka, strzelista, bogato zdobiona. Pomimo wielu zdobień, zachowała swój surowy i obrony charakter. Wspaniały, toporny portal prowadził po kilku stopniach do wnętrza świątyni. Wnętrza dużo bardziej posępnego i surowego, niż mogłoby się wydawać z zewnątrz.
Dokoła ołtarza, na którym stało zdobne, miedziane naczynie, umieszczono kilka drewnianych dębowych klęczników, a dalej, za nimi, kilka ławek. W samym naczyniu znajdował się sporej wielkości ogień, który wypełniał swoim ciepłym i tańczącym światłem wnętrze całej świątyni.
Tuż przed ołtarzem stał wyprostowany starzec, z głową zwróconą w stronę ołtarza, arcymistrz klasztoru Magów Ognia. Stał i wpatrywał się w milczeniu w gorejące płomienie czcigodnego żywiołu.
Do świątyni właśnie wszedł młody mag o charakterystycznej rudej czuprynie zaczesanej grzywą do góry. Ubrany był w nowe, eleganckie szaty maga. Ciemne, skórzane spodnie i wysokie do kolan skórzane obuwie wyglądały na dobrze dopasowane i podkreślały jego wysoką i smukłą sylwetkę. Na górze założony miał smukły elegancki płaszcz maga. Popielaty i wydatnie uszyty przy ramionach przechodził w dwa rozdzielone od siebie przy pasie fragmenty, które niemal dotykały podłogi. Przy dłoniach nosił skórzane rękawice, szyte do łokci, z brązowej skóry. A identycznie brązowy, skórzany, podwójny pas ściągał w pasie cały płaszcz. Dalej od pasa do szczupłego podbródka prowadzona była granatowa chusta, obfita i szykowna. Z ramion zwisała mała, schludna skórzasta torba na zwoje
i magiczne ampułki.
Młody mag dumnie wyprostował się i ruszył pewnie w kierunku stojącego niewzruszenie dotąd arcymistrza, dalej wpatrującego się w Święty Ogień uznawany przez klasztor za ogon samego Feniksa. Gdy doszedł dostatecznie blisko, ukłonił się i zaczął swoją przemowę.
— Arcymistrzu, jestem gotów! — zawiadomił pewnym głosem, a na jego ustach rysował się uśmiech zadowolenia.
Stary mag usłyszawszy tę deklarację odwrócił się w stronę dużo młodszego współtowarzysza zakonnego i z serdecznym uśmiechem odparł.
— Gotów? Na cóż to jesteś gotów, Bart? — zapytał podejrzliwie, wciąż jednak z serdecznym uśmiechem na twarzy.
— Jestem gotów Arcymistrzu, aby przejść Próbę Ognia — odpowiedział lekko poddenerwowany, dodając sobie otuchy mimowolnym kiwaniem głowy.
Arcymistrz powoli zgasił uśmiech i odkaszlnął.
— Przepraszam, ale chyba, starość daje znak swej obecności. Obawiam się, że źle usłyszałem. Mógłbyś powtórzyć? — spoważniał drapiąc się po brodzie. Bart zrobił się delikatnie rumiany na twarzy ze zdenerwowania. Po czym zebrał się, by powtórzyć raz jeszcze swoją deklaracje.
Arcymistrz spoważniał.
— Niedawno otrzymałeś tytuł Maga Ognia. Zostałeś do tej godności podniesiony wyjątkowo szybko. Nie było przed tobą młodszego nowicjusza, który tak szybko został magiem. To wielki sukces i nie ukrywam, że dostrzegam wielki trud i wytrwałość jakimi wykazałeś się w drodze do bycia magiem. Nie minęło zbyt wiele czasu od tego wydarzenia. Twoje szaty nie zdążyły jeszcze pozbyć się nowości, a stoisz dziś przede mną i chcesz kandydować do rangi arcymistrza? Czy jesteś absolutnie pewien, że jesteś gotów?
— Tak, arcymistrzu — Bart uspokoił się wydychając powoli powietrze. Na nowo wyprostował swoją smukłą sylwetkę, zmrużył brwi i pokiwał głową zaciskając wargi. — Wytrwale trenowałem i jestem gotów.
— Bart… ale to Próba Ognia — stary mag zaczął dopytywać pełen obaw, widząc determinację młodego maga. — Przecież ta próba jest wyzwaniem ostatecznym, wiesz o tym. Jeśli jej nie podołasz, Święty Ogień pochłonie Cię i nikt z nas Ci nie pomoże. Wielu przed Tobą próbowało i wielu poległo. Jedynie Ci, który cierpliwie wyczekali, aż moc w nich wzrośnie i utrwali się, przeszli próbę i są dziś arcymistrzami. Lata minęły zanim mi udało się zostać arcymistrzem. — stary mag spojrzał na gorejący ogień — Bart… Posłuchaj mnie uważnie. Niedawno, i z pewną trudnością udało Ci się zapanować nad istotą ognia. Obawiam się, że od tego czasu nie wzrosłeś w mocy magicznej, aby przeciwstawić się mocy Ogona. Wiesz, że czym innym jest panować nad naturą ognia, a czym innym stawić czoła Ogonowi Feniksa.
Bart spojrzał na gorejący w naczyniu ogień.
— Arcymistrzu, chcę spróbować zapanować nad Ogonem — odpowiedział pewnie.
Stary mag znów spojrzał na podopiecznego pełen obaw.
— Nie uda mi się przekonać twojej osoby, abyś odstąpił? — Bart wpatrywał się niewzruszenie w Święty Ogień, a stary mag w niego. — Dobrze, porozmawiam zatem z Radą arcymistrzów i zdecydujemy kiedy podejmiesz Próbę Ognia.
— Nie. — zacisnął pięść. — Tu i teraz.
— Wybacz, ale nie Ty o tym zdecydujesz.
— Arcymistrzu, to Ty rzekłeś, gdy byłem jeszcze nowicjuszem, że ten spośród magów, który otworzy pieczęć złożoną na komnacie, ten zapanuje nad Ogonem Feniksa.
Zapadła cisza. Arcymistrz otworzył szeroko oczy i zamrugał próbując przyzwyczaić się do tego, co właśnie usłyszał.
— A otworzyłeś pieczęć komnaty?
— Tak. Wczoraj przechodziłem obok komnaty i spróbowałem
jak zwykle użyć ognia do złamania pieczęci. I tym razem udało się. Pieczęć została złamana — stary mag stał osłupiały.
— Byłeś sam, czy z kimś? — zapytał w pośpiechu.
— Sam, Arcymistrzu. Skąd to pytanie?
— Ponieważ nikt nie powinien otworzyć tej pieczęci. Złożyła ją tam istota znacznie potężniejsza, niż cały nasz zakon razem wzięty. Powiedz, co widziałeś w komnacie?
— Ujrzałem tam pulpit ze zwojem oraz dziwną rzeźbę przypominającą… ja wiem… bramę?
Arcymistrz wziął głęboki wdech i wydech zbierając myśli.
— Czyli to wszystko prawda. Byłeś w środku komnaty. Czy… —
głos zadrżał staremu magowi. — Czy przeczytałeś zwój?
Bart nachylił się i włożył rękę pod płaszcz. Po chwili wyciągnął zwinięty w rulon pożółkły zwój, z którego wydobywało się subtelne, ciepłe światło.
— Przeczytałem, ale czuję, że w niewłaściwy sposób.
— Pradawny zwój! — przerwał mu arcymistrz, po czym wzdrygnął się robiąc dwa kroki do tyłu. — Bart… czemu go zabrałeś z komnaty?
— Wydaje mi się… — zaczął niechętnie — że ten zwój w jakiś sposób mówi do mnie. Czuję, że płynie z niego jakiś rodzaj mocy.
— On nie należy do nas — przerwał i przetarł twarz ręką. — Musimy odłożyć go na miejsce. Oddaj mi go czym prędzej!
Młody mag podszedł niechętnie do Arcymistrza i podał mu zwój zostawiając na nim tęskne spojrzenie. Arcymistrz zabrał go szybkim ruchem i włożył rękę wraz z pergaminem w sam środek gorejącego płomienia. Ogień płonął intensywnie, ale ani zwój, ani ręka Arcymistrza nie ucierpiały od płomieni.
— Rzeczywiście — zaczął kiwając głową do siebie. — To ten zwój — po czym wyciągnął rękę z ognia i rozwinął go. Było na nim napisane:
_Ćwierć_
_Światła_
_Otworzy_
_Wrota_
_._
_Lśniąca_
_Dusza_
_Emanuje_
_._
_Wszechpotężny_
_Absolut_
_Rozpromieni_
_Potęgę_
_Słów_
Arcymistrz przyglądał się zagadkowym strofom.
— Widzę, że treść nie uległa zmianie… — spojrzał wprost w oczy Barta. — Nawet nie wiesz, jakie kłopoty mogłeś na nas sprowadzić…
— Mistrzu, cóż to za istota umieściła pieczęć na drzwiach komnaty? — zapytał Bart.
Stary mistrz odpowiedział oschle i z widocznym przejęciem.
— Pewien wyjątkowo potężny sym…
— Arcymistrzu!!! — wrzasnął jeden z młodych magów wchodząc
do świątyni, aby oznajmić przełożonemu wieści. — Posłaniec!
— Dokończymy później, Bart. Udaj się do swojej komnaty. Póki co zabieram zwój ze sobą. Jest zbyt cenny i zbyt niebezpieczny — schował go za szatę i wciąż wpatrując się w Barta przeszedł dwa kroki. Zwrócił głowę w stronę wejścia do świątyni i po przejściu kilku kroków lekko uśmiechnął się do siebie.
Na placu kilku przebywających tam magów przerwało swoje codzienne obowiązki i zawiesiło spojrzenie na czekającym przy studni posłańcu. Widok kogokolwiek, poza magami ognia, był tu wyjątkowo interesującym wydarzeniem. Nieczęsto magowie widywali gości. Posłaniec widząc wychodzącego ze świątyni Arcymistrza podszedł do niego, uklęknął na jedno kolano i wręczył mu list wyciągając rękę przed siebie. List był zapieczętowanym symbolem Lothri’um. Bez większego wysiłku dało się dojrzeć, że pieczęć została złożona przez wyjątkową kapłankę. Stary mag otworzył wiadomość i zaczął czytać w głowie. Po chwili zwinął z powrotem papierowy pergamin w rulon i wrócił do świątyni bez słowa.
— Bart! — zawołał do klęczącego przed płomieniem młodego maga. — Zmiana planów.
6 Mron
— Czyżby zmiana planów? — stojący pośród mroku symbolista usłyszał donośny i spokojny głos.
— Nawet zabawne — odpowiedział z uśmiechem. — Nie. Jednak
za daleko zaszliśmy, aby zmienić teraz kierunek. Skąd to pytanie?
— Ciekaw jestem, czy się wahasz? — po raz kolejny donośny głos zabrzmiał pośród mroku. Brzmiał zarazem poważnie jak… infantylnie.
— Nie. Nie musisz sprawdzać mojej woli. Nie zawaham się. Podobnie jak Ty nie zawahasz się, gdy nadejdzie Syn.
— To, że znasz swój koniec, nie czyni Cię jeszcze…
— Nie to miałem na myśli — przerwał. — Wiedz, że nie waham się stawić im czoła. Mam świadomość, że doprowadzenie do rozbicia będzie wyjątkowo trudne, podobnie jak walka z całą tą trójką, ale są to jedyne,
trzy rozwiązania.
— Zgadzam się i wciąż Ci ufam. A dlaczego dziś przybyłeś do mnie? O czym chcesz porozmawiać?
— Chciałem się pożegnać — odpowiedział symbolista.
— Pożegnać? — głos zamilkł na chwilę. — To interesujące. Skąd u Ciebie ta potrzeba? Czyż nie wiąże nas jedynie wspólna sprawa?
— Wiąże. Jednak nikt poza Tobą i mną nie wie, dokąd to wszystko zmierza. To czyni naszą wspólną sprawę… tajemniczą.
— Wszystko jest tajemnicze. Każda stworzona cząstka. Wiem, bo je stworzyłem. — głos ponownie zamilkł na chwilę. — Męczy mnie jednak moja przemiana… Moja poprzednia skóra wymaga sporo energii, by pozostać mylącą dla pozostałych.
— Już niedługo zakończy się Twoja męczarnia — zaczął symbolista. — Niebawem — uśmiech symbolisty zniknął — Realizm upadnie. A on przyjdzie do Ciebie.
— Świat Adama i świat Ewy… Czy pozostali wiedzą o tym,
co nadejdzie?
— Tylko symboliści wiedzą.
— Dlaczego?! — donośny głos zabarwił się dziecięcą irytacją.
— Ponieważ błogosławieństwem dla Twojej Kreacji i dla Akademii jest niewiedza, a Realizm i Fantazja i tak tego nie pojmą.
— Jednak, jeśli nie wiedzą, co ich czeka, to jaką masz pewność, że podejmą właściwą decyzję?
Symbolista uśmiechnął się.
— Nie mam. Ale jedna z osób jest wyjątkowo intrygująca. Pośród nieskończonej ilości zakończeń, wydarzenia, w których uczestniczy, prowadzą zawsze w kierunku zakończeń… niepowtarzalnych. Wśród całego tego liczenia wariantów, podążanie za wyjątkowością jest jedyną słuszną…
Zapanowała cisza, którą po chwili znów przerwał donośny głos.
— Rozumiem — głos uspokoił się na powrót. — A zatem wybierasz ten kierunek, który nie powtórzył się ani razu pośród nieskończonej ilości zakończeń?
— Tak. Dokładnie ten. Niestety On wciąż zmienia ostateczne zakończenie, dlatego zmuszony jestem wciąż ingerować i próbować skierować wydarzenia na to jedno, właściwe zakończenie. Nie mam niestety pewności, że wszystko się uda. Zwłaszcza, że pozostało mi już niezbyt wiele możliwości.
— A skąd masz pewność, że właśnie to jedno zakończenie jest tym właściwym? Przecież i Ciebie czeka śmierć i upadek, jeszcze zanim
to wszystko się zakończy.
Znów nastała cisza.
— Jest pewna właściwość liczbowa związana z ilością tych niepowtarzalnych zakończeń.
— Ah tak… Jaskółka. Podążasz za wiecznym wirowaniem?
— Zgadza się. I to właściwie wszystko — skwitował symbolista.
— To i tak wiele, bracie. Uspokoiłeś moje obawy. Będę oczekiwał
na tego, któremu mam ofiarować moje Słowo. Jednak do tego czasu musisz wywiązać się ze swojego zadania. Inaczej ten, który przyjdzie, nie będzie mógł go posiąść. Dopóki Dusza nie ulegnie, ja nie będę mógł przekazać Słowa dalej. Tylko Syn…
— Pamiętam o tym, bracie.
— Jednak jeszcze coś mnie ciekawi. Wiesz już, które z nich przybędzie? — donośny głos rozbrzmiał ponownie w mroku, z dziecięcą ciekawością.
— Nie wiem jeszcze. Nie widzę tego w tej chwili. Widziałem
do tej pory same porażki. Nie mogę zatem odpowiedzieć na Twoje pytanie. Pozostało niewiele zakończeń… Niewielkie daje nam to szanse…
— A Pióro Boże?
— Pióro Boże? Wiesz, że nie nastąpi… Wiemy tylko, że ma zostać spisane, ale nie wiemy przez kogo i jak… Początek i koniec nie spotkają się… Nie tym razem. I… tego wariantu nie da się przewidzieć.
— Ale świat Adama przetrwa? By wypowiedzieć Słowo. Przecież tylko świat Ewy ma zostać unicestwiony.
— W moich wariantach upadają oba światy.
— Ah tak. Rozmarzyłem się… Przez chwilę liczyłem na to, że odpowiesz inaczej. Smutna to wieść. Zatem życzę nam powodzenia
— odpowiedział donośny głos w mroku.
— Ja również. Mój czas w tym miejscu już przeminął. Raz jeszcze, żegnaj Mron.
— Żegnaj, Sue-najstarszy.Dzień 3
1—13 Las Rozpaczy
Dwie postacie, odziane w ciemne, połyskujące płaszcze z kapturem przemierzały Las Rozpaczy, kierując się w stronę Sineloth. Słońce miało się ku zachodowi, a las powoli pogrążał się w półmroku. Pośród drzew dało się słyszeć słabnący śpiew ptaków, próbujących ukryć się w najwyższych koronach drzew.
Las Rozpaczy. Jego nazwa utrwaliła się w podaniach ludowych, a wynikała z wielu ludzkich tragedii jakie wydarzały się w tym miejscu, gdy ktokolwiek pozwolił sobie na przemierzanie go po zapadnięciu zmroku. Każdy, bez wyjątku, kto pozostał w nim na noc, wychodził z niego nad ranem całkowicie zrozpaczony lub nie wychodził wcale.
więcej..