Piranesi - ebook
Piranesi - ebook
Długo wyczekiwany powrót autorki sprzedanego w milionach egzemplarzy bestsellera Jonathan Strange i pan Norrell
Piranesi mieszka w Domu. Być może, mieszka w nim od zawsze.
W swoich dziennikach dzień po dniu sumiennie opisuje jego cudowności: labirynt komnat, tysiące tysięcy posągów, przypływy morza przetaczające się z hukiem po schodach, chmury płynące w wolnej procesji przez górne sale.
We wtorki i piątki Piranesi spotyka się ze swoim przyjacielem, Tym Drugim. Kiedy indziej składa Umarłym ofiary z jedzenia i lilii wodnych. Najczęściej jednak jest samotny.
Pojawiają się wiadomości, wypisane kredą na posadzce. Do Domu przybył ktoś nowy. Kim jest? Czego chce? Czy jest przyjacielem? Czy też – jak twierdzi Ten Drugi – zwiastunem zniszczenia i szaleństwa?
Zaginione teksty muszą zostać odnalezione, a tajemnice odkryte. Świat, który wydawał się Piranesiemu znajomy, staje się obcy i niebezpieczny.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66712-79-9 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
C.S. Lewis, _Siostrzeniec czarodzieja_
(przeł. Andrzej Polkowski)
Ludzie nazywają mnie filozofem, naukowcem albo antropologiem. Nie jestem żadnym z nich. Jestem amnezjologiem. Badam to, co zapomniane. Odkrywam to, co przepadło bez śladu. Moją specjalnością są nieobecności, cisze, intrygujące luki pomiędzy rzeczami. Właściwie jestem bardziej czarodziejem niż kimkolwiek innym.
Laurence Arne-Sayles,
w wywiadzie dla „The Secret Garden”, maj 1976KIEDY KSIĘŻYC WZESZEDŁ W TRZECIEJ SALI PÓŁNOCNEJ, UDAŁEM SIĘ DO DZIEWIĄTEGO WESTYBULU
Wpis z Pierwszego Dnia Piątego Miesiąca Roku, w którym Albatros przybył do Sal Południowo-Zachodnich
Kiedy Księżyc wzeszedł w Trzeciej Sali Północnej, udałem się do Dziewiątego Westybulu, aby tam być świadkiem połączenia trzech Przypływów. Coś takiego zdarza się zaledwie raz na osiem lat.
Dziewiąty Westybul jest wyjątkowy ze względu na troje znajdujących się w nim ogromnych Schodów. Wzdłuż Ścian stoją w nim marmurowe Posągi: są ich dosłownie setki, ustawionych jedne na drugich i piętrzących się Rząd za Rzędem daleko wzwyż.
Wspiąłem się na Ścianę Zachodnią piętnaście metrów ponad Posadzkę, aż do Posągu Kobiety niosącej Ul. Kobieta jest ode mnie dwu- lub nawet trzykrotnie wyższa, a jej Ul jest obsypany marmurowymi Pszczołami wielkości mojego kciuka. Jedna z Pszczół (na jej widok zawsze lekko się wzdrygam) wpełza na lewe Oko Kobiety.
Wcisnąłem się do zajmowanej przez Kobietę Niszy i czekałem, aż usłyszę ryk Fal w Dolnych Salach i poczuję wibrację Ścian wprawianych w drżenie siłą zbliżającego się wydarzenia.
Pierwszy Przypływ nadciągnął z Odległych Sal Wschodnich i bez szczególnej gwałtowności wspiął się po Wschodnich Schodach. Niesiona przezeń Woda nie miała wyrazistego koloru, a gdy rozpostarła się na Posadzce szarawym zwierciadłem, którego powierzchnię przecinały żyłki mlecznej Piany, sięgałaby mi zaledwie do kostek.
Drugi był Przypływ z Sal Zachodnich: z głośnym Łoskotem przewalił się po Schodach Zachodnich i z wielkim Hukiem uderzył o Wschodnią Ścianę, aż wszystkie Posągi zadygotały. Jego Piana była biała jak stare rybie ości, jego skłębione Otchłanie miały kolor cyny. W kilka sekund Woda sięgnęła Talii najniżej stojących Posągów.
Ostatni przybył Przypływ z Sal Północnych: runął na środkowe Schody, wypełniając Westybul skrzącą się, lodowobiałą Pianą. Przemoczył mnie i oślepił, a gdy odzyskałem wzrok, Posągi ociekały Wodą, która spływała z nich całymi Kaskadami. Uświadomiłem sobie wtedy, że błędnie wyliczyłem objętość Drugiego i Trzeciego Przypływu. Wysoka Wodna Wieża wypiętrzyła się aż do miejsca, w którym przycupnąłem, olbrzymia Wodna Dłoń wyciągnęła się, by ściągnąć mnie ze Ściany. Oboma ramionami objąłem nogi Kobiety niosącej Ul i modliłem się do Domu, by mnie ochronił. Woda mnie zakryła i przez chwilę otaczała mnie ta osobliwa cisza, jaka nastaje, gdy Morze ogarnie człowieka ze wszystkich stron i zagłuszy własne dźwięki. Myślałem, że umrę albo że przynajmniej zostanę uniesiony do Nieznanych Sal, z dala od szumu i dudnienia Znajomych Fal. Trzymałem się ze wszystkich sił.
Potop skończył się równie nagle, jak wcześniej zaczął. Połączone Przypływy rozlały się po okolicznych Salach; słyszałem dobiegający stamtąd grzmot i huk, gdy Fale roztrzaskiwały się na Ścianach. Poziom Wody w Dziewiątym Westybulu raptownie opadał, tak że wkrótce nie zasłaniała już nawet Cokołów Posągów w najniższym Rzędzie.
Zdałem sobie sprawę, że ściskam coś kurczowo w ręce. Otworzywszy dłoń, stwierdziłem, że trzymam w niej marmurowy Palec odłamany z jakiegoś Odległego Posągu, przyniesiony tu przez któryś z Przypływów.
Piękno Domu jest niezmierzone, a jego Dobroć bezgraniczna.
OPISANIE ŚWIATA
Wpis z Siódmego Dnia Piątego Miesiąca Roku, w którym Albatros przybył do Sal Południowo-Zachodnich
Postanowiłem poświęcić życie zbadaniu Świata. W tym celu zawędrowałem aż do Dziewięćset Sześćdziesiątej Sali na Zachodzie, Osiemset Dziewiętnastej Sali na Północy oraz Siedemset Sześćdziesiątej Ósmej Sali na Południu. Wspiąłem się do Górnych Sal, gdzie Chmury płyną w nieśpiesznej procesji, a Posągi znienacka wyłaniają się z Mgieł. Zbadałem Zatopione Sale, w których mroczne Wody usłane są białymi liliami wodnymi. Na Wschodzie widziałem Zrujnowane Sale, których Sklepienia, Podłogi – a czasem nawet Ściany! – zawaliły się i legły w Gruzach. Snopy szarego Światła rozpraszają ich Mroki.
We wszystkich tych miejscach przystawałem w Drzwiach i spoglądałem w przód. Nigdzie nie dostrzegłem zapowiedzi, bym przybliżył się do Krańca Świata; wszędzie biegły w Dal regularne ciągi Sal i Korytarzy.
Każda Sala, Westybul, Korytarz i Schody mają swoje Posągi, które w większości Sal zajmują wszelką dostępną przestrzeń, chociaż zdarza mi się czasem znaleźć pusty Cokół, Niszę lub Apsydę, a nawet pusty fragment Ściany gdzie indziej w całości pokrytej Posągami. Te Pustki są na swój sposób nie mniej tajemnicze od samych Posągów.
Zauważyłem, że choć w obrębie jednej Sali Posągi mają zwykle zbliżoną wielkość, to ich rozmiary różnią się znacząco pomiędzy Salami. W niektórych miejscach bywają dwu-, a nawet trzykrotnie wyższe niż Istota Ludzka, w innych mają w przybliżeniu naturalny rozmiar, a jeszcze w innych sięgają mi zaledwie do ramienia. Posągi znajdujące się w Zatopionych Salach są naprawdę gigantyczne – mierzą po piętnaście, dwadzieścia metrów wysokości – ale to wyjątek.
Utworzyłem Katalog, w którym zamierzam notować Położenie, Wielkość i Temat każdego Posągu, a także wszelkie inne interesujące spostrzeżenia. Na razie opisałem Pierwszą i Drugą Salę Południowo-Zachodnią, obecnie pracuję nad opisaniem Trzeciej. Ogrom tego przedsięwzięcia przyprawia mnie czasem o zawrót głowy, lecz jako odkrywca i naukowiec mam obowiązek dać świadectwo Cudowności Świata.
Okna Domu wychodzą na wielkie Dziedzińce – puste, jałowe, brukowane przestrzenie, najczęściej czworoboczne, aczkolwiek trafiają się także sześcio- i ośmiokątne, a nawet – osobliwie ponure – trójgraniaste.
Poza Domem istnieją tylko Ciała Niebieskie: Słońce, Księżyc i Gwiazdy.
Dom ma trzy Kondygnacje. Dolne Sale to Królestwo Przypływów. Okna tych Sal, widziane z przeciwnej strony Dziedzińca, są szarozielone od niespokojnej Wody i białe od bryzgającej Piany. Dolne Sale stanowią źródło pożywienia w postaci ryb, skorupiaków i morskich roślin.
Górne Sale są, jak już wspomniałem, Królestwem Chmur; ich omglone Okna mają kolor szarobiały. Zdarza mi się czasem ujrzeć cały rząd Okien rozświetlony nagle błyskiem Pioruna. Z Górnych Sal pochodzi Słodka Woda, spadająca w Westybulach w postaci Deszczu i spływająca Strumieniami po Ścianach i Schodach.
Pomiędzy tymi dwiema (praktycznie niezamieszkanymi) Kondygnacjami znajdują się Sale Środkowe, Królestwo ptaków i ludzi. To piękne Uporządkowanie Domu daje nam Życie.
Dziś rano wyjrzałem przez Okno Osiemnastej Sali Południowo-Wschodniej i po przeciwnej stronie Dziedzińca ujrzałem Tego Drugiego, który również wyglądał przez Okno. Okno było wysokie i ciemne, szlachetna głowa Tego Drugiego, z wysokim czołem i równo przystrzyżoną brodą, widniała w jednym z jego narożników. Był zatopiony w myślach, tak jak często mu się to zdarza. Pomachałem do niego. Nie zauważył mnie. Zamachałem z większym animuszem, zacząłem energicznie podskakiwać, lecz Okien w Domu jest wiele. Nie zobaczył mnie.
SPIS WSZYSTKICH LUDZI, JACY KIEDYKOLWIEK ŻYLI, I CO O NICH WIADOMO
Wpis z Dziesiątego Dnia Piątego Miesiąca Roku, w którym Albatros przybył do Sal Południowo-Zachodnich
Od początku Świata pewne jest istnienie piętnaściorga ludzi. Nie jest wykluczone, że było ich więcej, jestem jednak naukowcem i muszę opierać się na dowodach. Z owych piętnaściorga, których istnienie jest potwierdzone, żyjemy dziś tylko Ja i Ten Drugi.
Wymienię teraz wszystkie te piętnaście osób i – tam, gdzie to ma znaczenie – podam ich położenie.
PIERWSZA OSOBA: JA
Przypuszczam, że mam od trzydziestu do trzydziestu pięciu lat. Mierzę około 1,83 metra wzrostu i jestem szczupłej budowy ciała.
DRUGA OSOBA: TEN DRUGI
Wedle moich szacunków Ten Drugi może mieć od pięćdziesięciu do sześćdziesięciu lat. Ma około 1,88 metra wzrostu i – jak Ja – szczupłą sylwetkę. Jest silny i sprawny jak na swój wiek. Jego skóra ma kolor jasnooliwkowy, a krótkie włosy i wąsy ciemnobrązowy. Nosi brodę – mocno posiwiałą, niemal białą, schludnie przystrzyżoną w lekki szpic. Ma wyjątkowo delikatne rysy, arystokratycznie wydatne kości policzkowe i wysokie, imponujące czoło. W ogólności sprawia wrażenie człowieka życzliwego, choć dostrzegam w nim również pewną surowość, jaka cechuje prawdziwych intelektualistów.
Podobnie jak Ja jest naukowcem, a także jedyną poza mną żywą istotą ludzką, nic więc dziwnego, że wysoce cenię sobie jego przyjaźń.
Uważa, że gdzieś na Świecie ukryta jest Wielka Tajemna Wiedza, która – gdy tylko ją posiądziemy – da nam ogromną moc i władzę. Nie jest do końca pewien, co dokładnie składa się na tę Wiedzę, jednakże przy różnych okazjach sugerował, że mogłaby dotyczyć między innymi:
1. Przezwyciężenia Śmierci i osiągnięcia Nieśmiertelności
2. Poznawania myśli innych ludzi w drodze telepatii
3. Przybierania przez nas postaci orłów, byśmy mogli szybować w Powietrzu
4. Przybierania przez nas postaci ryb, byśmy mogli nurzać się w Wodach Przypływów
5. Poruszania przedmiotów siłą naszych myśli
6. Gaszenia i ponownego rozpalania Słońca i Gwiazd
7. Narzucania naszej woli innym, pomniejszym intelektom
Obaj pilnie szukamy tej Wiedzy. Spotykamy się dwa razy w tygodniu (we wtorki i piątki), aby podyskutować o naszej pracy. Ten Drugi nadzwyczaj skrupulatnie organizuje sobie czas i nigdy nie dopuszcza do tego, by nasze spotkania przeciągnęły się ponad godzinę.
Jeżeli z jakiegoś powodu jestem mu potrzebny w innym dniu, tak długo nawołuje „Piranesi!”, aż przyjdę.
Piranesi. Tak mnie nazywa.
Jest to o tyle dziwne, że nie przypominam sobie, by tak brzmiało moje nazwisko.
TRZECIA OSOBA: MĘŻCZYZNA Z PUSZKI PO HERBATNIKACH
Mężczyzna z Puszki po Herbatnikach to szkielet zajmujący pustą Niszę w Trzeciej Sali Północno-Zachodniej. Został złożony w nader przemyślny sposób. Większe kości posegregowano wedle długości, zebrano razem i związano w pęki sznurkiem skręconym z wodorostów. Na prawo od nich leży czaszka, na lewo zaś – puszka po herbatnikach zawierająca wszystkie drobniejsze kostki: paliczki palców rąk i nóg, kręgi itd. Puszka jest czerwona. Na wieczku znajduje się rysunek herbatników i dwa napisy: _Huntley Palmers_ oraz _Family Circle_.
Zanim go znalazłem, wodorostowy szpagat wysechł, rozpadł się i Mężczyzna z Puszki po Herbatnikach znalazł się w pewnym nieładzie. Skręciłem nowy sznurek z rybiej skóry i na nowo powiązałem nim kości w pęki. Od tamtej pory Mężczyzna z Puszki po Herbatnikach znów prezentuje się jak należy.
CZWARTA OSOBA: UKRYTA OSOBA
Pewnego dnia przed trzema laty wszedłem po Schodach w Trzynastym Westybulu. Stwierdziwszy, że Chmury w tym rejonie rozpierzchły się i Górne Sale, wypełnione Światłem Słońca, są wyjątkowo jasne, postanowiłem zapuścić się dalej. W jednej z Sal (tej znajdującej się bezpośrednio nad Osiemnastą Salą Północno-Wschodnią) znalazłem na wpół rozpadły szkielet wklinowany w wąską szczelinę pomiędzy jednym z Cokołów i Ścianą. Sądząc po obecnym ułożeniu kości, człowiek ten musiał pierwotnie przyjąć pozycję siedzącą, z kolanami podciągniętymi pod brodę. Nie udało mi się stwierdzić, jakiej był płci. Gdybym wyjął szkielet, by porządnie go zbadać, nigdy nie zdołałbym go tam włożyć z powrotem.
OSOBY OD PIĄTEJ DO CZTERNASTEJ: LUDZIE Z WNĘKI
Wszyscy Ludzie z Wnęki są szkieletami. Spoczywają jeden obok drugiego na pustym Cokole w najdalej na północ wysuniętej Wnęce w Czternastej Sali Południowo-Zachodniej.
Po ostrożnym zbadaniu szczątków stwierdziłem, że trzy ze szkieletów należą do kobiet, trzy do mężczyzn, a płci czterech pozostałych nie umiem ustalić. Jednego z nich nazwałem Mężczyzną od Rybiej Skóry. Jego szkielet jest niekompletny, a wiele jego kości zostało zerodowanych przez Przypływy; z niektórych zostały zaledwie małe kościane otoczaki. W końcówkach części z nich nawiercone są otworki, w których znalazłem resztki sznura splecionego z rybiej skóry. Wyciągnąłem z tych obserwacji następujące wnioski:
1. Szkielet Mężczyzny od Rybiej Skóry jest starszy od pozostałych
2. Szkielet Mężczyzny od Rybiej Skóry był dawniej eksponowany w inny sposób od pozostałych, z kośćmi powiązanymi kawałkami rybiej skóry, która jednak z czasem uległa rozkładowi
3. Ludzie, którzy przybyli tu później niż Mężczyzna od Rybiej Skóry (prawdopodobnie Ludzie z Wnęki), tak wysoko cenili życie ludzkie, że sumiennie zebrali wszystkie jego kości i złożyli go razem ze swoimi zmarłymi
Pytanie: czy kiedy poczuję, że zbliża się mój koniec, powinienem udać się do tej Sali i położyć obok Ludzi z Wnęki? Oceniam, że miejsca na Cokole wystarczyłoby jeszcze dla czworga dorosłych. Jestem jeszcze wprawdzie młody i dzień mojej Śmierci jest (mam nadzieję) odległy, ale poświęciłem nieco czasu na rozważenie tego zagadnienia.
Obok Ludzi z Wnęki spoczywa jeszcze jeden szkielet (nie liczy się on jednak do łącznej liczby ludzi, jacy kiedykolwiek żyli) – są to szczątki stworzenia o ciele długim na około 50 centymetrów, zaopatrzonego w podobnej długości ogon. Kiedy porównałem kościec z wizerunkami przeróżnych Istot przedstawionych na Posągach, doszedłem do wniosku, że jest to szkielet małpy. Nigdy nie widziałem w Domu małpy.
PIĘTNASTA OSOBA: SKULONE DZIECKO
Skulone Dziecko jest szkieletem należącym – według mnie – do dziewczynki w wieku około siedmiu lat. Znajduje się na pustym Cokole w Szóstej Sali Południowo-Wschodniej. Siedzi z kolanami podciągniętymi pod brodę, rękami obejmuje nogi, głowę ma pochyloną. Na szyi ma naszyjnik z koralowych paciorków i rybich ości.
Dużo rozmyślałem o związkach łączących to dziecko ze mną. W całym Świecie (jak już objaśniałem) żyje tylko nas dwóch: Ja i Ten Drugi. Obaj jesteśmy przedstawicielami płci męskiej. Skąd Świat weźmie nowego Mieszkańca, kiedy pomrzemy? Osobiście uważam, że Świat (albo, jeśli wolisz, Dom, gdyż z praktycznego punktu widzenia są jednym i tym samym) pragnie mieć Mieszkańca, który zaświadczałby o jego Pięknie i doświadczał jego Łask. Przyjąłem więc założenie, że w myśl zamierzeń Domu Skulone Dziecko miało być moją Żoną, wydarzyło się jednak coś, co pokrzyżowało te plany. Odkąd ta myśl zaświtała mi w głowie, słuszne wydaje mi się dzielenie ze Skulonym Dzieckiem wszystkim, co mam.
Odwiedzam wszystkich Umarłych, a najczęściej Skulone Dziecko. Przynoszę im jedzenie, wodę i lilie wodne z Zatopionych Sal. Rozmawiam z nimi, opowiadam im o tym, co robiłem i opisuję wszelkie Cudowności, jakie widziałem w Domu. Dzięki temu wiedzą, że nie są sami.
Tylko Ja to robię, Ten Drugi nie. O ile mi wiadomo, Ten Drugi nie uprawia żadnych praktyk religijnych.
SZESNASTA OSOBA
Ty. Kim jesteś? Dla kogo spisuję te słowa? Czy jesteś podróżnikiem, który oszukał Przypływy, przemierzył Strzaskane Kondygnacje i po Zrujnowanych Schodach dotarł do tych Sal? A może jesteś kimś, kto zamieszkuje moje Sale długo po mojej śmierci?
MOJE DZIENNIKI
Wpis z Siedemnastego Dnia Piątego Miesiąca Roku, w którym Albatros przybył do Sal Południowo-Zachodnich
Zapisuję swoje obserwacje w notatnikach. Czynię to z dwóch powodów: po pierwsze, pisanie utrwala nawyki precyzji i staranności. Po drugie zaś, w ten sposób zachowuję posiadaną wiedzę dla Ciebie, Szesnastej Osoby. Notatniki trzymam w torbie kurierskiej z brązowej skóry, którą zazwyczaj ukrywam we wnęce za Posągiem Anioła nabitego na Krzew Różany, stojącym w Północno-Wschodnim Narożniku Drugiej Sali Północnej. Tam również przechowuję zegarek, który jest mi potrzebny we wtorki i piątki, gdy o godzinie 10 spotykam się z Tym Drugim (w inne dni staram się nie nosić zegarka z obawy przed Wodą Morską, która mogłaby dostać się do środka i uszkodzić mechanizm).
W jednym z notesów prowadzę Tablicę Przypływów i Odpływów: zapisuję porę pojawienia się Fal i ich Objętość, i na tej podstawie wyliczam przyszłe Pływy. Drugi notatnik przeznaczyłem na Katalog Posągów, w pozostałych zaś prowadzę Dziennik, w którym zapisuję swoje przemyślenia i wspomnienia, a także odznaczam upływające dni. Do tej pory Dziennik zapełnił dziewięć notatników, obecnie piszę w dziesiątym. Wszystkie ponumerowałem, a większość opatrzyłem także datami okresów, których dotyczą.
Nr 1 jest podpisany następująco: _grudzień 2011 – czerwiec 2012_
Nr 2 jest podpisany następująco: _czerwiec 2012 – listopad 2012_
Nr 3 pierwotnie był podpisany _listopad 2012_, ale później skreśliłem tę etykietę i opisałem go na nowo, w następujący sposób: _Trzydziesty Dzień Dwunastego Miesiąca Roku Płaczu i Lamentu – Czwarty Dzień Siódmego Miesiąca Roku, w którym odkryłem Sale Koralowe_
W Dziennikach nr 2 i 3 są luki: część stronic została z nich przemocą wyrwana. Zastanawiałem się nad przyczyną tego stanu rzeczy, próbowałem sobie wyobrazić, kto mógł tego dokonać, na razie jednak nie doszedłem do żadnych wniosków.
Nr 4 jest podpisany następująco: _Dziesiąty Dzień Siódmego Miesiąca Roku, w którym odkryłem Sale Koralowe – Dziewiąty Dzień Czwartego Miesiąca Roku, w którym ponazywałem Gwiazdozbiory_
Nr 5 jest podpisany następująco: _Piętnasty Dzień Czwartego Miesiąca Roku, w którym ponazywałem Gwiazdozbiory – Trzydziesty Dzień Dziewiątego Miesiąca Roku, w którym policzyłem Umarłych i nadałem im Imiona_
Nr 6 jest podpisany następująco: _Pierwszy Dzień Dziesiątego Miesiąca Roku, w którym policzyłem Umarłych i nadałem im Imiona – Czternasty Dzień Drugiego Miesiąca Roku, w którym zawaliły się Sklepienia Dwudziestej i Dwudziestej Pierwszej Sali Północno-Wschodniej_
Nr 7 jest podpisany następująco: _Siedemnasty Dzień Drugiego Miesiąca Roku, w którym zawaliły się Sklepienia Dwudziestej i Dwudziestej Pierwszej Sali Północno-Wschodniej – ostatni Dzień tegoż Roku_
Nr 8 jest podpisany następująco: _Pierwszy Dzień Roku, w którym dotarłem do Dziewięćset Sześćdziesiątej Sali Zachodniej – Piętnasty Dzień Dziesiątego Miesiąca tegoż Roku_
Nr 9 jest podpisany następująco: _Szesnasty Dzień Dziesiątego Miesiąca Roku, w którym dotarłem do Dziewięćset Sześćdziesiątej Sali Zachodniej – Czwarty Dzień Piątego Miesiąca Roku, w którym Albatros przybył do Sal Południowo-Zachodnich_
Niniejszy Dziennik (nr 10) zacząłem pisać Piątego Dnia Piątego Miesiąca Roku, w którym Albatros przybył do Sal Południowo-Zachodnich.
Jedną z wad prowadzenia Dziennika jest kłopot z późniejszym odszukiwaniem w nim ważnych wpisów, dlatego nabrałem zwyczaju prowadzenia w jednym z notesów Indeksu do wszystkich pozostałych. Każdej literze alfabetu przypisałem w nim pewną liczbę kart; na bardziej popularne litery, takie jak A lub C, przeznaczyłem więcej stronic, na te rzadziej używane – na przykład Q albo X – odpowiednio mniej. Pogrupowane tematycznie wpisy notuję pod właściwymi literami wraz z odsyłaczami do stosownych miejsc w Dzienniku.
Przeczytawszy dopiero co skreślone słowa, coś sobie uświadomiłem: używam dwóch systemów rachuby lat. Jak mogłem tego wcześniej nie zauważyć?
To poważne zaniedbanie. Jeden system w zupełności by wystarczył, dwa wprowadzają zamęt i niepewność, zasiewają wątpliwość i zaciemniają obraz. (Poza tym są nieprzyjemne ze względów estetycznych).
Do dwóch pierwszych lat zastosowałem system, w którym opisałem je po prostu jako 2011 i 2012, co w tej chwili wydaje mi się uderzająco zwyczajne i pozbawione polotu. Nie pamiętam również, co takiego wydarzyło się przed dwoma tysiącami lat, by uznać ów rok za dobry punkt wyjściowy rachuby lat. Drugi system, w którym zacząłem nadawać kolejnym latom nazwy takie jak „Rok, w którym ponazywałem Gwiazdozbiory” albo „Rok, w którym policzyłem Umarłych i nadałem im Imiona”, o wiele bardziej mi się podoba. Każdy rok ma w nim swój specyficzny charakter. Od tej pory będę się go trzymał.
POSĄGI
Wpis z Osiemnastego Dnia Piątego Miesiąca Roku, w którym Albatros przybył do Sal Południowo-Zachodnich
Niektóre Posągi lubię bardziej od innych. Jeden z takich ulubionych przedstawia Kobietę niosącą Ul.
Inny – być może, jest to Posąg, który upodobałem sobie najbardziej ze wszystkich – stoi przy Drzwiach łączących Piątą Salę Północno-Zachodnią z Czwartą. Przedstawia Fauna – pół człowieka, pół kozła, z głową okrytą bujnymi lokami. Uśmiecha się leciutko, przytykając do ust palec wskazujący. Na jego widok zawsze odnoszę wrażenie, że chce mi coś powiedzieć albo (co też nie jest wykluczone) przed czymś mnie ostrzec: „Sza!”, zdaje się mówić. „Bądź ostrożny!”.
Nigdy jednak się nie dowiedziałem, jakie miałoby mi grozić niebezpieczeństwo.
Kiedyś Faun mi się przyśnił: stał w ośnieżonym lesie i rozmawiał z małą dziewczynką.
Posąg Goryla w Piątej Sali Północnej za każdym razem przyciąga moją uwagę. Goryl został przedstawiony przykucnięty na tylnych Kończynach, pochylony w przód i podparty na potężnych Ramionach i Pięściach. Fascynuje mnie jego Pysk, którego wyraz – z Oczami osadzonymi głęboko w cieniu wydatnego Czoła – u istoty ludzkiej znamionowałby niezadowolenie, u Goryla zaś zdaje się oznaczać coś wręcz przeciwnego: wyraża wiele rzeczy jednocześnie, wśród nich Spokój, Siłę i Wytrzymałość.
Jest wiele innych Posągów, które uwielbiam: Chłopiec z Czynelami, Słoń niosący Zamek, Dwaj Królowie grający w Szachy. Ostatnie z Dzieł, które tu wymienię, nie należy właściwie do moich ulubionych. Należałoby raczej powiedzieć, że ilekroć je zobaczę, z miejsca przykuwa moją uwagę – a właściwie przykuwają moją uwagę, gdyż mowa jest o dwóch Posągach umieszczonych po obu Stronach Wschodnich Drzwi Pierwszej Sali Zachodniej. Mają mniej więcej sześć metrów wysokości i dwie niezwykłe cechy: po pierwsze, są wyraźnie większe od wszystkich innych Posągów w Pierwszej Sali Zachodniej, po drugie zaś – są niedokończone. Ich Korpusy wyrastają wprost ze Ściany na wysokości Talii, wyciągnięte w tył Ręce jakby z całej siły odpychały od Muru, Mięśnie nabrzmiewają z wysiłku, Twarze wykrzywia Grymas. Nieprzyjemnie się je ogląda, wydaje się, że cierpią, jakby za wszelką cenę usiłowały się narodzić i nie zamierzały się poddać, choć ich walka jest bezowocna. Na Głowach mają ogromne ozdobne Rogi, nazwałem je więc Rogatymi Olbrzymami. Przedstawiają Zmagania z Nędznym Losem.
Czy przedkładanie jednych Posągów nad inne jest wyrazem braku szacunku wobec Domu? Czasem zadaję sobie to pytanie. Osobiście uważam, że Dom kocha i błogosławi po równo wszystkie swoje Twory. Może powinienem go w tym naśladować? Widzę jednak, że w naturze człowieka leży wynoszenie jednych rzeczy ponad inne, przypisywanie jednym większego znaczenia niż innym.
CZY DRZEWA ISTNIEJĄ?
Wpis z Dziewiętnastego Dnia Piątego Miesiąca Roku, w którym Albatros przybył do Sal Południowo-Zachodnich
Wiele rzeczy jest niewiadomych. Pewnego razu – było to sześć, może siedem miesięcy temu – dostrzegłem jaskrawożółty punkt niesiony łagodnym Przypływem pod Czwartą Salę Zachodnią. Nie wiedząc, czym jest, wszedłem do Wody i go wyłowiłem. Okazał się liściem, nadzwyczaj pięknym, o dwóch łukowatych krawędziach zbiegających się w punkt. Oczywiście mógł być skrawkiem nieznanej mi morskiej rośliny, jestem jednak pełen wątpliwości, czy tak było. Miał nader osobliwą fakturę, a jego powierzchnia odpychała Wodę, jakby jego przeznaczeniem było życie w Powietrzu.BATTER-SEA
Wpis z Dwudziestego Dziewiątego Dnia Piątego Miesiąca Roku, w którym Albatros przybył do Sal Południowo-Zachodnich
Dziś rano o godzinie dziesiątej udałem się do Drugiej Sali Południowo-Zachodniej na spotkanie z Tym Drugim. Kiedy przyszedłem, czekał już na mnie oparty o pusty Cokół i opukiwał jeden ze swoich błyszczących przyrządów. Był ubrany w dobrze skrojony grafitowy wełniany garnitur i lśniąco białą koszulę, przyjemnie kontrastującą z oliwkowym odcieniem jego skóry.
– Potrzebuję danych – oznajmił, nie podnosząc wzroku znad przyrządu.
Często się tak zachowuje: bez reszty czymś pochłonięty zapomina powiedzieć „cześć” albo „dzień dobry”, czy zapytać, jak się miewam. Nie mam mu tego za złe. Podziwiam jego zaangażowanie w pracę naukową.
– Jakich danych? – spytałem. – Mogę ci jakoś pomóc?
– Naturalnie. Prawdę mówiąc, bez twojej pomocy daleko nie zajdę. Dzisiaj przedmiotem moich badań… – w tym miejscu oderwał się na chwilę od swojego zajęcia, spojrzał na mnie i się uśmiechnął – …jesteś ty.
Potrafi mieć czarujący uśmiech, gdy tylko przypomni sobie, żeby go użyć.
– Naprawdę? – zdumiałem się. – Czego próbujesz się dowiedzieć? Masz jakąś hipotezę na mój temat?
– Owszem.
– Co to za hipoteza?
– Nie mogę ci powiedzieć, bo mogłoby to zniekształcić dane.
– No tak, oczywiście. Przepraszam.
– Nie szkodzi. Ciekawość jest całkowicie zrozumiała. – Odłożył błyszczące urządzenie na pusty Cokół i odwrócił się do mnie. – Usiądź.
Usiadłem po turecku na Posadzce, czekając na pytania.
– Siedzisz wygodnie? – zapytał. – To dobrze. Powiesz, proszę, co pamiętasz.
– Co pamiętam? – powtórzyłem zdezorientowany.
– Tak.
– To nadzwyczaj niekonkretne pytanie.
– Mimo to postaraj się na nie odpowiedzieć.
– Wobec tego… Odpowiedź brzmi: wszystko. Pamiętam wszystko.
– Naprawdę? Bardzo odważne twierdzenie. Jesteś pewien?
– Tak mi się wydaje.
– Podaj mi jakieś przykłady tego, co pamiętasz.
– Dobrze. Gdybyś, na przykład, chciał udać się do jakiejś daleko położonej Sali, odległej stąd o wiele dni drogi, mógłbym ci bez zastanowienia powiedzieć, jak tam trafić, o ile sam ją wcześniej odwiedziłem. Umiałbym wymienić wszystkie Sale, przez które musiałbyś przejść. Mógłbym opisać wszystkie znaczniejsze Posągi, które zobaczyłbyś po drodze, a także, w rozsądnych granicach, określić ich położenie: pod którą Ścianą się znajdują (Północną, Południową, Wschodnią czy Zachodnią) i w jakiej odległości od Wejścia. Mógłbym także wyliczyć wszystkie…
– A Batter-Sea? Co z Batter-Sea?
– Ehm… Z czym?
– Batter-Sea. Pamiętasz Batter-Sea?
– Nie… To znaczy… Batter-Sea?
– Tak.
– Nie rozumiem.
Czekałem, by wyjaśnił mi, co ma na myśli, ale on milczał. Widząc, że bacznie mi się przygląda, doszedłem do wniosku, że pytanie to musi być kluczowe dla jego badań, nie miałem jednak zielonego pojęcia, jak mógłbym na nie odpowiedzieć.
– Batter-Sea nie jest prawdziwym słowem – odparłem wreszcie. – Nie ma desygnatu. Na Świecie nie istnieje nic, co odpowiadałoby temu połączeniu dźwięków.
Ten Drugi nadal się nie odzywał, tylko mnie obserwował. Patrzyłem na niego, coraz bardziej zaniepokojony.
– No tak! – wykrzyknąłem w końcu, doznawszy olśnienia. – Już rozumiem, co robisz!
I wybuchnąłem śmiechem.
– Co zatem robię? – Uśmiechnął się.
– Musisz sprawdzić, czy nie kłamię. Powiedziałem wcześniej, że potrafię opisać drogę do wszystkich Sal, które w przeszłości odwiedziłem. Nie masz jednak możliwości zweryfikowania prawdziwości moich twierdzeń. Gdybym powiedział ci, na przykład, jak dojść do Dziewięćdziesiątej Szóstej Sali Północnej, nie wiedziałbyś, czy moje wskazówki są ścisłe, ponieważ nigdy tam nie byłeś. Dlatego zadałeś mi pytanie o miejsce nonsensowne: Batter-Sea. Nadzwyczaj przebiegle wybrałeś słowo, które brzmi jak nazwa rzeczywistego miejsca, takiego, gdzie morze roztrzaskuje się o skały. Gdybym odpowiedział, że istotnie pamiętam Batter-Sea i opisał ci drogę do niego, wiedziałbyś, że kłamię. Zorientowałbyś się, że moje słowa to czcze przechwałki. To było pytanie kontrolne.
– W rzeczy samej – przyznał. – Taka właśnie była jego rola.
Obaj się roześmialiśmy.
– Masz do mnie jeszcze jakieś pytania?
– Nie – odparł. – To koniec.
Zamierzał się już odwrócić do mnie plecami i zająć wprowadzaniem danych do swojej błyskotki, gdy coś w mojej postaci przykuło jego wzrok. Posłał mi zdumione spojrzenie.
– O co chodzi? – spytałem.
– Twoje okulary, co się z nimi stało?
– Moje okulary?
– Właśnie. Wyglądają jakoś… dziwnie.
– Co masz na myśli?
– Zauszniki mają czymś oklejone dookoła, a końcówki zwisają luźno.
– Ach, o to ci chodzi… No tak, zauszniki co rusz mi się odłamywały: to lewy, to prawy. Plastik niszczeje w przesyconym solą Powietrzu. Eksperymentuję z różnymi sposobami ich naprawienia. Lewy nasmarowałem rybim klejem i oblepiłem paskami rybiej skóry. Do sklejenia prawego użyłem wodorostów i to był gorszy pomysł.
– Naturalnie. Wcale mnie to nie dziwi.
W Salach pod naszymi stopami Fala wzbierającego Przypływu uderzyła w Ścianę. _Bum!_ Cofnęła się, wpadła przez Drzwi i grzmotnęła w Ścianę następnej Sali. _Bum! Bum! Bum!_ Ponownie się cofnęła i znów runęła naprzód. _Bum!_ Druga Sala Południowo-Zachodnia zawibrowała jak naprężona struna instrumentu muzycznego.
– To zabrzmiało bardzo blisko. – Ten Drugi wyraźnie się zaniepokoił. – Nie powinniśmy stąd wyjść?
Nie rozumie Przypływów.
– Nie ma takiej potrzeby – odparłem.
– No dobrze – zgodził się, było jednak widać, że nie jest przekonany. Miał przyśpieszony, płytki oddech i szeroko otwarte oczy; co chwilę zerkał to na jedne Drzwi, to na inne, jakby spodziewał się, że w każdej chwili może nas zalać Woda. – Nie chcę dać się złapać w pułapkę.
Pewnego razu, gdy był w Ósmej Sali Północnej, wysoki Przypływ z Sal Północnych wezbrał w Dziesiątym Westybulu. Chwilę później Dwunasty Westybul został zalany przez nie mniej obfitą Falę z Sal Wschodnich. Ogromne ilości Wody poczęły przelewać się do okolicznych Sal, w tym także do tej, w której znajdował się Ten Drugi. Nurt go porwał, niósł w dal przez kolejne Drzwi, uderzał nim o Ściany i Posągi. Kilkakrotnie Ten Drugi zanurzył się wraz z głową, aż zaczął się bać, że utonie, w końcu jednak Fala wyrzuciła go na Posadzkę Trzeciej Sali Zachodniej (siedem Sal od miejsca, w którym początkowo się znajdował). Tam go znalazłem. Przyniosłem mu koc i gorącą zupę ugotowaną na małżach i wodorostach. Gdy tylko odzyskał dość sił, by wstać, odszedł bez słowa. Nie wiem, dokąd się udał (prawdę mówiąc, nigdy nie wiem, dokąd odchodzi). Działo się to w Szóstym Miesiącu Roku, w którym ponazywałem Gwiazdozbiory. Od tamtej pory Ten Drugi lęka się Przypływów.
– Nie ma żadnego niebezpieczeństwa – zapewniłem go.
– Jesteś pewien? – zapytał.
_Bum! Bum!_
– Tak, jestem pewien. Za pięć minut Przypływ dotrze do Szóstego Westybulu i zaleje Schody. W Drugiej Sali Południowej, położonej dwie Sale stąd na Wschód, przez godzinę będzie stała Woda, ale niewiele, ot, sięgnęłaby nam do kostek. Tutaj Fala nie dotrze.
Ten Drugi pokiwał głową, lecz bynajmniej się nie uspokoił i chwilę później wyszedł.
Wczesnym wieczorem wybrałem się do Ósmego Westybulu, żeby połowić ryby. Nie myślałem o niedawnej rozmowie z Tym Drugim, tylko o kolacji i o tym, jak piękne są Posągi w wieczornym Świetle. Kiedy jednak stanąłem, by zarzucić sieć w Wodę rozlaną na Dolnych Schodach, przed oczami wykwitła mi osobliwa wizja. Na szarym tle Nieba pojawiły się czarne zygzaki, coś błysnęło czerwono i w moją stronę popłynęły słowa, białe słowa na czarnym tle. Jednocześnie rozległ się potworny hałas, a ja poczułem metaliczny posmak na języku. Wszystkie obrazy – właściwie strzępy i widma prawdziwych obrazów – jakby gęstniały wokół tego dziwacznego słowa: Batter-Sea. Próbowałem je pochwycić, zogniskować na nich wzrok, lecz rozwiały się jak sen, bez śladu.
BIAŁY KRZYŻ
Wpis z Trzydziestego Dnia Piątego Miesiąca Roku, w którym Albatros przybył do Sal Południowo-Zachodnich
Gdybyś zajrzał teraz do mojego poprzedniego Dziennika (Dziennika nr 9), stwierdziłbyś, że zawiera bardzo niewiele wpisów z ostatniego miesiąca ubiegłego roku oraz pierwszego półtora miesiąca roku bieżącego. (Takie przerwy czasem mi się zdarzają, ich powody wyłuszczę poniżej). W tym okresie doszło do wydarzenia, o którym od dłuższego czasu zamierzałem napisać, i teraz właśnie to zrobię.
Był sam środek Zimy. Śnieg piętrzył się na Stopniach Schodów. Każdy Posąg w Westybulach nosił śnieżny płaszcz, pelerynę lub czapkę, każdy Posąg z wyciągniętą ręką (a jest ich wiele) trzymał w dłoni sopel zwrócony ku dołowi niczym ostrze miecza, każde takie wyprostowane ramię ociekało soplami jakby porosło piórami.
Jest pewna rzecz, o której wiem, lecz stale zapominam: Zima to trudny czas. Chłód przeciąga się w nieskończoność, a niemarznięcie wymaga wielu starań i wysiłków. Co roku u progu Zimy gratuluję sobie w duchu, że udało mi się zgromadzić zapas suchych wodorostów na opał, ale w miarę jak dni, tygodnie i miesiące ciągną się bez końca, zaczynam wątpić w to, czy na pewno mi ich wystarczy. Zakładam na siebie tyle ubrań, ile tylko zdołam. Co piątek robię remanent w zapasach opału i obliczam, ile mogę zużywać go dziennie, by wystarczył mi do Wiosny.
W Dwunastym Miesiącu ubiegłego roku Ten Drugi zawiesił poszukiwania Wielkiej Tajemnej Wiedzy i odwołał nasze spotkania, twierdząc, że jest zbyt zimno, by stać bez ruchu i rozmawiać. Palce drętwiały mi z zimna, przez co moje pismo stawało się coraz mniej czytelne, aż w końcu zupełnie zarzuciłem pisanie Dziennika.
Mniej więcej w połowie Pierwszego Miesiąca z Południa powiał Wiatr. Dął całymi dniami, nieustannie, i chociaż bardzo starałem się nań nie skarżyć, okazał się dla mnie ciężką próbą. Zawiewał kłującym Śniegiem w głąb Sal. Owiewał mnie nocami w łóżku w Trzeciej Sali Północnej. Zawodził w Westybulach, wzbijał z Posadzki garście sypkiego Śniegu i tworzył zeń małe duchy.
Nie wszystko jednak, co z nim związane, było złe. Czasami, gdy dmuchał w Otwory i Szczeliny w Posągach, wydobywał z nich osobliwe pieśni i gwizdy. Szczerze się śmiałem, zachwycony tym odkryciem. Wcześniej nie miałem pojęcia, że Posągi mają głos.
Pewnego dnia wstałem wcześnie i udałem się do Czterdziestego Trzeciego Westybulu. Sale, przez które szedłem, były szare i posępne, w Oknach dostrzegałem zaledwie sugestię Światła, jego ideę raczej niż prawdziwe Światło.
Zamierzałem nazbierać wodorostów na opał i do jedzenia. Zwykle na suche wodorosty muszę czekać do Wiosny, Lata i Jesieni, Zimą jest zbyt zimno i mokro, ale przyszło mi do głowy, że gdybym mógł je (wilgotne) gdzieś powiesić (na przykład w którychś Drzwiach), Wiatr szybko by je wysuszył. Jedyny kłopot stanowiłoby ich przywiązanie w taki sposób, by nie zostały zdmuchnięte. Miałem trzy pomysły na rozwiązanie tego problemu i śpieszyło mi się do wypróbowania wszystkich trzech, by wybrać najskuteczniejszy.
Gdy przechodziłem przez Jedenastą Salę Zachodnią, Wiatr przestawiał mnie swobodnie z jednej kamiennej Płyty Posadzki na drugą, niczym figurę na szachownicy. (Wykonałem kilka całkiem oryginalnych ruchów!).
Zszedłem po Schodach w Czterdziestym Trzecim Westybulu i znalazłem się w Dolnej Sali położonej bezpośrednio pod Trzydziestą Siódmą Salą Południowo-Zachodnią. Na skutek Wiatru Przypływy stały się gwałtowniejsze, a Woda sięgała wyżej niż zazwyczaj – z kolei podczas Odpływu cofała się dalej niż zwykle. Był akurat Odpływ i Morze cofnęło się tak bardzo, że z Sali zniknęła cała Woda (co prawie nigdy się nie zdarza), pozostawiwszy po sobie naniesione podczas Przypływu resztki: wodorosty powiewające jak miniaturowe proporce, rozgwiazdy oraz drobne kamyki i muszelki, popychane przez Wiatr i grzechoczące na Posadzce.
Było wciąż wcześnie, dosłownie chwila po Świcie. Jasnozłote Niebo odbijało się w niektórych Oknach wychodzących na Dziedziniec, a przede mną szara Woda pieniła się w Przejściu do następnej Sali. Jej wzburzenie ostro kontrastowało z prostą surowością Ościeża.
Pochyliłem się i zacząłem zbierać zimne, mokre wodorosty. Wiatr utrudniał mi nawet to proste zadanie, tak wiele energii wymagało ode mnie samo utrzymanie się w bezruchu. W dodatku porywał zimne pasma zielska i boleśnie smagał mnie nimi po rękach.
Po jakimś czasie wyprostowałem się, by dać odpocząć plecom, i znów spojrzałem ku Drzwiom do sąsiedniej Sali.
I doświadczyłem wizji! W mglistym Powietrzu ponad szarą Wodą zawisł lśniący biały krzyż. Jego biel dosłownie gorzała, zdecydowanie przyćmiewając widoczną z tyłu Ścianę z Posągami. Wizja była piękna, lecz początkowo zupełnie niezrozumiała – dopóki po krótkiej chwili nie przyszło swoiste olśnienie: to wcale nie był krzyż, tylko jakiś duży, biały obiekt niesiony Wiatrem i pędzący mi na spotkanie.
Co to mogło być? Zapewne ptak, jeśli jednak widziałem go z tak dużej odległości, to musiał być o wiele większy od ptaków, jakie przywykłem oglądać. Szybował prosto na mnie. Rozłożyłem ramiona na podobieństwo jego szeroko rozpostartych skrzydeł, jakbym zamierzał porwać go w objęcia. „Przybywaj!”, chciałem zawołać, „Przybywaj! Przybywaj!”, ale Wiatr wydusił mi powietrze z płuc i z mojego powitania zostało tylko:
– Bywaj! Bywaj! Bywaj!
Sunął nad rozfalowaną Wodą, w ogóle nie poruszając skrzydłami. Z wielką wprawą i swobodą przekrzywił się leciutko, żeby zmieścić się w dzielących nas Drzwiach. Rozpiętość jego skrzydeł była większa niż szerokość Drzwi! Teraz już wiedziałem, czym jest: to był albatros!
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki