Pisane na maszynie - ebook
Pisane na maszynie - ebook
Owocem pasji pisarskiej Autora jest niniejszy zbiór opowiadań, zawierający pięć historii, które mimo pozornie różnej tematyki, posiadają wspólny element jakim jest śmierci w życiu człowieka. W zbiorze tym znajdziemy historię miłości dwójki ludzi. Miłości czystej, niewinnej, która wydarzyła się w trudnym czasie wojny. Inne z opowiadań przedstawia historię człowieka, który poświęcił kobietę, którą kochał, swoich przyjaciół i znajomych dla marzenia. Jest też historia małego chłopca, który będąc nieuleczalnie chorym, chce przez swoją twórczość pisarską zostać zapamiętany, by pozostawić po sobie ślad na ziemi.
Jedno z opowiadań jest dla Autora szczególnie bliskie i Autor dedykuje je ludziom, którzy próbują zrozumieć osoby poszukujące własnego miejsca, którzy często wybierają niewłaściwe ścieżki.
Andrzej Wardyn to przede wszystkim niespokojny duch, który mógłby nieustannie wyruszać w drogę. Jego ulubionym środkiem transportu są własne nogi. Jak sam uważa, idąc można zobaczyć najwięcej. Jego ukochanym miejscem na ziemi są Kaszuby. Wychowany w tradycyjnej kaszubskiej wsi, oplecionej siecią rzek i jezior, jako doskonały środek transportu uważa również kajak. Zwłaszcza wtedy gdy nad brzegami zjawiają się turyści, uwielbia wsiadać do swojej łodzi i znikać, korzystając z wodnych przesmyków, które pokazał mu dziadek . Gdy już musi wyruszyć w dalszą podróż, najczęściej wybiera autostop, gdyż tak może spotkać ciekawych ludzi. Posiada wiele pasji, ale najważniejszą z nich jest fotografowanie przyrody. Fotografią zajmuje się od dziewięciu lat. Został laureatem wielu konkursów fotograficznych. Pod wpływem fotografii postanowił rozszerzyć swoją wiedzę o techniki rysunku i malarstwa. Jednak wszystkim tym zajmował się w przerwach od pisania. Zaczął od spisywania historii, które opowiadał mu dziadek i znajomi w blasku ogniska, gdzieś w leśnych obozowiskach. Potem zaczął spisywać własne historie z czasów pracy w agencji ochroniarskiej oraz wszelkich innych zawodów, które wykonywał (a było ich sporo). Dziś po trzynastu latach pisania nie wyobraża sobie żyć bez niego. Pisanie jest dla Autora odskocznią od świata codziennego, którym jest dla niego życie drwala.
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64343-24-7 |
Rozmiar pliku: | 624 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Był kwiecień. Po raz kolejny Bartek miał wrażenie, że dłonie przymarzają mu do wiosła… Po każdej takiej akcji, gdy wracał do ciepłego domu czuł , iż palce odpadają zamiast się wyprostować. Zaczęło bujać bardziej.
— Płyń powoli, na świński ogon — powiedział siedzący z tyłu mężczyzna.
— Ciemno jest, w którą to stronę?
— Skręć tak z deczka w prawo i kątem po fali — wyjaśnił swoim lekko zmęczonym, mentorskim głosem.
Kurczę, ja to bym płynął, aż bym w brzeg uderzył, a dziadek to jakby zawsze wiedział gdzie dokładnie jest. W końcu pływa po tej wodzie od urodzenia… Eee, na pewno blefuje — łudził się chłopak.
Powoli rozpędzali stary, drewniany kajak. Płytki sieci stukały o krawędź burty. Dziadek robił swoje. Nagle zerwał się wiatr, bujało coraz bardziej i bardziej. Bartek zaczął się niepokoić, że ich wywróci, ale ufał dziadkowi i ciągnął za wiosło dalej.
— Wiosło z prawej do wody i zwrot, a potem z falą.
Bartek polecenie wykonał natychmiast. Kadłub niemal przefrunął nad falami, zmienili kierunek, płynęli dużo szybciej. W oddali rozpaliła się latarnia, zaczęła zakreślać krzyże. Bartek nie wierzył swoim oczom. Ten świetlisty krzyż przywodził mu na myśl tylko jedno, śmierć.
— Skręcamy na ten krzyż — krzyknął dziadek, co ledwo usłyszał w otaczającym ich szale.
— Dziadek oszalał — powiedział do siebie chłopiec. Nie starał się nawet mówić cicho. Dobrze wiedział, że wichura wszystko zagłuszy.
— Ciągnij mocno, zaraz będziemy na brzegu.
— Rozbijemy się — odpowiedział Bartek.
— Nic nam nie będzie, to bezpieczna przystań — usłyszał z tyłu i pociągnęli razem wiosłami równo i mocno w rytm bicia serc. Bartek miał wrażenie, że lecą. Nie raz sam walczył z dużymi falami, lecz nigdy w takim szale nie pływał. Świetlisty krzyż zbliżał się coraz bardziej. Narastał błyskawicznie z każdym uderzeniem wiosła o wodę.
— Wiosło z wody — krzyknął dziadek.
Zakołysało nimi, czuć było że złapała ich fala. Ale trzymali kurs. Bartek czuł, jak serce podchodzi mu do gardła, gdy w świetle krzyża zobaczył przygarbioną postać w pelerynie. Zwolnili nieco, złapała ich kolejna fala, nabierała wysokości co oznaczało że zbliżają się do brzegu. Nagle rzuciło nimi do przodu, chłopak uderzył głową o poszycie kadłuba, podniósł się. Już nie płynęli, stali razem z łodzią na brzegu. Twórca tajemniczego krzyża szedł w ich stronę. Bartek spojrzał na dziadka.
— Co taki wystraszony jesteś? Tak się w burzy pływa. — powiedział staruszek, wyraźnie dobrze się bawiąc.
— Tak myślałem, że moje światła mogą się komuś przydać. Chodźcie do środka, polewki nawarzyłem, a i łyczek Grunwaldu się znajdzie. — powiedział przepalonym głosem człowiek w pelerynie.
— O, na twój Grunwald zawsze chętnie, zwłaszcza w taką noc, gdzie człowiek nawet psa by z chałupy nie wygonił. Dziadek i wnuczek ruszyli za mężczyzną z latarnią. Zaprowadził ich do domu. Postarzałe sprzęty i dawno nie malowane ściany dodawały temu miejscu klimatu, który uzupełniał blask paleniska i strzelba wisząca na ścianie. Usiedli do stołu.
Teraz mężczyzna nie miał już peleryny i Bartek rozpoznał w nim kolegę dziadka, który nie raz, nie dwa, „zmęczony”, musiał legnąć się na wóz i zdając się na swojego konia, wracał do domu, kompletnie nie pamiętając drogi…
— Polewki?
— Chętnie, ale może wcześniej coś na rozgrzanie. Tylko Bartkowi nalej zupy niech chłopak się rozgrzeje.
— To mały Bartek — zdziwił się Alojzy, bo tak miał na imię znajomy dziadka — Ale wyrósł i życia zaczyna się uczyć.
— Synów nie wyuczyłem, to może choć jego dam radę. I szczerze mówiąc, chyba dobrze mi idzie, bo ledwo wiosło w rękach utrzymać można, a zwrot w tej pogodzie na raz już robi, a to nie jednemu staremu nie wychodzi.
— A no to zuch. Na dobrej drodze do leśnego życia.
Polewka była pyszna. Było w niej mnóstwo grzybów i innych leśnych przypraw. Po jedzeniu dziadek i pan Alojzy zapalili fajki.
— To co, może byśmy coś ugotowali? — zapytał pan Alojzy.
— Czemu nie. Bartek wodę będzie zmieniał, my ognia dopilnujemy i będzie szybko zrobione.
— A, pewnie. — przytaknął staruszek od latarni i zaczęła się krzątanina.
Najpierw przynieśli szklany pojemnik z mętną cieczą, potem wlali ją do kanki i szczelnie zamknęli. Przykręcili wężyk do bańki, który następnie zamocowali do wiaderka, gdzie wężyk zamieniał się w spiralnie zwiniętą rurkę. Z tego wiaderka wystawał kranik. Jednak Bartka najbardziej zastanawiało dlaczego wiaderko jest dziurawe.
— Wszystko objaśnimy ci w trakcie. A teraz weź te dwa wiadra i przynieś wody z jeziora. — powiedział dziadek wskazując pojemniki. Chłopak wyszedł.
— Ma bystry wzrok, będą z niego ludzie. — powiedział Alojzy.
— To moja krew.
Bartek wrócił, po czym przyniósł kolejne dwa wiadra. Kiedy wrócił, dziadek zaczął mu objaśniać tajniki tej sztuki.
— Ten baniak zawiera zacier, to taki płyn, który gdy się go podgrzeje, paruje z niego alkohol. Wlatuje wtedy do tego wężyka jako gorąca para, dolatuje do tego wiaderka, w którym jest spirala i zimna woda, która powoduje, że para się skrapla i z tego kranika wylatuje alkohol.
— A, i pamiętaj. Nigdy nie pij pierwszej szklanki, bo to taki zły alkohol, on może nawet zabić z dużej ilości. Tą pierwszą szklankę najlepiej wylać. — dodał pan Alojzy.
— No i tutaj do tego wiaderka, trzeba cały czas dolewać wody, żeby była zimna, a spod spodu trzeba wynosić wrzątek.
Usiedli i wypili po szklance, potem po kolejnej. Pod kotłem z zacierem buzowało.
— Dziadku, a z czego się robi zacier? Co to jest?— zapytał Bartek.
— Najprościej będzie jak ci wyjaśnię na przykładzie Grunwaldu. Grunwald to najprostszy zacier. Jego nazwa pochodzi od bitwy, którą Polacy stoczyli z krzyżakami. Tę bitwę wygrali, jest ona ostatnią bitwą średniowiecza. Odbyła się w 1410 roku. No i tak rok 1410 rozkładamy od tyłu, czyli 10 litrów wody, 4 kilogramy cukru i kostka drożdży. To do butli musisz zapakować i niech robi swoje przez miesiąc. Potem można destylować. No i tak siedzieli i gadali jeszcze trochę, po czym proces tworzenia alkoholu zakończył się. Usiedli do stołu.
— Niedługo maj — powiedział Alojzy, na co Bartek nadstawił uszu.
— Tak jeszcze kilka dni — mówił dziadek.
— Przyjdziesz na czwartego? — padło pytanie, na co dziadek zamyślił się i zamilkł ciągnąc fajkę.
— Przyjedź, posiedzimy pogadamy— namawiał pan Alojzy.
— A ja też mógłbym przyjechać ? — wtrącił nagle Bartek.
— W sumie to nie za bardzo, bo to sprawy dla dorosłych. Sprawa ludzi lasu. Najbardziej tych, którzy pamiętają choć niewiele już takich jest.
— A co trzeba pamiętać — dopytywał się chłopiec.
— Parę kochanków, których rozdzieliła wojna. Weź no Alojzy polej, bo mi w gardle zaschło. — dziadek zaczął opowiadanie. Zgasła lampa, a za światło wystarczał im jedynie blask paleniska. — Chłopak był z mojego oddziału. Janek miał na imię, a dziewczyna z wioski za rzeką, Hanka się nazywała. Janek był partyzantem obeznanym z leśnym życiem. Z głową na pniu spał, karabinu z ręki nie wypuszczał, a na Niemców był tak zawzięty, że aż strach. Nawet sam by na nich ruszył, gdyby mu tylko pozwolić. Hanka była piękna, cały oddział do niej wzdychał, ale ona tylko za Jankiem była. Jedzenie dla nas nosiła. Długi czas Niemcy ją tropili, chodzili za nią żeby nas wywęszyć. Ot, zaschło w gardle — wtrącił dziadek do opowieści.
— No popij sobie z tego świeżego sortu — powiedział Alojzy, uzupełniając szklankę. — A to co ci dziadek opowiada to w maju 43 było.
— Dobre, ten nowy trochę ciut ciepły, ale jak ostygnie, to pierwsza klasa będzie — pochwalił napitek dziadek — No ale wróćmy do Janka i Hanki. Tylko polej tak po jednym, tak na zaś. — zwrócił się do Alojza. — No więc, tropili ją ci Niemcy, ale ona w lesie przez babkę zielarkę wychowana, takie ścieżki i sztuczki znała, że zaraz za pierwszym jałowcem znikała szpiclom niemieckim.
— Nie ona czary od babki znała, temu tak znikała. Słyszałem, że się w ptaki zmieniała — wtrącił Alojzy.
— E tam, babskie gadania. Może jeszcze na miotle latała — zażartował dziadek — To że jej babka czary odprawiała, to się zgodzę, ale żeby Hanka. Gdzie tam, nieraz w oddziale bywała dokładnie ją pamiętam. Prócz uroku własnego innej magii nie miała.
— No może i masz rację, ale ja ci powiem, w każdej plotce jest jakaś prawda. — dodał Alojzy.
— Z tobą kłócić się nie będę, za stary jesteś, żeby cię przegadać. Ja to opowiadam i gadam dalej po mojemu — zakończył magiczny spór dziadek — A więc skoro nie mogli jej złapać, to wymyślili, że przeczeszą wieś i wypuszczą ją jak zgłosi się jej narzeczony.
— I co, dziadku, chłopak wyszedł z lasu? — zapytał Bartek.
— Nie, nie wyszedł, bo nie było go w okolicy. Gdyby był, na pewno by wyszedł z lasu, a my pewnie z nim. My wtedy chodziliśmy tory wysadzać i nawet nie wiedzieliśmy co się dzieje. Zanim nam donieśli dziewczynę mieli już w SS.
— Do mnie wieści szybciej dotarły — wtrącił Alojzy — A na zdrowie — szkła trzasnęły o stół — Na radiu słuchałem wtedy szwabów.
— Tak wtedy to ty byłeś równo z nami szukany. Siedziałeś w tych Wdzydzach i nie mogłeś się ruszyć — dopowiedział dziadek, dając mu do zrozumienia, żeby się teraz ruszył i wlał jeszcze po jednym.
— No i jak się dowiedzieliśmy, to od razu ruszyliśmy do Sycowej Huty, stanęliśmy nad jeziorem Sudomie i czekaliśmy na łodzie. Wtedy od strony Sycowej Huty wypłynęła łódź, a w niej Hanka i kilku esesmanów z komendantem na czele. Patrzeliśmy przez lornetkę. Janek domagał się by spojrzeć, w końcu wyrwał mi lornetkę. Chwycił za broń. Mało brakowało a zacząłby strzelać. Patrzył przez lornetkę, Hanka stała w łodzi. Esesman krzyczał żeby wyszedł z lasu, a wypuszczą dziewczynę. Janek wił się na ziemi, chciał krzyczeć, zakneblowaliśmy go i trzymaliśmy — dziadek zamilkł.