Pisać. Rozmowy o książkach - ebook
Pisać. Rozmowy o książkach - ebook
Prezentujemy Państwu zbiór rozmów ze współczesnymi polskimi autorami. Wywiady były pierwotnie zamieszczone w „Magazynie Literackim KSIĄŻKI”, ukazały się na łamach miesięcznika w latach 2018-2020. W zbiorze znalazły się rozmowy z twórcami różnych gatunków literackich – od prozy, przez reportaż, po książkę dla dzieci. Autorzy opowiadają o swojej twórczości, warsztacie literackim, inspiracjach. Część rozmów toczy się wokół głośnych tytułów, które znalazły się w ostatnich latach na listach bestsellerów, z niektórymi autorami – czasami twórcami jednej książki – zetkniecie się Państwo po raz pierwszy. Mamy nadzieję, że nasza publikacja zachęci Państwa do bliższej znajomości przynajmniej z niektórymi bohaterami tego zbioru.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-956056-7-3 |
Rozmiar pliku: | 5,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Prezentujemy Państwu zbiór rozmów ze współczesnymi polskimi autorami. Wywiady były pierwotnie zamieszczone w „Magazynie Literackim KSIĄŻKI”, ukazały się na łamach miesięcznika w latach 2018-2020. W zbiorze znalazły się rozmowy z twórcami różnych gatunków literackich – od prozy, przez reportaż, po książkę dla dzieci. Autorzy opowiadają o swojej twórczości, warsztacie literackim, inspiracjach. Część rozmów toczy się wokół głośnych tytułów, które znalazły się w ostatnich latach na listach bestsellerów, z niektórymi autorami – czasami twórcami jednej książki – zetkniecie się Państwo po raz pierwszy. Mamy nadzieję, że nasza publikacja zachęci Państwa do bliższej znajomości przynajmniej z niektórymi bohaterami tego zbioru.Poetka z nieprawego łoża - ROZMOWA Z JOANNĄ KUCIEL-FRYDRYSZAK
– Czemu Kazimiera Iłłakowiczówna tak długo maskowała sekret dotyczący swego ojca i dlaczego fałszowała datę urodzenia?
– Swoje pochodzenie odczuwała jako piętno, zdawała sobie sprawę, że będąc nieślubnym dzieckiem, narażona jest na społeczne odrzucenie. Jej ojcem był Klemens Zan (syn Tomasza „Promienistego”), który miał swoją rodzinę, a z matką Kazimiery dwoje dzieci, prowadził więc podwójne życie. W końcu XIX wieku był to oczywisty skandal, a dzieci z takiego nieformalnego związku nazywano bękartami. Odczuwała to zresztą boleśnie jako przybrana córka Zofii Buyno z Plater-Zyberków, do której trafiła na wychowanie po śmierci matki, zmarłej bardzo młodo na gruźlicę. Cześć rodziny Platerów jej z tego powodu nie akceptowała. Tak przynajmniej twierdziła siostra Iłły, Barbara. Ich matka, aby je ochronić przed społecznym napiętnowaniem, już w akcie chrztu zataiła prawdę i podała fałszywe nazwiska ich rodziców. Obie zostały „przypisane” do dwóch różnych rodzin, spokrewnionych z matką. To wszystko rzuciło się cieniem na dalsze życie Iłłakowiczówny. Jeśli chodzi o datę urodzenia, nie udało mi się ustalić powodu tej korekty, domyślam się jedynie, że była to chęć „odmłodzenia się” o kilka lat, nierzadka ówcześnie praktyka wśród pań. Dokumenty Iłłakowiczówny z lat szkolnych i studenckich wskazują, że urodziła się w roku 1889. Potem podawała, że przyszła na świat trzy lata później.
– Napomyka pani o próbie samobójczej swej bohaterki.
– Mogła to być raczej młodzieńcza próba szantażu emocjonalnego, ale niewątpliwie okres dojrzewania przeżyła wyjątkowo burzliwie. Te kilka lat od momentu, gdy dowiedziała się od nauczycielki w szkole Cecylii Plater-Zyberk przy ulicy Pięknej w Warszawie o swym pochodzeniu, były okresem psychicznego kryzysu. Zofia Buyno wysłała nawet kilkunastoletnią podopieczną do ośrodka wychowawczego w Rydze, a potem do Tyrolu do sanatorium „dla poratowania nerwów”.
– Nie wyszła za mąż z braku kandydatów? Była emancypantką, względnie sufrażystką?
– Nie odrzucała małżeństwa, aby być kobietą wyzwoloną i z pewnością nie brakowało jej adoratorów. Moim zdaniem bardzo wcześnie uznała, że nie nadaje się do życia rodzinnego, jej samotnicza natura w połączeniu z traumą sieroctwa najprawdopodobniej uniemożliwiały bliskość, jak i miłosny związek. Sympatyzowała z brytyjskimi sufrażystkami, gdy przebywała w Londynie, a ich akcje były wówczas bardzo spektakularne. W Polsce nie zaangażowała się w ruch feministek, lecz sympatyzowała z nim i żyła jak emancypantka. Chętnie zresztą rywalizowała z mężczyznami, choć miała pośród nich wielu przyjaciół.
– Do polityki miała podobny stosunek jak do rękawiczek?
– Sympatia dla socjalizmu ukształtowała się pod wpływem środowisk, z którymi się spotykała między innymi we Fryburgu, dokąd jeździła za młodu. Jako dojrzała kobieta uważała się za konserwatystkę, sądzę jednak, że ów konserwatyzm dotyczył przede wszystkim sfery obyczajowej.
– Najdramatyczniejszy epizod życiowy poetki miał chyba miejsca w Zachęcie.
– Znalazła się tam, kiedy do Gabriela Narutowicza strzelał Eligiusz Niewiadomski. Ponieważ miała doświadczenie pielęgniarskie z okresu I wojny światowej, pospieszyła prezydentowi z pomocą. Rany okazały się jednak śmiertelne, zamknęła Narutowiczowi oczy. Była wstrząśnięta, ale jak wspominała, modliła się potem i za ofiarę, i za mordercę.
– Religijna stała się dopiero po wyzdrowieniu z czerwonki?
– Była religijna już w dzieciństwie. Miała, można powiedzieć, mistyczny charakter, lubiła kościoły, modlitwę, obrzędowość religijną. Potem, gdy będąc nastolatką zbuntowała się przeciwko hrabinie Buyno, odwróciła się też od religii. Pisała, że na froncie I wojny światowej podczas choroby nawróciła się, ale w istocie „powróciła” do siebie.
– Po II wojnie światowej – spędzonej w Klużu – nie myślała o emigracji?
– Od pierwszej chwili, gdy tylko znalazła się w Rumunii we wrześniu 1939 roku, czekała na powrót do Polski. Gdy przyjechała, w grudniu 1947 roku, nie bardzo rozumiała, że wróciła do ojczyzny odmienionej. Usiłowała nawet zatrudnić się w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, w którym pracowała od 1935 roku. Oczywiście bezskutecznie.
– Jak układały się jej relacje z władzą ludową?
– Początkowo uchodziła za persona non grata, gdyż pamiętano jej związek z sanacją. Pomoc Juliana Tuwima i prawdopodobnie Jarosława Iwaszkiewicza nie zdała się na wiele. Ani pracy, ani mieszkania w Warszawie nie znalazła, toteż wyjechała do Poznania. Do polowy lat pięćdziesiątych nie publikowano jej utworów. Potem się to zmieniło, chociaż cenzura pilnie analizowała, czy jej twórczość nie uderza w Związek Radziecki albo nie gloryfikuje Józefa Piłsudskiego. Urocza wspomnieniowa książka, reminiscencje z lat przedwojennych pt. „Trazymeński zając”, została zatrzymana, choć fragmenty były drukowane w prasie i czytane w radiu.
– Poza wierszami o Katyniu i Poznaniu 1956 coś jeszcze z jej spuścizny przetrwa?
– Wciąż wydawany i czytany jest przekład „Anny Kareniny” Lwa Tołstoja, uznawany za kongenialny. Sądzę, że długo jeszcze nikt lepiej od niej nie przetłumaczy tej powieści. Żyć także będą, jak sądzę, „Wiersze dziecięce”, przede wszystkim dzięki kompozycjom Karola Szymanowskiego oraz Witolda Lutosławskiego.
ROZMAWIAŁ TOMASZ ZB. ZAPERT
/Magazyn Literacki KSIĄŻKI 1/2018/Jak wyparował Hel - ROZMOWA Z DARIĄ CZARNECKĄ
– Za czarną legendę Stanisława Gustawa Jastera odpowiada Aleksander Kunicki?
– Aleksander Kunicki ps. „Rayski” w czasie okupacji był szefem wywiadu i kontrwywiadu kilku oddziałów AK, m.in. „OSY”-„KOSY 30” i „Parasola”. To on odpowiadał za zorganizowanie jednej z najbardziej znanych akcji polskiego ruchu oporu, jakim była Akcja „Kutschera” w Warszawie. Zastrzelono wtedy dowódcę SS i policji dystryktu warszawskiego Franza Kutscherę. Także nieudaną akcję „Koppe”, czyli próbę likwidacji Wyższego Dowódcy SS i Policji Wilhelma Koppego, pod względem wywiadowczym przygotowywał Kunicki. Nie wiemy, dlaczego w swoich wspomnieniach „Cichy front” umieścił rozdział, w którym kategorycznie oskarżył o zdradę Stanisława Gustawa Jastera. Chcę wierzyć, że być może była to przepustka cenzorska, fragment umieszczony, żeby peerelowska cenzura przepuściła całość książki. Ale faktem jest, że to właśnie ta książka wywołała gorący spór o winę bądź niewinność „Hela”.
– „W życiorysie Rayskiego znajduje się kilka niejednoznacznych epizodów”. Co pani ma na myśli?
– Są to głównie sprawy, na które zwracają mi uwagę czytelnicy podczas spotkań lub które niejako przy okazji wyszły w trakcie analizy dokumentów archiwalnych (zasób ITS Bad Arolsen i spuścizna Kunickiego w Archiwum Akt Nowych). Pomimo swojej ucieczki z robót przymusowych w Rzeszy Kunicki nie figurował na listach poszukiwanych. Po wyzwoleniu Bielska (dzisiaj Bielsko-Biała) otrzymał od sowieckiej komendy przepustkę z prośbą, aby wszystkie władze cywilne i wojskowe okazały mu pomoc.
Pomimo stalinowskiego wyroku śmierci (zamienionego dzięki wstawiennictwu ppłk. Jana Mazurkiewicza ps. „Radosław” na więzienie) był bardzo aktywnym działaczem Związku Bojowników o Wolność i Demokrację. Wydawał nawet zaświadczenia o przynależności do „Parasola” (niektórzy twierdzą, że również osobom wcale nie związanym z oddziałem), od czego odciął się dowódca – płk Adam Borys ps. „Pług”. Tych doniesień nigdy dokładnie nie analizowałam, bo nie ma to związku ze Staszkiem Jasterem. Wiele uwag co do przedstawionych w książce „Cichy front” wspomnień Kunickiego miał prof. Tomasz Strzembosz, który dał temu wyraz w napisanej przez siebie recenzji.
– Istnieje kilka hipotez dotyczących okoliczności śmierci bohatera książki…
– Jest wersja, którą znamy z „Cichego frontu”, czyli wykonanie wyroku przez AK. Jest też zbliżona opcja, że była to likwidacja prewencyjna, chociaż taka forma i tak musiała zostać w późniejszym okresie przekształcona w wyrok sądu podziemnego. Ale pojawiła się też hipoteza, do której ja najbardziej się skłaniam, a więc ta, w której „Hel” ginie z rąk Niemców. Świadczy za tym kilka dokumentów policji niemieckiej, jak raport o rozbiciu organizacji wschodniej „Wachlarz” oraz nakaz usunięcia Jastera z list poszukiwanych.
– Przeczesała pani krajowe archiwa, a może rozwiązania zagadki należy szukać w sejfach niemieckich?
– Prowadziłam kwerendę w zasobie ITS Bad Arolsen, z której dostałam bardzo ciekawe dokumenty policyjne (jak choćby Meldeblatty, w których jest mowa o bohaterze książki). Bundesarchiv właśnie kończą okres porządkowania akt po scaleniu państwa niemieckiego. Jako archiwista wiem, że wszystko jest możliwe i być może jakiś bardzo ważny dla nas dokument leży w kącie jakiegoś archiwum.
– Odnalezienie szczątek „Hela” jest jeszcze realne?
– Według mnie nie, bo nie wiadomo przecież, gdzie i w jakich okolicznościach zginął. Ale ponieważ wyrostek robaczkowy Jastera przechowała jego narzeczona Anna Danuta Sławińska, wciąż pozostaje możliwość weryfikacji kodu DNA.
ROZMAWIAŁ TOMASZ ZB. ZAPERT
/Magazyn Literacki KSIĄŻKI 2/2018/Skąpy satrapa - ROZMOWA Z PIOTREM GAJDZIŃSKIM
– Gdyby nie czystki komunistów polskich w Związku Sowieckim, Władysław Gomułka pozostałby postacią anonimową?
– Tego potwierdzić nie sposób. Ale szanse Gomułki na tak spektakularny awans, który stał się jego udziałem w latach 1943-1944, byłyby znikome. Przed wojną był bardziej działaczem związkowym niż politycznym, mało w Warszawie znanym, nie bardzo wśród najważniejszych komunistów ustosunkowanym. Owszem, odbył szkolenie w sowieckiej „Leninowce”, gdzie nauczono go zasad konspiracji, ale od tego do wielkiej kariery było jeszcze daleko. Ruch komunistyczny w Polsce dysponował wówczas ludźmi ważniejszymi, dużo bardziej od niego zasłużonymi i bardziej sprawdzonymi, a co najważniejsze – lepiej widzianymi przez Moskwę. Gdy jednak większość z nich została później aresztowana i zamordowana, przed Gomułką otworzyły się drzwi do władzy. Nie ma w tym zresztą niczego nadzwyczajnego. Gdyby nie czystki wśród „starych” bolszewików, Leonid Breżniew też zapewne nigdy tak szybko by nie awansował i nie zasiadł na Kremlu. Co ciekawe, sam Gomułka o mało nie trafił w młyny sowieckiej „sprawiedliwości”, bo już w latach dwudziestych zastanawiał się nad ucieczką do Związku Sowieckiego. Radził się w tej sprawie posła Niezależnej Partii Chłopskiej Alfreda Fiderkiewicza, który wybił mu ten pomysł z głowy, tłumacząc, że Polacy przekraczający sowiecką granicę są zatrzymywani i trafiają do obozów karnych. Tow. „Wiesław” się wystraszył i został w Polsce. Później trafił wprawdzie za swoją działalność komunistyczną za kratki, lecz sanacyjne więzienia w porównaniu z sowieckimi gułagami były sanatoriami.
– Liderem Polskiej Partii Robotniczej stał się przypadkowo?
– Awans zawdzięczał słabości komunistycznego podziemia. W Peerelu karmiono nas opowieściami o jego potędze i bohaterskich czynach Gwardii Ludowej oraz Armii Ludowej, ale to oczywista nieprawda. Owa konspiracja była słabo uzbrojona, niezborna i niezdyscyplinowana, a jej walka ograniczała się właściwie do wydawania, w znikomym zresztą nakładzie, kilku pism i odezw z napaściami na rząd londyński oraz Armię Krajową. Gomułka zdawał sobie sprawę z tej słabości, czego świadectwem są jego pamiętniki pisane w latach siedemdziesiątych. Ale gdyby nie te liche struktury okupacyjne, „Wiesław” nie miałby szans na objęcie przywództwa PPR-u. Przede wszystkim dlatego, że dotychczasowi szefowie tej partii byli mianowani przez Moskwę. Gomułka sowieckiego „imprimatur” nie miał, bo partia utraciła radiowy kontakt z Moskwą i nie można było się porozumieć z Georgijem Dymitrowem, szefem Międzynarodówki Komunistycznej, który z ramienia Stalina nadzorował komunistyczne podziemie w krajach okupowanych przez Niemcy. Polscy komuniści wyszli więc trochę przed szereg, co było dla nich niezwykłe. Po aresztowaniu Pawła Findera przez Niemców Moskwa wysłała zresztą do Polski jego następcę, Barucha Cukiera vel Witolda Kolskiego, ale zginął on podczas lądowania. Gomułka był jedynym – poza Mieczysławem Rakowskim, ale to już się działo w zupełnie innych okolicznościach – szefem partii polskich komunistów, który objął stanowisko bez wyraźnego wskazania Kremla. I to dwukrotnie, bo podobnie było w 1956 roku.
– Czemu nie pokajał się latem roku 1948, gdy oskarżono go o „prawicowe odchylenie”?
– To skomplikowane. Tak do końca tego nie wiemy, bo Gomułka nie opisał tego w swoich „Pamiętnikach”. Być może czuł się wypalony, może jego wiara w komunizm znowu osłabła? Mówię „znowu”, bo doświadczył tego również podczas pobytu we Lwowie w pierwszych wojennych latach, gdzie na własnej skórze poznał oportunizm sowieckich funkcjonariuszy partii, widział potęgującą się nędzę mieszkańców, a potem dowiedział się, że uciekające przed Niemcami NKWD wymordowało przebywających w celach więźniów. W 1948 roku bez wątpienia widział, że sprawy w Polsce idą w złym kierunku, że stalinowska obręcz coraz bardziej się zaciska. Wcześniej karnie wykonywał rozkazy Kremla, w najmniejszym stopniu nie kontestował decyzji Moskwy. Ale może zrozumiał, że to jest droga donikąd, gdy Stalin coraz mocniej zaczął naciskać na kolektywizację? Gomułka bardzo krytycznie oceniał kolektywizację dokonaną w Związku Sowieckim i jej skutki. Uważał, że w Polsce będzie podobnie, a odbieranie ziemi chłopom doprowadzi do jeszcze większej, czytaj całkowitej, alienacji „władzy ludowej”. To był zresztą jeden z wielkich momentów Gomułki. Stalin chciał bowiem, aby pozostał on w składzie Biura Politycznego, choć już nie na jego czele, proponował też „Wiesławowi” tekę wicepremiera i ministra Ziem Odzyskanych. Rozmowa odbywała się na Kremlu, przy współudziale Berii. Gdy Gomułka propozycję Stalina odrzucił, Beria warknął, że „Stalinowi się nie odmawia”. Ale Gomułka pozostał przy swoim, co naprawdę wymagało wielkiej odwagi.
– Z czego wynikał entuzjazm, jaki ogarnął gros Polaków po objęciu przez tow. „Wiesława” władzy w październiku 1956 roku? Zapomniano o jego roli w „instalowaniu komuny”?
– Nie, nie zapomniano, lecz w Polsce wypalił się już wówczas mit generała Władysława Andersa, który miał przybyć do Polski na białym koniu, aby wyzwolić nas z sowieckiego jarzma. To był jeden z tych niewielu momentów polskiej historii, gdy zachowywaliśmy się bardzo racjonalnie. Gomułka stwarzał nadzieję, że Polska się zmieni, że będzie inna, mniej sowiecka. Oczywiście, pokochaliśmy go wówczas za to, że siedział w stalinowskim więzieniu, za stwierdzenie, że robotniczy protest w Poznaniu w czerwcu 1956 roku był słuszny, za odesłanie do Moskwy marszałka Konstantego Rokossowskiego, który był symbolem sowieckiej dominacji nad Polską. Polacy uwierzyli, że Gomułka chce Polskę zdemokratyzować, że wraz z jego powrotem do kraju stalinizm, ta „epoka błazeństwa namaszczonego”, odchodzi w niebyt. Nawet niektórzy księża nazywali Gomułkę „Władysławem IV”, a po słynnych rozmowach z Nikitą Chruszczowem w Belwederze w październiku 1956 roku Maria Dąbrowska zapisała w swoich „Dziennikach”: „Jest coś imponującego w wytrzymaniu tej sceny przez steraną ofiarę systemu, jaką jest Gomułka. Jest też coś imponującego w fakcie, że to robotnik polski pierwszy po hrabim Andrzeju Zamojskim powiedział: Allez-vous en ”. Notabene, podczas tych rozmów Gomułka skrzyczał Wiaczesława Mołotowa, że on, który w 1939 roku nazwał Polskę „bękartem Europy”, ma czelność do tej Polski przyjeżdżać i Polaków pouczać.
– Oszczędność, by nie rzec skąpstwo, była główną cechą jego charakteru?
– Ważną, ale nie najważniejszą. Tą był autorytaryzm. Gomułka uważał, że najlepiej zna się na gospodarce i najlepiej rozumie polski interes narodowy. To, w połączeniu z panującym w Polsce systemem, doprowadziło najpierw do Marca 1968 roku, następnie do interwencji w Czechosłowacji, a wreszcie do Grudnia 1970. Nie ma w tym zresztą niczego nadzwyczajnego, wszyscy władcy absolutni mają tę cechę.
– Jak to możliwe, że rządził aż 14 lat?
– Gdyby w Polsce obowiązywał system demokratyczny, z pewnością straciłby władzę już po czterech latach. Ale nie obowiązywał. A w partii cieszył się dużym autorytetem. W Moskwie niespecjalnie go wprawdzie lubiano, ale towarzyszył mu nimb człowieka, który postawił się Stalinowi. Dla Chruszczowa było to ważne, bo on sam Stalinowi nigdy się nie stawiał. Dla Breżniewa mniej, ale gdy ten objął władzę w 1964 roku, był nie dość silny, aby móc coś z Gomułką zrobić. Nie lubił go wprawdzie, bo „Wiesław” często go pouczał, a nawet karcił. Kiedyś powiedział mu, że „nie ma głowy do polityki”! Gensekowi! Na to żaden inny polski komunista sobie po wojnie nie mógł pozwolić. Później Gomułka zaskarbił sobie wdzięczność Breżniewa bezwzględnym poparciem dla interwencji w Czechosłowacji, co było dla niego ważne, bo gdyby Czechosłowacja wyszła z obozu moskiewskiego, Breżniew z pewnością zostałby przez aparat KPZR pozbawiony władzy. Ale pod koniec lat sześćdziesiątych sytuacja się zmieniła, Moskwa upatrzyła sobie Gierka jako następcę Gomułki. I zadbała o to, aby nim został.
– Dlaczego nie namaścił sukcesora?
– A zna pan satrapę, który wyznacza następcę? Po pierwsze, delfin jest niebezpieczny, bo cały aparat władzy nastawia się na niego i niejako marginalizuje dotychczasowego, ale już odchodzącego wodza. Po drugie, każdy despota, Gomułka nie był tu wyjątkiem, uważa, że wraz z jego odejściem wszystko się zawali. To powoduje, że musi pozostawać przy władzy. Pod koniec lat sześćdziesiątych „Wiesław” wprawdzie rozmyślał o oddaniu władzy, ale w bliżej nieokreślonej przyszłości.
– In plus ocenia pan jedynie jego pracę w Ministerstwie Ziem Odzyskanych…
– Nie tylko, choć moim zdaniem to było jego największe dzieło. Pozytywnie oceniam też rok 1956, gdy Gomułka zachował się bardzo realistycznie. Sowiecka interwencja nad Wisłą wisiała wówczas na włosku, czy może nawet do pewnego stopnia się rozpoczęła, bo przecież jednostki Armii Czerwonej i Wojska Polskiego w październiku maszerowały już na Warszawę. Gomułka umiał się z tym uporać, choć to nie tylko jego zasługa, a przede wszystkim Edwarda Ochaba, twardego komunisty, który skłonił Pekin, aby zaprotestował w Moskwie przeciwko interwencji. Ale Gomułka potrafił wówczas skanalizować społeczne nastroje, w Polsce niemal nie było antyradzieckich wystąpień, które mogły się stać pretekstem do interwencji, nie wysunął też, jak Imre Nagy na Węgrzech, projektu wyjścia Polski z Układu Warszawskiego, co z pewnością skończyłoby się sowiecką interwencją. Dobrze oceniam też podpisanie układu z Niemcami, co później pozwoliło Gierkowi prowadzić bardziej otwartą politykę wobec Zachodu i przyczyniło się do obniżenia napięcia w Europie. Choć można się zastanawiać, czy do tego układu nie mogło dojść nieco wcześniej.
ROZMAWIAŁ TOMASZ ZB. ZAPERT
/Magazyn Literacki KSIĄŻKI 2/2018/Tłumaczka Temidy - ROZMOWA Z MAGDĄ LOUIS
– Brytyjski wymiar sprawiedliwości nie miał nic przeciwko, aby opisała pani jego funkcjonowanie?
– Brytyjski wymiar sprawiedliwości prawdopodobnie nie pamięta mojego istnienia… A gdyby nawet, to myślę, że byliby zadowoleni, bo przecież stawiam ten system za wzór. Starałam się jednocześnie pokazać, jaką drogą szedł, jak się „naprawiał”, wyciągając wnioski po spektakularnych porażkach i co najważniejsze, jak „zmądrzał”, ucząc się na własnych błędach. Błędach, w których nie tkwił uparcie przez dziesięciolecia, choć żadnej z reform nie wprowadzano w trybie natychmiastowym. Temat jest na czasie, w Polsce mówi się bardzo dużo o reformie systemu sądownictwa, na razie obserwujemy zmiany personalne, ciekawi mnie, jaki będzie drugi krok? Od Anglików warto się uczyć, mają kilkaset lat doświadczeń w tym sektorze.
– Jak to się stało, że pracowała pani w Albionie jako tłumacz sądowo-policyjny?
– Zdobyłam odpowiednie kwalifikacje, dyplom tłumacza w służbie publicznej ze specjalizacją prawo angielskie. Zapotrzebowanie było ogromne na takie usługi, gdyż po 2004 roku Polacy przybywali do Anglii w dziesiątkach tysięcy. Wybrałam tą pracę bez świadomości, z czym się będę mierzyć, jak większość obywateli trzymałam się z daleka od problemów z prawem, a potem nagle wpadłam w sam środek, bez taryfy ulgowej. Policja i sądy nie były w stanie procedować bez obecności tłumacza, a tam liczą się godziny, więc telefon nie przestawał dzwonić i to też było dla mnie zaskoczeniem, nie musiałam się martwić o pracę, było jej w nadmiarze. Przyjmowałam po kilka zleceń dziennie, lata 2007-2011 to były po prostu żniwa. Potem tłumaczy przybyło, pojawiła się konkurencja, ale i tak pracowałam w pełnym wymiarze godzin.
– Zaskoczyła i przeraziła mnie informacja, że w więzieniach Wielkiej Brytanii przebywa ok. 10 tys. Polaków…
– Liczba ta byłaby o wiele wyższa, gdyby nie fakt, że od kilku lat Anglicy odsyłają wielu skazanych do Polski. Teoretycznie osoby, które dostały wyrok ponad dwóch lat więzienia, są wysyłane do Polski, żeby tą karę odsiedzieć, żeby się angielski podatnik nie denerwował. Ludzie przywieźli do Anglii swoje polskie problemy, może marzyli, że wyjazd je rozwiąże, ale tak się nie stało. Na Wyspy przyjechała też spora grupa osób, które po prostu uciekły przed polskim wymiarem sprawiedliwości, niektórzy skutecznie się ukryli, inni kontynuowali życie przestępcy, jeszcze inni uciekając przed czymś stosunkowo „lekkim”, popadli w wielkie kłopoty, przeliczone potem na lata odsiadki.
– Brytyjczycy skuteczniej od nas walczą z przestępczością?
– System jest sprawniejszy, więc pewnie tak, ale „mundurów” wciąż za mało na ulicach, przestępczość nie spada, więc problem nadal istnieje. Powstała w Anglii policja prywatna, może to jest jakiś pomysł? Anglicy bardzo surowo karzą za jazdę pod wpływem alkoholu, przemoc wobec kobiet, kradzieże sklepowe. Przekaz jest jasny: wyrok sądu to świętość, nie można go zignorować, za lekceważenie kara często jest większa niż za samo przestępstwo! Z reguły werdykt jest prawomocny, apelacje zdarzają się rzadko.
– Niektóre z reportaży wydają się świetnym materiałem filmowym…
– Czekam na propozycję! Mogę napisać scenariusz. Powszechnie znaną prawdą jest, że najlepsze pisze życie. Rolą pisarza jest słuchać i obserwować, miałam taką pracę, dostarczyła mi wszystkiego, co potrzebne do stworzenia mocnych historii.
ROZMAWIAŁ TOMASZ ZB. ZAPERT
/Magazyn Literacki KSIĄŻKI 3/2018/Bramy raju Jerzego Andrzejewskiego - ROZMOWA Z ANNĄ SYNORADZKĄ-DEMADRE
– Kto był największą miłością w życiu Jerzego Andrzejewskiego?
– On sam pisał, parokrotnie, że był nią poeta Krzysztof Kamil Baczyński, którego poznał we wrześniu 1941 roku. Jako pierwszy z pisarzy starszego pokolenia rozpoznał natychmiast wielki talent artystyczny młodego człowieka, o czym bez zwłoki powiadomił listownie znanego już krytyka Kazimierza Wykę. Właśnie Wyka opublikuje następnie bardzo wnikliwy esej o twórczości Baczyńskiego, „List do Jana Bugaja”, co było momentem przełomowym dla literackiej kariery bohatera tej rozprawy – momentem konsekracji, uznania. W grudniu 1941 roku Andrzejewski napisał opowiadanie „Przed sądem” zadedykowane Baczyńskiemu. Również Baczyński zadedykował kilka wierszy Andrzejewskiemu. Jednak pod koniec 1941 roku poeta zaręczył się z przyszłą żoną, Barbarą, zaś kilka tygodni potem Andrzejewski poprosił o rękę swoją przyszłą drugą żonę. Być może właśnie dlatego, że związek dwóch twórców był w tej sytuacji raczej miłosną przyjaźnią, relacją z poważnymi ograniczeniami, zapisał się szczególnie w pamięci Andrzejewskiego jako coś wyjątkowego, najpiękniejszego.
– Jak radził sobie ze swą dwoistą naturą? Bo chyba był biseksualny...
– Trudno na to odpowiedzieć w kilku słowach. Stąd moja książka o życiu osobistym pisarza ma aż 700 stron. Staram się unikać streszczania tego w jakichś prostych formułach. Oczywiście, pogodzenie tożsamości homoseksualnej z potrzebą założenia rodziny nie było łatwe ani dla pisarza, ani dla jego bliskich. Musiało powodować cierpienie.
– Drugie małżeństwo Andrzejewskiego przetrwało ponad pół wieku, ponieważ połowica tolerowała zdrady męża?
– Nie wiem, czy można w tej skomplikowanej sytuacji mówić o „zdradach”. Maria Abgarowicz-Andrzejewska najpewniej wiedziała od początku o podwójnej, jak pan to ujął, naturze Jerzego. Pisarz jej nie oszukał. Myślę, że sądziła, iż może go kochać pomimo złożoności jego potrzeb. W takiej postawie w każdym razie wytrwała, będąc dla męża bardzo ważnym oparciem.
– Trampolinę literackiej kariery Marka Hłaski stanowiło łóżko autora „Ładu serca”?
– Nie. Hłasko zdobył uznanie na kilka miesięcy zanim poznał Andrzejewskiego, publikacją debiutanckiego opowiadania „Baza Sokołowska”. Po niej został zaproszony na zjazd młodych pisarzy w Domu Pracy Twórczej Związku Literatów Polskich w Oborach pod Warszawą. Tam zawarł szereg ważnych dla siebie znajomości w środowisku literackim, między innymi z pisarzem i krytykiem Wilhelmem Machem. To za pośrednictwem Macha spotkał następnie Andrzejewskiego. Co do „łóżka”: osobiście nie mam bynajmniej pewności, że doszło do relacji seksualnych pomiędzy Andrzejewskim i Hłaską. Wiadomo, że w momencie, gdy Andrzejewski, po dość długim czasie, wyznał młodszemu przyjacielowi swoje uczucia, Hłasko wybył na długo z Warszawy, zaszywając się na Mazurach. Stamtąd wysłał list dowodzący, że na deklarację Andrzejewskiego nie może odpowiedzieć wzajemnością. Odtąd ich relacja się rozluźniła.
– Z czego wynikał alkoholizm pisarza?
– Nie wiem, czy kiedykolwiek można stwierdzić, co zdecydowało, że jakaś osoba ulega uzależnieniu. Wiktor Osiatyński pisał w swojej książce, o ile pamiętam, że jego zdaniem – a zagadnieniem głęboko się interesował – istnieją po prostu ludzie mający wrodzoną skłonność do wejścia w chorobę alkoholową, podczas gdy innym ona nie grozi. Można zauważyć, że wielu artystów nadużywa alkoholu, ale przecież alkoholików można znaleźć w każdej grupie zawodowej i w każdej warstwie społecznej. Przyczyny alkoholizmu Andrzejewskiego nie są zatem możliwe do określenia. Da się jedynie opowiedzieć, jakim był alkoholikiem: na przykład, że pił okresami, ale potrafił także narzucić sobie dyscyplinę abstynencji. Pisał bez alkoholu. Pił wtedy, gdy z jakichś powodów rezygnował z narzucenia sobie rygoru pozostania w trzeźwości. „Odpuszczał” sobie. Próbował się leczyć, aby w trzeźwości móc trwać stale lub aby móc posiąść kontrolę nad konsumpcją, lecz bezskutecznie.
ROZMAWIAŁ TOMASZ ZB. ZAPERT
/Magazyn Literacki KSIĄŻKI 3/2018/