- W empik go
Piraci. Złoto szaleńców - ebook
Piraci. Złoto szaleńców - ebook
Córka gubernatora i piracki kapitan uciekają na morze, gdzie łupią hiszpańskie galeony. Pewnego razu los wiedzie ich na owiane tajemnicą Wyspy Galapagos. Tam dochodzi do buntu przewożonych statkiem niewolników, a słuch o kochankach ginie.
Wkrótce plotki o porzuconym na wyspach skarbie pchają pirackie załogi poza kraniec Nowego Świata. Na wyprawę zaciąga się Henry Buckley, stary wilk morski, który podstępem wciąga w nią też Flynna, porzuconego przed laty syna.
W dniu wypłynięcia do łodzi wskakuje Annabeth Taylor, uciekająca przed stryczkiem złodziejka. Szybko się okazuje, że ona i Flynn są na siebie skazani, ale czy wrogość przerodzi się w sympatię?
Co okaże się ważniejsze? Czy gorączka złota zamąci piratom w głowach? Jak na statku poradzi sobie młodzieniec, który zrządzeniem losu z parobka stał się piratem, i czy młodej złodziejce uda się pozostać w cieniu?
„Piraci” to nie tylko historia o pościgu za skarbem, lecz również o walce o przetrwanie, lojalności i trudnych wyborach dzielących bohaterów. Zaskakujące zwroty akcji, barwne postacie i morskie opowieści zapewniają niezapomnianą przygodę!
Oto porywająca opowieść, która zaciśnie się na sercu czytelnika jak marynarski węzeł. Historia zszyta jak worek na umrzyka, bogata jak skrzynia kapitana Kidda, nieprzewidywalna niczym humory Czarnobrodego. Polecam! Jacek L. Komuda
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67545-92-1 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Port Royal tonęło w złotym blasku zachodzącego słońca.
Lekki, ciepły wiatr powiewał od strony lądu, a delikatna bryza marszczyła zastygłe w błogim bezruchu morze. Prawi mieszkańcy miasta – kupcy, rzemieślnicy i plantatorzy – udawali się już na spoczynek, ustępując z ulic ludziom, których domem były statki i portowe tawerny, cuchnącym tanim rumem obieżyświatom, zwanym w tych stronach bukanierami, rzadziej flibustierami, a najczęściej – piratami. Choć to ostatnie słowo budziło lęk wśród wszelakiej maści arystokratek i zwykłego pospólstwa, to jednak mieszkańcy Jamajki, zwanej przez Hiszpanów Santiago, nie musieli się ich obawiać. Korsarze traktowali tę wyspę jako bazę wypadową do ataków na hiszpańskie kolonie oraz okręty przewożące złoto i inne wartościowe towary. Pomimo że proceder ten został przeszło dekadę temu zakazany, to jednak mało który wyjęty spod prawa szubrawiec – albo cała zgraja szubrawców – przejmował się istnieniem międzynarodowych traktatów. Port Royal słynęło z piractwa i to piractwu zawdzięczało całe swoje bogactwo.
Will wszedł do miasta od północnego wschodu, od strony Kingston, i skierował się ulicą High Street w kierunku portu. Gdy tam dotarł, zaczął się uważnie rozglądać. Szukał tawerny. Nie byle jakiej spelunki, ale konkretnej gospody o konkretnej nazwie.
Szczurołap.
Chłopak uśmiechnął się i wszedł do środka, omijając szerokim łukiem wytaczającego się z karczmy pijaka, śmierdzącego własnymi szczynami oraz potem. Nie miał pojęcia, jakim cudem ten siwobrody moczymorda wciąż trzymał się na nogach. Szybko jednak porzucił wszelkie próby dochodzenia podstaw tego nietypowego zjawiska i skupił się na swoim zadaniu.
O tej porze w tawernie panował wielki rozgardiasz. Stojący w rogu grajek w szerokim, wytartym kapeluszu rzępolił coś na skrzypcach. Akompaniował mu przy tym siedzący dwa kroki dalej starszy jegomość z akordeonem, którego twarz pogrążona była w melancholijnym grymasie. Upojeni rumem mężczyźni swawolili ochoczo z rozerotyzowanymi kobietami, które w niegodny w oczach Boga sposób zarabiały na życie. Właściwie Port Royal już od dawna przypominało miasto grzechu i rozpusty, przywodziło na myśl biblijną Sodomę i Gomorę, na które Stwórca zesłał straszliwe kataklizmy. Tym razem jednak Bóg postanowił się jedynie przyglądać.
Will też się przyglądał – konkretnie biuściastej, czarnowłosej damie, siedzącej na kolanach emanującego męskością korsarza o onyksowych oczach i kasztanowym wąsie przyciętym na hiszpańską modłę.
Chłopak wzdrygnął się, kiedy ktoś zwrócił się bezpośrednio do niego.
– Mówiłaś coś?
– Pytałam, czy się zgubiłeś, piękny kawalerze. – Jasnowłosa prostytutka mówiąca z francuskim akcentem powtórzyła pytanie. – Chętnie pomogę ci się odnaleźć. Nie biorę dużo…
Miała pełne usta, kolorem przypominające dojrzałe truskawki, oraz hipnotyzujące spojrzenie, któremu trudno było się oprzeć.
– To jak, kawalerze? – Kobieta wyprężyła się jak kotka. – Chcesz się zabawić?
– Tak – odpowiedział bezmyślnie. – Znaczy się nie. Szukam tu kogoś.
– Mhm. A kogo, piękny kawalerze?
William odsunął się na dwa kroki, powiódł wzrokiem po ustawionych niczym pionki na szachownicy stołach, na których płonęły miedziane lichtarze i osmolone kandelabry. Tymczasem dziewka o francuskim pochodzeniu straciła zainteresowanie i oddała się prosto w ramiona trójki rozochoconych marynarzy, którzy zagwizdali wspólnie, przywołując ją niczym tresowanego psa. Śmiali się i rechotali przy tym gromko.
Chłopak badawczo przyjrzał się każdemu ze swawolących mężczyzn, przeszedł się wzdłuż drewnianej kolumnady i w końcu dostrzegł tego, kogo szukał, choć nie widział jeszcze twarzy opisanego mu wcześniej jegomościa.
Postać siedziała samotnie przy jednym ze stołów, odwrócona tyłem do hałaśliwej gawiedzi. Nie wyglądała, jakby interesowało ją to, co działo się za plecami.
„Czerwona chusta”, rozpoznał Will. Pomimo że wiedział, iż nakrycia głowy w tym kolorze nosiło wielu mężczyzn, był przekonany, że trafił na właściwą osobę. Nie pomylił się.
William odchrząknął, próbując zwrócić na siebie uwagę przyszłego rozmówcy. Mężczyzna nawet nie drgnął. Można było odnieść wrażenie, że pustym wzrokiem wpatruje się w półpełny gliniany kubek.
– Czy nazywasz się Hank Buckley?
Za ich plecami rozszedł się chóralny okrzyk wznoszących toast mężczyzn, z których każdy odziany był w zielonkawy szamerowany płaszcz oraz muślinowy żabot.
– Szukam Hanka Buckleya, którego zwą Krwawookim. – Will spróbował jeszcze raz.
– Hank Buckley – powtórzył tajemniczy mężczyzna, powoli i dosadnie. – Od lat nikt go tak nie nazywa. Skoro jednak znasz jego prawdziwe imię, to z pewnością przychodzisz w bardzo konkretnej sprawie.
William milczał.
– Czego od niego chcesz?
Chłopak ostrożnie zajął miejsce po drugiej stronie krzywego, naznaczonego licznymi sękami stołu. Nie umknęło to uwadze wywołanego z imienia i nazwiska korsarza.
– Pozwoliłem ci się dosiąść?
Siwobrody mężczyzna nie doczekał się odpowiedzi. Will gestem ręki przywołał odzianą w bufiastą suknię kelnerkę. Zamówił piwo, płacąc z góry i o wiele więcej, niż rzeczywiście kosztowały dwa kufle napitku. Gdy kobieta dostarczyła zamówienie, chłopak ostrożnie przesunął jeden z kubków w kierunku pogrążonego w bezruchu pirata.
– Odpowiesz na pytanie?
– A kto pyta? – Starzec złapał za świeży kufel. – Niech się przedstawi.
– William, syn Henry’ego Morgana. Teraz ze mną pogadasz?
Nagle muzykanci przestali grać. Ucichły też śmiechy i pogaduszki. Przypominający Hiszpana mężczyzna zdjął z kolan czarnowłosą damę. Prostytutka o francuskich korzeniach uśmiechnęła się zadziornie. Mężczyźni, którzy przerwali swawole, powstali i zbliżyli się do zaniepokojonego Willa. Cisza przetoczyła się przez karczmę niczym morska fala.
Hank, którego twarz nosiła ślady świeżej bójki, milczał. Podniósł wzrok, który przenikliwie wbił w oczy zalęknionego siedemnastolatka.
Otoczyli ich piraci z różnych załóg, korsarze, marynarze i włóczędzy.
– Jak cię zwą, chłopcze? – Pytanie zadał jeden z tych odzianych na zielono. – Możesz powtórzyć?
Wargi chłopaka zadrżały momentalnie.
– Jestem William – odrzekł pewny siebie. – A wy to kto? I czego ode mnie chcecie?
Ten sam mężczyzna uśmiechnął się paskudnie, szczerząc przy tym pożółkłe i zniszczone zęby, z których kły miał spiłowane tak, by wyglądać jeszcze groźniej.
– Chodzi mi o twoje nazwisko, chłopcze.
Will spuścił wzrok i z trudem przełknął ślinę. Czując suchość w gardle, wyciągnął powoli dłoń w kierunku glinianego kubka.
– Nie radzę – cmoknął Zielony, po czym sam poderwał wypełniony piwem kufel. – Mam nadzieję, że się nie pogniewasz.
Nim chłopak zdążył podnieść ku niemu głowę, korsarz skończył już pić.
– Nie odpowiedziałeś na moje pytanie! – Mężczyzna z hukiem uderzył kubkiem o blat ciemnego stołu, sprawiając, że William podskoczył. Cała pewność siebie, jaką zebrał, prysnęła momentalnie.
– Morgan! Tak się nazywam. Will Morgan!
– I jesteś synem tego Morgana? Plantatora? Szefa milicji?
Młodzieniec pokiwał ostrożnie głową.
– Ha! A to ci dopiero pryz! Smarkacz Henry’ego Morgana. Znaczy się… bękart.
– Czego ode mnie chcesz?! – uniósł się Will. I szybko pożałował.
Zielony zacisnął dłoń na jego kasztanowej czuprynie, szarpnął za włosy, spojrzał głęboko w kakaowe oczy, znów uśmiechnął się paskudnie, krzywiąc przy tym brwi.
– Nie podnoś na mnie głosu, dzieciaku.
– A ty nie podnoś na niego ręki, Crow.
Mężczyzna o budzącym obrzydzenie stanie uzębienia obrócił głowę. Na jego twarzy wymalował się jaszczurzy uśmiech.
– Co jest, Hank? Słyszałem, że znowu dostałeś po gębie od jakichś nędznych obijbruków. Mało ci? Może powinienem poprawić, hę? Mam ci wybić zęby, portowy durniu?
– Ten chłopak ma do mnie sprawę. Puść go.
– To syn Henry’ego Morgana! – zagrzmiał Crow, szukając aprobaty wśród pozostałych. – Naszego wroga, który najpierw dał nam pozwolenie na łupienie hiszpańskich statków, a później uczynił z nas szubrawców, wichrzycieli i morderców, samemu wynosząc się ponad dawne prawo. Teraz zwalcza naszą działalność, wiesza i torturuje naszych braci. To zwyczajny nuworysz, łgarz, mitoman i trefniś na łańcuchu angielskiego króla!
Hank milczał. Wiedział, że Crow ma rację.
– To przez niego wielu z nas musiało uciekać na Tortugę. To przez niego straciliśmy źródło dochodu, nie otrzymując w zamian nic, ani łaski, ani żadnej zapomogi. Ten, kto pływał z tym łajdakiem, został perfidnie wykorzystany i oszukany, prawda, Hank?
Buckley podniósł na niego żelazne oczy.
– Chłopak to nie Henry. Odpuść mu.
Crow przygryzł wargę.
– Ani myślę, he, he.
Dalej stało się coś, czego nikt się nie spodziewał. Trzymający Williama korsarz wolną ręką sięgnął do spodni i obnażył swoje przyrodzenie, a następnie oddał mocz na trzymanego za włosy nieszczęśnika, obsikując jego ubranie i śmiejąc się przy tym zjadliwie.
– Co powiesz na to, Krwawooki? He, he.
– Posunąłeś się za daleko. Morgan…
– Ja szczam na Morgana! – Crow wybałuszył gadzie oczy. – I na jego głupiego synalka. Niech pakują manatki i wynoszą się z Port Royal. Na zawsze. Dość ich tutaj. – Podciągnął spodnie. – Dobrze mówię, chłopcy?!
Ponownie znalazł aprobatę wśród kamratów.
– Powinniśmy mu wysłać jasny sygnał. Niech wie, że wśród nas nie znajdzie więcej przyjaciół, a samych wrogów!
– Morgan nie jest już gubernatorem – mruknął ten przypominający Hiszpana. – Teraz rządzi tu Thomas Lynch. Zapomniałeś?
Crow przeszedł się wzdłuż zgromadzonych, nie spuszczając oczu z tego, który ośmielił się wtrącić. Rozmowa i uwaga gapiów przeniosła się w inne miejsce.
– Miastem rządzi ten, kto ma pod sobą milicję. – Wyszczerzył zęby. – Miastem rządzi ten, kto obstawia działa w Fort Charles. A tym kimś jest właśnie Morgan. Jego ludzie kontrolują całą wyspę. Szkodzą naszym interesom…
– I co? Myślisz, że jak naszczasz na jego syna, to go sprowokujesz? Sądzisz, że opuści bezpieczną plantację, swoją małą fortecę, i wyjdzie się z tobą pojedynkować?
Policzek Crowa zadrżał wraz z pojawiającym się krzywym uśmiechem, sięgającym blizny na jego prawym policzku. Mężczyzna wytrzymał spojrzenie.
– Skoro go tu przysłał – ciągnął Hiszpan – to raczej mu na nim nie zależy.
– Uważaj, Antonio, darzę twojego kapitana mirem i nie szukam rozbratu, ale występując przeciwko mnie, prosisz się o kłopoty. Może chcesz mi powiedzieć, że podobają ci się rządy w Port Royal? Może chcesz mi powiedzieć, że plujesz na naszą sprawę i nie uważasz się za jednego z nas? Co, Hiszpanie? Zgubiłeś gdzieś język?
– Krwawooki i ten chłopak…
– Co?
– Zniknęli.
Crow nie chciał dać się nabrać. Zbyt dobrze znał takie sztuczki. Jego zionące rumem usta rozwarły się w kruczym uśmieszku. Palec wskazujący złowrogo zakołysał się tuż przed oliwkową twarzą Hiszpana.
– Oliver – odezwał się jeden z tych w zielonkawych płaszczach. – Oni naprawdę zniknęli.
Antonio się nie mylił. Crow nie wierzył własnym oczom. Tam, gdzie przed chwilą siedział syn Henry’ego Morgana wraz z nieszanowanym w Port Royal wilkiem morskim, teraz stał pusty stolik.
– Do diabła z wami, zafajdane obiboki! Beczka rumu dla tego, kto przyprowadzi mi tego gnojka! Jazda!
– Mój syn opowiedział ci już o wszystkim? – zapytał Henry Morgan, wyłaniając się z mroku i stając w blasku palącej się łojówki. – Mam nadzieję, że zainteresowała cię ta oferta.
– Właściwie… – cmoknął Hank – to nie za wiele powiedział. Nie wiedziałem nawet, że masz syna. Byłem zaskoczony. Podobnie jak reszta przebywających w tawernie.
– Nie mam nawet żony – uciął Henry. – William to nieślubne dziecko. Zdarza się.
Młodzieniec opuścił głowę.
– Jego matką jest angielska arystokratka z Charles Town, to dzisiejsze Nassau na New Providence. Poznaliśmy się, kiedy pływałem po Karaibach jeszcze pod wodzą sir Christophera Myngsa. To była krótka miłość, intensywna, przelotna, ale i owocna. O tym, że jestem ojcem, dowiedziałem się osiem lat temu, kiedy po raz pierwszy wybrano mnie na gubernatora Jamajki. Rodzina Susan nie chciała dalej chować bękarta, więc odesłali go do mnie, a ja przyjąłem chłopaka pod swój dach i usynowiłem.
– Nienawidzę matki.
Hank objął chłopaka badawczym spojrzeniem stalowych oczu. Nie wytrzymał. Oczekiwał wyjaśnień.
– Skąd ta nagła ojcowska miłość? – zapytał bez ogródek. – Wcześniej nie przejmowałeś się płodzonymi bękartami. Nic cię nie obchodziło, bo korzystałeś i korzystasz z łaski króla. Byłeś bukanierem, a teraz tych samych bukanierów, pobratymców, skazujesz na szafot i tortury, jednocześnie doglądając plantacji cukru jak dobry farmer. Dlaczego? Gdzie się podział ten słynny Henry Morgan, Król Bukanierów, którego poplecznicy darzyli szacunkiem, a wrogowie trzęśli przed nim portkami?
Henry uniósł brew, zdziwiony zuchwałością swojego dawnego kamrata. Zakręcił pofarbowanym na brązowo wąsikiem, po czym przeszedł się wzdłuż ciemnego, mahoniowego stołu, ściągając z niego butelkę rumu. Podszedł do okna, spojrzał na półkolisty księżyc i gwieździste niebo, wsłuchał się w szum wiatru łopoczącego liśćmi rosnących gęsto palm. Westchnął.
– Pamiętasz Panamę, Porto Bello, Maracaibo, Puerto Principe? – Henry łyknął rumu. Jego ciemne włosy zafalowały lekko, gdy przez rozwarte okno balkonowe wpadł ciepły powiew wiatru. – Na Boga, byliśmy obrzydliwie bogaci. A teraz? Cóż nam pozostało? Nie mam nawet okrętu, jedynie leniwych niewolników i garstkę milicji.
– Do czego zmierzasz? Ściągnąłeś mnie tu w środku nocy. Chcę wiedzieć, dlaczego to zrobiłeś. Mów albo nie marnuj mojego czasu. Nie jestem już twoim bosmanem, mogę odejść w każdej chwili.
– Musisz być bardzo zajętym człowiekiem – rzucił z przekąsem Morgan. Połowę jego twarzy oświetlał blady blask księżyca. – Robienie za pośmiewisko i głupca do bicia z pewnością jest bardzo czasochłonne.
Krwawooki, wilk morski o byczych ramionach, wbił dłonie w blat laminowanego stołu, skrzywił naznaczone zajęczą wargą usta i zmierzył zimnym spojrzeniem dawnego kapitana. Nic nie powiedział, choć był na skraju cierpliwości.
– Spójrz na siebie, Hank. Kiedy ostatnio stać cię było na chwilę z kobietą? Kiedy ostatnio zjadłeś porządny posiłek? Przyjacielu, siedzenie na lądzie ci nie służy. Posiwiałeś i straciłeś uznanie wśród braci. Nie masz załogi ani domu. Ja mogę ci to wszystko dać. Znów mógłbyś zyskać szacunek, siać postrach wśród innych korsarzy, żyć pełnią życia…
Buckley się nie poruszył.
– Musisz mi tylko zaufać.
– Zaufać? Tobie, Morgan? Oszukałeś nas. Zdradziłeś bukanierów.
Na twarzy Henry’ego pojawił się grymas złości.
– Ja nikogo nie oszukałem, Hank. Karol II z Bożej łaski może, ale nie ja, nie kapitan Henry Morgan. Wszak nie ja podpisałem traktat madrycki. Chyba zapomniałeś, że za piractwo sam trzy lata spędziłem w londyńskim lochu…
– Z którego cię później uwolniono. Z nadania króla zostałeś gubernatorem w Port Royal w zamian za pomoc w tępieniu własnych kamratów, dobrych ludzi, którzy, tak jak ja, pływali z tobą przez lata.
Henry uśmiechnął się cynicznie. Znów zakręcił farbowanym wąsem.
– Z ust mi to wyjąłeś.
– I proszę, nie nazywaj mnie więcej przyjacielem – żachnął się Hank. – Panama, Maracaibo, Porto Bello… to przeszłość. Mów, czego chcesz, i, do diaska, daj sobie spokój z tymi nikomu niepotrzebnymi wspomnieniami.
Morgan wytrzymał palące spojrzenie odzianego w biały płaszcz i czerwoną chustę pirata.
– Mówiłem już – zmiarkował – że mam dla ciebie ofertę, której nie sposób odrzucić. Zanim wyjawię, o co ten cały ambaras, musisz wiedzieć, że wyciągam ku tobie pomocną dłoń, odrzucam na bok dawne animozje i resentymenty, bo liczy się przyszłość, Hank, moja, twoja i jego. – Wskazał na syna. – Tak, plan, do którego chcę cię wciągnąć, dotyczy także i Williama, mojego jedynego spadkobiercy.
– Do rzeczy.
– Powiedz mi, czy zechciałbyś raz jeszcze usłyszeć łopotanie żagli, szum na otwartym morzu, zawodzenie mew, poczuć się jak wilk morski, a nie szczur lądowy?
– Powiedziałem ci już coś.
– Jest statek, jest kapitan i jest załoga. Co ty na to?
– Że ci nie wierzę, Pogromco Bukanierów.
– Posłuchaj…
– Słucham. – Hank rozsiadł się na jednym z mahoniowych krzeseł. – Słucham cały czas i tracę cierpliwość, a uszy mi więdną.
– Wyobraź sobie, że znasz arystokratę, który ma bardzo duże wpływy. Na tyle duże, że król pozwala mu założyć własną kolonię. Córka tego wpływowego człowieka została porwana, uprowadzona i ślad po niej zaginął. Prawie. Ten znajomek prosi cię odnalezienie swojego ukochanego dziecka i wydarcie go z rąk porywacza. Jednakże ty jesteś bogatym plantatorem, masz pod sobą blisko trzystu niewolników, a każdy twój krok śledzą polityczni przeciwnicy, również działający z ręki króla. Nie jesteś więc w stanie rzucić się w wir poszukiwań, lecz dobrze wiesz, że odnalezienie wspomnianej panienki i dostarczenie jej bezpiecznie do domu zacieśni przyjaźń z wpływowym arystokratą. Do wyprawy najmujesz więc swoich najlepszych ludzi.
Buckley rozumiał coraz więcej.
– I to właśnie ja jestem jednym z nich?
– Tak, Krwawooki. Właśnie ty.
Hank przygryzł wargi. Spojrzeniem zimnych stalowych oczu zmierzył twarz stojącego w cieniu siedemnastolatka.
– Robisz to dla własnych korzyści i dla niego. Żeby chłopak nie musiał tutaj zostawać. Jeśli ci się powiedzie, twój usynowiony bękart otrzyma w dziewiczej kolonii skrawek ziemi, a może i arystokratkę jako żonę.
Henry upił rumu. Na wpół pustą butelką wskazał na dawnego kamrata.
– Szybko pojmujesz. Widać rum nie stępił jeszcze twojego bystrego umysłu.
– Rum jest dla mojego umysłu oliwą. Mów dalej. Chcę wiedzieć, kim są pozostali bohaterowie tej historii.
– Wpływowy arystokrata to William Penn, założyciel nowej kolonii Pensylwanii i zaufany człowiek Karola II. Jego córka to Elena Penn, a porywacz zwie się Vernon Ramsey.
Hank zwęził oczy.
– A kto zaś dowodzi opłaconą przez ciebie wyprawą?
Król Bukanierów klasnął rytmicznie w dłonie. Białe drzwi za plecami Buckleya otworzyły się, przerywając ciszę. Hank się nie poruszył. Ktoś wszedł do środka. Ciężkie buty stukały o marmurową posadzkę. Do nosa siedzącego korsarza dotarł zapach anyżu i cynamonu. Było to dość nietypowe, bowiem piraci zazwyczaj cuchnęli morską solą i rumem.
– Oto Charles Swett – rzekł z emfazą Henry Morgan – kapitan Fortuny. Jego ludzie zwietrzyli już trop. Wiedzą, dokąd popłynął Verne Ramsey.
Hank podniósł wzrok. Przyjrzał się kapitanowi, słyszał o nim czasami. Mężczyzna był wysoki, rosły i na oko czterdziestoletni. Ciemne włosy miał spięte w krótki kucyk, luźno opadający na kark, twarz znaczyły blizny i zadrapania, zaś jego szyję zdobiły ledwo widoczne tatuaże. Pistolety nosił z przodu, na solidnych czarnych pendentach, szablę o bogatej rękojeści u boku, po drugiej stronie złotą lunetę za pasem. Wyglądał groźnie i taki właśnie był.
– Potrzebuję doświadczonych ludzi – podjął Henry, kiedy panowie skończyli mierzyć się spojrzeniem – prawdziwych wilków morskich, piratów, co niejedną beczkę soli zjedli. Zanim coś powiesz, Hank, wiedz, że wyciągam do ciebie pomocną dłoń. Dzięki tej wyprawie odzyskałbyś dobre imię, znów stałbyś się kimś ważnym. Może nawet zacząłbyś od nowa, bo oprócz tego wszyscy, którzy wezmą udział w wyprawie, zostaną sowicie wynagrodzeni. To jak, Buckley? Piszesz się na ostatnią przygodę?
Korsarz milczał przez chwilę. Za oknem łopotały palmy. Burza tego wieczoru była nieunikniona.
Flynn kończył właśnie oporządzać konia – rosłego gniadosza o pięknym długim ogonie, którego najpierw starannie wymył i wyczesał. Potem założył na niego czerwonawe siodło z materiałową tybinką, wetknął do pyska metalowy munsztuk, pozapinał klamry oraz wyprowadził piękne zwierzę na podwórze.
Człowiek, który go zaczepił, nadszedł od strony pól. Przechodząc obok pracujących w pocie czoła niewolników, minął poganiacza, który zmierzył go obojętnym spojrzeniem, i zatrzymał się zaraz obok drewnianego koryta z wodą, które przeznaczone było dla koni.
Przybysz obmył sobie twarz. Zasyczał. Było południe, panował skwar, a on nie wyglądał na młodzieniaszka. Był siwy jak pięćdziesięciolatek, postawny niczym mężczyzna w kwiecie wieku. Na głowie nosił czerwoną chustę, na plecach miejscami umorusany biały płaszcz z poodpruwanymi guzikami. Zionęło od niego rumem i kilkudniowym brakiem kąpieli. Przy pasie zwisał mu stary kordelas.
– Co za upał – sapnął mężczyzna. – Jak nic dziś znów będzie burza.
– Czy mogę w czymś panu pomóc? – Flynn zarzucił cugle na kołek płotu.
Nieznajomy zbliżył się o dwa kroki. Ściągnął postrzępione brwi i wbił szare oczy w naznaczone wyrazem zakłopotania oblicze chłopaka. Przyjrzał się uważnie jego lazurowym oczom, połyskującym w słońcu jak dwa diamenty, płowym włosom spiętym w kitkę, wąskim, niby to młodzieńczym ustom – i był już pewien. Wiedział, kim jest Flynn. Wiedział o nim więcej, niż on sam mógłby o sobie wiedzieć.
– Jak masz na imię, młodzieńcze?
– Flynn.
Siwy mężczyzna wciąż mierzył chłopaka badawczym spojrzeniem.
– Ach, powiedz mi, Flynn, czy nie chciałbyś wypłynąć w rejs? Poczuć wiatr we włosach? Usłyszeć skrzeczenie mew?
Parobek wydął wargi. Czuł się niezręcznie.
– Czy pan mnie z kimś nie myli?
– Nie – zaprzeczył nieznajomy, trzęsąc wargami. – Nie mógłbym. Nie musisz odpowiadać na moje pytania. Przyszedłem do Terry’ego. Jest w domu?
– Chodzi o pana Buckleya? Tak, jest w domu. Zaprowadzić?
– Nie, nie, nie trzeba. Sam znajdę drogę.
Nieznajomy w białym płaszczu uśmiechnął się serdecznie. Zniknęła tajemnicza otoczka towarzysząca ich rozmowie. Kołysząc się lekko na boki, siwy mężczyzna odszedł w kierunku rezydencji. W głowie Flynna pojawiły się pytania. Cała masa pytań.
– Przepraszam! – zawołał zmieszanym głosem. – Ale kim pan jest?
Zagadkowy przybysz obejrzał się przez ramię, skrzywił posępnie usta.
– Na imię mam Hank. Reszty nie chcesz wiedzieć.
Wszedł bez pukania, jak do siebie, ciężkimi, umorusanymi oficerkami brudząc świeżo wypastowaną podłogę z dębowych desek. Służąca o strudzonej twarzy, która ewidentnie załamała się na widok zabrudzeń, zaprowadziła go na górne piętro, nie chcąc nawet patrzeć na suche grudy zaschniętego mułu odpadające od mocno wytartych skórzanych butów gościa. Wiedziała, że czeka ją dodatkowa praca.
Terrence Buckley, dumny właściciel plantacji, siedział za biurkiem i przeglądał dokumenty, podtrzymując na nosie niewielkie okulary. Nie spodziewał się odwiedzin człowieka, którego od dawna uważał za zmarłego.
Podniósł lekko osiwiałą głowę, otworzył szerzej oczy, po czym przygryzł nerwowo wargi, powoli odrywając szkiełka od twarzy.
– Chyba sobie żartujesz – odchrząknął. – Myślałem… Ehm, byłem pewien, że nie żyjesz, że sczezłeś gdzieś na jednej z tych swoich cholernych wypraw. Jednakże ty wciąż żyjesz i przynosisz hańbę naszej rodzinie. Jednej nocy wyobrażałem sobie nawet, że zdychasz z głodu gdzieś na jakiejś bezludnej wysepce, innym razem oczami wyobraźni widziałem, jak idziesz na dno, a nad tobą płoną pirackie okręty. A jednak nie wyglądasz jak zjawa ani morski demon. Przyszedłeś błagać mnie o pożyczkę? Nie dam ani szylinga.
Hank przełknął ślinę. Wciąż wpatrywał się w brata. Ten był taki sam, jak go zapamiętał – miał krótkie włosy, zakola, łyse czoło i pociągłą, gładko ogoloną twarz – lecz postarzał się mocno. Jego skóra stała się wiotka i obwisła, zaś na głowę wkradła się siwizna.
– Spodziewałem się milszego powitania. – Pirat podrapał się po biodrze, na chwilę obnażając skrywany pod płaszczem pistolet. – Czyż tak ojciec witał syna marnotrawnego?
– Nie jestem twoim ojcem – cmoknął Terrence – więc nie wyszło ci to porównanie. Zdążyłem już prawie zapomnieć, że na tej ziemi mam jeszcze brata. Jeśli nie przyszedłeś żebrać, mów, czego chcesz, i wynoś się stąd z łaski swojej.
Hank czuł skruchę. Widać to było w jego oczach. Ręce złożył na podbrzuszu.
– Przyszedłem po to, co kiedyś oddałem ci na przechowanie. Przyszedłem zabrać stąd swego syna.
Terrence poderwał się z miejsca.
– Na Boga, Henry, wyrzekłeś się go! – fuknął. – Wyrzekłeś się go wtedy, szesnaście lat temu, kiedy podrzuciłeś mi to niemowlę, zgniły owoc twojego beztroskiego życia!
– Myślałem, że go usynowisz! Chciałem, by żyło mu się lepiej! Sądziłem, że się nim zaopiekujesz! Nie obiecałeś mi tego, prawda, ale, do kaduka, właśnie na to liczyłem. Terry, ty miałeś wszystko. Miałeś dom, pieniądze po ojcu, służbę…
– Zawrzyj gębę! – ryknął Terrence. – Na litość boską, ucisz się na moment. Nie mogę dłużej tego słuchać!
Zapadła cisza, którą wypełniały głośne sapania rozwścieczonych mężczyzn. Plantator podszedł do okna, spojrzał na otaczające domostwo pola, próbując zebrać myśli i się uspokoić.
– Doskonale wiedziałeś, że nie musiałem tego dla ciebie robić. Wzięcie dziecka pod swój dach było wyłącznie aktem mojej dobrej woli, chrześcijańskim uczynkiem. Sądziłem, że tak trzeba. Wiedziałem, że tak chciałby Bóg, w którego wierzę. Ale widzisz, dwa lata później mi też urodził się chłopiec, potem dziewczynka. Flynn, jak go kazałeś nazywać, zszedł na dalszy plan. Zrozumiałem, czym jest ojcowska miłość i jak to jest kochać własne potomstwo. Ty tego nie rozumiesz. – Terrence palcami złapał się za nasadę nosa. – Wtedy postanowiłem, że twój syn zostanie bez nazwiska, od dziecka będzie sierotą i nigdy się do niego nie przyznam, nigdy też nie powiem mu, że jego ojcem był pirat bez czci i wiary.
Hank słuchał uważnie. Zajął miejsce przy biurku, łokcie oparł na kolanach, przetarł spocone czoło. Żałował. I to bardzo.
– Bywało, że pytał o ciebie – dodał Terrence. – Przychodził tu do mnie, przerażony i frasobliwy, ze spuszczonym wzrokiem. Chciał wiedzieć, kim byli jego rodzice. Wiesz, co mu odpowiadałem? Wiesz, jak ciężko przychodziło mi kłamstwo? Jasne, że nie. Ty w tym czasie kradłeś, mordowałeś i swawoliłeś. Nie miałeś pojęcia, jak bardzo skrzywdziłeś to dziecko. Nie chciałem, by Flynn poszedł w twoje ślady.
Terrence świdrował brata uważnym spojrzeniem niebieskich oczu. Czuł pewną satysfakcję, widząc żal na jego twarzy.
– Okłamywałem go więc dalej – kontynuował – w myślach przeklinając dzień, kiedy po raz ostatni pojawiłeś się tu z tą swoją ladacznicą. Jak ona miała?
Hank podniósł głowę.
– Jane.
Terrence zmarszczył czoło.
– Co u niej? Widujecie się jeszcze?
– To było piętnaście lat temu, Terry – westchnął korsarz. – Zmarła na syfilis w tysiąc sześćset sześćdziesiątym ósmym. Nie miała rodziny. Sam ją pochowałem.
Tym razem to Terrence milczał. Miłosne perypetie młodszego brata nie wywarły na nim większego wrażenia.
– No, ale nie przyszedłem tu, by rozpamiętywać dawne dzieje. – Hank powstał, wsparłszy się o uda. – Wydaj mi chłopca.
– Nie – zaoponował plantator, cierpko i stanowczo. – Nie wierzę w twoje ojcowskie pobudki. Zjawiasz się tutaj bez zapowiedzi… po tylu latach… i myślisz, że możesz ot tak odebrać dzieciaka, którego niegdyś porzuciłeś. Jesteś szubrawcem, Hank, łajdakiem i nikczemnikiem. Wynoś się stąd, zanim wywrócisz życie tego chłopaka do góry nogami. Zniknij, wsiądź na okręt i odpłyń w cholerę albo w ogóle idź do diabła!
Pirat poczerwieniał, lecz powstrzymał się od wybuchu gorzkiej złości.
– Do czego ci on jest potrzebny?
– A tobie? – Terrence pozostawał rozsierdzony. – Co będziesz z nim robił? Powłóczysz się po portowych ulicach? Napijesz się rumu w zaszczanej karczmie? Co możesz mu zaoferować? No, odpowiedz!
Hank oddychał głęboko. Milczał.
– Tak myślałem. Tutaj Flynn ma przynajmniej dach nad głową, pracę i wyżywienie. Poza tym dlaczego miałbym go tobie oddać? Czy przez te szesnaście lat dołożyłeś się do jego utrzymania? Zainteresowałeś się, jak się miewa? Nie, wolałeś hulać i trwonić pieniądze, bo jedynie do tego jesteś zdolny. Jesteś nieudacznikiem, Hank. Wiedz, że gardzę tobą.
Henry Buckley długo zastanawiał się nad odpowiedzią. W ciszy słychać było tykanie zegara znajdującego się w sąsiednim pomieszczeniu.
– Wiem – odchrząknął, czując suchość w gardle – że nie odzyskam u ciebie poważania i nie oddalę żalu, którym do mnie pałasz. Nie będę prosił o wybaczenie, bo, do diaska, nie zależy mi na nim. Myśl o mnie, co chcesz, wierz lub nie, ale ja skończyłem z dawnym życiem. Nazywanie mnie piratem czy flibustierem jest rzeczą nieaktualną. Zamierzam odbudować to, co niegdyś obróciłem w perzynę. Flynn to mój syn. Straciłem wiele lat, lecz teraz przychodzę, by to naprawić. Pozwolisz mi go zabrać, a ja dam słowo, że nie wpuszczę go w żadną kabałę. Nigdy więcej tu nie wrócę, więc pozbędziesz się tego ambarasu. Tuszę, że tego właśnie chcesz.
Terrence przyłożył palec do ust, kontemplując w ciszy.
– Jeśli oddam ci Flynna – mlasnął z dezaprobatą – jaki los go spotka?
– Zaciągnąłem się na statek jako marynarz. Na początku mój syn będzie żeglował razem ze mną, później, gdy odłożymy trochę pieniędzy, osiądziemy gdzieś na stałe, może w Karolinie, może w Nowej Anglii. Słyszałem, że powstaje tam wiele manufaktur.
– Ty i oszczędności – zaśmiał się Terrence. – No, no, ambitny plan. Rzekłbym, w twoim przypadku iście niewykonalny. Szczerze powiedziawszy, mam gdzieś twoje obietnice, odczuwam obiekcje co do twoich planów i nie wykażę w stosunku do ciebie żadnego współczucia. Chłopak zostaje na plantacji. Ty zaś odejdziesz i zapomnisz, że masz syna.
Hank wydął wargi. Palcem wrogo wskazał w kierunku brata.
– Na to się nigdy nie zgodzę, Terry – powiedział z emfazą. – Nigdy, rozumiesz?
Rozwścieczony opuścił brata. Tamtego popołudnia widział go po raz ostatni.
Ten sam człowiek pojawił się na plantacji Buckleya raz jeszcze. Mężczyzna w czerwonej chuście przyszedł dwa dni później pod osłoną nocy. Zakradł się pod samą rezydencję, zatrzymując się tuż obok skrzydła, w którym sypiała służba. Musiał się wcześniej dowiedzieć, przy którym oknie sypia Flynn. Aby się upewnić, zajrzał przez uchylone okno. Nie widział jednak twarzy chłopca, bowiem nie docierał do niej blask księżyca. Zamiast tego zobaczył starą komódkę, na której stał wierny model brytyjskiego slupa wojennego.
„Moja krew”, pomyślał wtedy, uśmiechając się ciepło.
Następnie sięgnął ręką do środka i zbudził chłopca. Szybko uciszył go gestem dłoni i zabrał na podwórze. Stanęli nieopodal studni, na rogu ceglanego gmachu rezydencji. Noc była chłodna, głucha i mglista. Stary korsarz opowiedział Flynnowi o żegludze, co chwilę powtarzając, że i on mógłby się zaciągnąć na statek. Nawet bardzo konkretny statek.
– Fortuna.
Nazwa ta niczego chłopcu nie mówiła. Siwy mężczyzna wyjaśnił mu, że to statek kupiecki, który zbiera załogę. Namawiał go, wiercił mu dziurę w brzuchu. Był przy tym niezwykle serdeczny, choć trochę enigmatyczny. Flynn nabierał zarówno chęci, jak i wątpliwości.
– Chcesz przez całe życie czyścić konie, hę? – Nieznajomy zgrzytnął zębami, po czym splunął na ziemię.
Oczywiście, że nie chciał. Marzyły mu się przygody, o których tak lubił słuchać. Nie wiedział, ile jest w nich prawdy, lecz coś ciągnęło go ku żegludze. Może była to chęć poczucia wolności, o której wielu mówiło, czy chęć odcięcia się od problemów życia codziennego?
– Jak mówiłem, jestem Hank, służę jako marynarz na Fortunie. Okręt, o którym mowa, rusza za trzy dni wraz z odpływem. Zastanów się, chłopcze. Zastanów się, czy do końca życia chcesz być nic nieznaczącym parobkiem.
Następnie zawinął zamaszyście płaszczem, obrócił się na pięcie i odszedł, nucąc jedną z pirackich przyśpiewek. Niknął w mgle niczym upiór. A może był morskim upiorem? Zjawą, która namawiała go do złego?
– Dlaczego wybrałeś mnie? – Flynn podbiegł kawałek za nim.
Otoczony mgłą duch, a może tylko człowiek, zatrzymał się sztywno.
– Do diaska – syknął – za dużo pytań, chłopcze, za mało ryzyka. Ryzyko zawsze góruje nad pytaniami. Działanie przynosi zyski, brak działania powoduje stagnację. Wybierz to drugie, a do końca życia będziesz przerzucał gnój.
Flynn z trudem przełknął ślinę. Nieznajomy zniknął, rozpłynął się w kłębach mlecznobiałej mgły. Za nim ciągnęła się ponura piosenka.
Po kilku godzinach chłopak obudził się w przepoconej koszuli. Nie był pewien, czy to, co go spotkało, było snem, czy jawą.
Kwatermistrz Tim Malton był już zmęczony kilkugodzinnym mitrężeniem w portowej karczmie, gdzie było wiecznie tłoczno i gwarno, niezależnie od pory dnia, a dominującym w tym miejscu językiem był francuski, którego mężczyzna szczerze nienawidził. Sama Tortuga również mu nie odpowiadała. Wcześniej służył w Brytyjskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej, gdzie pełnił rolę starszego oficera na jednym z okrętów. Chcąc utrzymać swoje stanowisko, nauczył się stronić od alkoholu, dlatego widok zataczających się piratów, walających się pod nogami oprychów i chętnie korzystających z dziwek zakapiorów drażnił go niemiłosiernie.
W zasadzie to, czym zajmował się Tim, było jedną wielką groteską. Mimo że przede wszystkim gardził korsarstwem, obecnie sam się nim parał. Choć wszystkim opowiadał, że Kompanię opuścił dobrowolnie, chcąc zaznać w życiu przygód, w rzeczywistości został z niej wydalony po tym, jak pod wpływem rumu wdał się w bójkę z młodszym oficerem. Dla tego drugiego pojedynek zakończył się śmiertelnie niefortunnie. Następnie Tim został skazany za morderstwo i osadzony w więzieniu w Exeter, skąd uciekł, nigdy nie szczycąc się tym faktem w towarzystwie. Pytania o brawurową ucieczkę z jakiegoś powodu oddalał. Tak też, chcąc nie chcąc, stał się osobnikiem wyjętym spod prawa, a wkrótce potem piratem, bowiem żegluga była jedyną rzeczą, do której się nadawał.
Dziś przesiadywał w portowej tawernie. Rekrutował ludzi na statek należący do kapitana, o którym mówiono, że nie żyje.
– Następny! – zawołał oschle, przywołując gestem dłoni kolejnego korsarza. – Imię i nazwisko oraz stopień, jeśli takowy posiadasz.
Pirat zbliżył się chwiejnym krokiem, beknął, tłumiąc dźwięk mankietem brązowej koszuli.
– N-n-nazywam się D-d-david M-m-mac… M-mac… C-c-ca-a-a-a…
– MacCalmain? – sapnął Tim.
Kaper zaprzeczył, kręcąc głową.
– MacCaran?
– Ca-ca-cath…
Kwatermistrz tracił cierpliwość. Poruszył się niespokojnie na krześle.
– MacCath?
– MacCathain, no, do diaska! – wykrzyczał mężczyzna, wpadając w euforię z powodu sukcesu w wymówieniu własnego nazwiska. Zatoczył się, uderzając w jeden z sąsiednich stolików. – I byłem, ten, n-no, a-a-artylerzystą.
Werbownik popatrzył na niego nieprzychylnym okiem.
– Ledwo stoisz na nogach, panie MacCathain. Jak ci tu powierzyć obsługę działa? – Podrapał się z tyłu głowy, po czym dodał: – Jesteś tak pijany, że wolałbym na tym stanowisku moją świętej pamięci babkę. Na nic nam się zda wiecznie schlany marynarz.
– Nie… – żachnął się pirat. – Ja… n-nie będę… pił.
Tim Malton wzruszył ramionami. Gestem ręki dał znak towarzyszącym mu osiłkom.
– Przykro mi, panie MacCathain, ale nic z tego.
Całej sytuacji od dłuższej chwili przyglądał się znany na Karaibach korsarz. Widział, jak dwóch kamratów kwatermistrza odprowadza na bok pijanego artylerzystę, który tak bardzo chciał się zaciągnąć. Kiedy do podejścia do stołu przymierzał się inny z bywalców tawerny, obserwujący wszystko z boku mężczyzna postanowił spróbować szczęścia. Podszedł, wpychając się w kolejkę.
Tim przetarł spocone czoło, poprawił zawieszony na prawym uchu srebrny kolczyk i podniósł wzrok.
Przed nim stał jegomość odziany w sparciały zielonkawy surdut z pseudozłotymi galonami. Malton wiedział, że nie był to żaden mundur, a jedynie ubiór stylizowany na wojskowy. Szybko też zmiarkował, kto w Indiach Zachodnich nosi tego typu odzienie.
– Tak?
– Imię, nazwisko i stopień – syknął petent spod szerokiego kapelusza z pawim piórem. – Dlaczego nie pytasz?
Tim pochylił się, chcąc zajrzeć nieznajomemu w oczy.
– Bo wiem, co to za barwy, kamracie – powiedział bez ogródek. – Płaszcze w tym kolorze noszą tylko wysoko postawieni marynarze kapitana Edwarda Sullivana, zwanego Wesołym Nedem, Zielonym Edwardem lub Irlandczykiem, popraw mnie, jeśli się mylę.
Nazwany kamratem uśmiechnął się przebiegle. Obwieszoną pierścieniami dłonią podniósł złamane i opadające rondo kapelusza. Jego twarz przypominała oblicze kruka. Miał błyszczące oczy jak u kruka, nieco krzywy nos i paskudną bliznę na prawym policzku, którą teraz uwydatniał blask płonącego na stole kandelabru.
– Prawdę mówisz, Malton – cmoknął – i wiem też, z czyjego rozkazu siedzisz tu od kilku godzin, znużony i głodny. Rzeczywiście, moim kapitanem jest Ned Sullivan, lecz śmiem sądzić, że ludzie tacy jak my powinni stale poszerzać swoje horyzonty. Ech, od miesięcy nie trafiliśmy na żaden grubszy pryz. Nie będę czekał, aż umrę z głodu.
– My nie szukamy zwady z Sullivanem. Nie lza nam podbierać mu ludzi, pojmujesz?
– Sam się proszę. – Pirat uśmiechnął się najmilej, jak potrafił. – Ale dobrze, rozumiem, kodeksy, zasady, przyrzeczenia…
Tim się nie odzywał.
– To formalności. Nie frasuj się zawczasu, przyjacielu. Pomówię zatem z Wesołym Nedem, może nawet sprowadzę dodatkowych ludzi. Daję gwarant, że są oni po stokroć lepsi od motłochu, który tu werbujecie.
W tym momencie za plecami korsarza stanął wysoki mężczyzna o smukłej, bladej twarzy i rybich, pozbawionych blasku oczach. Wyglądał na prawdziwego zakapiora. Cuchnęło od niego śledziem i solą, nic nowego. U boku nosił szablę i trzy zakrzywione noże.
– Hej, kolorowy pięknisiu – charknął do pirata w zielonym surducie, szczerząc zęby. Co drugi z nich był sztuczny, złoty. – Chyba nie zauważyłeś, że my wszyscy czekamy w kolejce. A może, psiajucha, sądzisz, że ciebie ona nie obowiązuje? Hej, mówię do ciebie! Wynoś się na sam koniec, teraz moja kolej!
Dał krok do przodu, lecz stojący przed nim korsarz się nie poruszył. Krucze oczy spotkały się z rybimi ślepiami. Ich spojrzenie nie trwało długo. Zielony zaatakował pierwszy, uderzając rywala w brzuch tak, by ten zgiął się wpół. Zaraz potem poprawił kopniakiem, trafiając śmierdziela w szczękę. Oprych zachwiał się, lecz, ku zdziwieniu wszystkich gapiów, nie upadł na podłogę, mimo że cios kolanem wyglądał na solidny. Mężczyźni zwarli się w zapaśniczym uścisku. Przerywały go ciosy, którymi się naprzemiennie okładali, szaleńczo i dziko. Żaden z nich nie ustępował choćby na moment. Zielony, niższy o głowę, zorientował się, że przegrywa. Podparł się o stół, sapnął, zacharczał i splunął prosto w twarz szczerzącego się paskudnie przeciwnika, który teraz przyłożył dłonie do oczodołów, przecierając szczypiące oczy. Tę chwilę wykorzystał łotr w zielonkawym surducie. Chwyciwszy za jeden z miedzianych kandelabrów, grzmotnął nim w czoło oponenta, po czym powalił go własnym ciałem. Gdy na nim siedział, nieprzyjaciel nadal był przytomny, wymachiwał rękoma, bronił się zaciekle. Wtedy mężczyzna z kandelabrem poprawił swoje dzieło. Krew bryzgnęła spod metalowego narzędzia niczym czerwona farba spod pędzla pogrążonego w artystycznej ekstazie malarza. Tubalny łoskot połączył się z cichym chrzęstem pękających kości.
Później padło jeszcze kilka ciosów przy użyciu tego samego świecznika. Awanturnik o złotych zębach w ogóle nie miał już zębów. Jego twarz była zmasakrowana, przypominała brązowobrunatny miąższ mocno obitego jabłka. Człowiek ten zmarł w ciągu kilku chwil. Dwie osoby ze zgromadzonego wokół tłumu wybiegły, by zwymiotować kawałek dalej. Kilku bywalców gospody odwróciło machinalnie wzrok.
Zwycięzca wstał, rękawem płaszcza otarł zwisającą z warg ślinę i krople krwi na policzkach. Uśmiechnął się zjadliwie, powiódł wzrokiem po zgromadzonych. Większość milczała, ktoś gdzieś kasłał, szynkarz biadolił pod nosem, śmiertelnie przerażone kelnerki szeptały między sobą.
Mężczyzna dopiero teraz poczuł, jak gorący od świec jest kandelabr. Wcześniej dzięki adrenalinie w ogóle nie zwrócił na to uwagi. Głuchy huk rozbrzmiał w tawernie, gdy ciężkie narzędzie zbrodni łupnęło o wydeptane klepisko.
Kwatermistrz zamoczył pióro w szklanym kałamarzu. Zamruczał. Szelmowski uśmieszek zagościł na jego okrągłej twarzy.
– Imię, nazwisko, stopień?
Pirat o kruczej twarzy obrócił się ku niemu. Ochłonął nieco.
– Oliver Crow, bosman.