- W empik go
Pisarz i karawany - ebook
Pisarz i karawany - ebook
Autor, "...rzecznik przegranych, wątpiących i wiecznie cierpiących, od lat zwierza się nam, opisując kolejne swoje ucieczki od zmór go prześladujących , jednocześnie zmorami tymi zaludniając świat czytającego... Po znakomitych, - choć wielce kontrowersyjnych- powieściach: Jestem. Jestem (2) i Strachu na Wróble ugruntowuje w sposób ostateczny swoją pozycję piewcy niezależności..."
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7835-090-3 |
Rozmiar pliku: | 386 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na początku tej banalnej opowieści muszę wspomnieć o dziadku Tomaszu, herbu Lubicz, którym zawsze straszono mnie we wczesnym dzieciństwie. Bo mój dziadek Tomasz herbu Lubicz był strasznym człowiekiem. Bezwzględnym i noszącym w ręce bambusowy kij służący do smagania grzecznych i niegrzecznych dzieci. A wszystkie dzieci były niegrzeczne. Dziadek Tomasz miał ich dziewięcioro. Był więc bardzo zajęty do czasu, aż jego żona, moja babcia, herbu Ujazdowska, spakowała wszystkie pociechy do koszyka albo do worka i wyjechała przed siebie. Dziadek Tomasz został sam. Palił cygara i zajmował się interesami. Interesy dziadka szły znakomicie, w pół roku stracił wszystkie kamienice, potem pałacyki, później pola i stawy. Umarł samotnie w maleńkim pokoiku. Babcia z dziećmi zamieszkała we młynie na wsi. Była wojna. Mój kochany ojciec chodził po mleko i nabiał do gospodarzy i tam kiedyś zapatrzył się na długie chwile w oczy córki gospodarzy. Później chodził po mleko ze zrywanymi po drodze kwiatkami polnymi, a potem ja się urodziłem, nie wiem, w jaki sposób. Podobno bardzo nie chciałem przyjść na świat, ale potem tłumaczono mi, że to bocian mnie przyniósł. Przeklinałem tego bociana. Kiedyś ojciec usiłował moje przekleństwa zdławić bambusowym kijem. A potem bez przerwy mi powtarzano, że jestem taki sam, jak dziadek Tomasz, czyli ostatnia kanalia herbu Lubicz. Słyszałem jeszcze, że skończę tak samo, jak on. I ja pragnąłem tak skończyć, ale nie miałem kamienic do sprzedania ukochanym Żydom, żadnych pastwisk ani stawów. Musiałem się poddać i tylko gorąco i wrzaskliwie, z całej duszy, modliłem się za dziadka Tomasza. A wtedy na mnie krzyczano, że jestem antychryst, bo dziadek w piekle się poniewiera, a ja miałem modlić się do Pana Boga w niebie. Wiedziałem z książek, że niektóre dzieci wypasają krowy i bardzo im zazdrościłem. Nie pozwalano mi zbliżyć się do żadnej krowy. Kazano mi iść do szkoły To było piekło i modliłem się, już cichutko, pamiętając o bambusie herbu Lubicz, żeby to piekło jeden wielki boski szlag trafił.
Radziłem sobie jak mogłem, lecz ciągle o odstające uszy obijały mi się słowa, że skończę jak dziadek herbu Lubicz. Moje uszy odstawały, bo ciągle kochany tatuś szarpał mnie za nie. Mama była bardzo dostojna i udawała, że niczego nie dostrzega.
Wlokłem się przez te szkolne lata samotny jak pies i milczący. Najpierw przezywano mnie tyką, byłem wysoki, chyba dlatego, potem wołano na mnie zdzirus, ojciec ustawiał ludziom zegary i sporo zarabiał na tym rzemiośle. Chodziłem bardzo biednie ubrany, tatuś był oszczędny i bał się izby skarbowej i domiaru – gdy widziano takie dziecko w łatanych spodniach i przeżartych przez dziury butach, zawsze miał alibi, mógł mnie wystawić w klatce na zebraniu rzemieślników jako przykład ich nędznej doli w czasach, które nie były wesołe. Nie przeszkadzało mi to, że mnie wyzywano, milczałem. Lecz któregoś dnia przestałem milczeć, choć miałem wrażenie, że to nie ja mówię, tylko coś głęboko schowanego we mnie, pewnie dziadek Tomasz.
– He, he, milczy jak hrabia! – usłyszałem szydercze śmiechy.
– Tak. Jestem hrabią! – odparłem dumnie.
Do klasy wchodził nauczyciel od historii, gruby i czerwony.
– He, he! Co psy obrabia!
– Otworzyć zeszyty. Państwo radzieckie… – mówił pan profesor.
Nie otworzyłem zeszytu na państwie radzieckim.
– Tak! Jestem hrabią! – wrzasnąłem.
Słyszałem chichoty. I wtedy to się stało. Chwyciłem pierwszego z brzegu kolegę, podniosłem w górę i rzuciłem nim w nauczycielskie biurko. Państwo radzieckie rozsypało się w drzazgi. Wybiegłem z klasy i darłem się na korytarzu.
– Herbu Lubicz! Herbu Lubicz!
Ktoś mnie związał. Chyba na długo straciłem świadomość. Gdy ją odzyskałem, ujrzałem tatusia z bambusową trzcinką i mamusię z dyskretnie zaciśniętymi ustami.
– Zaczyna się! Zaczyna się! Mówiłem, skończy jak dziadek! – słyszałem.
Bambusowy kij złamał się na moim tyłku.
***
Po dramacie z kijem tatuś gwałtownie zaczął siwieć. Sprawiał wrażenie, jakby coś w nim pękło. Jak sprężynka od zegarka. Było mi go żal. Powiedziałem wytwornej mamusi, że ojciec bardzo się garbi. Spojrzała na mnie przenikliwie.
– Siadaj! – rozkazała.
– Już siedzę – odparłem.
– Powody są trzy! Ty! – wyciągnęła wskazujący palec w górę.
– Ja?
– Właśnie ty! – machała palcem.
– Zmienię się – bąknąłem.
– Ojciec ma już swoje lata – wyciągnęła drugi palec.
– Rozumiem.
– I ma kochankę! – pokazała całą dłoń.
– Tak… – wyszeptałem.
– Skończyłam. Możesz już wstać i wyjść.
Wyszedłem z pokoju nazywanego salonem. Zamknąłem się w swojej dziupli i zacząłem czytać „Nienasycenie” Witkacego. Czytałem do rana. Dobrze mi było w tej dziwacznie i groźnie opisywanej krainie. Wyszedłem do budy, lecz wstąpiłem do kościoła, by się pomodlić. Zasnąłem przytulony do kaloryfera i to były moje pierwsze wagary.
***
– Lubicz! Do tablicy! Natychmiast!
– Bogusław, hrabia Lubicz! Natychmiast!
– Lubicz, ofermo! Biegiem marsz!
– Padnij!
– Powstań!
– W lewo! W prawo! Padnij! Powstań! Do tablicy!
– Bierz gąbkę, Lubicz! Szybko! Wytrzyj deskę i napisz: dupa!
– Nie tak, Lubicz! Dużymi literami: dupa!
– Ale łamaga!!! Na całą tablicę: dupa. To ma być bardzo duża dupa.
– Ależ głupi hrabia, głupie psy obrabia! Padnij!
– Powstań!
– Wsadź w gębę gąbkę i mordą wyczyść tablicę! No, już!
– Dokładniej, Lubicz, dokładniej! I nie śliń się!
– W tył zwrot!
– Salutuj, ofermo!
– Padnij! Do tablicy! O, nie tak, ty matole niekumaty, czołgać się do tablicy! Ale już!
– Baczność!
– Czacha w górę!
– Czacha w dół!
– Spocznij, Lubicz!
– Padnij! Pompki! Dziesięć, dwadzieścia! Tyłek prosty! Sto pompek!
– Przysiady! Dwieście!
– Ruszać się, ruszać! Co się dzieje, hrabia?!
– Powstań!
– Kreda w pysk! Szybko!
– Tą kredą w pysku napiszesz: cipa!
– Równo pisać!
– Jeszcze równiej, panie hrabio!
– Zjeść kredkę! No, już!
– Salutuj!
– Padnij!
– Powstań!
– Podziękować kolegom oficerom!
– Do wyjścia biegiem marsz!
– Padnij!
– Leżeć! Twoja godzina właśnie wybiła! Hrabia Lubicz zdycha! Ale jaja!
Prześladowały mnie takie sny. Budziłem się mokry. Niekiedy nawet okazywało się, że wszystko było mokre, bo siusiałem przez sen. Udawałem chorobę i pocierałem termometr, żeby mieć 38 z kreskami. Chciałem, żeby pościel się wysuszyła. Raz tak chorowałem trzy dni, bo nic nie dawało się wysuszyć. Wszystko śmierdziało moczem. Mój termometr wskazywał 39,4. Ujrzałem posiwiałego ojca z jakimś kijem. Zerwałem się i w samych majteczkach wyskoczyłem przez okno. Oprzytomniałem, gdy zderzyłem się z wielką brzozą.
– Oszukujesz nas – mówiła mamusia. – Tatuś ma kłopoty, a ty nas dodatkowo rujnujesz. Skończysz, jak dziadek. Brzuch zapadnięty, pęcherz chory, cera blada, ty masz krzywicę, synku. Tak. I rośniesz, tylko rośniesz, to nienormalne, choroba się zaczęła w twojej głowie. Do psychiatry! Musisz mieć zbadany mózg!
– Padnij! – powiedziałem.
I padłem.
– Powstań!
Wstałem.
– Do psychiatry marsz! – ruszyłem przed siebie.
– Porozmawiam z ojcem – powiedziała blada mama. – Skończysz jak dziadek.
– W dupie murzyna! – coś powiedziało za mnie.
– Panie Boże…
Potem znowu tyłek bolał mnie przez kilka dni. I ciężko siedziało mi się w szkole.
***
Nie ma chyba niczego gorszego na tym świecie niż być jedenastoletnim człowieczkiem, zdanym tylko na siebie, bez żadnych możliwości przekroczenia tego zaklętego kręgu niemocy, bez możliwości posiadania dowodu czy paszportu, który pozwalałby minąć granicę i osiąść wśród Eskimosów. Często z wielką sympatią myślałem o Eskimosach, ich cichym, spokojnym, mroźnym życiu… Człowiek powinien urodzić się od razu dorosłym i móc decydować o sobie, bez konieczności czołgania się przez kilkanaście lat, dopóki prawnie nie będzie odpowiedzialny za siebie. Ja prawnie należałem do rodziców, do ojca zegarmistrza i coraz bardziej krągłej mamusi. To przekleństwo być dzieckiem! Ale rozumiałem te żelazne reguły rządzące światem, na które nic nie można poradzić. Lecz wiedziałem też, że nie byłem z pewnością jedynym, którego dręczył ten problem. W tym właśnie momencie, w tej samej chwili ktoś przeżywa podobny atak bezsensowności własnego wieku i ten wstyd za siebie, za Pana Boga i za cały świat.
Pragnąłem być wolny! Wolałbym chodzić codziennie do kościoła i rozmyślać sobie lub modlić się albo drzemać przy cieplutkim kaloryferze, lecz była szkoła i musiałem właśnie do niej chodzić, bo gdybym tego nie robił, to wina spadłaby na moich starych i na kij starego, który zdobył po złamaniu bambusa. To był jakiś mocny kij, prawie drąg… Nie wiedziałem, jak jest w innych rodzinach, wśród innych jedenastolatków, byłem samotnikiem. Gdy było mi smutno, tęskniłem do babci… Pamiętałem te dzieci, które wypasały krowy i przez cały rok mogły obserwować przyrodę. A ja musiałem wstawać rano, ubierać się pospiesznie i słuchać szyderczego głosu mamusi, jeśli przypadkiem lewy but założyłem na prawą nogę. A potem w szkole nic specjalnie mnie nie interesowało, nudy na pudy, wydawało mi się zresztą, że ja wszystko już umiem, a siedzenie w murach to tylko strata czasu. A moja klasa była jakaś obca i bałem się, tak bardzo się bałem, że aż w nocy prześladowały mnie okropne sny. Wszyscy starali się mi dokuczyć, a ja nie mogłem zmienić nazwiska czy imienia, którego też nie znosiłem, na przykład zostać Tomaszem, skoro tak miał na imię mój dziadek, w którego podobno nieszczęśliwie się wrodziłem. Każdy zamknąłby przede mną drzwi. Niewiele starsi ode mnie ludzie mówili do mnie jak do gówniarza, per: ty, a ja musiałem odpowiadać im per: pan. Jakież to było niesprawiedliwe!
Leżałem w wannie i rozmyślałem o tym swoim nieudanym życiu. Ucieczka niczego by nie dała, złapano by mnie, zanim dotarłbym do Eskimosów, może nawet wtrącono do jakiegoś poprawczaka… Mama mówiła o psychiatrze, bo byłem taki długi, więc nie mogłem jej powiedzieć, że nie, że to może ona, a nie ja powinna iść do lekarza, nie miałem prawa głosu. Ojciec mieszał już chyba te swoje zegarki z kochankami, nie wiem, ile w tym było prawdy, ale był bardzo zmieniony i wydawał mi się szalony, gdy ostatnio mnie zbił, miałem wrażenie, że chciał mnie zabić…, pozbyć się mnie raz na zawsze. Nie miałem nawet żadnej drobnej, ale ważnej zabawki, fetysza, który chroniłby mnie albo dawał jakąś siłę… Nie byłem złym uczniem, ale nie zależało mi, aby być lepszym. Nie odpowiadała mi szkoła, nie odpowiadał mi dom, nie odpowiadało mi życie. Kiedyś przyniosłem małego kotka, aby nie być tak bardzo samotnym, ale nie udało mi się go ukryć dłużej niż dwa dni. I oberwało mi się oczywiście.
Woda była już zupełnie zimna, musiałem bardzo się zamyślić. Dolewałem gorącą. Chciałem się wygrzać.
Rzeczywiście, byłem taki długi, że nie mieściłem się w wannie. Miałem wrażenie, że to przez ostatnie minuty gwałtownie urosłem. Być może sięgnę tą swoją głupią czaszką sufitu, gdy będę chciał wyjść z łazienki.
I nie było absolutnie nikogo, z kim mógłbym podzielić się swoimi obawami czy problemami. Dlaczego nie miałem siostry albo brata? Nie mogłem o tym rozmawiać z matką ani z ojcem. Płakać mi się chciało, gdy wyobrażałem sobie taką rozmowę… Nawet nie miałem zdjęcia dziadka Tomasza, bo może do niego mógłbym sobie mówić…
Pocieszenia mogłem szukać u postaci fikcyjnych, bohaterów książek, które były dla mnie niesłychanie ważne. Przypomniał mi się Holden Caufield z książki „Buszujący w zbożu”. To wspaniały drągal! Przeliczając cale na centymetry wychodziło, że był prawie głowę wyższy ode mnie. Ale Holden miał szesnaście lat, mogłem go jeszcze przerosnąć. Nie, nigdy w życiu! Ale Holden umiał sobie jakoś radzić w świecie, który także niezbyt mu odpowiadał. Chciałbym mieć takiego brata albo kuzyna.
0 wszystkim można by z nim porozmawiać. O samotności w tym wielkim domu, gdzie w pokoju, zwanym salonem, kobieta układa fałszywe pasjanse i ćwiczy etiudy przy głupim fortepianie, a w drugim dużym pokoju mężczyzna dłubie w zegarkach albo pisze listy do kochanek… Gówno mnie to zresztą obchodziło! Miałem własne życie i wiedziałem, że muszę uczyć się jakoś je rozgrywać. Ale jak ma to uczynić taki jedenastoletni brzdąc, wyrośnięty i wychudzony, z zapadniętą klatką piersiową, chory na krzywicę, chory na wszystko… I na dziadka Tomasza też bardzo chory.
Parzył mnie wrzątek. Zakręciłem kurek.
– Co ty tam tak długo robisz?! – usłyszałem.
– Kąpię się.
– Naucz się oszczędzać wodę! – dobiegł mnie głos ojca i jego człapanie po mieszkaniu.
– To oszczędzaj! – powiedziałem wiedząc, że mnie nie usłyszy.
Wyszedłem z głupiej wanny i prostowałem się powoli. Na szczęście moja głowa nie sięgnęła sufitu.
***
Pierwsze promienie wiosennego słońca ogrzewały moje wychudzone ciało. Oparty o wielkie drzewo wsłuchiwałem się w śpiew ptaków. Postanowiłem działać! Była najwyższa pora. Dosyć miałem ubliżania w klasie i chciałem pokazać, że też jestem coś wart i trzeba się ze mną liczyć. Musiałem pokazać rówieśnikom, że nie jestem żadną hrabiowską ofermą, tylko – podobnie jak oni – zdolnym zabijaką. Pomysł był prosty, trzeba było mieć potężną śliwę zamiast oka i potłuczone dłonie. Już widziałem zdumienie tych koleżków! Ich podziw dla mojej nowej osobowości! Świat był brutalny i trzeba było wyciągnąć do niego rękę.
Oddychałem spokojnie i wyobraziłem sobie wroga, który znienacka mnie dopada. Mocno zacisnąłem pięść, kręciłem nią, aby nabrała jeszcze większej siły, pomyślałem, że ja to wcale nie ja, odpowiednio nastawiłem twarz i huknąłem pięścią w prawe oko. O, rany! Zamroczyło mnie. Dzielnie powtórzyłem cios. Trafiłem nieco niżej, w kość policzkową. Zmobilizowałem się jeszcze raz i walnąłem z całej siły. To było naprawdę ekstrauderzenie! Aż świat zawirował.
Z trudem podniosłem się spod drzewa. Trochę kręciło mi się w głowie. Ale byłem z siebie zadowolony. Jeszcze raz uderzyłem się, ale przyznaję, że nie był to dobry cios.
Objąłem to wielkie, kochane drzewo.
– Nie bój się – powiedziałem. – To nie będzie bolało!
Prawą pięścią zacząłem uderzać o konar. Raz, dwa, trzy, dziesięć! Ręka bolała mnie jak diabli. Zadałem jeszcze parę ciosów. Spojrzałem na swoją pokrwawioną łapę. Nieźle – pomyślałem.
Ukląkłem, objąłem drzewo i pocałowałem je.
– Przepraszam – powiedziałem. – Musiałem to zrobić. Dziękuję, że mi pomogłeś. Dziękuję, że mnie rozumiesz. Jesteś wiecznością!
Podniosłem się i zacząłem biec przed siebie. Słońce zachodziło i dawało różne odblaski w tym lesie. Byłem bardzo zdyszany. Plątałem się pośród przeróżnych chaszczy. Już wybiegałem na polną drogę, gdy potknąłem się albo ktoś podstawił mi nogę, i runąłem, uderzając twarzą o porzucony w dziwnym miejscu wielki kamień.
– Lubicz! Baczność! Spocznij! Biegiem marsz! – usłyszałem.
***
Obudziłem się po dwóch dniach w szpitalu. Miałem wrażenie, że jestem bardzo mały. Wokoło było biało i przyjemnie. Byłem po obserwacji lekarskiej i mogłem wracać do domu. Myślałem o tym, że szpital jest przyjemniejszym miejscem niż szkoła. Ale rzeczywistość była brutalna i ojciec zabrał mnie do domu. Szliśmy główną ulicą miasta i znowu wydawało mi się, że straszliwie urosłem. Przerastałem ukochanego tatusia prawie o głowę. Powiedziałem mu, że zasłabłem i mimo męczących przesłuchań niczego więcej się nie dowiedział.
Głowę miałem zabandażowaną, a prawe oko nieźle opuchnięte. Prawa pięść była poharatana. Wkroczyłem do klasy i wszyscy wywalili na mnie gały.
– Sławek, wojownik Lubicz! – wołano. – Ale wpierdol…
– Nie chciałbym być w ich skórze – powiedziałem.
– Opowiadaj!
– Nie ma co mówić – lekceważąco machnąłem ręką. – Było, minęło.
– Opowiadaj, Lubicz!
– Ech… Chyba było ich z pięciu… Może sześciu, nie pamiętam…
– Ale nieźle ci dowalili! Ten łeb rozbity i piękna śliwa pod okiem. Czyli biłeś się! Opowiadaj, Boguś!
– Musiało przyjechać pogotowie, chyba dwóch albo trzech zabrali. Walczyłem, dopóki mogłem – wyciągnąłem przed siebie pięść. – Łapa boli… – powiedziałem.
– Uh, nieźle! – usłyszałem. – A gdzie to było, Lubicz!?
– Koło torów. Z nasypów zbiegli. Z kijami. A ja nic. Chcieli pieniędzy. A ja nic. Oni do mnie. A ja unik. I w czachę! Potem znowu. Drugiego. Zaskoczenie zupełne. Waliłem, jak tylko mogłem. Popadali jak muchy – głaskałem rękę.
– To świetnie się spisałeś! Kto by przypuszczał…
– Wiesz, sam nie wiedziałem, że mam tyle siły. Jak trzeba walczyć, to się walczy, no nie?
– Dobry jesteś! No, no…
– Wykończyłbym wszystkich, ale ktoś mnie walnął kijem w łeb – złapałem się za głowę.
– To nie fair, chamskie!
– Właśnie.
– Ale dobry jesteś, Lubicz!
– Też tak myślę. Więc od dzisiaj mów mi, fujaro, po imieniu! Rozumiesz! Mogę przywalić!
– Przyhamuj, przyhamuj, spokojnie! Czyli od dzisiaj nie jesteś hrabią Lubicz? Dobra, niech będzie, Boguś! – klepano mnie po ramieniu.
– Uważaj! Tam też mnie jeszcze boli – powiedziałem niedbale.
– Co to za zgromadzenie! – huknął dyro, który miał z nami matmę. – Lubicz! Co ty!? Proszę iść z tą głową do higienistki, a reszta siadać!
– Tak jest, panie dyrektorze–wolno wyszedłem z klasy.
– Lubicz! Zaświadczenie ma być, że głowa się nadaje… – dotarło do mnie.
***
Gabinet lekarsko-higieniczny wyobrażałem sobie jako coś mrocznego, bardzo groźnego, jak sala tortur. Posuwałem się w jego kierunku na ugiętych nogach. Pomyślałem, że mógłbym się gdzieś ukryć, w toalecie, albo iść na spacer, albo w ogóle uciec gdzie pieprz rośnie… Ale na dobrą sprawę nie miałem gdzie uciekać. Postanowiłem więc zmierzyć się z rzeczywistością, nawet jeśliby miała być dla mnie zabójcza. Zapukałem do tych okropnych drzwi.
– Wejść! – usłyszałem głos, który zabrzmiał nawet dość przyjaźnie.
– Wchodzę–powiedziałem, otworzyłem te wrota i potknąłem się. Runąłbym jak długi.
– Uważaj, dzieciaku! – bardzo przyjemnie pachniało w tej sali tortur.
– Przepraszam… – bąknąłem.
– Nóżki nie skręciłeś? Popatrz ty na mnie! – ktoś podniósł mi opuszczoną głowę do góry.
Ujrzałem bardzo młodą panią, której przenikliwe czarne oczy wwiercały się we mnie.
– Pan dyrektor… – wyszeptałem.
– Usiądź spokojnie i niczego się nie bój. Ja kocham swoją pracę. Ładnie jesteś porozbijany! Prawdziwy wojownik! – dziewczyna zapaliła papierosa.
– A ty palisz, wojowniku? – podsunęła mi paczkę.
– Duży chłopczyk, może już mężczyzna.
Opadłem na fotel.
– Dziękuję, nie palę – unikałem jej spojrzenia.
– Przysłał mnie dyrektor, żeby pani stwierdziła…
– Jestem Monika. A ty jak masz na imię?
– Bogusław. Bogusław Lubicz. Lat jedenaście. Pan dyrektor bał się o moją głowę – dotknąłem bandaży. – Tak myślę…
– Aha – usiadła naprzeciwko i założyła nogę na nogę.
Miała krótką spódniczkę, wydawało mi się, że widzę jej majtki. Uparcie patrzyłem na brudne szyby gabinetu.
– Podobam ci się? – usłyszałem.
– Tak. Jest pani bardzo piękna – odparłem i cały spurpurowiałem.
– A ty masz piękne imię – powiedziała i jej oczy zrobiły się jeszcze większe. – Bogusław Bogusława. Przepięknie to brzmi. Sławisz Boga, tak. Będziesz w niebie, na pewno. Chciałbyś być niebie, prawda?
– Nie wiem, proszę pani.
– Możesz mówić do mnie Monika. Albo Nika. Monia, jak chcesz. Niekiedy w niebie jest nudno, Sławku – wstała.
– Zbada mnie pani… pani Moniko?
– Ależ tak! Cały czas to robię – zaśmiała się.
– Chcesz śliwkę? Albo jabłuszko?
– Nie, nie, serdeczne dziękuję. Wie pani…
– Mów, proszę – jadła jabłko i widziałem jej piękne białe zęby.
– Bałem się tu przyjść…
– Rozumiem.
– A teraz tak się cieszę, że tu jestem, pani Moniko.
– Rozumiem – odłożyła jabłko na stolik, otarła usta. – Chodź do mnie, szybko! – patrzyła groźnie.
Wstałem z fotela i podszedłem.
– Głowa… – zastanowiła się. – Dobra głowa, bandaż czysty. Rękę opatrzę i… no, pooglądam cię dokładniej.
– Tak jest. Dziękuję – powiedziałem.
– Wiesz, Bogusławku, ja tylko dzisiaj mam tutaj praktykę, kończę szkołę pielęgniarską. Rozbieraj się!
– Proszę?…
– No, muszę cię obejrzeć, zobaczyć, taki cherubinek, muszę cię zbadać, dziecko – zaśmiała się.
– A ty niczego się nie bój – położyła palec na ustach. Wyciągnęła z szafki lekarskie rękawiczki i powoli wciągała je na dłonie.
– Ma pani takie piękne ręce – wyrwało się ze mnie.
– Naprawdę?
– Te pierścionki… paznokcie takie czerwone jak…
– Ej, Sławku! Masz milczeć! Ani słowa. Wyobrażaj sobie, że jesteś w niebie, chmurki, pagórki, anielice… Milczeć! A ja cię rozbiorę!
– Ale…
– Milczeć! – krzyknęła.
– Tak jest…
Wyobrażałem więc sobie chmurki i aniołki, pagórki i doliny, słońce i księżyc, i tabuny gwiazd… Nie wiem, co się w tym niebie działo, czułem, jak pani Monika mnie rozbiera i gładzi moje ciało, potem w tym niebie zrobiło się jakoś inaczej, bo poczułem, jak ściąga moje majteczki…
– Chodź, ptaszku, chodź do mnie, złocisty ptaszku… – mówiła.
Działo się ze mną coś niezwykłego. Czułem, że robię się gdzieś w środku jakiś duży, bardzo duży… Trząsłem się cały, miałem dreszcze i wielką gorączkę, patrzyłem w biały sufit i bałem się, że zaraz zleci na mnie i na panią Monikę – higienistkę… Chciałem mieć jeszcze większą gorączkę… Nagle poczułem, że coś pęka, wydawało mi się, że coś wycieka z moich uszu, musiałem być bardzo ciężko chory… ale to nie była zła choroba… to niebo było piękne…
– Jesteś już mężczyzną! – usłyszałem.
Coś się skończyło.
– Moniko… – wyszeptałem.
– Ubierz się, Bogusławku. Szybko! Jesteś zupełnie zdrowy i jesteś pięknym mężczyzną – ściągnęła rękawiczki.
– Proszę pani… – ubierałem się niezdarnie.
– Idź już sobie.
– Ale ja…
– Żadne ja. Natychmiast! Wynoś się!
– Ale czy ja mógłbym przyjść jutro?
– Jestem tylko dzisiaj – zaśmiała się.
– Chciałbym…
Zatkała mi dłonią usta. Łapczywie całowałem tę jej dłoń, chciałem, żeby to trwało wiecznie.
– Idź już. Jesteś piękny. Kobiety będą cię kochały, cherubinku. A my… tak, spotkamy się, na pewno, w tym niebie, tak w niebie… – wypchnęła mnie za drzwi.
– Monika… – zacząłem płakać. Jednocześnie dopinałem spodnie.
Nie wróciłem do klasy. Trzęsąc się jak galareta wlokłem się w stronę domu. Miałem wrażenie, że właśnie się urodziłem.