- W empik go
Pisma Narcyzy Żmichowskiej (Gabryelli) Tom 4 - ebook
Pisma Narcyzy Żmichowskiej (Gabryelli) Tom 4 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 324 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nad tą burzą ducha tajemną zbiera się tymczasem druga burza wypadków i nieszczęść krajowych. Od północy król szwedzki zajazdy swoje szerzy, od południa Kozacy coraz niesforniej huczą, w środku praktyki możnych panów coraz bardziej szarpią ziemię nasze, lecz już Częstochowa wskazała, jak to się bronić trzeba.
Znowu muszę państwu zwrócić uwagę na prawdziwie artystyczne przeczucia mojego autora. Nie wystawia on bynajmniej Floryana jednolitym jak egipski obelisk zbrodniarzem, i owszem, trafniej przedstawił wrodzoną, iż tak powiem, „niekonsekwentność” ówczesnej szlachty; prawda, że jej dość mocnym nie odznaczył akcentem; ja sam w pierwszej chwili osądziłem, że ten brat zawistny wcale nie odpowiada pojęciu dzielnego konfederata, co się pod okiem Szwedów do połączenia z Czarnieckim gotuje; ale gdym się zastanowił, czołem uderzyłem przed takiem historycznej prawdy objawieniem – toć to własne znamię najwybitniejsze tamtej epoki i kto wie, czy tamtej tylko. Jak w onycb czasach przedpotopowych, gdy się synowie Boży z synami ludzkimi pomieszali i rozrodziło się nowe olbrzymów grzesznych pokolenie, tak i wtedy cnoty ojczyste pomieszały się z obcemi występkami i wzrosło pokolenie dziwotworów dziejowych, którym jeszcze nie każdy miejsce właściwe naznaczyć umie. Jedni patrzą na błędy, na bezpośrednio idące za niemi skutki i głowę ze wstrętem odwracając, potępieniem ciskają na marnotrawnych ojcow; inni, olśnieni blaskiem wielu dziś prawie nieznanych przymiotów, odurzeni echem rozgłośnej, dziś niczem niezaćmionej sławy, bez litości znikczemniałym synom urągają–a przecież nie byłto czas wzorów, ani zgnilizny–był tylko czas chaosu, mieszanina światła i cieniów, piekła i zbawienia, a wynik ostateczny?… – Co do mnie, bardzo lubię czytać historyą powszechną; zdrowa rzecz dla umysłu – człowiek się przyzwyczaja na tysiące lata okresów rachować i ginie mu zprzed oczu minuta obecna. Z wielkiem uszanowaniem przerzucam karty tamtowiecznych kronik, na każdej z nich jednak spotykam zawsze ciekawy, a niczem dotąd niewytłumaczony hieroglif – członek rodziny i sąsiad, urzędnik i obywatel zdają się rządzić zupełnie innem sumieniem, zdają się mieć raczej nie jedno, ale dwa, trzy sumienia, zupełnie od siebie niezależne. Ten co drży przed gniewnem spojrzeniem rodzica, na sejmiku uszy i ręce adwersarzom obcina–ten co szczerze i bez obłudy w świątyni Pańskiej krzyżem leżąc, pod nogi bliźnim się ściele, pył z ich obuwia otrząśnięty uko-rzonem czołem zmiata, na progu kościelnym dumnie już wąsa pokręca, a z dziedzicznego dworca chłostę i ciężką pracę poddanym szafuje. Tu uciekają ludzie, co jutro niepodobne zwycięztwo krwią własną okupie potrafią, tam przedajny pieniądz złożony jest na ręce… która w lepszej godzinie da się odrąbać za świętość narodowego prawa. Wydzierca cudzej własności, poświęca wszystko w chwili zapału i uniesienia, a na – wzajem częstokroć przykładny ojciec rodziny, lub wspomożyciel ubogich z zimną, krwią zdradę publiczną knuje i przyszłych nieszczęść bez zgryzoty rzuca zgubne ziarna. Juścić wszędzie, po wszystkich ziemi krańcach, złe obok dobrego na jaw występuje; ale mojem zdaniem, nigdzie tak jak u nas złe prosto w dobre, dobre prosto w złe się nie przeszczepia. Pamiętam, że już raz o tem rozmawiałem z pewnym bardzo serdecznym przyjacielem, a wcale nienajgorszym poetą. Przyznał mi słuszność i zaraz poswojemu dość szczęśliwie wspólną myśl nasze wyraził. – Ale bo widzisz, mój drogi–rzekł do mnie–na zegarze wieczności była taż sama godzina, w której-to niegdyś czart przestał być aniołem, a anioł człowiekiem być zaczął.
Mój Kamil nie rozważył tej prawdy na pamiętnikowych dowodach, nie zważał żadnych spostrzeżeń, nie układał metafor, ale instynktownie wypowiedział, że tak było, jak było. W jego powieści Floryan na pierwsze drgnięcie narodowego odporu zbiera ludzi, szykuje broń i konie, siostrę ma wysłać do.klasztoru benedyktynek w Łomży, a dom pod opieką starego sługi, a starego sługę i w lochu złożone bogactwa pod opieką Bożą zostawić. Już wszystko było gotowe; nagle rajtary szwedzkie wpadają, zgiełk, zamieszani, garstka zebranych ochotników przez kilka godzin broni się odważnie i na szczęśliwą wróżbę odpędza nieprzyjaciela.
Starościc sutą wieczerzą chciałby uczcić dobre powodzenie „okazyi.” Szuka Beaty. Beata zniknęła; widziano ją, że wczasie najgęstszych od strony dziedzińca i ogrodu wystrzałów przed krzyżem Zbawiciela w pokoju ojca psalmy nabożne śpiewała; lecz nagle strzały się zbliżyły, od gradu kul wypadły wszystkie szyby z okna; co się już później stało? żadna z przelękłych i rozbiegłych po kątach służebnic dokładnie opowiedzieć nie mogła; zdawało im się… że jakiś rajtar żelazną kratę wysadzać zaczął, ale krata zaledwie trochę uszkodzona, niktby tamtędy wyjść ni wejść nie zdołał.
Floryan uważnie słuchał tego sprawozdania, gryzł wargi, myślał długo, a nakoniec rzucił się… jak gdyby strudzony wysileniem, na najbliżej stojące krzesło i rzekł tylko do otaczających go ludzi:
– Szukajcie… raz jeszcze szukajcie w nieboszczyka pokoju, a może… – zatrzymał się, ciężko mu było mówić, wskazał jednak ręką, by mu szklankę wody podano–może też–dodał spełniwszy ją duszkiem – drzwi piwnicy otwarte.
Jedni za drugimi rzucili się po nowo wskazanej drodze nowych szukać śladów. Floryan sam jedeu został. Było to stanowcze w życiu jego przesilenie. Co się z Beatą stało? Wszakże nie wiedział, wszakże mu wolno było się nie domyślać. Może ją Szwed jaki uniósł? czy wróciłaby kiedy? Jego dobra zniszczone teraz będą; wczasie wojennym wszystko mu pewnie zrabują, tylko dziedzictwo Beaty bezpieczne. A jeśli zamordowana?… Cha! więc Bóg sam chciał. Ja nie chciałem–nie–nie chciałem, ani jej krzywdy, ani jej śmierci, tak mi… – wyrazami sobie w myśli próbował wznowić tylekroć powtarzaną przysięgę, ale sercem czuł inne słowa. – Jeśli Beata zginęła, to wszystko moje będzie. Rozumu i odwagi nie zabraknie, posunę się wysoko. Tak niech mi… – i plątały mu się wyobrażenia z wyrażeniami, to co w nim było z tem, co upornie chciał swej pamięci nasunąć. Czasem oddech w piersiach mu się zapierał, wytężał ucho, by każdy hałas szukającej drużyny wymiarkować. Kiedy mu się zdawało, że wraca, to drżał, dlaczego tak prędko. Kiedy go nic nie dochodziło, to pojąć nie mogł znowu, co ją przez takie długie wieki zatrzymuje. Stracił zupełnie miarę czasu i odległości – odkąd poszli? gdzie poszli? zapomniał – nad mętem skłóconej woli i chęci, skłóconego zamiaru i życzenia wybiła się nakoniec samotnie ta myśl potworna: „Szczęście dla mnie, że zginęła” i później tak się w nim eos zrobiło, jak gdyby nawet myśleć już przestał. Wszystkie władze jego ducha kupiły się w jednej władzy tylko, we władzy – czekania, a chwile upływały jedna po drugiej; noc zachodziła coraz czarniejsza, dobry anioł duszy Floryana odlatywał coraz dalej…
Pierwszy, który wrócił do Floryana, zniechęcony daremnem poszukiwaniem, był to właśnie młody narzeczony Beaty.
– Jakby się pod nią ziemia rozstąpiła! – wołał zaraz od progu, ręce załamując–Szukaliśmy w piwnicach, beczki wszystkie z miejsca poruszono, sam krzyk i lament mogł ją z końca wsi przywołać – lecz daremnie, musiała gdzieindziej się schować, w lochu niema żywej duszy…–Mówiący, przybliżywszy się do starościca, spojrzał na twarz jego w tej chwili i przeląkł się jak widma. Istotnie okropnym bo też był Floryan, blady jak kreda, z posiniałemi ustami, z gorejącem na-ksztalt żużli kuźnicznych spojrzeniem, razporaz zimne krople potu z czoła swojego ocierał, a krople razporaz na czoło mu występowały.
– Człowieku, bój się Boga! – krzyknął przyjaciel–któż widział tak brać do serca niepewną jeszcze stratę? I mnie napoły dusza się rozdziera, lecz nie omdlewam, jak niewiasta bezsilna. A dyć i ty otrząśnij się z frasunku, obmyśl nowe sposoby szukania, ro-zeszlij swoich ludzi na wszystkie strony świata. Znasz najlepiej różne tutaj zakąty i przykomórki – wstańże przecie, sam szukaj, a nie siedź z żałością martwy i drżący, jak listek na drzewie w jesieni, albo zbrodniarz pod szubienicą.–Poczciwy młodzian w prostocie serca stan Floryana niespokojności braterskiej przypisywał tylko. Floryan był rzeczywiście bardzo niespokojnym, lecz stokroć gorszą niespokojnością; kiedy się dowiedział, że w piwnicach szukano Beaty, a żadnego po niej śladu nie znaleziono, odetchnął trochę wolniej.–„Więc tam jej niema – pomyślał najcichszą swoją myślą – byłaby przecież usłyszała i wyszła.” Sumienie wszakże nie chciało go w tem na wpół pocieszającem przypuszczeniu zostawić.– n A gdyby też nie umiała zatrzasków wewnętrznych poruszyć, gdyby głosy szukających wydały jej się rabusiów głosami?–i wątpliwość za wątpliwością biła mu w serce.
a serce milczało. Ostatnie wyrazy, przypadkowo zupełnie przez stroskanego narzeczonego wymówione, gromem dopiero spadły na głowę winowajcy – zerwał się pośpiesznie.
Szukać, szukać wszędzie! – powtórzył kilka razy i biegł ku drzwiom, ale zdawać się mogło, że co kilka kroków nogi jego przyrastały do desek podłogi. –Jeszcze raz pójdę do lochu.
Loch był zamknięty, stary sługa przy sobie klucz zatrzymał, a nie było go w domu, wybiegł gdzieś szukać swojej ukochanej panienki.
W tej chwili głośnym tętentem zahuczał podwórzec. – Raj tary, znowu rajtary! – rozległ mą okrzyk przeraźliwy. I rzeczywiście nowy, a silniejszy oddział nieprzyjaciół, naprowadzony przez kilku z uciekających niedobitków przybywał mścić się i zwyciężać. Ledwo zdążono wejścia przed napastnikami zatarasować, ci, którzy zostali w domu, rozstawili się przy oknach z rusznicami w ręku, z mieczami gołemi u pasów. Oblężenie trwało dość długo; część tylko napadających wdzierała się do domu, reszta zajęła się wypróżnianiem spichrza i stodół, uprowadzeniem zamkniętego w oborach bydła Wkrótce puste gumna zaświeciły pożarem, z ciemnej nocy Bożej zrobił się dzień jasny, czerwony, prawdziwie szatański. Widniej było walczącym, wścieklej się jeszcze mordować zaczęli. Musiano jednak Szwedom coś o bogactwie starościńskich dziedziców powiedzieć, bo wyraźnie sami przed szerzącym się ogniem chcieli dwór zasłaniać, ale czy wiatr był od ich dobrej woli silniejszy, czy zajadłość nad chciwością górę wzięła, to pewnem, że od rzuconej głowni cały dach jednym zajął się płomieniem.
Obrona szła coraz trudniej, obrońcy jednak nie ustawali w rozpaczliwej walce. Starościc obrał sobie na posterunek to właśnie z uszkodzoną kratą okno w dawnej nieboszczyka ojca sypialni; kule jego wszystkie padały celnie i skutecznie; były chwile, w których mógl mniemać, źe nieprzyjaciel postanowił zaniedbać tej strony: jedna z chwil podobnych przedłużyła się nad wszelkie spodziewanie Floryana; stał nieruchomy i bezczynny, lecz zboku słyszał zgiełk coraz wzrastający, łoskot jak gdyby już drzwi wchodowe pod razami toporów padały, cofnął się i nadsłuchiwał, gdzie pomoc jego użyteczniejszą być może, lecz nim o kilka kroków w głąb komnaty postąpił, krata znienacka wysadzona na ziemię runęła. Strzał świsnął przez powietrze i utkwił w ramieniu starościca; zachwiał się krwią oblany, próbował jeszcze wzajemnym strzałem odpowiedzieć wdzierającemu się przez okno Szwedowi, lecz siły go zawiodły – nabój zrysował tylko obicie na murze, a rosły rajtar pochwycił go w swój żelazny uścisk i gniotąc kolanem do ziemi, zwoływał innych, by mu do łupiezkiego zwycięztwa pomogli. Jednocześnie też z dwóch stron wsypała się rozjuszona hałastra; opór był niepodobnym, lecz też i morderstwa i gwałty dłużej trwać nie mogły. Już się łamały przepalone belki, już płomienne języki lizać ze wszech stron zaczęły wysokich sufitów i ścian malowania. Dym gęsty izby napełniał, trzeba się było coprędzej zdobywcom ze zdobytych rumowisk wynosić. Bezbronnym jeńcom darowano życie, bo każdy mogł się na okup lub wymianę wrazie potrzeby przydać. Starościc wraz z innymi do szwedzkiego obozu popędzony został. „Nie moge przecież mojej siostry ratować”- powtarzał jeszcze sam wrobię, gdy z nim bramę podwórca mijano.
Właściwie zatem Floryan nic sobie nie ma do wyrzucenia–uważcie państwo ten zbieg okoliczności, który zbrodnię jego ogranicza na jednem przemilcza-nem słowie i na jednej świadomie do serca przypuszczonej chęci. Gdybym miał czasu, a zwłaszcza talentu pisarskiego poddostatkiem, tobym zaraz ten pomysł w jaką dramę rozwinął; kilka razy nawet chciało mi się już rękopism Kamila powierzyć któremu z naszych wykształconych literatów. ale dziś wszyscy twardym suem zasnęli – dostarczona kanwa pewnieby w marność między ludźmi poszła. Żal mi jej, boć to pamiątka.
– Wiec już dalej nic niema? – zapytał stryj Krzysztof.
– Och! jakżeby się bez sensu moralnego przy zakończeniu obyło? Są jeszcze trzy obrazy; pierwszy przedstawia Floryana… gdy po wielu przygodach wraca znów panem i dumnym starościcem do spalonego dworu; od czasu wojny inne dobra zamieszkał, ale ma się właśnie żenić z córką kasztelana, z panną piękną i dość posażną – klejnotów mu na ślubne upominki trzeba.
Ze śviatłem w ręku, sam jeden, przechodzi zniszczone komnaty: kiedy się zbliża do miejsca, w którem niegdyś była ojca sypialnia, lampa tak mocno drży mu w ręku… jak gdyby już miała upaść na ziemię – ale starościc głośnym śmiechem dodaje sobie odwagi.
– Toć nie zabiłem mojej siostry – mówi nakoniec, zuchwale głową potrząsając i pewniejszą już nogą przekracza rzucone na poprzecz deski. Wszedł, stanął nad piwnicą, zamyśla się znowu. Drzwi były odwalone, schody nawpół spalone, kilku pierwszych brakowało zupełnie: jednak przeliczył odłamki, schód najważniejszy nienaruszony; zsunął się ku niemu ostrożnie, nacisnął mocno, zawiaska po długim oporze ukazała się wreszcie. Z trudnością mu przyszło zardzewiałe żelaztwo poruszyć, lecz dokazał swego, targnął z całej siły i nabok ustąpiła – ustąpiła, a nic się nie zmieniło w lochowera sklepieniu, żadna cegiełka na osadzie swej nie zadrgnęła. Czekał przez chwilę – czoło w okropne zmarszczki mu się poskładało, wąs nad ustami zakrzywił. Oczy patrzyły w górę z taką zawziętością, jak gdyby ich spojrzenie głazy rozsadzić mogło, i znowu myśl Floryana zdwoiła się niespodzianie.
– Tu będzie trzeba samemu ciężką robotę odbyć–mówił półgłosem spokojnym – pewnie wszystko jak ta zawiaska zardzewiało w głębi; może się uda kordelasem na skryty otwór trafić, ścian* podważyć, a byle znaków nie zostało żadnych… – I uderzał w różne miejsca hartowną stalą swego myśliwskiego noża – lecz jednocześnie w mózgu coś przekornego szeptało mu ciągle:
– Może to Bóg sam nie chce, bym pożądaną cudzą własnością się bogacił. Odstąp. Księdzu jakiemu na spowiedzi dla pożytku ubogich przekaż tajemnicę, ale odstąp sam jaknajdalej od tych lochów przeklętych, odstąp!
Flory an nie odstąpił – z godzinę jeszcze szukał gwałtownem stukaniem otworu i nakoniec znalazł go. Całym ciężarem swoim część muru odchyliła się niespodzianie, w jego ku górze wzniesione ramiona spadła jakaś czarna masa nawpół przegniłych łachmanów i kości i na twarz jego spłynęły zimną wilgotną zasłoną jakieś włosy złociste, przy skórze ludzkiej czaszki trzymające się jeszcze…
Floryan coprędzej wybrał ze szkatuły pieniądze i kosztowności, srebra powynosił, ostatnie szczątki trupa złożył w wypróżnionej szkatule, zatarł wszelkie ślady jakiegobądź ukrycia, oderwał nawet zawiaskę, która wrazie ostatecznego zniszczenia schodów mysi jakichbądź poszukiwań nasunąć mogła komu – i w parę dni opuścił ze skarbami swemi Świerszczowe, a siadając do pysznej kolebki, raz jeszcze poszepnął zcicha:
– Bóg widzi, nie ja zabiłem siostrę moję… Później trzeci króciutki obrazek przedstawia starościca już starostą, ale i wdowcem po młodej żonie i ojcem nieszczęśliwym nad małą trumienką córki jedynaczki! Choć tyle zgryzot o kamienne jego serce się obiło, dumny pan pierwszy raz w rozpaczy targa zbyt wcześnie posiwiałe włosy, i pierwszy raz załamuje wychudłych rąk palce i pierwszy raz płacze gorzkie-mi–och!–gorzkiemi łzami:
– Boże! Boże! za cóż mnie karzesz tak okrutnie!
Bez myśli pewnie rzucił ten zwykły każdej niepowściągnionaj boleści wykrzyk, ale gdy mu się echo ścian kościelnych odbiło, zgiął się aż do ziemi pod spadającym nagle kamieniem sumienia, rozkrzyżował się
– I cóż państwo na to? – zapyta! pan Franciszek z lekkim odcieniem próżności, jak gdyby o jego własną autorska sławę chodziło.
– Niema co mówić–odrzekł mój ojciec-zasto-sowanie pedagogiczne niebezpiecznej skłonności do przy stopniach ołatrza, tłukł bardem czołem o spyloną posadzkę, lecz usta jego powtarzały ciągłe:
– Nie, nie–ja nie zabiłem mojej siostry!
Ostatnia wreszcie przychodzi próba. Starosta Floryan na śmiertelnem łóżu przed zakonnikiem wyznaje wszystkie grzechy swojego żywota. Słudzy i przyjaciele w bocznej izbie zgromadzeni milczą i modlą się za umierającego; czasem głos jaki odezwie się z użaleniem, lub pochwałą.
– Jeszcze nie stary człowiek!
– W samej sile wieku, lat czterdzieści zaledwie.
– Dobry sąsiad, wzorowy obywatel dzielny żołnierz, prawy urzędnik.
– Opiekun wdów i sierot. – Bogobojny chrześcianie
I znów po tych świadectwach cichość głęboka zapada. Wtem z komnaty chorego wyraźniejsze głosy słyszeć się dają. Głos kapłana miarkuje się, jak widać, w podniesieniu swojem, ale jest surowy i niezachwiany – głos chorego przechodzi w coraz wyższe i dobitniejsze brzmienia.
– Nie… ja nie zabiłem mojej siostry! – woła nakoniec przeraźliwie i milknie. Zdumieni słuchacze spoglądają po sobie lękliwie; nic już więcej nie słychać. Po chwili drzwi się otwierają: zakonnik w swojej białej komży z krzyżem w ręku wychodzi, blady i zamyślony, a wodząc bystrem okiem po twarzach zgromadzonej drużyny:
– Bracia moi!–mówi poważnie–módlmy się za duszę wielkiego grzesznika.
użytecznego celu wybornie się panu powiodło; jestto prawdziwie fakt godny uwagi pedagogów.
– A ja go sobie w ten sposób jeszcze wytłumaczyć nie moge – odezwał się stryj Krzysztof – Sam pan mówiłeś, że Kamil nie miał żadnego w piśmiennych ćwiczeniach zamiłowania; zkądże mu przy pierwr-szej podsuniętej myśli taka obfitość szczegółów i wypadków, takie zrozumienie wewnętrznej walki pokus i sumienia? Mów pan co chcesz, ale mnie jeszcze ciemno wśród tego wszystkiego; ja powtarzam godło naszego poety; „Więcej jest rzeczy na niebie i na ziemi, niżeli o nich się waszej filozofii śniło.u
Pan Franciszek uśmiechnął się monarchicznie, zażył tabaki, pewnie jakąś bardzo rozumną przygotował odpowiedź, lecz miłość własna mówcy, chęć zaciekawienia słuchacza mimowolnie górę nad dowcipem wzięła.
– No… wyobrażam sobie, w iłu to wnioskach dopiero pan Krzysztof się nagmatwa, jak końca mojej historyi się dowie…– ale wspomnienie tego końca zaraz uśmiech na twarzy pana Franciszka zchmurzylo. Westchnął głęboko i tak dalej mówił: