Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pisarz i karawany - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 lutego 2007
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pisarz i karawany - ebook

Autor, "...rzecznik przegranych, wątpiących i wiecznie cierpiących, od lat zwierza się nam, opisując kolejne swoje ucieczki od zmór go prześladujących , jednocześnie zmorami tymi zaludniając świat czytającego... Po znakomitych, - choć wielce kontrowersyjnych- powieściach: Jestem. Jestem (2) i Strachu na Wróble ugruntowuje w sposób ostateczny swoją pozycję  piewcy niezależności..."

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7835-090-3
Rozmiar pliku: 386 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I. Anioły Pisarza

Na po­cząt­ku tej ba­nal­nej opo­wie­ści mu­szę wspo­mnieć o dziad­ku To­ma­szu, her­bu Lu­bicz, któ­rym za­wsze stra­szo­no mnie we wcze­snym dzie­ciń­stwie. Bo mój dzia­dek To­masz her­bu Lu­bicz był strasz­nym czło­wie­kiem. Bez­względ­nym i no­szą­cym w ręce bam­bu­so­wy kij słu­żą­cy do sma­ga­nia grzecz­nych i nie­grzecz­nych dzie­ci. A wszyst­kie dzie­ci były nie­grzecz­ne. Dzia­dek To­masz miał ich dzie­wię­cio­ro. Był więc bar­dzo za­ję­ty do cza­su, aż jego żona, moja bab­cia, her­bu Ujaz­dow­ska, spa­ko­wa­ła wszyst­kie po­cie­chy do ko­szy­ka albo do wor­ka i wy­je­cha­ła przed sie­bie. Dzia­dek To­masz zo­stał sam. Pa­lił cy­ga­ra i zaj­mo­wał się in­te­re­sa­mi. In­te­re­sy dziad­ka szły zna­ko­mi­cie, w pół roku stra­cił wszyst­kie ka­mie­ni­ce, po­tem pa­ła­cy­ki, póź­niej pola i sta­wy. Umarł sa­mot­nie w ma­leń­kim po­ko­iku. Bab­cia z dzieć­mi za­miesz­ka­ła we mły­nie na wsi. Była woj­na. Mój ko­cha­ny oj­ciec cho­dził po mle­ko i na­biał do go­spo­da­rzy i tam kie­dyś za­pa­trzył się na dłu­gie chwi­le w oczy cór­ki go­spo­da­rzy. Póź­niej cho­dził po mle­ko ze zry­wa­ny­mi po dro­dze kwiat­ka­mi po­lny­mi, a po­tem ja się uro­dzi­łem, nie wiem, w jaki spo­sób. Po­dob­no bar­dzo nie chcia­łem przyjść na świat, ale po­tem tłu­ma­czo­no mi, że to bo­cian mnie przy­niósł. Prze­kli­na­łem tego bo­cia­na. Kie­dyś oj­ciec usi­ło­wał moje prze­kleń­stwa zdła­wić bam­bu­so­wym ki­jem. A po­tem bez prze­rwy mi po­wta­rza­no, że je­stem taki sam, jak dzia­dek To­masz, czy­li ostat­nia ka­na­lia her­bu Lu­bicz. Sły­sza­łem jesz­cze, że skoń­czę tak samo, jak on. I ja pra­gną­łem tak skoń­czyć, ale nie mia­łem ka­mie­nic do sprze­da­nia uko­cha­nym Ży­dom, żad­nych pa­stwisk ani sta­wów. Mu­sia­łem się pod­dać i tyl­ko go­rą­co i wrza­skli­wie, z ca­łej du­szy, mo­dli­łem się za dziad­ka To­ma­sza. A wte­dy na mnie krzy­cza­no, że je­stem an­ty­chryst, bo dzia­dek w pie­kle się po­nie­wie­ra, a ja mia­łem mo­dlić się do Pana Boga w nie­bie. Wie­dzia­łem z ksią­żek, że nie­któ­re dzie­ci wy­pa­sa­ją kro­wy i bar­dzo im za­zdro­ści­łem. Nie po­zwa­la­no mi zbli­żyć się do żad­nej kro­wy. Ka­za­no mi iść do szko­ły To było pie­kło i mo­dli­łem się, już ci­chut­ko, pa­mię­ta­jąc o bam­bu­sie her­bu Lu­bicz, żeby to pie­kło je­den wiel­ki bo­ski szlag tra­fił.

Ra­dzi­łem so­bie jak mo­głem, lecz cią­gle o od­sta­ją­ce uszy obi­ja­ły mi się sło­wa, że skoń­czę jak dzia­dek her­bu Lu­bicz. Moje uszy od­sta­wa­ły, bo cią­gle ko­cha­ny ta­tuś szar­pał mnie za nie. Mama była bar­dzo do­stoj­na i uda­wa­ła, że ni­cze­go nie do­strze­ga.

Wlo­kłem się przez te szkol­ne lata sa­mot­ny jak pies i mil­czą­cy. Naj­pierw prze­zy­wa­no mnie tyką, by­łem wy­so­ki, chy­ba dla­te­go, po­tem wo­ła­no na mnie zdzi­rus, oj­ciec usta­wiał lu­dziom ze­ga­ry i spo­ro za­ra­biał na tym rze­mio­śle. Cho­dzi­łem bar­dzo bied­nie ubra­ny, ta­tuś był oszczęd­ny i bał się izby skar­bo­wej i do­mia­ru – gdy wi­dzia­no ta­kie dziec­ko w ła­ta­nych spodniach i prze­żar­tych przez dziu­ry bu­tach, za­wsze miał ali­bi, mógł mnie wy­sta­wić w klat­ce na ze­bra­niu rze­mieśl­ni­ków jako przy­kład ich nędz­nej doli w cza­sach, któ­re nie były we­so­łe. Nie prze­szka­dza­ło mi to, że mnie wy­zy­wa­no, mil­cza­łem. Lecz któ­re­goś dnia prze­sta­łem mil­czeć, choć mia­łem wra­że­nie, że to nie ja mó­wię, tyl­ko coś głę­bo­ko scho­wa­ne­go we mnie, pew­nie dzia­dek To­masz.

– He, he, mil­czy jak hra­bia! – usły­sza­łem szy­der­cze śmie­chy.

– Tak. Je­stem hra­bią! – od­par­łem dum­nie.

Do kla­sy wcho­dził na­uczy­ciel od hi­sto­rii, gru­by i czer­wo­ny.

– He, he! Co psy ob­ra­bia!

– Otwo­rzyć ze­szy­ty. Pań­stwo ra­dziec­kie… – mó­wił pan pro­fe­sor.

Nie otwo­rzy­łem ze­szy­tu na pań­stwie ra­dziec­kim.

– Tak! Je­stem hra­bią! – wrza­sną­łem.

Sły­sza­łem chi­cho­ty. I wte­dy to się sta­ło. Chwy­ci­łem pierw­sze­go z brze­gu ko­le­gę, pod­nio­słem w górę i rzu­ci­łem nim w na­uczy­ciel­skie biur­ko. Pań­stwo ra­dziec­kie roz­sy­pa­ło się w drza­zgi. Wy­bie­głem z kla­sy i dar­łem się na ko­ry­ta­rzu.

– Her­bu Lu­bicz! Her­bu Lu­bicz!

Ktoś mnie zwią­zał. Chy­ba na dłu­go stra­ci­łem świa­do­mość. Gdy ją od­zy­ska­łem, uj­rza­łem ta­tu­sia z bam­bu­so­wą trzcin­ką i ma­mu­się z dys­kret­nie za­ci­śnię­ty­mi usta­mi.

– Za­czy­na się! Za­czy­na się! Mó­wi­łem, skoń­czy jak dzia­dek! – sły­sza­łem.

Bam­bu­so­wy kij zła­mał się na moim tył­ku.

***

Po dra­ma­cie z ki­jem ta­tuś gwał­tow­nie za­czął si­wieć. Spra­wiał wra­że­nie, jak­by coś w nim pę­kło. Jak sprę­żyn­ka od ze­gar­ka. Było mi go żal. Po­wie­dzia­łem wy­twor­nej ma­mu­si, że oj­ciec bar­dzo się gar­bi. Spoj­rza­ła na mnie prze­ni­kli­wie.

– Sia­daj! – roz­ka­za­ła.

– Już sie­dzę – od­par­łem.

– Po­wo­dy są trzy! Ty! – wy­cią­gnę­ła wska­zu­ją­cy pa­lec w górę.

– Ja?

– Wła­śnie ty! – ma­cha­ła pal­cem.

– Zmie­nię się – bąk­ną­łem.

– Oj­ciec ma już swo­je lata – wy­cią­gnę­ła dru­gi pa­lec.

– Ro­zu­miem.

– I ma ko­chan­kę! – po­ka­za­ła całą dłoń.

– Tak… – wy­szep­ta­łem.

– Skoń­czy­łam. Mo­żesz już wstać i wyjść.

Wy­sze­dłem z po­ko­ju na­zy­wa­ne­go sa­lo­nem. Za­mkną­łem się w swo­jej dziu­pli i za­czą­łem czy­tać „Nie­na­sy­ce­nie” Wit­ka­ce­go. Czy­ta­łem do rana. Do­brze mi było w tej dzi­wacz­nie i groź­nie opi­sy­wa­nej kra­inie. Wy­sze­dłem do budy, lecz wstą­pi­łem do ko­ścio­ła, by się po­mo­dlić. Za­sną­łem przy­tu­lo­ny do ka­lo­ry­fe­ra i to były moje pierw­sze wa­ga­ry.

***

– Lu­bicz! Do ta­bli­cy! Na­tych­miast!

– Bo­gu­sław, hra­bia Lu­bicz! Na­tych­miast!

– Lu­bicz, ofer­mo! Bie­giem marsz!

– Pad­nij!

– Po­wstań!

– W lewo! W pra­wo! Pad­nij! Po­wstań! Do ta­bli­cy!

– Bierz gąb­kę, Lu­bicz! Szyb­ko! Wy­trzyj de­skę i na­pisz: dupa!

– Nie tak, Lu­bicz! Du­ży­mi li­te­ra­mi: dupa!

– Ale ła­ma­ga!!! Na całą ta­bli­cę: dupa. To ma być bar­dzo duża dupa.

– Ależ głu­pi hra­bia, głu­pie psy ob­ra­bia! Pad­nij!

– Po­wstań!

– Wsadź w gębę gąb­kę i mor­dą wy­czyść ta­bli­cę! No, już!

– Do­kład­niej, Lu­bicz, do­kład­niej! I nie śliń się!

– W tył zwrot!

– Sa­lu­tuj, ofer­mo!

– Pad­nij! Do ta­bli­cy! O, nie tak, ty ma­to­le nie­ku­ma­ty, czoł­gać się do ta­bli­cy! Ale już!

– Bacz­ność!

– Cza­cha w górę!

– Cza­cha w dół!

– Spo­cznij, Lu­bicz!

– Pad­nij! Pomp­ki! Dzie­sięć, dwa­dzie­ścia! Ty­łek pro­sty! Sto pom­pek!

– Przy­sia­dy! Dwie­ście!

– Ru­szać się, ru­szać! Co się dzie­je, hra­bia?!

– Po­wstań!

– Kre­da w pysk! Szyb­ko!

– Tą kre­dą w py­sku na­pi­szesz: cipa!

– Rów­no pi­sać!

– Jesz­cze rów­niej, pa­nie hra­bio!

– Zjeść kred­kę! No, już!

– Sa­lu­tuj!

– Pad­nij!

– Po­wstań!

– Po­dzię­ko­wać ko­le­gom ofi­ce­rom!

– Do wyj­ścia bie­giem marsz!

– Pad­nij!

– Le­żeć! Two­ja go­dzi­na wła­śnie wy­bi­ła! Hra­bia Lu­bicz zdy­cha! Ale jaja!

Prze­śla­do­wa­ły mnie ta­kie sny. Bu­dzi­łem się mo­kry. Nie­kie­dy na­wet oka­zy­wa­ło się, że wszyst­ko było mo­kre, bo siu­sia­łem przez sen. Uda­wa­łem cho­ro­bę i po­cie­ra­łem ter­mo­metr, żeby mieć 38 z kre­ska­mi. Chcia­łem, żeby po­ściel się wy­su­szy­ła. Raz tak cho­ro­wa­łem trzy dni, bo nic nie da­wa­ło się wy­su­szyć. Wszyst­ko śmier­dzia­ło mo­czem. Mój ter­mo­metr wska­zy­wał 39,4. Uj­rza­łem po­si­wia­łe­go ojca z ja­kimś ki­jem. Ze­rwa­łem się i w sa­mych maj­tecz­kach wy­sko­czy­łem przez okno. Oprzy­tom­nia­łem, gdy zde­rzy­łem się z wiel­ką brzo­zą.

– Oszu­ku­jesz nas – mó­wi­ła ma­mu­sia. – Ta­tuś ma kło­po­ty, a ty nas do­dat­ko­wo ruj­nu­jesz. Skoń­czysz, jak dzia­dek. Brzuch za­pad­nię­ty, pę­cherz cho­ry, cera bla­da, ty masz krzy­wi­cę, syn­ku. Tak. I ro­śniesz, tyl­ko ro­śniesz, to nie­nor­mal­ne, cho­ro­ba się za­czę­ła w two­jej gło­wie. Do psy­chia­try! Mu­sisz mieć zba­da­ny mózg!

– Pad­nij! – po­wie­dzia­łem.

I pa­dłem.

– Po­wstań!

Wsta­łem.

– Do psy­chia­try marsz! – ru­szy­łem przed sie­bie.

– Po­roz­ma­wiam z oj­cem – po­wie­dzia­ła bla­da mama. – Skoń­czysz jak dzia­dek.

– W du­pie mu­rzy­na! – coś po­wie­dzia­ło za mnie.

– Pa­nie Boże…

Po­tem zno­wu ty­łek bo­lał mnie przez kil­ka dni. I cięż­ko sie­dzia­ło mi się w szko­le.

***

Nie ma chy­ba ni­cze­go gor­sze­go na tym świe­cie niż być je­de­na­sto­let­nim czło­wiecz­kiem, zda­nym tyl­ko na sie­bie, bez żad­nych moż­li­wo­ści prze­kro­cze­nia tego za­klę­te­go krę­gu nie­mo­cy, bez moż­li­wo­ści po­sia­da­nia do­wo­du czy pasz­por­tu, któ­ry po­zwa­lał­by mi­nąć gra­ni­cę i osiąść wśród Eski­mo­sów. Czę­sto z wiel­ką sym­pa­tią my­śla­łem o Eski­mo­sach, ich ci­chym, spo­koj­nym, mroź­nym ży­ciu… Czło­wiek po­wi­nien uro­dzić się od razu do­ro­słym i móc de­cy­do­wać o so­bie, bez ko­niecz­no­ści czoł­ga­nia się przez kil­ka­na­ście lat, do­pó­ki praw­nie nie bę­dzie od­po­wie­dzial­ny za sie­bie. Ja praw­nie na­le­ża­łem do ro­dzi­ców, do ojca ze­gar­mi­strza i co­raz bar­dziej krą­głej ma­mu­si. To prze­kleń­stwo być dziec­kiem! Ale ro­zu­mia­łem te że­la­zne re­gu­ły rzą­dzą­ce świa­tem, na któ­re nic nie moż­na po­ra­dzić. Lecz wie­dzia­łem też, że nie by­łem z pew­no­ścią je­dy­nym, któ­re­go drę­czył ten pro­blem. W tym wła­śnie mo­men­cie, w tej sa­mej chwi­li ktoś prze­ży­wa po­dob­ny atak bez­sen­sow­no­ści wła­sne­go wie­ku i ten wstyd za sie­bie, za Pana Boga i za cały świat.

Pra­gną­łem być wol­ny! Wo­lał­bym cho­dzić co­dzien­nie do ko­ścio­ła i roz­my­ślać so­bie lub mo­dlić się albo drze­mać przy cie­plut­kim ka­lo­ry­fe­rze, lecz była szko­ła i mu­sia­łem wła­śnie do niej cho­dzić, bo gdy­bym tego nie ro­bił, to wina spa­dła­by na mo­ich sta­rych i na kij sta­re­go, któ­ry zdo­był po zła­ma­niu bam­bu­sa. To był ja­kiś moc­ny kij, pra­wie drąg… Nie wie­dzia­łem, jak jest w in­nych ro­dzi­nach, wśród in­nych je­de­na­sto­lat­ków, by­łem sa­mot­ni­kiem. Gdy było mi smut­no, tę­sk­ni­łem do bab­ci… Pa­mię­ta­łem te dzie­ci, któ­re wy­pa­sa­ły kro­wy i przez cały rok mo­gły ob­ser­wo­wać przy­ro­dę. A ja mu­sia­łem wsta­wać rano, ubie­rać się po­spiesz­nie i słu­chać szy­der­cze­go gło­su ma­mu­si, je­śli przy­pad­kiem lewy but za­ło­ży­łem na pra­wą nogę. A po­tem w szko­le nic spe­cjal­nie mnie nie in­te­re­so­wa­ło, nudy na pudy, wy­da­wa­ło mi się zresz­tą, że ja wszyst­ko już umiem, a sie­dze­nie w mu­rach to tyl­ko stra­ta cza­su. A moja kla­sa była ja­kaś obca i ba­łem się, tak bar­dzo się ba­łem, że aż w nocy prze­śla­do­wa­ły mnie okrop­ne sny. Wszy­scy sta­ra­li się mi do­ku­czyć, a ja nie mo­głem zmie­nić na­zwi­ska czy imie­nia, któ­re­go też nie zno­si­łem, na przy­kład zo­stać To­ma­szem, sko­ro tak miał na imię mój dzia­dek, w któ­re­go po­dob­no nie­szczę­śli­wie się wro­dzi­łem. Każ­dy za­mknął­by przede mną drzwi. Nie­wie­le star­si ode mnie lu­dzie mó­wi­li do mnie jak do gów­nia­rza, per: ty, a ja mu­sia­łem od­po­wia­dać im per: pan. Ja­kież to było nie­spra­wie­dli­we!

Le­ża­łem w wan­nie i roz­my­śla­łem o tym swo­im nie­uda­nym ży­ciu. Uciecz­ka ni­cze­go by nie dała, zła­pa­no by mnie, za­nim do­tarł­bym do Eski­mo­sów, może na­wet wtrą­co­no do ja­kie­goś po­praw­cza­ka… Mama mó­wi­ła o psy­chia­trze, bo by­łem taki dłu­gi, więc nie mo­głem jej po­wie­dzieć, że nie, że to może ona, a nie ja po­win­na iść do le­ka­rza, nie mia­łem pra­wa gło­su. Oj­ciec mie­szał już chy­ba te swo­je ze­gar­ki z ko­chan­ka­mi, nie wiem, ile w tym było praw­dy, ale był bar­dzo zmie­nio­ny i wy­da­wał mi się sza­lo­ny, gdy ostat­nio mnie zbił, mia­łem wra­że­nie, że chciał mnie za­bić…, po­zbyć się mnie raz na za­wsze. Nie mia­łem na­wet żad­nej drob­nej, ale waż­nej za­baw­ki, fe­ty­sza, któ­ry chro­nił­by mnie albo da­wał ja­kąś siłę… Nie by­łem złym uczniem, ale nie za­le­ża­ło mi, aby być lep­szym. Nie od­po­wia­da­ła mi szko­ła, nie od­po­wia­dał mi dom, nie od­po­wia­da­ło mi ży­cie. Kie­dyś przy­nio­słem ma­łe­go kot­ka, aby nie być tak bar­dzo sa­mot­nym, ale nie uda­ło mi się go ukryć dłu­żej niż dwa dni. I obe­rwa­ło mi się oczy­wi­ście.

Woda była już zu­peł­nie zim­na, mu­sia­łem bar­dzo się za­my­ślić. Do­le­wa­łem go­rą­cą. Chcia­łem się wy­grzać.

Rze­czy­wi­ście, by­łem taki dłu­gi, że nie mie­ści­łem się w wan­nie. Mia­łem wra­że­nie, że to przez ostat­nie mi­nu­ty gwał­tow­nie uro­słem. Być może się­gnę tą swo­ją głu­pią czasz­ką su­fi­tu, gdy będę chciał wyjść z ła­zien­ki.

I nie było ab­so­lut­nie ni­ko­go, z kim mógł­bym po­dzie­lić się swo­imi oba­wa­mi czy pro­ble­ma­mi. Dla­cze­go nie mia­łem sio­stry albo bra­ta? Nie mo­głem o tym roz­ma­wiać z mat­ką ani z oj­cem. Pła­kać mi się chcia­ło, gdy wy­obra­ża­łem so­bie taką roz­mo­wę… Na­wet nie mia­łem zdję­cia dziad­ka To­ma­sza, bo może do nie­go mógł­bym so­bie mó­wić…

Po­cie­sze­nia mo­głem szu­kać u po­sta­ci fik­cyj­nych, bo­ha­te­rów ksią­żek, któ­re były dla mnie nie­sły­cha­nie waż­ne. Przy­po­mniał mi się Hol­den Cau­field z książ­ki „Bu­szu­ją­cy w zbo­żu”. To wspa­nia­ły drą­gal! Prze­li­cza­jąc cale na cen­ty­me­try wy­cho­dzi­ło, że był pra­wie gło­wę wyż­szy ode mnie. Ale Hol­den miał szes­na­ście lat, mo­głem go jesz­cze prze­ro­snąć. Nie, nig­dy w ży­ciu! Ale Hol­den umiał so­bie ja­koś ra­dzić w świe­cie, któ­ry tak­że nie­zbyt mu od­po­wia­dał. Chciał­bym mieć ta­kie­go bra­ta albo ku­zy­na.

0 wszyst­kim moż­na by z nim po­roz­ma­wiać. O sa­mot­no­ści w tym wiel­kim domu, gdzie w po­ko­ju, zwa­nym sa­lo­nem, ko­bie­ta ukła­da fał­szy­we pa­sjan­se i ćwi­czy etiu­dy przy głu­pim for­te­pia­nie, a w dru­gim du­żym po­ko­ju męż­czy­zna dłu­bie w ze­gar­kach albo pi­sze li­sty do ko­cha­nek… Gów­no mnie to zresz­tą ob­cho­dzi­ło! Mia­łem wła­sne ży­cie i wie­dzia­łem, że mu­szę uczyć się ja­koś je roz­gry­wać. Ale jak ma to uczy­nić taki je­de­na­sto­let­ni brzdąc, wy­ro­śnię­ty i wy­chu­dzo­ny, z za­pad­nię­tą klat­ką pier­sio­wą, cho­ry na krzy­wi­cę, cho­ry na wszyst­ko… I na dziad­ka To­ma­sza też bar­dzo cho­ry.

Pa­rzył mnie wrzą­tek. Za­krę­ci­łem ku­rek.

– Co ty tam tak dłu­go ro­bisz?! – usły­sza­łem.

– Ką­pię się.

– Na­ucz się oszczę­dzać wodę! – do­biegł mnie głos ojca i jego czła­pa­nie po miesz­ka­niu.

– To oszczę­dzaj! – po­wie­dzia­łem wie­dząc, że mnie nie usły­szy.

Wy­sze­dłem z głu­piej wan­ny i pro­sto­wa­łem się po­wo­li. Na szczę­ście moja gło­wa nie się­gnę­ła su­fi­tu.

***

Pierw­sze pro­mie­nie wio­sen­ne­go słoń­ca ogrze­wa­ły moje wy­chu­dzo­ne cia­ło. Opar­ty o wiel­kie drze­wo wsłu­chi­wa­łem się w śpiew pta­ków. Po­sta­no­wi­łem dzia­łać! Była naj­wyż­sza pora. Do­syć mia­łem ubli­ża­nia w kla­sie i chcia­łem po­ka­zać, że też je­stem coś wart i trze­ba się ze mną li­czyć. Mu­sia­łem po­ka­zać ró­wie­śni­kom, że nie je­stem żad­ną hra­biow­ską ofer­mą, tyl­ko – po­dob­nie jak oni – zdol­nym za­bi­ja­ką. Po­mysł był pro­sty, trze­ba było mieć po­tęż­ną śli­wę za­miast oka i po­tłu­czo­ne dło­nie. Już wi­dzia­łem zdu­mie­nie tych ko­leż­ków! Ich po­dziw dla mo­jej no­wej oso­bo­wo­ści! Świat był bru­tal­ny i trze­ba było wy­cią­gnąć do nie­go rękę.

Od­dy­cha­łem spo­koj­nie i wy­obra­zi­łem so­bie wro­ga, któ­ry znie­nac­ka mnie do­pa­da. Moc­no za­ci­sną­łem pięść, krę­ci­łem nią, aby na­bra­ła jesz­cze więk­szej siły, po­my­śla­łem, że ja to wca­le nie ja, od­po­wied­nio na­sta­wi­łem twarz i huk­ną­łem pię­ścią w pra­we oko. O, rany! Za­mro­czy­ło mnie. Dziel­nie po­wtó­rzy­łem cios. Tra­fi­łem nie­co ni­żej, w kość po­licz­ko­wą. Zmo­bi­li­zo­wa­łem się jesz­cze raz i wal­ną­łem z ca­łej siły. To było na­praw­dę eks­trau­de­rze­nie! Aż świat za­wi­ro­wał.

Z tru­dem pod­nio­słem się spod drze­wa. Tro­chę krę­ci­ło mi się w gło­wie. Ale by­łem z sie­bie za­do­wo­lo­ny. Jesz­cze raz ude­rzy­łem się, ale przy­zna­ję, że nie był to do­bry cios.

Ob­ją­łem to wiel­kie, ko­cha­ne drze­wo.

– Nie bój się – po­wie­dzia­łem. – To nie bę­dzie bo­la­ło!

Pra­wą pię­ścią za­czą­łem ude­rzać o ko­nar. Raz, dwa, trzy, dzie­sięć! Ręka bo­la­ła mnie jak dia­bli. Za­da­łem jesz­cze parę cio­sów. Spoj­rza­łem na swo­ją po­krwa­wio­ną łapę. Nie­źle – po­my­śla­łem.

Uklą­kłem, ob­ją­łem drze­wo i po­ca­ło­wa­łem je.

– Prze­pra­szam – po­wie­dzia­łem. – Mu­sia­łem to zro­bić. Dzię­ku­ję, że mi po­mo­głeś. Dzię­ku­ję, że mnie ro­zu­miesz. Je­steś wiecz­no­ścią!

Pod­nio­słem się i za­czą­łem biec przed sie­bie. Słoń­ce za­cho­dzi­ło i da­wa­ło róż­ne od­bla­ski w tym le­sie. By­łem bar­dzo zdy­sza­ny. Plą­ta­łem się po­śród prze­róż­nych chasz­czy. Już wy­bie­ga­łem na po­lną dro­gę, gdy po­tkną­łem się albo ktoś pod­sta­wił mi nogę, i ru­ną­łem, ude­rza­jąc twa­rzą o po­rzu­co­ny w dziw­nym miej­scu wiel­ki ka­mień.

– Lu­bicz! Bacz­ność! Spo­cznij! Bie­giem marsz! – usły­sza­łem.

***

Obu­dzi­łem się po dwóch dniach w szpi­ta­lu. Mia­łem wra­że­nie, że je­stem bar­dzo mały. Wo­ko­ło było bia­ło i przy­jem­nie. By­łem po ob­ser­wa­cji le­kar­skiej i mo­głem wra­cać do domu. My­śla­łem o tym, że szpi­tal jest przy­jem­niej­szym miej­scem niż szko­ła. Ale rze­czy­wi­stość była bru­tal­na i oj­ciec za­brał mnie do domu. Szli­śmy głów­ną uli­cą mia­sta i zno­wu wy­da­wa­ło mi się, że strasz­li­wie uro­słem. Prze­ra­sta­łem uko­cha­ne­go ta­tu­sia pra­wie o gło­wę. Po­wie­dzia­łem mu, że za­sła­błem i mimo mę­czą­cych prze­słu­chań ni­cze­go wię­cej się nie do­wie­dział.

Gło­wę mia­łem za­ban­da­żo­wa­ną, a pra­we oko nie­źle opuch­nię­te. Pra­wa pięść była po­ha­ra­ta­na. Wkro­czy­łem do kla­sy i wszy­scy wy­wa­li­li na mnie gały.

– Sła­wek, wo­jow­nik Lu­bicz! – wo­ła­no. – Ale wpier­dol…

– Nie chciał­bym być w ich skó­rze – po­wie­dzia­łem.

– Opo­wia­daj!

– Nie ma co mó­wić – lek­ce­wa­żą­co mach­ną­łem ręką. – Było, mi­nę­ło.

– Opo­wia­daj, Lu­bicz!

– Ech… Chy­ba było ich z pię­ciu… Może sze­ściu, nie pa­mię­tam…

– Ale nie­źle ci do­wa­li­li! Ten łeb roz­bi­ty i pięk­na śli­wa pod okiem. Czy­li bi­łeś się! Opo­wia­daj, Bo­guś!

– Mu­sia­ło przy­je­chać po­go­to­wie, chy­ba dwóch albo trzech za­bra­li. Wal­czy­łem, do­pó­ki mo­głem – wy­cią­gną­łem przed sie­bie pięść. – Łapa boli… – po­wie­dzia­łem.

– Uh, nie­źle! – usły­sza­łem. – A gdzie to było, Lu­bicz!?

– Koło to­rów. Z na­sy­pów zbie­gli. Z ki­ja­mi. A ja nic. Chcie­li pie­nię­dzy. A ja nic. Oni do mnie. A ja unik. I w cza­chę! Po­tem zno­wu. Dru­gie­go. Za­sko­cze­nie zu­peł­ne. Wa­li­łem, jak tyl­ko mo­głem. Po­pa­da­li jak mu­chy – gła­ska­łem rękę.

– To świet­nie się spi­sa­łeś! Kto by przy­pusz­czał…

– Wiesz, sam nie wie­dzia­łem, że mam tyle siły. Jak trze­ba wal­czyć, to się wal­czy, no nie?

– Do­bry je­steś! No, no…

– Wy­koń­czył­bym wszyst­kich, ale ktoś mnie wal­nął ki­jem w łeb – zła­pa­łem się za gło­wę.

– To nie fair, cham­skie!

– Wła­śnie.

– Ale do­bry je­steś, Lu­bicz!

– Też tak my­ślę. Więc od dzi­siaj mów mi, fu­ja­ro, po imie­niu! Ro­zu­miesz! Mogę przy­wa­lić!

– Przy­ha­muj, przy­ha­muj, spo­koj­nie! Czy­li od dzi­siaj nie je­steś hra­bią Lu­bicz? Do­bra, niech bę­dzie, Bo­guś! – kle­pa­no mnie po ra­mie­niu.

– Uwa­żaj! Tam też mnie jesz­cze boli – po­wie­dzia­łem nie­dba­le.

– Co to za zgro­ma­dze­nie! – huk­nął dyro, któ­ry miał z nami mat­mę. – Lu­bicz! Co ty!? Pro­szę iść z tą gło­wą do hi­gie­nist­ki, a resz­ta sia­dać!

– Tak jest, pa­nie dy­rek­to­rze–wol­no wy­sze­dłem z kla­sy.

– Lu­bicz! Za­świad­cze­nie ma być, że gło­wa się na­da­je… – do­tar­ło do mnie.

***

Ga­bi­net le­kar­sko-hi­gie­nicz­ny wy­obra­ża­łem so­bie jako coś mrocz­ne­go, bar­dzo groź­ne­go, jak sala tor­tur. Po­su­wa­łem się w jego kie­run­ku na ugię­tych no­gach. Po­my­śla­łem, że mógł­bym się gdzieś ukryć, w to­a­le­cie, albo iść na spa­cer, albo w ogó­le uciec gdzie pieprz ro­śnie… Ale na do­brą spra­wę nie mia­łem gdzie ucie­kać. Po­sta­no­wi­łem więc zmie­rzyć się z rze­czy­wi­sto­ścią, na­wet je­śli­by mia­ła być dla mnie za­bój­cza. Za­pu­ka­łem do tych okrop­nych drzwi.

– Wejść! – usły­sza­łem głos, któ­ry za­brzmiał na­wet dość przy­jaź­nie.

– Wcho­dzę–po­wie­dzia­łem, otwo­rzy­łem te wro­ta i po­tkną­łem się. Ru­nął­bym jak dłu­gi.

– Uwa­żaj, dzie­cia­ku! – bar­dzo przy­jem­nie pach­nia­ło w tej sali tor­tur.

– Prze­pra­szam… – bąk­ną­łem.

– Nóż­ki nie skrę­ci­łeś? Po­patrz ty na mnie! – ktoś pod­niósł mi opusz­czo­ną gło­wę do góry.

Uj­rza­łem bar­dzo mło­dą pa­nią, któ­rej prze­ni­kli­we czar­ne oczy wwier­ca­ły się we mnie.

– Pan dy­rek­tor… – wy­szep­ta­łem.

– Usiądź spo­koj­nie i ni­cze­go się nie bój. Ja ko­cham swo­ją pra­cę. Ład­nie je­steś po­roz­bi­ja­ny! Praw­dzi­wy wo­jow­nik! – dziew­czy­na za­pa­li­ła pa­pie­ro­sa.

– A ty pa­lisz, wo­jow­ni­ku? – pod­su­nę­ła mi pacz­kę.

– Duży chłop­czyk, może już męż­czy­zna.

Opa­dłem na fo­tel.

– Dzię­ku­ję, nie palę – uni­ka­łem jej spoj­rze­nia.

– Przy­słał mnie dy­rek­tor, żeby pani stwier­dzi­ła…

– Je­stem Mo­ni­ka. A ty jak masz na imię?

– Bo­gu­sław. Bo­gu­sław Lu­bicz. Lat je­de­na­ście. Pan dy­rek­tor bał się o moją gło­wę – do­tkną­łem ban­da­ży. – Tak my­ślę…

– Aha – usia­dła na­prze­ciw­ko i za­ło­ży­ła nogę na nogę.

Mia­ła krót­ką spód­nicz­kę, wy­da­wa­ło mi się, że wi­dzę jej majt­ki. Upar­cie pa­trzy­łem na brud­ne szy­by ga­bi­ne­tu.

– Po­do­bam ci się? – usły­sza­łem.

– Tak. Jest pani bar­dzo pięk­na – od­par­łem i cały spur­pu­ro­wia­łem.

– A ty masz pięk­ne imię – po­wie­dzia­ła i jej oczy zro­bi­ły się jesz­cze więk­sze. – Bo­gu­sław Bo­gu­sła­wa. Prze­pięk­nie to brzmi. Sła­wisz Boga, tak. Bę­dziesz w nie­bie, na pew­no. Chciał­byś być nie­bie, praw­da?

– Nie wiem, pro­szę pani.

– Mo­żesz mó­wić do mnie Mo­ni­ka. Albo Nika. Mo­nia, jak chcesz. Nie­kie­dy w nie­bie jest nud­no, Sław­ku – wsta­ła.

– Zba­da mnie pani… pani Mo­ni­ko?

– Ależ tak! Cały czas to ro­bię – za­śmia­ła się.

– Chcesz śliw­kę? Albo ja­błusz­ko?

– Nie, nie, ser­decz­ne dzię­ku­ję. Wie pani…

– Mów, pro­szę – ja­dła jabł­ko i wi­dzia­łem jej pięk­ne bia­łe zęby.

– Ba­łem się tu przyjść…

– Ro­zu­miem.

– A te­raz tak się cie­szę, że tu je­stem, pani Mo­ni­ko.

– Ro­zu­miem – odło­ży­ła jabł­ko na sto­lik, otar­ła usta. – Chodź do mnie, szyb­ko! – pa­trzy­ła groź­nie.

Wsta­łem z fo­te­la i pod­sze­dłem.

– Gło­wa… – za­sta­no­wi­ła się. – Do­bra gło­wa, ban­daż czy­sty. Rękę opa­trzę i… no, po­oglą­dam cię do­kład­niej.

– Tak jest. Dzię­ku­ję – po­wie­dzia­łem.

– Wiesz, Bo­gu­sław­ku, ja tyl­ko dzi­siaj mam tu­taj prak­ty­kę, koń­czę szko­łę pie­lę­gniar­ską. Roz­bie­raj się!

– Pro­szę?…

– No, mu­szę cię obej­rzeć, zo­ba­czyć, taki che­ru­bi­nek, mu­szę cię zba­dać, dziec­ko – za­śmia­ła się.

– A ty ni­cze­go się nie bój – po­ło­ży­ła pa­lec na ustach. Wy­cią­gnę­ła z szaf­ki le­kar­skie rę­ka­wicz­ki i po­wo­li wcią­ga­ła je na dło­nie.

– Ma pani ta­kie pięk­ne ręce – wy­rwa­ło się ze mnie.

– Na­praw­dę?

– Te pier­ścion­ki… pa­znok­cie ta­kie czer­wo­ne jak…

– Ej, Sław­ku! Masz mil­czeć! Ani sło­wa. Wy­obra­żaj so­bie, że je­steś w nie­bie, chmur­ki, pa­gór­ki, anie­li­ce… Mil­czeć! A ja cię roz­bio­rę!

– Ale…

– Mil­czeć! – krzyk­nę­ła.

– Tak jest…

Wy­obra­ża­łem więc so­bie chmur­ki i anioł­ki, pa­gór­ki i do­li­ny, słoń­ce i księ­życ, i ta­bu­ny gwiazd… Nie wiem, co się w tym nie­bie dzia­ło, czu­łem, jak pani Mo­ni­ka mnie roz­bie­ra i gła­dzi moje cia­ło, po­tem w tym nie­bie zro­bi­ło się ja­koś in­a­czej, bo po­czu­łem, jak ścią­ga moje maj­tecz­ki…

– Chodź, ptasz­ku, chodź do mnie, zło­ci­sty ptasz­ku… – mó­wi­ła.

Dzia­ło się ze mną coś nie­zwy­kłe­go. Czu­łem, że ro­bię się gdzieś w środ­ku ja­kiś duży, bar­dzo duży… Trzą­słem się cały, mia­łem dresz­cze i wiel­ką go­rącz­kę, pa­trzy­łem w bia­ły su­fit i ba­łem się, że za­raz zle­ci na mnie i na pa­nią Mo­ni­kę – hi­gie­nist­kę… Chcia­łem mieć jesz­cze więk­szą go­rącz­kę… Na­gle po­czu­łem, że coś pęka, wy­da­wa­ło mi się, że coś wy­cie­ka z mo­ich uszu, mu­sia­łem być bar­dzo cięż­ko cho­ry… ale to nie była zła cho­ro­ba… to nie­bo było pięk­ne…

– Je­steś już męż­czy­zną! – usły­sza­łem.

Coś się skoń­czy­ło.

– Mo­ni­ko… – wy­szep­ta­łem.

– Ubierz się, Bo­gu­sław­ku. Szyb­ko! Je­steś zu­peł­nie zdro­wy i je­steś pięk­nym męż­czy­zną – ścią­gnę­ła rę­ka­wicz­ki.

– Pro­szę pani… – ubie­ra­łem się nie­zdar­nie.

– Idź już so­bie.

– Ale ja…

– Żad­ne ja. Na­tych­miast! Wy­noś się!

– Ale czy ja mógł­bym przyjść ju­tro?

– Je­stem tyl­ko dzi­siaj – za­śmia­ła się.

– Chciał­bym…

Za­tka­ła mi dło­nią usta. Łap­czy­wie ca­ło­wa­łem tę jej dłoń, chcia­łem, żeby to trwa­ło wiecz­nie.

– Idź już. Je­steś pięk­ny. Ko­bie­ty będą cię ko­cha­ły, che­ru­bin­ku. A my… tak, spo­tka­my się, na pew­no, w tym nie­bie, tak w nie­bie… – wy­pchnę­ła mnie za drzwi.

– Mo­ni­ka… – za­czą­łem pła­kać. Jed­no­cze­śnie do­pi­na­łem spodnie.

Nie wró­ci­łem do kla­sy. Trzę­sąc się jak ga­la­re­ta wlo­kłem się w stro­nę domu. Mia­łem wra­że­nie, że wła­śnie się uro­dzi­łem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: