Piotruś Pan i Wanda - ebook
Piotruś Pan i Wanda - ebook
Piotruś Pan, chłopiec, który postanowił nigdy nie dorosnąć i który potrafi latać, zabiera Wandę i jej dwóch braci Michasia i Jasia w magiczną podróż do krainy z dziecięcych snów – Nigdylandii. To miejsce, gdzie spełniają się wszystkie marzenia. Rodzeństwo przeżyje tam wiele radosnych, ekscytujących przygód w towarzystwie wróżki Brzęczynki i grupki zagubionych chłopców, którym przewodzi Piotruś. Poznają też Indian, syreny i wiele niezwykłych istot.
Jednak Nigdylandia pełna jest też niebezpieczeństw. Największym z nich jest banda piratów pod przywództwem okrutnego kapitana Jakuba Haka, który chce schwytać Piotrusia.
Piotruś Pan i Wanda to utwór, który zapewnił jego twórcy, szkockiemu pisarzowi Jamesowi Matthew Barriemu, literacką nieśmiertelność. Już od stu lat kolejne pokolenia czytelników dają się uwieść magii tej opowieści. Młodsi znajdują w niej barwne i pełne radosnej beztroski przygody, zaś starsi przypominają sobie, dlaczego sami kiedyś nie chcieli dorosnąć i odnajdują w sobie na nowo ukryte dziecko. Ta mądra, pełna ciepła i jedyna w swoim rodzaju historia pozostanie na zawsze w sercu każdego, kto po nią sięgnie.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7785-517-1 |
Rozmiar pliku: | 3,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Z wyjątkiem jednego, rosną wszystkie dzieci. Szybko się dowiadują, że dorosną, a w przypadku Wandy było tak. Miała dwa latka, bawiła się w ogrodzie i zerwawszy kolejny kwiatek, pobiegła z nim do mamy. Musiała chyba wyglądać bardzo uroczo, skoro pani Kochańska chwyciła się za serce i zawołała: „Ach, czemuż nie możesz zostać taka na zawsze!”. Więcej o tym nie było między nimi mowy, niemniej Wanda odtąd wiedziała, że musi rosnąć. Kiedy się ma dwa lata, to już się wie. Dwa lata to początek końca.
Mieszkały, rzecz jasna, pod czternastką (taki był numer domu) i zanim pojawiła się Wanda, najważniejsza była tam mama: cudowna dama z romantyczną duszą i tak słodko drwiącymi ustami. Jej romantyczna dusza była jak te malutkie pudełka z zagadkowego Wschodu — nieważne ile ich otworzysz, w środku zawsze będzie jeszcze jedno. Co zaś do słodko drwiących ust, był na nich pocałunek, którego Wandzie nigdy nie udało się dostać, chociaż był wspaniale widoczny tam, w prawym kąciku ust.
Pan Kochański pozyskał zaś jej względy tak oto: wielu dżentelmenów, którzy byli chłopcami, gdy ona była dziewczynką, w tej samej chwili zdało sobie sprawę z tego, że się w niej kochają. Pobiegli więc, aby się oświadczyć, wyjątek jednak stanowił pan Kochański. Ten bowiem wziął dorożkę, a że wyprzedził wszystkich dosłownie o chwilę, to ją zdobył. Zdobył ją całą, z wyjątkiem najbardziej wewnętrznego pudełeczka i pocałunku. O pudełeczku nigdy się nie dowiedział, a ze starań o pocałunek z czasem zrezygnował. Wanda myślała, że mógłby go dostać Napoleon, chociaż ja śmiało mogę sobie wyobrazić, jak wściekły odchodzi, trzaskając drzwiami.
Pan Kochański zwykł chwalić się Wandzie, że mama nie tylko go kocha, lecz także poważa. Należał do tych mądrych osób, które znają się na akcjach i notowaniach. Oczywiście tak naprawdę nikt się na nich nie zna, jednak pan Kochański sprawiał wrażenie, że wie o nich wszystko, i bardzo często o tym, że akcje idą w górę albo że notowania spadają, rozprawiał w taki sposób, iż każda niewiasta musiała go poważać.
Ślub pani Kochańska brała cała w bieli, a książkę z rachunkami prowadziła zrazu perfekcyjnie i niemal z zachwytem, jakby to była zabawa, i nawet jedna główka brukselki nie została przeoczona; stopniowo jednak zaczęły gdzieś przepadać całe kalafiory, a zamiast nich pojawiały się rysunki dzieci bez twarzyczek. Kreśliła je, kiedy powinna była sumować. Były to zgadywanki pani Kochańskiej.
Pierwsza pojawiła się Wanda, potem Jaś, a na końcu Michaś.
Przez tydzień lub dwa po tym, jak Wanda przyszła na świat, pojawiła się wątpliwość, czy państwo Kochańscy dadzą radę ją utrzymać, gdyż stanowiła kolejne usta do wykarmienia. Pan Kochański czuł się z niej strasznie dumny, ale jako człowiek bardzo honorowy usiadł na skraju łóżka pani Kochańskiej, i trzymając ją za rękę, podliczał wydatki, podczas gdy ona wpatrywała się w niego błagalnym wzrokiem. Chciała zaryzykować, cokolwiek miałoby z tego wyniknąć, on jednak musiał po swojemu. Musiał mieć ołówek i kartkę papieru, a jeśli pani Kochańska zbiła go z tropu swoimi sugestiami, trzeba było zaczynać wszystko od początku.
— Teraz mi nie przeszkadzaj — prosił. — Tutaj mam funt i siedemnaście szylingów, w biurze dwa szylingi sześć pensów, mogę tam zrezygnować z kawy, to będzie, powiedzmy, dziesięć szylingów, co daje dwa funty dziewięć i sześć, kiedy dodać twoje osiemnaście szylingów i trzy pensy, dostajemy trzy dziewięć siedem, w książeczce czekowej mam równiutkie pięć funtów zero zero, co daje osiem dziewięć siedem... kto to tam chodzi?... osiem dziewięć siedem... siedem w pamięci... nic nie mów, kochanie... jeszcze funt, który pożyczyłaś sąsiadowi... cichutko, kochanie... ile tam było w pamięci?... Tak, mamy!... Mówiłem dziewięć dziewięć siedem? Tak, dziewięć dziewięć siedem, pytanie zatem brzmi: czy damy radę przez rok za dziewięć dziewięć siedem1?
— Oczywiście, że tak, Jerzy! — zawołała pani Kochańska. Miała słabość do Wandy, z kolei jednak on miał silniejszy z nich dwojga charakter.
— Pamiętaj o śwince — przestrzegł ją nieomal złowróżbnie i wrócił do swoich kalkulacji. — Świnka — jeden funt, tak to tylko zapisałem, ale raczej trzydzieści szylingów... nic nie mów... odra — funt pięć, różyczka — pół gwinei, co daje nam dwa, piętnaście i sześć... nie kiwaj mi tu palcem... koklusz, powiedzmy, piętnaście szylingów... — I tak to szło, a suma za każdym razem wychodziła inna, ale ostatecznie Wandzie się udało, gdyż świnkę zdołano zredukować do dwunastu i pół szylinga, a ponieważ odra i różyczka nazywają się po angielsku podobnie, więc poszły za jedną chorobę.
Nie mniejsze poruszenie było przy Jasiu, a Michasiowi ledwie się upiekło, ale obaj zostali i niewiele czasu upłynęło, a mogliście zobaczyć całą trójkę, jak w towarzystwie niani rządkiem idzie do przedszkola pani Fulsom.
Pani Kochańskiej tak właśnie bardzo się podobało, a co do pana Kochańskiego, ten namiętnie chciał być dokładnie taki jak sąsiedzi, więc, rzecz jasna, bez niani się nie obeszło. Ponieważ byli biedni — gdyż dzieci wypijały tyle mleka — to nianią była śliczna nowofundlandka, która wabiła się Nana, a która do nikogo specjalnie nie należała, do czasu, aż najęli ją Kochańscy. Dzieci zawsze były u niej na pierwszym miejscu, a Kochańscy poznali ją w Ogrodach Kensingtońskich, gdzie spędzała większość wolnego czasu, zaglądając do głębokich wózków. Beztroskie służące nienawidziły jej, gdyż odprowadzała je do samego domu i skarżyła na nie chlebodawczyniom.
Nana jako niania była prawdziwym skarbem. Jakaż uważna była podczas kąpieli, a starczyło, by jedno z jej podopiecznych wydało z siebie głos w nocy — a Nana natychmiast była na nogach. Budę miała, rzecz jasna, w pokoju dziecięcym. Genialnie wręcz odgadywała, kiedy kaszlem można się nie przejmować, a kiedy gardło trzeba opatulić czymś ciepłym. Aż po kres swoich dni wierzyła w staromodne lekarstwa, takie jak liść rabarbaru, i tylko prychała, gdy słyszała, jak ktoś gada o takich nowinkach jak te wszystkie zarazki i różne inne. Dawała prawdziwą lekcję układności, kiedy eskortowała dzieci do przedszkola, krocząc dostojnie u ich boku, gdy dobrze się zachowywały, a podgryząjąc je w pupy, gdy się zapomniały i trzeba je było zapędzić do szyku. Kiedy Jaś grał w piłkę, nigdy nie zapomniała o swetrze dla niego, najczęściej też niosła w pysku parasol na wypadek deszczu. W przedszkolu pani Fulsom był w piwnicy pokoik, gdzie czekały opiekunki. One siadały na ławce, a Nana układała się na podłodze — ale to była cała różnica. One dumnie ją ignorowały z racji jej niższej pozycji, ona zaś gardziła ich plotkami. Nie znosiła, kiedy przyjaciółki pani Kochańskiej odwiedzały pokój dziecięcy, jeśli jednak już do tego doszło, błyskawicznie zrywała z Michasia zapaskę i odziewała go w nowy fartuszek z niebieskimi szelkami, wygładzała sukienkę Wandy i szybkim liźnięciem doprowadzała do porządku włosy Jasia.
W żadnym pokoju dziennym nie panował lepszy porządek i pan Kochański dobrze o tym wiedział, ale czasami się martwił, co też mówią sąsiedzi. Miał w mieście swoją pozycję, na którą musiał zważać.
Nana niepokoiła go z jeszcze jednego powodu. Miał bowiem czasami wrażenie, że za nim nie przepada. „Wiem, że ona strasznie cię lubi, Jerzy”, zapewniała go pani Kochańska i ukradkiem dawała znać dzieciom, żeby były szczególnie miłe dla taty. Wtedy zaczynały się radosne tańce, do których niekiedy dopuszczano także jedyną służącą Lizę. W swojej długiej sukni i czepku pokojówki wyglądała jak liliput, chociaż kiedy ją przyjmowali, zaklinała się, że dawno już skończyła dziesięć lat. Jakież ucieszne były to pląsy! A najbardziej ze wszystkich cieszyła się pani Kochańska, która wywijała piruety tak szalone, że widać z niej było tylko pocałunek, a kto by wtedy na nią wpadł, może i by go zdobył. Nie było po prostu szczęśliwszej rodziny do czasu, aż zjawił się Piotruś Pan.
Pani Kochańska po raz pierwszy usłyszała o Piotrusiu, kiedy robiła porządki w główkach dzieci. To wieczorny zwyczaj każdej dobrej matki, która czeka, aż dzieci zasną, robi przegląd w ich głowach, aby wszystko na rano uładzić, we właściwym porządku ustawić wszystkie sprawy, na które się natknęły w ciągu dnia. Gdybyście mogli się zbudzić (chociaż, oczywiście, nie możecie), zastalibyście przy tej pracy swoją mamę i na pewno z ciekawością byście ją obserwowali. To zupełnie tak jak sprzątanie w szufladach. Myślę, że zobaczylibyście ją, jak na klęczkach kręci z rozbawieniem głową nad niektórymi z waszych skarbów, zastanawiając się, skąd żeście je wytrzasnęli, jedne uznając za słodkie i przyciskając je do policzka jak kocięta, podczas gdy inne, mniej słodkie, pospiesznie odkładałaby na bok. Kiedy rano się budzicie, brzydactwa i złe humory, z którymi szliście do łóżka, są starannie spakowane i ułożone na samym dnie umysłu. I tak w porządnie przewietrzonej głowie zostają same piękne myśli, gotowe, byś mógł je swobodnie przymierzać i nosić.
Nie wiem, czy kiedykolwiek widzieliście mapę czyjegoś umysłu. Lekarze czasem kreślą mapy różnych waszych części — a w waszym przypadku na pewno byłoby to interesujące — ale przychwyćcie ich na tym, kiedy będą próbowali naszkicować umysł dziecka, który nie tylko jest pełen zamętu, lecz także wszystko nieustannie w nim wiruje. Będą w nim zygzaki, niczym wykresy temperatury na szpitalnej karcie, i są to najpewniej drogi na wyspie, gdyż Nigdylandia jest zawsze mniej lub bardziej wyspą, ze zdumiewającymi kolorowymi plamami tu i tam, rafami koralowymi, smukłym żaglowcem na horyzoncie; są tam dzikusi i puste mateczniki, krasnoludki, zazwyczaj będące krawcami, jaskinie, przez które płyną rwące rzeki, książęta z sześcioma starszymi braćmi, rozpadająca się chatka i staruszka z krogulczym nosem. Mapa byłaby prosta, gdyby tylko to się miało na niej znaleźć, ale jest tam przecież także pierwszy dzień w szkole, religia, ojcowie, okrągły staw, szydełkowanie, morderstwa, wisielcy, czasowniki z dopełniaczem, dzień czekoladowego budyniu, aparat do prostowania zębów, powiedz „raz, dwa, raz, dwa”2, trzy szylingi za samodzielne pozbawienie się mlecznego zęba i tak dalej. Albo są te rzeczy częścią wyspy, albo też widać prześwitującą jeszcze inną wyspę — a wszystko to bardzo jest poplątane, zwłaszcza że nic nie stoi w jednym miejscu.
Nigdylandie, rzecz jasna, bardzo się różnią między sobą. Na przykład, w Jasiowej znajdowała się laguna i latające nad nią flamingi, do których Jaś strzelał, podczas gdy u Michasia, który był jeszcze bardzo mały, to laguny fruwały nad flamingiem. Jaś mieszkał w łódce ułożonej na piasku dnem do góry, Michaś w wigwamie, a Wanda w domku ze zręcznie zszytych liści. Jaś nie miał przyjaciół, do Michasia przychodzili goście tylko w nocy, a Wanda miała wilczka, którego wyrzekli się rodzice. W sumie Nigdylandie miały takie rodzinne podobieństwo, że gdyby spokojnie stanęły w rządku, moglibyście powiedzieć, że mają takie same nosy i tak dalej. Do tych magicznych wybrzeży dzieci w zabawie nieustannie przypływają na swoich czółnach. I my tam kiedyś byliśmy, a chociaż ciągle możemy posłyszeć dźwięk przyboju, nigdy już tam nie wylądujemy.
Ze wszystkich czarownych wysp Nigdylandia należy do najbardziej uroczych i zwartych: nie jest wielka i rozlazła, dzięki czemu, rozumiecie, nie ma nudnych przerw między jedną przygodą a drugą, lecz sympatycznie zaraz po sobie następują. Kiedy bawić się w nią za dnia, gdy pod ręką są krzesła i obrus, nie ma nawet miejsca na niepokój. Pojawia się on dopiero, kiedy do zaśnięcia macie, powiedzmy, dwie minuty. To dlatego są lampki nocne.
W swojej wędrówce przez umysły dzieci pani Kochańska zastawała rzeczy, których nie rozumiała, a między nimi najbardziej niepokojące było słowo „Piotruś”. Nie znała żadnego Piotrusia, ale to tu, to tam napotykała na niego w umysłach Jasia i Michasia, podczas gdy u Wandy był wypisany na dobrą sprawę wszędzie, i to bardziej zamaszystymi literami niż jakikolwiek inny wyraz, a przyglądającej się pani Kochańskiej wydawało się, że ma dość zuchwały wygląd.
— Tak, jest odrobinę zarozumiały — przyznała ze smutkiem Wanda, kiedy jej mama spytała o niego.
— Ale kto to taki, mój skarbie?
— Jak to kto, mamo? Piotruś Pan, przecież wiesz. Zrazu pani Kochańska nie wiedziała, o kogo chodzi, ale kiedy pogrzebała w dziecięcych wspomnieniach, przypomniała sobie Piotrusia Pana, o którym mówiono, że mieszka z wróżkami. Dziwne o nim opowiadano historie, na przykład że kiedy dzieci umierały, odprowadzał je kawałek, żeby mniej się bały. Wtedy w niego wierzyła, ale teraz, ponieważ była już zamężna i rozsądna, bardzo wątpiła, by istniała taka osoba.
— A poza tym — mówiła do Wandy — przez ten czas bardzo by już wyrósł.
— Ależ skądże, w ogóle nie urósł — stanowczo zapewniła Wanda. — Jest taki jak ja.
Ale nie chodziło jej o wzrost; była pewna, że mają podobnych rozmiarów nie tylko ciała, lecz także dusze. Nie wiedziała, skąd to wie, ale wiedziała.
Pani Kochańska skonsultowała się w tej sprawie z małżonkiem, ale ten tylko żachnął się z lekceważeniem.
— Zapamiętaj moje słowa — rzekł. — To jakaś bzdura, którą Nana wypchała im głowy. Pies może mieć takie pomysły. Daj temu spokój, a sprawa sama przyschnie.
Tak się jednak nie stało i niedużo czasu upłynęło, a kłopotliwy chłopak zaszokował panią Kochańską.
Dzieci miewają najdziwaczniejsze przygody, które ich wcale nie niepokoją. Na przykład przez zapomnienie mogą nie napomknąć o tym, że tydzień wcześniej spotkały w lesie zmarłego tatę i bawiły się z nim. Właśnie na mocy takiej przyczynowości Wanda pewnego ranka dokonała niepokojącego odkrycia. Na podłodze pokoju dziecięcego leżały liście, których z pewnością tam nie było, kiedy kładli się spać. Pani Kochańska wpatrywała się w nie ze zmarszczonymi brwiami, ale Wanda powiedziała z wyrozumiałym uśmiechem:
— To chyba znowu Piotruś.
— Co ty opowiadasz, Wando?
— Z nim tak już jest, że nigdy nie wyciera nóg — odparła z westchnieniem Wanda. Była bardzo schludną dziewczynką.
Rzeczowo wyjaśniła, iż jej zdaniem Piotruś czasami wchodzi po nocy do ich pokoju, siada w nogach jej łóżka i gra na fujarce. Ona jednak nigdy się nie budzi, nie wiedziała więc, skąd to wie, no ale wiedziała i już.
— Co ty za głupstwa pleciesz, najdroższa! Nikt nie może wejść do naszego domu bez pukania.
— Ale on chyba wchodzi oknem.
— Przecież my mieszkamy na drugim piętrze!
— A czy liście nie leżały przypadkiem pod oknem, mamo?
To prawda, liście były bardzo blisko okna.
Pani Kochańska sama nie wiedziała, co na to powiedzieć, gdyż Wandzie wszystko wydawało się tak naturalne, że trudno było machnąć ręką i powiedzieć, iż to tylko sen.
— Moje dziecko — zawołała — dlaczego mi o tym wcześniej nie mówiłaś?
— Zapomniałam — lekko oznajmiła Wanda, której spieszyło się już na śniadanie.
Ach, na pewno musiało jej się przyśnić.
No, ale z drugiej strony były liście. Pani Kochańska uważnie się im przyjrzała. Były już zeschnięte, ale była przekonana, że nie rosną na żadnym drzewie, które można znaleźć w Anglii. Przy świecy, na kolanach, szukała śladów obcych stóp. Pogrzebaczem poszturchała w kominku i opukała ściany. Spuściła z okna miarkę na chodnik — do ziemi było prawie dziesięć metrów i żadnego oparcia na ścianie, żeby się po niej wspiąć.
Wandzie bez wątpienia się to przyśniło.
Ale wcale tak nie było, co pokazała następna noc, noc, którą można uznać za początek niezwykłych przygód trojga dzieci.
Tej to nocy dzieci znowu poszły do łóżek. Trzeba trafu, że Nana miała wychodne, więc to pani Kochańska wykąpała je, a potem śpiewała im tak długo, aż jedno po drugim wypuszczało jej rękę i odpływało w krainę snu.
Wszystkie wyglądały tak bezpiecznie i przyjemnie, że uśmiechnęła się do swoich lęków i cicho usiadła przy kominku, żeby trochę poszyć.
Był to prezent dla Michasia, który na urodziny miał po raz pierwszy nałożyć koszulę. Od kominka biło jednak ciepło, trzy nocne lampki rzucały na pokój skąpe światło, a szycie zaległo na kolanach pani Kochańskiej, która tak wdzięcznie zaczęła kiwać głową, aż wreszcie też usnęła. Spójrzcie tylko na całą czwórkę: tam Wanda i Michaś, tutaj Jaś, a pani Kochańska przy kominku.
Przydałaby się jeszcze czwarta lampka.
A oto jaki miała sen. Nigdylandia nazbyt się zbliżyła i przeskoczył z niej jakiś dziwny chłopak. Nie przestraszył jej, gdyż pomyślała, że widziała go już wcześniej w twarzach kobiet, które nie miały dzieci. Kto wie, czy nie można go znaleźć w twarzach niektórych matek? W tym śnie otoczył Nigdylandię zasłoną, a Wanda, Jaś i Michaś zaglądali przez szczelinę.
Sam sen to byłaby drobnostka, ale pani Kochańska ciągle spała, gdy otwarło się okno do pokoju dziecięcego, a na podłogę zeskoczył chłopiec. Towarzyszyło mu dziwne, nie większe od waszej piąstki światło, które przemknęło przez pokój niczym żywa istota i według mnie — to ono właśnie musiało zbudzić panią Kochańską.
Wzdrygnęła się z krzykiem, zobaczyła chłopca i jakoś od razu wiedziała, że to Piotruś Pan. Gdybyśmy tam byli wy, ja czy Wanda, zobaczylibyśmy, że jest bardzo podobny do całusa pani Kochańskiej. Chłopiec był piękny, odziany w zeschnięte liście, sklejone sokami, które wydzielają drzewa, ale najbardziej czarowne zdawało się to, że miał same mleczne zęby. Kiedy zobaczył, że pani Kochańska jest dorosła, zgrzytnął ku niej tymi swoimi perełkami.
1 Obliczenia są, naturalnie, wedle dawnego systemu angielskiego. Pan Kochański myli się tutaj raz po raz. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
2 Takie polecenie wydają lekarze, kiedy badają przewodzenie tkanki płucnej.Rozdział 2 Cień
Pani Kochańska zawołała, a wtedy, jakby w odpowiedzi na dzwonek, otwarły się drzwi i weszła Nana, która wróciła z wieczoru poza domem. Warknęła i rzuciła się na chłopca, a ten lekko wyskoczył przez okno. Tym razem pani Kochańska zawołała z przerażenia, gdyż była tak pewna, iż przybysz się zabił, że wybiegła na ulicę w poszukiwaniu jego małego ciałka, ale nic nie znalazła; kiedy zaś spojrzała w górę, niczego nie dostrzegła w czerni nocy — z wyjątkiem, jak uznała, spadającej gwiazdy.
Kiedy wróciła do pokoju dziecięcego, zobaczyła, że Nana trzyma w pysku coś, co okazało się cieniem chłopca. Kiedy ten rzucił się do okna, Nana szybko skoczyła za nim. Nie zdążyła już go złapać, ale cieniowi zabrakło czasu na ucieczkę. Okno z trzaskiem się zamknęło i go uwięziło.
Możecie być pewni, że pani Kochańska bardzo dokładnie zbadała cień, ale był zupełnie normalny.
Nana nie miała wątpliwości, jak najlepiej postąpić z cieniem. Wywiesiła go za okno, myśląc: „Na pewno po niego wróci, więc umieśćmy go tam, skąd będzie go mógł zabrać, nie niepokojąc dzieci”.
Niestety pani Kochańska nie mogła tak zostawić cienia, gdyż wyglądał na wywieszone pranie i odbierał domowi elegancki wygląd. Chciała pokazać go panu Kochańskiemu, ale ten, z mokrym ręcznikiem zawiniętym na głowie, aby dopisywała mu jasność myśli, właśnie podliczał, ile też będą kosztować palta Jasia i Michasia, więc trochę wstydziła się mu przeszkadzać. Poza tym wiedziała doskonale, że odpowiedziałby: „Tak to właśnie jest, jak się ma w domu psa za pielęgniarkę”.
Postanowiła zrolować cień i starannie odłożyć go do szuflady, aż nadarzy się okazja, aby o wszystkim powiedzieć mężowi. Niestety!
Okazja pojawiła się za tydzień w ów niezapomniany piątek. No bo rzecz jasna był to piątek.
— Muszę być szczególnie ostrożna w piątki — zwykła bowiem powtarzać swemu mężowi, podczas gdy Nana mogła znajdować się po jej drugiej stronie i trzymać rękę pani Kochańskiej.
— Nie, nie, nie — powtarzał zawsze pan Kochański. — To ja jestem winien wszystkiemu. Ja, Jerzy Kochański, jestem za wszystko odpowiedzialny. MEA CULPA, MEA CULPA!
Co oznaczało po łacinie: „Moja wina, moja wina!”; miał bowiem pan Kochański klasyczne wykształcenie.
Co wieczór tak zasiadali i powtarzali sobie wydarzenia owego fatalnego piątku, aż każdy szczegół tak im się utrwalił w głowach, że przeszedł na drugą stronę niczym oblicza na fałszywej monecie.
— Gdybym tylko nie przyjęła zaproszenia na kolację dwudziestego siódmego — powtarzała pani Kochańska.
— Gdybym tylko nie wlał swojego lekarstwa do miski Nany — wtórował jej pan Kochański.
— Gdybym tylko udawała, że ono mi smakuje — mówiły wilgotne ślepia Nany.
— To moje zamiłowanie do wizyt, Jerzy.
— To moje fatalne poczucie humoru, najukochańsza.
— To moje uczulenie na drobiazgi, moi państwo.
Wtedy jedno (lub kilkoro) z nich załamywało się; u Nany powodowała to myśl: „To prawda, to prawda, nie powinni mieć psa jako niańki”. Niejeden raz pan Kochański ocierał jej chusteczką ślepia.
— Ten diabelec! — wymykało się panu Kochańskiemu, a Nana wzmacniała to warknięciem, ale pani Kochańska nigdy nie wspominała o Piotrusiu; było coś w prawym kąciku jej ust, co nie pozwalało jej wymówić tego imienia.
Siedzieli więc w pustym pokoju dziecięcym, powtarzając sobie drobiazgowo każdy moment tego okropnego wieczoru. Zaczął się on tak normalnie, zupełnie tak jak setki innych wieczorów: po prostu Nana przygotowała wodę na kąpiel Michasia i przyniosła go na grzbiecie.
— Nie pójdę do łóżka! — wydzierał się jak ktoś, kto jest przekonany, że do niego należy ostatnie słowo w tej kwestii.
— Nie pójdę! Mowy nie ma! Nana, przecież jeszcze nie ma szóstej. Nana, moja Nana, bo przestanę cię kochać. Mówię ci, że nie pójdę do kąpieli, nie pójdę!
Wtedy zjawiła się pani Kochańska w swojej białej sukni wieczorowej. Założyła ją wcześnie, gdyż Wanda tak strasznie lubiła oglądać matkę w sukni wieczorowej, na której błyszczał naszyjnik otrzymany od Jerzego. Na przegubie miała bransoletkę Wandy. Spytała wcześniej córkę, czy może ją pożyczyć, a Wanda uwielbiała pożyczać mamie bransoletkę.
Dwoje starszych dzieci zastała bawiących się w nią i ojca; właśnie miała się narodzić Wanda, więc Jaś tonem, którego nie powstydziłby się pan Kochański, oznajmiał:
— Jestem szczęśliwy, iż mogę panią poinformować, że zostanie pani matką, pani Kochańska.
Wanda aż zatańczyła z radości, jak z pewnością musiała zrobić prawdziwa pani Kochańska.
Potem urodził się Jaś, z większą pompą, która, jak sądził, powinna towarzyszyć przyjściu na świat męskiego potomka, a z łazienki przybiegł Michaś, że on także chce się urodzić, ale Jaś rzekł brutalnie, że już nie chcą więcej dzieci.
Michaś o mało nie uderzył w płacz.
— Nikt mnie nie chce — chlipnął, ale tego, oczywiście, nie mogła znieść dama w wieczorowej sukni.
— Ja chcę — powiedziała. — Ja chcę mieć trzecie dziecko.
— Chłopca czy dziewczynkę? — spytał bez specjalnej nadziei Michaś.
— Chłopca.
Wtedy rzucił się w ramiona swojej mamy. I teraz wspominali państwo Kochańscy wraz z Naną ten drobiazg, wcale jednak nie taki drobny, skoro miał to być ostatni dzień Michasia w domu.
Wspominali więc dalej.
— I wtedy ja wpadłem jak tornado, nieprawdaż? — pytał pan Kochański, z dezaprobatą marszcząc brwi na samą myśl.
Może dałoby się go usprawiedliwić. On także ubierał się na wizytę i wszystko było dobrze, aż doszedł do krawata. Jakkolwiek dziwnie o tym wspominać, ale ktoś, kto tak się znał na akcjach i notowaniach, miał kłopoty z zawiązaniem krawata. Ten czasami nie stawiał oporu, ale bywały chwile, że dla domu byłoby znacznie lepiej, gdyby pan Kochański schował dumę do kieszeni i skorzystał z muszki.
I to była właśnie taka chwila. Pan Kochański wpadł do pokoju dziecięcego ze zmiętym kłębem krawata w ręku.
— O co chodzi, kochany tato?
— Ta złośliwość rzeczy martwych! — wrzasnął pan Kochański; nie przesadzam, naprawdę wrzasnął. — Ten krawat nie chce się okręcić! Przynajmniej na mojej szyi — dorzucił sarkastycznie. — Na oparciu łóżka: proszę bardzo! Zawiązałem go chyba z dwadzieścia razy na oparciu, ale na szyi ani razu! Och, kochanie, wybacz mi, proszę! — Ponieważ miał wrażenie, że nie zrobił dostateczne silnego wrażenia na pani Kochańskiej, dlatego dorzucił surowo: — Uprzedzam cię, mamo, że jeśli ten krawat nie zawiśnie na mojej szyi, nie udamy się dziś na kolację, a jeśli nie udamy się na kolację, nie pójdę już więcej do biura, a jeśli nie pójdę już więcej do biura, zaczniemy oboje głodować, a dzieci będą musiały pójść na ulicę.
Nawet wtedy pani Kochańska zachowała spokój.
— Pozwól mi spróbować, mój drogi — powiedziała, a istotnie właśnie o to chciał ją poprosić; ona zaś swymi zręcznymi, chłodnymi rękami sprawnie zawęźliła krawat na szyi małżonka, podczas gdy dzieci obstąpiły rodziców, aby się przekonać, jaki los będzie im pisany.
Niektórzy mężczyźni mieliby za złe żonie fakt, iż przychodzi jej to z taką łatwością, ale pan Kochański miał na to zbyt subtelną naturę. Podziękował jak gdyby nigdy nic, natychmiast zapomniał o gniewie i już po chwili tańczył radośnie po pokoju z Michasiem na plecach.
— Dokazywaliśmy jak szaleni! — wspominała pani Kochańska.
— Po raz ostatni! — jęknął pan Kochański.
— Och, Jerzy, a pamiętasz, jak Michaś nagle mnie spytał: „Mamo, a jak mnie poznałaś?”?
— Pamiętam!
— Tacy byli słodziutcy, nie uważasz, Jerzy?
— I to jedno w drugie nasze dzieci, a teraz ich nie ma.
Dokazywanie skończyło się wraz z pojawieniem się Nany. Na nieszczęście pan Kochański zderzył się z nią i na spodniach znalazło się trochę sierści. Nie tylko były to nowe spodnie, lecz także na dodatek po raz pierwszy były z lampasami, więc pan Kochański musiał aż przygryźć wargi, żeby się nie rozpłakać. Pani Kochańska, rzecz jasna, bezzwłocznie go wyszczotkowała, ale małżonek znowu zaczął utyskiwać, że to błąd trzymać w domu psa jako niańkę.
— Ale Jerzy, przecież Nana to prawdziwy skarb!
— Masz rację, ale czasami mam nieprzyjemne uczucie, że traktuje nasze dzieci jak szczeniaki.
— Ależ nie, kochany, jestem pewna, iż dobrze wie, że mają dusze.
— No, nie wiem — powiedział pan Kochański. — No, nie wiem.
Pani Kochańska poczuła, że to chyba okazja, aby opowiedzieć o chłopcu. Z początku zlekceważył jej słowa, ale spoważniał na widok cienia.
— Nikt, kogo bym znał — rzekł po dokładnych oględzinach — ale jakoś wygląda mi na nicponia.
— Ciągle się nad tym zastanawialiśmy — mówił teraz pan Kochański — kiedy weszła Nana z lekarstwem Michasia. Już nigdy nie weźmiesz w zęby żadnego lekarstwa, Nana; to był mój błąd.
Był wprawdzie silnym mężczyzną, nie ulega jednak wątpliwości, że w sprawie lekarstwa zachował się po prostu głupio. Jeśli miał jakąś słabostkę, było nią przekonanie, że zawsze dzielnie zażywał lekarstwa, kiedy więc zobaczył, jak Michaś łyżeczkę z medykamentem wpycha Nanie do pyska, skarcił go surowo:
— Michaś, zachowuj się jak na mężczyznę przystało!
— Nie, nie! — grymasił Michaś.
Kiedy pani Kochańska wyszła z pokoju, aby przygotować synkowi czekoladę, pan Kochański uznał, że czas najwyższy okazać stanowczość.
— Mamo, nie rozpieszczaj go! — krzyknął za małżonką, a potem zwrócił się do malca: — Kiedy ja byłem w twoim wieku, Michasiu, połykałem lekarstwa bez najmniejszego mruknięcia. Po prostu mówiłem: „Bardzo dziękuję, kochani rodzice, za buteleczkę czegoś, co mi tak dobrze robi”.
Był pewny, że to prawda, tak samo myślała też Wanda, która miała już na sobie nocną koszulę, powiedziała więc, żeby dodać ducha Michasiowi:
— To lekarstwo, które czasami bierzesz, tato, jest znacznie gorsze, prawda?
— Nie ma nawet porównania — rzekł dziarsko pan Kochański. — I nawet przyjąłbym je teraz, żeby dać ci przykład, Michasiu, gdyby nie to, że gdzieś je zapodziałem.
Tak naprawdę to mu się nie zapodziało; w nocy wspiął się na szczyt szafy i schował tam flakonik, nie wiedział jednak, że ich wierna Liza znalazła go i postawiła na półeczce w łazience.
— A ja wiem, gdzie jest, tato! — zawołała zawsze gotowa do pomocy Wanda. — Zaraz przyniosę!
I już jej nie było, zanim ojciec zdołał ją powstrzymać.
W jednej chwili, nie wiadomo dlaczego, sposępniał.
— Jasiu — rzekł, otrząsając się z obrzydzeniem — to piekielny specyfik, bez dwóch zdań. Obrzydliwy, lepki, słodki.
— No to zaraz już, tato, będzie po wszystkim — zapewnił radośnie Jaś i w tej samej chwili wbiegła Wanda z flaszeczką lekarstwa w ręku.
— Najszybciej, jak potrafiłam — zapewniła, łapiąc oddech.
— Byłaś cudownie szybka — odparł pan Kochański z grzecznością pełną ironii, która umknęła córce.
— Michaś pierwszy — powiedział nachmurzony.
— Nie, tata pierwszy — sprzeciwił się Michaś, który z natury był podejrzliwy.
— Wiesz, że się pochoruję — rzucił ostrzegawczo pan Kochański.
— No, tato — ponaglił Jaś.
— Trzymaj język za zębami — prychnął ojciec.
Wanda nie ukrywała zdziwienia.
— A ja myślałam, że to będzie takie proste, tato.
— Nie o to chodzi — oznajmił pan Kochański. — Rzecz w tym, że w moim kieliszku jest więcej, niż Michaś ma na łyżeczce. — Jego dumne serce nie mogło znieść całej sytuacji. — To niesprawiedliwe; nawet gdyby to miał być mój ostatni oddech, i tak bym powtórzył: to niesprawiedliwe!
— Tato, ja czekam — chłodno przypomniał Michaś.
— To bardzo łatwo powiedzieć: otóż ja czekam. No więc ja także czekam.
— Tato, ale z ciebie tchórzliwy budyń!
— To ty jesteś tchórzliwy budyń!
— Ja się wcale nie boję.
— Ani ja.
— No to bierz!
— No właśnie: bierz, ale to już!
Wanda miała wspaniały pomysł.
— A może weźmiecie jednocześnie?
— Pewnie — zgodził się pan Kochański. — Michasiu, gotów?
Wanda odliczyła: „Jeden, dwa, trzy”, Michaś połknął lekarstwo, ale pan Kochański schował swoje za plecami.
Michaś krzyknął ze złości, a Wanda zawołała:
— Och, tato!
— O co ci znowu chodzi, Wando? — spytał pan Kochański. — A ty, Michasiu, ucisz się. Chciałem połknąć lekarstwo, ale... ale gdzieś mi się zapodziało.
Wszyscy troje popatrzyli na niego okropnie, jak by nie mieli dla niego żadnego szacunku.
— Ej, spójrzcie tylko tutaj — powiedział błagalnie ojciec, kiedy zobaczył, że Nana poczłapała do łazienki.
— Przyszedł mi do głowy świetny kawał. Naleję lekarstwa Nanie do miski, a ona to wypije. Pomyśli, że to mleko.
Lekarstwo istotnie miało kolor mleka, ale dzieci nie miały takiego samego poczucia humoru jak ojciec i patrzyły na niego z wyrzutem, gdy wlewał specyfik do psiej miski.
— Świetny dowcip — powtórzył niepewnie, a dzieci nie śmiały go wydać, kiedy wróciły pani Kochańska i Nana. — No, Nana — powiedział pan Kochański, klepiąc psa po grzbiecie. — Masz tam trochę mleka, nalałem ci.
Suka pomachała ogonem, podbiegła do lekarstwa i zaczęła je wylizywać, a potem tak dziwnie spojrzała na pana Kochańskiego, wcale nie gniewnie, potem utoczyła wielką czerwoną łzę, która sprawia, że zawsze tak nam szkoda szlachetnych psów, i wpełzła do budy.
Pan Kochański strasznie się wstydził tego, co zrobił, ale nie zamierzał kapitulować. W straszliwej ciszy pani Kochańska powąchała miskę.
— Och, Jerzy — powiedziała i pokręciła głową. — To przecież twoje lekarstwo.
— To był tylko żart — bąknął, patrząc, jak chłopcy i Wanda przytulają Nanę. — I świetnie! — dorzucił z goryczą. — Oto, co mnie spotyka, kiedy chcę, żeby było w domu trochę zabawy. — Wanda nadal przyciskała Nanę. — Pewnie! — krzyknął pan Kochański. — Utul ją, a jakże! Tylko mnie nikt nie utuli. Bo i po co! Tylko ja tu zarabiam na chleb, więc dlaczego miałby mnie ktoś tu utulać, dlaczego, no dlaczego???
— Jerzy! — skarciła męża pani Kochańska. — Nie tak głośno. Służba usłyszy.
Tak się jakoś ułożyło, że mając na myśli Lizę, państwo Kochańscy mówili: „służba”.
— A niech słyszy! — machnął ręką pan Kochański. — Niech rozpowiedzą całemu światu! Ale ja nie pozwolę, żeby jakiś pies panoszył się w u mnie w domu w pokoju dziecięcym chociażby godzinę dłużej. — Dzieci załkały, Nana podbiegła do pana Kochańskiego pokornie, ale ten znowu poczuł się mocnym człowiekiem i zamachał ręką. — Nie, nie, nic ci już nie pomoże! Twoje miejsce jest na podwórku i zaraz cię tam uwiążę.
— Jerzy, Jerzy — szepnęła pani Kochańska — pamiętaj, co ci mówiłam o tym chłopaku.
Ale małżonek niestety jej nie posłuchał. Był zdecydowany pokazać, kto tu rządzi w domu, a kiedy nie udało mu się wyciągnąć Nany z budy rozkazami, wywabił ją słodkimi słówkami, a potem, mocno złapawszy ją za skórę na karku, wyciągnął ją z pokoju dziecięcego. Był zawstydzony swoim zachowaniem, ale tak postąpił. Wszystko wynikało z jego wrażliwej natury, która bardzo pragnęła podziwu. Kiedy już uwiązał psa na podwórku, przygnębiony tata usiadł w korytarzu i z zaciśniętymi w pięści dłońmi przecierał oczy.
Pani Kochańska tymczasem ułożyła dzieci do łóżek w nieprzyjemnej ciszy i zapaliła ich lampki nocne. Słyszeli ujadanie Nany; Jaś szepnął:
— To dlatego, że on ją uwiązał na łańcuchu! Wanda była jednak mądrzejsza.
— Nie, nie — sprzeciwiła się, jakby przeczuwała, co się stanie. — To nie jest jej głos, kiedy jest nieszczęśliwa. Ona tak poszczekuje, kiedy czuje niebezpieczeństwo.
Niebezpieczeństwo!
— Jesteś pewna, Wando?
— Och, tak!
Pani Kochańska z dreszczem niepokoju podeszła do okna. Było solidnie zamknięte. Otworzyła je i wyjrzała na noc pełną gwiazd, które tłoczyły się wokół domu, ale tego nie zauważyła, podobnie jak tego, że kilka mniejszych do niej mrugało. Niemniej jakaś niewysłowiona trwoga tak ją chwyciła za serce, że zawołała:
— Ach, jakbym wolała nie iść dzisiaj na to przyjęcie!
Nawet Michaś, który już prawie spał, poczuł niepokój w jej głosie i spytał:
— Mamo, a czy może nam się coś stać, kiedy mamy zapalone lampki nocne?
— Nie, najdroższy — odrzekła. — To oczy, które mama zostawia, wychodząc, aby pilnowały jej dzieci.
Od jednego łóżka przechodziła do drugiego, podśpiewując pod nosem, a mały Michaś chwycił ją za szyję.
— Mamo — zawołał — jak ja cię lubię!
I dużo czasu upłynęło, nim znowu od niego posłyszała jakieś słowa.
Numer 27 był tylko o kilka kroków, ponieważ jednak spadło trochę śniegu, to państwo Kochańscy szli ostrożnie, aby nie zabrudzić sobie butów. Byli jedynymi już przechodniami i wpatrywały się w nich wszystkie gwiazdy. Gwiazdy są piękne, ale nie wolno im się mieszać do niczego i zawsze mogą tylko spoglądać. To kara, która na nie spadła za coś, co zrobiły tak dawno temu, że żadna już nie pamięta, co to takiego było.
Dlatego te najstarsze mają szkliste spojrzenie i rzadko się odzywają (mruganie to język gwiazd), ale młodsze ciągle są ciekawskie. Tak naprawdę niezbyt przepadają za Piotrusiem, który zwykł podkradać się do nich i usiłować zdmuchnąć, ale tak lubią się bawić, że tej nocy były po jego stronie i bardzo im zależało na tym, by usunąć dorosłych z jego drogi. Ledwie więc drzwi numeru 27 zamknęły się za państwem Kochańskimi, na niebie się zakotłowało, a najmniejsze gwiazdki na Mlecznej Drodze zawołały:
— Piotrusiu, teraz!