- W empik go
Piotr i Jan - ebook
Piotr i Jan - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 271 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ciszeeej! – krzyknął nagle stary pan Roland, siedzący nieruchomo już od kwadransa, z oczami utkwionymi w wodzie, unosząc co chwila lekkim i ostrożnym ruchem wędkę zanurzoną w głębi morza.
Pani Roland otrząsnąwszy się zupełnie ze snu spoglądała zaproszonej na wyprawę, zbudziła się i rzekła do męża:
– No i jak tam?… Jak tam?… Hieronimie… Dobroduszny człowieczek odpowiedział z wściekłością:
– Ryba wcale nie bierze. Od południa nic nie złapałem. Powinno się łowić ryby tylko w męskim towarzystwie, bo przez te kobiety zawsze się spóźniamy.
Jego dwaj synowie, Piotr i Jan, siedzący jeden na prawej burcie, a drugi na lewej, każdy ze sznurem wędki owiniętym wokół wskazującego palca, wybuchnęli zgodnie śmiechem, a Jan powiedział:
– Nie jesteś, papo, zbyt szarmancki wobec naszego gościa. Pan Roland zmieszał się i jął się usprawiedliwiać:
– Najmocniej panią dobrodziejkę przepraszam, ale taki już jestem. Zapraszam panie, bo lubię ich towarzystwo, a potem, jak tylko poczuję się na wodzie, myślę tylko o rybach. Pani Roland, drzemiąca w tyle łodzi obok pani Rosemilly rzewnie na szeroki horyzont. Z jednej strony rozpościerało się morze, z drugiej urwiste brzegi. Powiedziała cicho:
– A jednak miałeś piękny połów.
Lecz jej małżonek potrząsnął przecząco głową, zerkając z upodobaniem na kosz, w którym ryby złowione przez trzech mężczyzn drgały jeszcze słabo, a ich oślizgłe łuski i zadarte płetwy wydawały niewyraźny odgłos: były to daremne i słabe wysiłki – rozwarte paszcze łowiły zabójcze dla nich powietrze. Stary Roland schwycił kosz, przytrzymał go kolanami, pochylił i srebrzysta fala trysnęła na dno łodzi. Wzmogły się przedśmiertne drgawki, a z otwartego kosza buchnął rybi odór, zdrowy smród morskiej fauny.
Stary rybak wciągnął go łapczywie, jakby wąchał róże, i oświadczył:
– Rany boskie! – Ale świeże! Po czym spytał:
– Ile złowiłeś, doktorze?
Starszy syn, Piotr, trzydziestoletni mężczyzna o czarnych faworytach przystrzyżonych wzorem urzędników i wygolonych wąsach i brodzie, odpowiedział:
– O, nic nadzwyczajnego, trzy albo cztery. Ojciec zwrócił się do młodszego:
– A ty, Janie?
Jan, jasnowłosy dryblas o bardzo obfitym zaroście, wiele młodszy od brata, uśmiechnął się i mruknął:
– Prawie to samo co i Piotr – cztery, najwyżej pięć.
Było to umówione kłamstwo, które zawsze wprawiało starego w zachwyt. Owinął sznur wędki na dulce od wiosła i skrzyżowawszy ramiona obwieścił:
– Nie będę więcej wyruszał na połów po południu. Po dziesiątej – klapa. Nie chwyta, draństwo, tylko urządza sobie sjestę na słońcu.
Poczciwiec spoglądał na otaczające go morze z zadowoloną miną właściciela.
Był to dawny jubiler paryski, którego nieposkromiona namiętność do żeglarstwa i rybołówstwa oderwała od kontuaru, kiedy tylko uciułał tyle, aby żyć skromnie z renty. Wyprowadził się więc do Hawru, kupił łódź rybacką i stał się marynarzem-amatorem. Jego dwaj synowie, Piotr i Jan, pozostali w Paryżu dla ukończenia studiów i od czasu do czasu przyjeżdżali na wakacje, aby dzielić z ojcem rozkosze żeglarstwa. Piotr, starszy o pięć lat od Jana, nie mógł po skończeniu gimnazjum obrać sobie od razu zawodu. Ciągnęły go najróżniejsze powołania, do każdego jednak zniechęcał się szybko; zmieniał studia sześć razy, zawsze z tą samą wiarą w przyszłość. Skusiła go na koniec medycyna. Zabrał się do pracy z takim zapałem, że po stosunkowo niedługich studiach, a także dzięki przychylności ministra, który skrócił mu czas nauki, otrzymał dyplom lekarza. Był egzaltowany, inteligentny, kapryśny, a zarazem wytrwały, w głowie roiło mu się od mrzonek i utopii filozoficznych. Jan, tak samo jasnowłosy, jak jego brat był brunetem, w tym samym stopniu zrównoważony, co jego brat był porywczy, i równie łagodny, jak Piotr był zawzięty, ukończył spokojnie prawo i otrzymał dyplom magistra w tym samym czasie, kiedy Piotr został lekarzem.
Obecnie postanowili obydwaj wypocząć trochę na łonie rodziny i obydwaj zamierzali osiąść w Hawrze, jeśliby tylko znaleźli sposobne po temu warunki.
Jednak nieuświadomiona nienawiść, jedna z owych drzemiących nienawiści, które wzrastają niepostrzeżenie pomiędzy rodzeństwem i wybuchają z okazji ożenku albo szczęścia, jakie bratu czy siostrze przypadnie w udziale, sprawiała, że obaj mieli się na baczności żyjąc w nieszkodliwej braterskiej nieprzyjaźni. Kochali się na pewno, ale szpiegowali się wzajemnie. Piotr, liczący pięć lat w chwili urodzenia Jana, spoglądał z wrogością rozpieszczonego zwierzątka na inne zwierzątko, które pojawiło się nagle w ramionach rodziców i było przez nich takie kochane i psute.
Jan był od dziecka wzorem łagodności, dobroci i miłego charakteru; Piotr irytował się coraz bardziej słuchając, jak mu zachwalano tego tłustego chłopysia, którego łagodność poczytywał za brak woli, dobroć za głupotę, a życzliwość dla świata za zaślepienie. Rodzice, ludzie z natury spokojni, marzący, aby obaj synowie zajęli kiedyś zaszczytne, aczkolwiek przeciętne stanowiska, mieli do Piotra pretensję o brak decyzji, młodzieńczy entuzjazm, poronione usiłowania, słowem, o daremne porywy ku wzniosłym celom i chlubnym zawodom.
Kiedy Piotr dorósł, nie mówiono mu więcej: „Popatrz na Jana i bierz przykład z niego”, powtarzano mu natomiast do znudzenia: „Jan dokonał tego, Jan dokonał tamtego”. Starszy brat rozumiał wybornie aluzje, które kryły się w tych słowach.
Matka, osoba systematyczna, oszczędna i po trosze sentymentalna mieszczańska gospodyni, obdarzona tkliwą duszą kasjerki, starała się zawsze łagodzić drobne rywalizacje, które przy każdej sposobności powstawały między dwoma dorosłymi synami. Przyczyną ich były powszednie wypadki, w jakie obfituje życie pod jednym dachem. Ostatnio błahe zresztą wydarzenie mąciło jej spokój. W zimie, gdy Piotr i Jan kończyli studia, poznała sąsiadkę, panią Rosémilly, wdowę po kapitanie dalekobieżnego statku. Pan Rosémilly zmarł przed dwoma laty na morzu; bardzo jeszcze młoda, gdyż zaledwie dwadzieścia trzy lata licząca wdowa była dzielną kobietą, ujmującą życie od strony instynktu, niczym wolne zwierzę, jakby już przewidziała i zrozumiała wszystko, co mogłoby ją spotkać, a także wszystkiego zaznała; umysł jej był ciasny, odznaczała się jednak przychylnym i trzeźwym sądem o rzeczach. Wieczorne odwiedziny u sympatycznych sąsiadów stały się jej zwyczajem. Państwo Roland częstowali ją filiżanką herbaty, a ona gawędziła z nimi pochylona nad robótką.
Stary Roland, niepokojony ustawicznie manią żeglarską, wypytywał nową przyjaciółkę o nieboszczyka kapitana, ona zaś opowiadała o nim, o jego podróżach i przygodach ze swobodą rozsądnej i zrezygnowanej kobiety, która kocha życie i szanuje śmierć.
Wróciwszy do rodziców obaj synowie zastali ładną wdowę dobrze już zadomowioną; rozpoczęli więc z miejsca zaloty, nie po to jednak, żeby zdobyć jej względy, lecz po to aby ją wygryźć.
Roztropna i praktyczna ich matka życzyła sobie szczerze, aby któryś z synów zatriumfował, gdyż młoda kobieta była majętna, obawiała się jednak, aby powodzenie jednego nie sprawiło zbytniej przykrości drugiemu.
Pani Rosémilly była niebieskooką blondyną. Czesała się w koronę. Niesforne loki, wymykające się za najlżejszym choćby powiewem, zuchwałe, zaczepne i wojownicze spojrzenie kontrastowały z jej statecznym sposobem myślenia.
Zdawała się już wyróżniać Jana, gdyż natury ich były pokrewne. Owa skłonność wyrażała się zresztą tylko nieuchwytnym prawie, cieplejszym odcieniem głosu lub spojrzenia i to jedynie wtedy, jeśli czasami w rozmowie podzielała zdanie młodszego z braci.
Odgadywała jakby, że poglądy wypowiadane przez Jana mogłyby umocnić ją w zasadach, podczas gdy przekonania Piotra, jego zapatrywania polityczne i poglądy artystyczne, filozoficzne i moralne były jej z gruntu obce. Toteż mówiąc o ideałach doktora wyrażała się często: „Pańskie banialuki”. Wtedy on spoglądał na nią lodowato jak urzędnik wytaczający proces kobietom, wszystkim kobietom świata, tym pożałowania godnym stworzeniom!
Stary Roland nigdy przed powrotem synów nie zapraszał płci pięknej na ryby, tak samo zresztą, jak nie zabierał żony, gdyż lubił wyprawy o świtaniu w męskim towarzystwie, to znaczy z panem Beausire, emerytowanym kapitanem okrętu. Obaj panowie chodzili do portu, aby obserwować przypływ morza, tam się też poznali i zaprzyjaźnili serdecznie. Papagris, stary majtek przezwany Jean-Bartem, któremu powierzono pieczę nad łodzią, należał również do kompanii.
Otóż pewnego wieczoru, a działo się to zeszłego tygodnia, kiedy pani Rosémilly, zaproszona na obiad, rzekła: „Rybołówstwo musi być niezmiernie zajmującą rozrywką”, dawny jubiler, mile połechtany w swojej namiętności, podchwycił niczym ksiądz pragnący zjednać nowych wiernych dla kościoła:
– Chciałaby pani wybrać się z nami?
– Ależ oczywiście!
– Może w przyszły wtorek?
– Dobrze, w przyszły wtorek.
– A należy pani do kobiet, które potrafią wstać o piątej rano?
Osłupiała z wrażenia:
– O, co to, to nie.
Rozczarował się, ochłódł i zwątpił nagle o jej powołaniu. Zapytał jednak:
– A na którą godzinę byłaby pani dobrodziejka gotowa?
– No… na dziewiątą.
– A może wcześniej?
– Nie, przecież to i tak bardzo wcześnie!
Stary bałwan zawahał się. Wyjechać późno to znaczy wrócić z pustymi rękami. Kiedy słońce przygrzeje, ryba nie bierze przynęty – lecz obaj bracia ustalili czym prędzej wszystkie szczegóły, zorganizowali całą wyprawę i natychmiast doszli do porozumienia z urodziwą wdową.
Toteż następnego wtorku Perła zarzuciła kotwicę w cieniu białych skał przylądka Héve; łowiono aż do południa, po czym całe towarzystwo ucięło sobie drzemkę, a następnie znowu łowiono, bez żadnego jednak skutku; stary Roland zrozumiawszy cokolwiek za późno, iż pani Rosémilly lubiła tylko i ceniła sobie przejażdżkę po morzu, i widząc, że zapuszczone wędki ani drgnęły, wydał uległszy niedorzecznemu zniecierpliwieniu owo energiczne „ciszeeej!”, zwrócone w tym samym stopniu do obojętnej wdowy co i do nieuchwytnych ryb.
A teraz wodził po złowionych rybach, swoich rybach, radosnym i niespokojnym okiem skąpca; później rozejrzał się po niebie i spostrzegłszy, że słońce się zniża:
– No cóż, moi chłopcy – powiedział – może byśmy zobaczyli, czy nas nie ma w domu?
Obaj synowie wyciągnęli wędki, zwinęli linki, oczyścili haczyki i wetknąwszy je w korkowe pływaki czekali.
Roland wstał i jął badać horyzont niczym kapitan okrętu:
– Wiatru ani śladu – oznajmił. – Musicie wziąć się do wiosła, chłopaki.
I dorzucił nagle wskazując ramieniem na północ:
– Patrzcie państwo! Statek z Southampton.
Ponad gładkim, napiętym jak błękitna tkanina morzem, niezmierzonym, migoczącym złotymi i płomiennymi błyskami, zwisała z różowego nieba czarniawa chmura. Tam to, we wskazanym kierunku, widniał pod nią statek i z daleka wydawał się bardzo mały.
Od południa zbliżały się jeszcze inne dymy, liczne, kierując się do portu w Hawrze, którego białe molo rysowało się ledwie dostrzegalne, z latarnią morską zatkniętą na końcu jak róg.
Roland zapytał:
– Czy Normandie nie powinna aby wejść dzisiaj do portu? Jan odpowiedział:
– Tak, papo.
– Daj mi lunetę. Zdaje mi się, że ona tam płynie. Ojciec rozciągnął mosiężną tubę, przytknął ją do oka, wyszukał punkt na widnokręgu i nagle wykrzyknął z zachwytem:
– Tak, tak, to ona! Poznaję ją po dwóch kominach. Chciałaby pani dobrodziejka zobaczyć? – zwrócił się do pani Rosémilly.
Wzięła lunetę, nastawiła ją w kierunku dalekiego statku transatlantyckiego nie mogąc, oczywiście, schwycić go w pole widzenia, bowiem nie rozróżniała nic, nic oprócz błękitu otoczonego barwnym kołem, okrągłą tęczą wirującą wokół osobliwych przedmiotów, które zjawiały się i nikły przyprawiając ją o zawrót głowy.
Powiedziała więc oddając lunetę:
– Nigdy nie umiałam posługiwać się tym instrumentem. Złościło to nawet mojego nieboszczyka męża, który godzinami wystawał przy oknie obserwując przeciągające statki.
Stary Roland odparł urażony:
– To zapewne na skutek jakiejś wady wzroku, bo moja luneta jest wyborna.
Następnie zaproponował ją małżonce.
– Chciałabyś popatrzeć?
– Nie, dziękuję, wiem z góry, że i tak nic nie zobaczę.
Pani Roland, kobieta lat czterdziestu ośmiu, na które zresztą nie wyglądała wcale, cieszyła się najbardziej chyba ze wszystkich tą wyprawą i pięknym, zmierzchającym już popołudniem. Wśród jej pięknych, kasztanowatych włosów wiły się prawie niedostrzegalne srebrne nici. Wyglądała na spokojną i rozsądną osobę, a szczęście i dobroć, przebijające z rysów jej twarzy, sprawiały miłe wrażenie. Piotr mawiał, że matka znała wartość pieniądza, co nie przeszkadzało jej gustować w zadumie. Lubiła czytywać, nie szukając w romansach i poezjach doznań artystycznych, lecz melancholijnego i łzawego rozmarzenia, któremu poddawała się chętnie. Wiersz, często banalny i zły, trącał, jak powiadała, istniejącą w niej czułą strunę, dając tym samym ułudę niepełnego wprawdzie, ale dostatecznego zaspokojenia tajemniczych pragnień. Była rozmiłowana w owych nieuchwytnych wzruszeniach, które zakłócały z lekka pogodę jej zacnej i przejrzystej niczym książka rachunkowa duszy.
Od kiedy sprowadziła się do Hawru, przytyła wyraźnie, wskutek czego jej bardzo niegdyś szczupła i wiotka kibić zrobiła się ociężała.
Zachwyciła ją ta wycieczka na morze. Roland nie był złym człowiekiem, ale traktował ją z owym pozbawionym wściekłości i nienawiści grubiaństwem, jakie cechuje despotów sklepowych, nie rozróżniających przekleństwa od rozkazu. Panował nad sobą przy obcych, ale w ścisłym kółku rodzinnym popuszczał sobie cugli, wrzeszczał i udawał tyrana, chociaż bał się każdego! Ona zaś, nie cierpiąc hałasu, gwałtownych scen i zbytecznych sporów, ustępowała zawsze i nic nigdy nie żądała; toteż od dawna już nie ośmieliła się poprosić męża, aby zabrał ją na morze. Skorzystała więc radośnie z okazji i syciła się teraz niepowszednią i nową rozkoszą.
Z chwilą gdy łódź odbiła od brzegu, pani Roland oddała się, duszą i ciałem, łagodnie unoszącym ją falom. Nie myślała o niczym, nie wspominała, nie roiła o przyszłości i zdawało jej się tylko, że zapadła całym swoim jestestwem w coś miękkiego, płynnego, rozkosznego, w coś, co ją kołysało i oszałamiało zarazem.
Kiedy ojciec nakazał powrót: „Do wioseł, panowie, do wioseł!”, uśmiechnęła się patrząc, jak jej dwaj dorośli synowie zdjęli surduty i zakasali rękawy koszul.
Piotr, siedzący bliżej obu pań, ujął wiosło osadzone w lewej dulce, Jan chwycił wiosło prawe i czekali, póki komendant nie zawoła „naprzód!” – pan Roland przestrzegał surowo rygorów obowiązujących na pokładzie.
Zgodnie, tym samym silnym ruchem zanurzyli wiosła w wodzie i przegięli się w tył, ciągnąc je pracowicie; rozpoczęła się walka, dzięki której mogli popisać się tężyzną. Łódź posuwała się wolno, lekka bryza wydymała żagiel, ale wiatr ucichł i wtedy obudziła się nagle w obu braciach męska pycha: mieli sposobność zmierzyć się ze sobą.
W czasie samotnych wypraw z ojcem wiosłowali nie dozorowani przez nikogo, gdyż Roland, zajęty przygotowywaniem wędek, nadawał tylko kierunek łodzi gestem lub słowem: „Janku, nie tak mocno!” – „Pietrek, nie śpij!” Albo też powiadał: „Raz, dwa, rraz, dwa, naoliwić lepiej ramiona!" Ten z braci, który się zagapił, brał się energiczniej za wiosło, a ten, którego poniósł temperament, ostygał w zapale i łódź posuwała się równo.
Dzisiaj mieli sposobność pokazać swoje bicepsy. Ramiona Piotra były włochate, cokolwiek za szczupłe, ale jędrne; Jan miał ramiona tłuste i białe o różowawym odcieniu i widać było napięte muskuły przesuwające się pod skórą.
Piotr miał zrazu przewagę: z zaciśniętymi zębami, ze zmarszczonym czołem, zacisnął kurczowo palce na rękojeści i pracował tak zaciekle, że wiosło wyginało się przy każdym uderzeniu, a Perła przechylała się na bok. Stary Roland usadowiwszy się na dziobie łodzi, aby zostawić paniom najlepsze miejsce, komenderował do utraty tchu: „Lewa wolniej, prawa nie spać, rraz, dwa, rraz, dwa!” Piotr wiosłował coraz zapamiętałej, a Jan nie mógł się przystosować do jego bezładnych ruchów.
Nareszcie stary zarządził odpoczynek. Obaj bracia wyciągnęli jednocześnie wiosła z wody, tylko Jan na rozkaz ojca wiosłował jeszcze przez chwilę, biorąc tym samym górę nad Piotrem; obudziło w nim to jeszcze większy zapał, rozgrzał się, a tymczasem Piotr, wyczerpany nadmiernym wysiłkiem, osłabł i dyszał ciężko. Stary kazał im zatrzymywać się cztery razy, aby starszy syn mógł odsapnąć i aby nadać właściwy kierunek łodzi, która zboczyła z drogi. Doktor, spocony, blady, upokorzony i wściekły, wybełkotał:
– Nie wiem, co mi się stało, ale dostałem bicia serca. Wiosłowałem przecież doskonale, aż tu nagle ramiona jak z waty.
Jan zapytał:
– Może wiosłować za ciebie? Daj mi swoje wiosło…
– Nie, dziękuję, to przejdzie. Matka zmartwiła się:
– No i na co, Piotrusiu, to wszystko? Jak można się tak męczyć? Przecież nie jesteś dzieckiem.
Wzruszył ramionami i wziął się do wioseł.
Pani Rosémilly udawała, że nie widzi, nie rozumie i nie słyszy. Odchylała do tyłu jasną i zgrabną główkę wraz z każdymi posunięciem łodzi, wykonując nagły i wdzięczny ruch, który unosił delikatne włosy na skroniach.
Stary Roland zawołał: – Patrzcie państwo! Książę Albert nas dogania. – I wszyscy spojrzeli. Statek z Southampton długi, niski, o ukośnie nastawionych kominach i dwóch żółtych bębnach okrągłych jak policzki, nadciągał pełną parą. Na pokładzie pełno było pasażerów i otwartych parasolek. Obracające się szybko koła ubijały wodę na pianę, a dzięki ich ruchowi wydawało się, że statek mknie jak pociąg pośpieszny; dziób statku rozcinał fale, które podnosząc się tworzyły dwa przezroczyste i wąskie pasma prześlizgujące się wzdłuż kadłuba.
Kiedy statek zbliżył się do Perły, stary Roland zdjął kapelusz, a panie zaczęły machać chusteczkami. Na pokładzie zakołysało się żywo sześć parasolek odpowiadając na pozdrowienie i statek oddalił się zostawiając na gładkiej i błyszczącej przedtem powierzchni morza kilka leniwych i wysokich fal.
Pojawiły się inne statki, w koronach dymu, ściągające ze wszystkich stron świata i zmierzające w kierunku wejścia doportu, które bieliło się w dali, połykając je kolejno. Łodzie rybackie i wielkie żaglowce o lekkim omasztowaniu, przesuwające się na tle nieba, ciągnione przez niewidzialne holowniki, wpadały nieuchronnie w paszczę żarłocznego potwora, który od czasu do czasu, najedzony jakby, wypluwał na morze inną… gromadę okrętów, brygów, kutrów i rogatych trój masztowców. Parostatki jedne w prawo, a drugie w lewo umykały szybko po płaskim brzuchu oceanu, podczas gdy żaglowce, opuszczone przez holowniki, stały nieruchomo, odziewając się od najniższej rei aż po bocianie gniazdo w białe albo brunatne płótno, które w promieniach zachodzącego słońca wydawało się czerwone.
Pani Roland wyszeptała przymknąwszy powieki:
– O Boże, jakiż piękny jest ten ocean.
Pani Rosémilly odpowiedziała przeciągłym westchnieniem, w którym trudno jednak byłoby dopatrzyć się smutku:
– Tak, ale niekiedy wyrządza wiele krzywd… Roland zawołał:
– Patrzcie państwo! Normandie wychodzi z portu! Duża, co?
Potem jął opowiadać o wybrzeżu ciągnącym się naprzeciw i o tym, co było dalej, dalej, po drugiej stronie ujścia Sekwany – ujście jak się patrzy, dwadzieścia kilometrów, ho, ho! Pokazał Villerville, Trouville, Houlgate, Luc, Avromanches, rzekę Caen i skały Calvados, które sprawiają, że niebezpiecznie jest żeglować w okolicach Cherbourga. Przystąpił z kolei do zagadnienia ławic piaskowych na Sekwanie, które zmieniają położenie za każdym przypływem i mogą wprowadzić w błąd nawet pilotów z Quillebent. Dlatego owi piloci muszą codziennie badać dno na całej trasie okrętów. Wyjaśnił, czemu Hawr oddziela dolną Normandię od górnej. W dolnej Normandii nizinne wybrzeże, pokryte pastwiskami i polami, opada łagodnie aż do morza; natomiast brzeg górnej Normandii jest pionowy: to wielkie urwisko, poszarpane, wspaniałe, pełne niespodzianek, tworzące aż do Dunkierki olbrzymi mur, w którego załomach kryją się miasteczka i porty, a mianowicie Etratat, Fécamp, Saint-Valery, Treport, Dieppe itd.
Obie panie nie słuchały wcale, rozmarzone z lekka i wzruszone krajobrazem pełnym statków kręcących się koło portu niby zwierzęta w pobliżu nory; milczały przytłoczone trochę bezmiarem horyzontu łączącego niebo z wodami, oniemiałe na widok wspaniałego i kojącego zachodu. Jeden tylko Roland gadał bez końca; należał do tych, którzy nigdy nie tracą równowagi ducha. Kobiety, jako stworzenia bardziej wrażliwe, odczuwają niekiedy, nie wiedząc zresztą dlaczego, że zbyteczna gadanina irytuje niczym złe wychowanie.
Piotr i Jan uspokoili się i wiosłowali teraz powoli; Perła zmierzała do portu, maleńka wobec wielkich okrętów.
Czekał już tam na nią majtek Papagris i kiedy przybiła do brzegu, pomógł wysiąść obu paniom. Całe towarzystwo znalazło się w mieście. Liczny i spokojny tłum, który wylęga co dzień na bulwary portowe, aby oglądać przypływ morza, wracał już do domu.
Pani Roland i pani Rosémilly szły na przedzie, a trzej mężczyźni kroczyli za nimi. Idąc ulicą Paryską przystawały przed wystawami modystek i jubilerów, aby obejrzeć kapelusze lub klejnoty; wymieniwszy kilka uwag szły dalej.
Przed placem Giełdy Roland skręcił jak zwykle do basenu zwanego Handlowym, pełnego statków i łączącego się z innymi basenami. Opasłe kadłuby okrętów stały obok siebie stykając się i tworząc cztery albo i pięć rzędów. Nieprzeliczone maszty, reje i liny tworzyły wzdłuż ciągnących się kilometrami bulwarów zamarły las, który wdarł się w tym punkcie do środka miasta. Ponad tym bezlistnym lasem krążyły mewy wypatrując zdobyczy i spadając szybko jak kamień na resztki pożywienia wyrzucone do wody i zdawało się, że chłopiec okrętowy, naprawiający blok na najwyższym maszcie, wybierał pisklęta z gniazda.
– Może pani zje z nami obiad? Proszę bez żadnych ceregieli, bo przecież trzeba wspólnie zakończyć ten dzień – rzekła pani Roland do pani Rosémilly.
– Z największą przyjemnością. Jak pani widzi, przyjmuję bezceremonialnie tak miłe zaproszenie. Smutno by mi było spędzić samotnie wieczór.
Piotr usłyszał tę rozmowę, a że obojętność młodej kobiety zaczynała go drażnić, mruknął: „Aha, wdowa zaczyna się wkręcać do nas”. Od kilku dni nazywał ją „wdową”. Słowo to, nic zresztą nie znaczące, irytowało Jana. Wydawało mu się, że Piotr wymawiał je ze szczególną intonacją, złośliwą i obelżywą.
I trzej mężczyźni milczeli uparcie aż do samego domu. Była to wąska kamieniczka, składająca się z parteru i dwóch pięter, przy ulicy Belle-Normande. Służąca Józefina, dziewczę dziewiętnastoletnie, tania, gdyż wzięta wprost ze wsi, miała mogące wytrącić z równowagi zdziwione i bydlęce spojrzenie chłopek; otworzyła, zamknęła drzwi, weszła za państwem do salonu znajdującego się na pierwszym piętrze i rzekła:
– Był tu jakiś aże trzy razy.
Stary Roland, który nie odzywał się nigdy bez przekleństw i krzyków, wrzasnął:
– A cóż to był za jeden, psiakrew?
– Jakiś od rejenta.
– Od jakiego rejenta?
– A od tego Canu. – I co mówił?
– Że pan Canu przyńdzie tu dziś.
Pan Lecanu był rejentem zaprzyjaźnionym po trosze ze starym Rolandem, gdyż prowadził jego interesa. Chodziło widać o jakąś ważną i pilną sprawę, skoro zapowiedział wizytę. Rolandowie spoglądali po sobie mocno zaniepokojeni. Ludzie niezbyt zamożni lękają się zawsze wszelkich oficjalnych stosunków z rejentem, bowiem kojarzą się one z umowami, spadkami, procesami, pożądanymi albo też przykrymi odmianami w życiu. Ogólne milczenie trwało kilka sekund, po czym ojciec mruknął:
– Cóż to wszystko ma znaczyć? Pani Rosémilly roześmiała się:
– Na pewno dostaniecie państwo spadek. Zobaczycie. Przynoszę szczęście.
Lecz Rolandowie nie mieli nikogo, po kim spodziewaliby się jakiejś schedy
Pani Roland, odznaczająca się wyborną pamięcią, jeśli chodziło o pokrewieństwa, zaczęła sobie przypominać wszystkie koligacje męża i swoje, wyliczać bliższe i dalsze związki rodzinne nie omijając żadnej gałęzi drzewa genealogicznego.
I spytała nie zdjąwszy nawet kapelusza:
– Powiedz no, tatusiu (nazywała tak małżonka w domu ale wobec obcych ludzi używała jak najbardziej oficjalnych zwrotów), powiedz no, tatusiu, czy nie pamiętasz, z kim się ożenił drugi raz Józef Lebru?
– Pamiętam. Z Dumenilówną. Jej ojciec miał sklep z materiałami piśmiennymi.
– A mieli dzieci?
– O, przynajmniej czworo lub pięcioro.
– A no, to po Józiu nic nie dostaniemy.
Zapalała się coraz bardziej do poszukiwań ciesząc się już nadzieją, że spadnie z nieba trochę grosza i polepszy się ich byt. Ale Piotr, który kochał bardzo matkę, znał jej marzycielską naturę. Nowina mogła być tak samo zła jak i dobra; bojąc się więc, aby rozczarowanie nie sprawiło matce przykrości i nie napełniło przelotnym smutkiem jej serca, powiedział:
– Niechże cię tak nie ponosi wyobraźnia, mamusiu. Nie ma już wujaszków z Ameryki. Zdaje mi się, że to chodzi raczej o małżeństwo Janka.
Wszyscy zdziwili się tym pomysłem, a Jan obraził się trochę na brata. Po cóż mówić takie rzeczy przy pani Rosémilly.
– Czemuż to o moje, a nie o twoje? Twoje domniemania są błędne. Jesteś starszy, a więc ciebie upatrzono prędzej na zięcia. A poza tym nie mam zamiaru się żenić.
– No, to pewnie jesteś zakochany – zadrwił Piotr. Jan odpowiedział z niezadowoleniem:
– Czy ktoś, kto jeszcze nie chce się żenić, musi być koniecznie zakochany?
– Aha! To „jeszcze” daje dużo do myślenia. Czekasz więc.
– Kto wie. Zresztą, nie będę z tobą dyskutował.
Tymczasem stary Roland, który przysłuchując się rozmowie rozważał wszelkie możliwości, znalazł nagle najbardziej prawdopodobne rozwiązanie.
– Do diabła! A po cóż my durnie głowimy się nad tym? Pan Lecanu jest naszym przyjacielem, wie, że Piotr szuka gabinetu lekarskiego, a Jan kancelarii adwokackiej. Ma jakieś odpowiednie pomieszczenie dla was obu.
Było to spostrzeżenie tak proste i słuszne, że nikt nie zaprzeczył.
– Podałam zupę – oznajmiła służąca.