Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pisma Narcyzy Żmichowskiej (Gabryelli) Tom 4 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pisma Narcyzy Żmichowskiej (Gabryelli) Tom 4 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 324 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Zja­wia­ją się na­ko­niec i swa­ty z są­siedz­twa. Mło­de­mu za­lot­ni­ko­wi Flo­ry­an co­prę­dzej opo­wia­da, jaka jest suma ogól­na po­sa­gu, ile jej bę­dzie w brzę­czą­cej mo­ne­cie, ile w in­nych kosz­tow­no­ściach; choć bez te­sta­men­tu wszyst­ko na jego do­brej wie­rze po­le­ga, choć mógł­by sark­nąć tro­chę na mniej spra­wie­dli­wy po­dział, on wszak­że sio­stry nig­dy ukrzyw­dzić nie pra­gnął, on jej odda wszyst­ko do zła­ma­ne­go sze­lą­ga: „tak niech mi Bóg w Prze­naj­święt­szej Trój­cy je­dy­ny do­po­mo­że Zda­je się, że o ile da­nem jest czło­wie­ko­wi prze­ciw złe­mu uczyn­ko­wi na ze­wnątrz wszyst­kie swo­je ubez­pie­czyć ścież­ki, o tyle już przed ludź­mi za­bez­pie­czył je sta­ro­ścic. Nie­po­dob­na mu póź­niej bę­dzie co-mąć się w wy­peł­nie­niu tak jaw­nie gło­szo­nych za­mia­rów, zmie­nić choć jed­ne cy­frę w po­da­wa­nym przez sie­bie sa­me­go ra­chun­ku. Jest za­tem pew­ny, że do­trzy­mu­je da­ne­go ojcu sło­wa, jest spo­koj­ny na­wet w su­mie­niu swo­jem, bo ma nie­złom­ne prze­ko­na­nie, źe wy­peł­nił ści­śle swój obo­wią­zek – ale dno ser­ca? ale praw­da uczu­cia? Cha! tam z dniem każ­dym wzra­sta śmier­tel­na dla Be­aty nie­na­wiść. O czem za­ma­rzy na wła­sną przy­szłość, to mu się za­wsze nie­po­dob­nem do osią­gnię­cia zda­je bez tej dru­giej ma­jąt­ku po­ło­wy, któ­rą sio­strze od­dać musi; cze­go za­pra­gnie, na to wiecz­nie owych pie­nię­dzy z za­mu­ro­wa­nej szka­tu­ły po­trze­ba. Gdy­by mu Be­ata na prze­szko­dzie nie sta­ła, zgło­sił­by się po cór­kę ja­kie­go wo­je­wo­dy, ku­pił­by klucz cały liw­skie­mu sta­ro­stwu przy­le­gły, na sej­mi­ku otrzy­mał­by gło­sy ca­łe­go po­wia­tu. Wsparł­by sil­nie Lu­bo­mir­skie­go, przy­pro­wa­dził­by cały swym kosz­tem zbroj­ny hu­fiec Czar­niec­kie­mu, świe­ci­ły­by się jego czy­ny i za­słu­gi w Rze­czy­po­spo­li­tej; ale uszczu­plo­na spu­ści­zna nie wy­star­czy mu na nie. Be­aty ci­che i nie­uży­tecz­ne ży­cie jego ży­cia wy­pa­czy­ło ko­le­je – od szczę­ścia, sła­wy i oby­wa­tel­skich po­świę­ceń ona go dzie­li na za­wsze.

Nad tą bu­rzą du­cha ta­jem­ną zbie­ra się tym­cza­sem dru­ga bu­rza wy­pad­ków i nie­szczęść kra­jo­wych. Od pół­no­cy król szwedz­ki za­jaz­dy swo­je sze­rzy, od po­łu­dnia Ko­za­cy co­raz nie­sfor­niej hu­czą, w środ­ku prak­ty­ki moż­nych pa­nów co­raz bar­dziej szar­pią zie­mię na­sze, lecz już Czę­sto­cho­wa wska­za­ła, jak to się bro­nić trze­ba.

Zno­wu mu­szę pań­stwu zwró­cić uwa­gę na praw­dzi­wie ar­ty­stycz­ne prze­czu­cia mo­je­go au­to­ra. Nie wy­sta­wia on by­najm­niej Flo­ry­ana jed­no­li­tym jak egip­ski obe­lisk zbrod­nia­rzem, i owszem, traf­niej przed­sta­wił wro­dzo­ną, iż tak po­wiem, „nie­kon­se­kwent­ność” ów­cze­snej szlach­ty; praw­da, że jej dość moc­nym nie od­zna­czył ak­cen­tem; ja sam w pierw­szej chwi­li osą­dzi­łem, że ten brat za­wist­ny wca­le nie od­po­wia­da po­ję­ciu dziel­ne­go kon­fe­de­ra­ta, co się pod okiem Szwe­dów do po­łą­cze­nia z Czar­niec­kim go­tu­je; ale gdym się za­sta­no­wił, czo­łem ude­rzy­łem przed ta­kiem hi­sto­rycz­nej praw­dy ob­ja­wie­niem – toć to wła­sne zna­mię naj­wy­bit­niej­sze tam­tej epo­ki i kto wie, czy tam­tej tyl­ko. Jak w onycb cza­sach przed­po­to­po­wych, gdy się sy­no­wie Boży z sy­na­mi ludz­ki­mi po­mie­sza­li i roz­ro­dzi­ło się nowe ol­brzy­mów grzesz­nych po­ko­le­nie, tak i wte­dy cno­ty oj­czy­ste po­mie­sza­ły się z ob­ce­mi wy­stęp­ka­mi i wzro­sło po­ko­le­nie dzi­wo­two­rów dzie­jo­wych, któ­rym jesz­cze nie każ­dy miej­sce wła­ści­we na­zna­czyć umie. Jed­ni pa­trzą na błę­dy, na bez­po­śred­nio idą­ce za nie­mi skut­ki i gło­wę ze wstrę­tem od­wra­ca­jąc, po­tę­pie­niem ci­ska­ją na mar­no­traw­nych oj­cow; inni, olśnie­ni bla­skiem wie­lu dziś pra­wie nie­zna­nych przy­mio­tów, odu­rze­ni echem roz­gło­śnej, dziś ni­czem nie­zać­mio­nej sła­wy, bez li­to­ści znik­czem­nia­łym sy­nom urą­ga­ją–a prze­cież nie był­to czas wzo­rów, ani zgni­li­zny–był tyl­ko czas cha­osu, mie­sza­ni­na świa­tła i cie­niów, pie­kła i zba­wie­nia, a wy­nik osta­tecz­ny?… – Co do mnie, bar­dzo lu­bię czy­tać hi­sto­ryą po­wszech­ną; zdro­wa rzecz dla umy­słu – czło­wiek się przy­zwy­cza­ja na ty­sią­ce lata okre­sów ra­cho­wać i gi­nie mu zprzed oczu mi­nu­ta obec­na. Z wiel­kiem usza­no­wa­niem prze­rzu­cam kar­ty tam­to­wiecz­nych kro­nik, na każ­dej z nich jed­nak spo­ty­kam za­wsze cie­ka­wy, a ni­czem do­tąd nie­wy­tłu­ma­czo­ny hie­ro­glif – czło­nek ro­dzi­ny i są­siad, urzęd­nik i oby­wa­tel zda­ją się rzą­dzić zu­peł­nie in­nem su­mie­niem, zda­ją się mieć ra­czej nie jed­no, ale dwa, trzy su­mie­nia, zu­peł­nie od sie­bie nie­za­leż­ne. Ten co drży przed gniew­nem spoj­rze­niem ro­dzi­ca, na sej­mi­ku uszy i ręce ad­wer­sa­rzom ob­ci­na–ten co szcze­rze i bez ob­łu­dy w świą­ty­ni Pań­skiej krzy­żem le­żąc, pod nogi bliź­nim się ście­le, pył z ich obu­wia otrzą­śnię­ty uko-rzo­nem czo­łem zmia­ta, na pro­gu ko­ściel­nym dum­nie już wąsa po­krę­ca, a z dzie­dzicz­ne­go dwor­ca chło­stę i cięż­ką pra­cę pod­da­nym sza­fu­je. Tu ucie­ka­ją lu­dzie, co ju­tro nie­po­dob­ne zwy­cięz­two krwią wła­sną oku­pie po­tra­fią, tam przedaj­ny pie­niądz zło­żo­ny jest na ręce… któ­ra w lep­szej go­dzi­nie da się od­rą­bać za świę­tość na­ro­do­we­go pra­wa. Wy­dzier­ca cu­dzej wła­sno­ści, po­świę­ca wszyst­ko w chwi­li za­pa­łu i unie­sie­nia, a na – wza­jem czę­sto­kroć przy­kład­ny oj­ciec ro­dzi­ny, lub wspo­mo­ży­ciel ubo­gich z zim­ną, krwią zdra­dę pu­blicz­ną knu­je i przy­szłych nie­szczęść bez zgry­zo­ty rzu­ca zgub­ne ziar­na. Ju­ścić wszę­dzie, po wszyst­kich zie­mi krań­cach, złe obok do­bre­go na jaw wy­stę­pu­je; ale mo­jem zda­niem, nig­dzie tak jak u nas złe pro­sto w do­bre, do­bre pro­sto w złe się nie prze­szcze­pia. Pa­mię­tam, że już raz o tem roz­ma­wia­łem z pew­nym bar­dzo ser­decz­nym przy­ja­cie­lem, a wca­le nie­naj­gor­szym po­etą. Przy­znał mi słusz­ność i za­raz po­swo­je­mu dość szczę­śli­wie wspól­ną myśl na­sze wy­ra­ził. – Ale bo wi­dzisz, mój dro­gi–rzekł do mnie–na ze­ga­rze wiecz­no­ści była taż sama go­dzi­na, w któ­rej-to nie­gdyś czart prze­stał być anio­łem, a anioł czło­wie­kiem być za­czął.

Mój Ka­mil nie roz­wa­żył tej praw­dy na pa­mięt­ni­ko­wych do­wo­dach, nie zwa­żał żad­nych spo­strze­żeń, nie ukła­dał me­ta­for, ale in­stynk­tow­nie wy­po­wie­dział, że tak było, jak było. W jego po­wie­ści Flo­ry­an na pierw­sze drgnię­cie na­ro­do­we­go od­po­ru zbie­ra lu­dzi, szy­ku­je broń i ko­nie, sio­strę ma wy­słać do.klasz­to­ru be­ne­dyk­ty­nek w Łom­ży, a dom pod opie­ką sta­re­go słu­gi, a sta­re­go słu­gę i w lo­chu zło­żo­ne bo­gac­twa pod opie­ką Bożą zo­sta­wić. Już wszyst­ko było go­to­we; na­gle raj­ta­ry szwedz­kie wpa­da­ją, zgiełk, za­mie­sza­ni, garst­ka ze­bra­nych ochot­ni­ków przez kil­ka go­dzin bro­ni się od­waż­nie i na szczę­śli­wą wróż­bę od­pę­dza nie­przy­ja­cie­la.

Sta­ro­ścic sutą wie­cze­rzą chciał­by uczcić do­bre po­wo­dze­nie „oka­zyi.” Szu­ka Be­aty. Be­ata znik­nę­ła; wi­dzia­no ją, że wcza­sie naj­gęst­szych od stro­ny dzie­dziń­ca i ogro­du wy­strza­łów przed krzy­żem Zba­wi­cie­la w po­ko­ju ojca psal­my na­boż­ne śpie­wa­ła; lecz na­gle strza­ły się zbli­ży­ły, od gra­du kul wy­pa­dły wszyst­kie szy­by z okna; co się już póź­niej sta­ło? żad­na z prze­lę­kłych i roz­bie­głych po ką­tach słu­żeb­nic do­kład­nie opo­wie­dzieć nie mo­gła; zda­wa­ło im się… że ja­kiś raj­tar że­la­zną kra­tę wy­sa­dzać za­czął, ale kra­ta za­le­d­wie tro­chę uszko­dzo­na, nikt­by tam­tę­dy wyjść ni wejść nie zdo­łał.

Flo­ry­an uważ­nie słu­chał tego spra­woz­da­nia, gryzł war­gi, my­ślał dłu­go, a na­ko­niec rzu­cił się… jak gdy­by stru­dzo­ny wy­si­le­niem, na naj­bli­żej sto­ją­ce krze­sło i rzekł tyl­ko do ota­cza­ją­cych go lu­dzi:

– Szu­kaj­cie… raz jesz­cze szu­kaj­cie w nie­bosz­czy­ka po­ko­ju, a może… – za­trzy­mał się, cięż­ko mu było mó­wić, wska­zał jed­nak ręką, by mu szklan­kę wody po­da­no–może też–do­dał speł­niw­szy ją dusz­kiem – drzwi piw­ni­cy otwar­te.

Jed­ni za dru­gi­mi rzu­ci­li się po nowo wska­za­nej dro­dze no­wych szu­kać śla­dów. Flo­ry­an sam je­deu zo­stał. Było to sta­now­cze w ży­ciu jego prze­si­le­nie. Co się z Be­atą sta­ło? Wszak­że nie wie­dział, wszak­że mu wol­no było się nie do­my­ślać. Może ją Szwed jaki uniósł? czy wró­ci­ła­by kie­dy? Jego do­bra znisz­czo­ne te­raz będą; wcza­sie wo­jen­nym wszyst­ko mu pew­nie zra­bu­ją, tyl­ko dzie­dzic­two Be­aty bez­piecz­ne. A je­śli za­mor­do­wa­na?… Cha! więc Bóg sam chciał. Ja nie chcia­łem–nie–nie chcia­łem, ani jej krzyw­dy, ani jej śmier­ci, tak mi… – wy­ra­za­mi so­bie w my­śli pró­bo­wał wzno­wić ty­le­kroć po­wta­rza­ną przy­się­gę, ale ser­cem czuł inne sło­wa. – Je­śli Be­ata zgi­nę­ła, to wszyst­ko moje bę­dzie. Ro­zu­mu i od­wa­gi nie za­brak­nie, po­su­nę się wy­so­ko. Tak niech mi… – i plą­ta­ły mu się wy­obra­że­nia z wy­ra­że­nia­mi, to co w nim było z tem, co upo­rnie chciał swej pa­mię­ci na­su­nąć. Cza­sem od­dech w pier­siach mu się za­pie­rał, wy­tę­żał ucho, by każ­dy ha­łas szu­ka­ją­cej dru­ży­ny wy­miar­ko­wać. Kie­dy mu się zda­wa­ło, że wra­ca, to drżał, dla­cze­go tak pręd­ko. Kie­dy go nic nie do­cho­dzi­ło, to po­jąć nie mogł zno­wu, co ją przez ta­kie dłu­gie wie­ki za­trzy­mu­je. Stra­cił zu­peł­nie mia­rę cza­su i od­le­gło­ści – od­kąd po­szli? gdzie po­szli? za­po­mniał – nad mę­tem skłó­co­nej woli i chę­ci, skłó­co­ne­go za­mia­ru i ży­cze­nia wy­bi­ła się na­ko­niec sa­mot­nie ta myśl po­twor­na: „Szczę­ście dla mnie, że zgi­nę­ła” i póź­niej tak się w nim eos zro­bi­ło, jak gdy­by na­wet my­śleć już prze­stał. Wszyst­kie wła­dze jego du­cha ku­pi­ły się w jed­nej wła­dzy tyl­ko, we wła­dzy – cze­ka­nia, a chwi­le upły­wa­ły jed­na po dru­giej; noc za­cho­dzi­ła co­raz czar­niej­sza, do­bry anioł du­szy Flo­ry­ana od­la­ty­wał co­raz da­lej…

Pierw­szy, któ­ry wró­cił do Flo­ry­ana, znie­chę­co­ny da­rem­nem po­szu­ki­wa­niem, był to wła­śnie mło­dy na­rze­czo­ny Be­aty.

– Jak­by się pod nią zie­mia roz­stą­pi­ła! – wo­łał za­raz od pro­gu, ręce za­ła­mu­jąc–Szu­ka­li­śmy w piw­ni­cach, becz­ki wszyst­kie z miej­sca po­ru­szo­no, sam krzyk i la­ment mogł ją z koń­ca wsi przy­wo­łać – lecz da­rem­nie, mu­sia­ła gdzie­in­dziej się scho­wać, w lo­chu nie­ma ży­wej du­szy…–Mó­wią­cy, przy­bli­żyw­szy się do sta­ro­ści­ca, spoj­rzał na twarz jego w tej chwi­li i prze­ląkł się jak wid­ma. Istot­nie okrop­nym bo też był Flo­ry­an, bla­dy jak kre­da, z po­si­nia­łe­mi usta­mi, z go­re­ją­cem na-ksztalt żuż­li kuź­nicz­nych spoj­rze­niem, raz­po­raz zim­ne kro­ple potu z czo­ła swo­je­go ocie­rał, a kro­ple raz­po­raz na czo­ło mu wy­stę­po­wa­ły.

– Czło­wie­ku, bój się Boga! – krzyk­nął przy­ja­ciel–któż wi­dział tak brać do ser­ca nie­pew­ną jesz­cze stra­tę? I mnie na­po­ły du­sza się roz­dzie­ra, lecz nie omdle­wam, jak nie­wia­sta bez­sil­na. A dyć i ty otrzą­śnij się z fra­sun­ku, ob­myśl nowe spo­so­by szu­ka­nia, ro-ze­szlij swo­ich lu­dzi na wszyst­kie stro­ny świa­ta. Znasz naj­le­piej róż­ne tu­taj za­ką­ty i przy­ko­mór­ki – wstań­że prze­cie, sam szu­kaj, a nie siedź z ża­ło­ścią mar­twy i drżą­cy, jak li­stek na drze­wie w je­sie­ni, albo zbrod­niarz pod szu­bie­ni­cą.–Po­czci­wy mło­dzian w pro­sto­cie ser­ca stan Flo­ry­ana nie­spo­koj­no­ści bra­ter­skiej przy­pi­sy­wał tyl­ko. Flo­ry­an był rze­czy­wi­ście bar­dzo nie­spo­koj­nym, lecz sto­kroć gor­szą nie­spo­koj­no­ścią; kie­dy się do­wie­dział, że w piw­ni­cach szu­ka­no Be­aty, a żad­ne­go po niej śla­du nie zna­le­zio­no, ode­tchnął tro­chę wol­niej.–„Więc tam jej nie­ma – po­my­ślał naj­cich­szą swo­ją my­ślą – by­ła­by prze­cież usły­sza­ła i wy­szła.” Su­mie­nie wszak­że nie chcia­ło go w tem na wpół po­cie­sza­ją­cem przy­pusz­cze­niu zo­sta­wić.– n A gdy­by też nie umia­ła za­trza­sków we­wnętrz­nych po­ru­szyć, gdy­by gło­sy szu­ka­ją­cych wy­da­ły jej się ra­bu­siów gło­sa­mi?–i wąt­pli­wość za wąt­pli­wo­ścią biła mu w ser­ce.

a ser­ce mil­cza­ło. Ostat­nie wy­ra­zy, przy­pad­ko­wo zu­peł­nie przez stro­ska­ne­go na­rze­czo­ne­go wy­mó­wio­ne, gro­mem do­pie­ro spa­dły na gło­wę wi­no­waj­cy – ze­rwał się po­śpiesz­nie.

Szu­kać, szu­kać wszę­dzie! – po­wtó­rzył kil­ka razy i biegł ku drzwiom, ale zda­wać się mo­gło, że co kil­ka kro­ków nogi jego przy­ra­sta­ły do de­sek pod­ło­gi. –Jesz­cze raz pój­dę do lo­chu.

Loch był za­mknię­ty, sta­ry słu­ga przy so­bie klucz za­trzy­mał, a nie było go w domu, wy­biegł gdzieś szu­kać swo­jej uko­cha­nej pa­nien­ki.

W tej chwi­li gło­śnym tę­ten­tem za­hu­czał po­dwó­rzec. – Raj tary, zno­wu raj­ta­ry! – roz­legł mą okrzyk prze­raź­li­wy. I rze­czy­wi­ście nowy, a sil­niej­szy od­dział nie­przy­ja­ciół, na­pro­wa­dzo­ny przez kil­ku z ucie­ka­ją­cych nie­do­bit­ków przy­by­wał mścić się i zwy­cię­żać. Le­d­wo zdą­żo­no wej­ścia przed na­past­ni­ka­mi za­ta­ra­so­wać, ci, któ­rzy zo­sta­li w domu, roz­sta­wi­li się przy oknach z rusz­ni­ca­mi w ręku, z mie­cza­mi go­łe­mi u pa­sów. Ob­lę­że­nie trwa­ło dość dłu­go; część tyl­ko na­pa­da­ją­cych wdzie­ra­ła się do domu, resz­ta za­ję­ła się wy­próż­nia­niem spi­chrza i sto­dół, upro­wa­dze­niem za­mknię­te­go w obo­rach by­dła Wkrót­ce pu­ste gum­na za­świe­ci­ły po­ża­rem, z ciem­nej nocy Bo­żej zro­bił się dzień ja­sny, czer­wo­ny, praw­dzi­wie sza­tań­ski. Wid­niej było wal­czą­cym, wście­klej się jesz­cze mor­do­wać za­czę­li. Mu­sia­no jed­nak Szwe­dom coś o bo­gac­twie sta­ro­ściń­skich dzie­dzi­ców po­wie­dzieć, bo wy­raź­nie sami przed sze­rzą­cym się ogniem chcie­li dwór za­sła­niać, ale czy wiatr był od ich do­brej woli sil­niej­szy, czy za­ja­dłość nad chci­wo­ścią górę wzię­ła, to pew­nem, że od rzu­co­nej głow­ni cały dach jed­nym za­jął się pło­mie­niem.

Obro­na szła co­raz trud­niej, obroń­cy jed­nak nie usta­wa­li w roz­pacz­li­wej wal­ce. Sta­ro­ścic ob­rał so­bie na po­ste­ru­nek to wła­śnie z uszko­dzo­ną kra­tą okno w daw­nej nie­bosz­czy­ka ojca sy­pial­ni; kule jego wszyst­kie pa­da­ły cel­nie i sku­tecz­nie; były chwi­le, w któ­rych mógl mnie­mać, źe nie­przy­ja­ciel po­sta­no­wił za­nie­dbać tej stro­ny: jed­na z chwil po­dob­nych prze­dłu­ży­ła się nad wszel­kie spo­dzie­wa­nie Flo­ry­ana; stał nie­ru­cho­my i bez­czyn­ny, lecz zbo­ku sły­szał zgiełk co­raz wzra­sta­ją­cy, ło­skot jak gdy­by już drzwi wcho­do­we pod ra­za­mi to­po­rów pa­da­ły, cof­nął się i nad­słu­chi­wał, gdzie po­moc jego uży­tecz­niej­szą być może, lecz nim o kil­ka kro­ków w głąb kom­na­ty po­stą­pił, kra­ta znie­nac­ka wy­sa­dzo­na na zie­mię ru­nę­ła. Strzał świ­snął przez po­wie­trze i utkwił w ra­mie­niu sta­ro­ści­ca; za­chwiał się krwią ob­la­ny, pró­bo­wał jesz­cze wza­jem­nym strza­łem od­po­wie­dzieć wdzie­ra­ją­ce­mu się przez okno Szwe­do­wi, lecz siły go za­wio­dły – na­bój zry­so­wał tyl­ko obi­cie na mu­rze, a ro­sły raj­tar po­chwy­cił go w swój że­la­zny uścisk i gnio­tąc ko­la­nem do zie­mi, zwo­ły­wał in­nych, by mu do łu­piez­kie­go zwy­cięz­twa po­mo­gli. Jed­no­cze­śnie też z dwóch stron wsy­pa­ła się roz­ju­szo­na ha­ła­stra; opór był nie­po­dob­nym, lecz też i mor­der­stwa i gwał­ty dłu­żej trwać nie mo­gły. Już się ła­ma­ły prze­pa­lo­ne bel­ki, już pło­mien­ne ję­zy­ki li­zać ze wszech stron za­czę­ły wy­so­kich su­fi­tów i ścian ma­lo­wa­nia. Dym gę­sty izby na­peł­niał, trze­ba się było co­prę­dzej zdo­byw­com ze zdo­by­tych ru­mo­wisk wy­no­sić. Bez­bron­nym jeń­com da­ro­wa­no ży­cie, bo każ­dy mogł się na okup lub wy­mia­nę wra­zie po­trze­by przy­dać. Sta­ro­ścic wraz z in­ny­mi do szwedz­kie­go obo­zu po­pę­dzo­ny zo­stał. „Nie moge prze­cież mo­jej sio­stry ra­to­wać”- po­wta­rzał jesz­cze sam wro­bię, gdy z nim bra­mę po­dwór­ca mi­ja­no.

Wła­ści­wie za­tem Flo­ry­an nic so­bie nie ma do wy­rzu­ce­nia–uważ­cie pań­stwo ten zbieg oko­licz­no­ści, któ­ry zbrod­nię jego ogra­ni­cza na jed­nem prze­mil­cza-nem sło­wie i na jed­nej świa­do­mie do ser­ca przy­pusz­czo­nej chę­ci. Gdy­bym miał cza­su, a zwłasz­cza ta­len­tu pi­sar­skie­go pod­do­stat­kiem, to­bym za­raz ten po­mysł w jaką dra­mę roz­wi­nął; kil­ka razy na­wet chcia­ło mi się już rę­ko­pism Ka­mi­la po­wie­rzyć któ­re­mu z na­szych wy­kształ­co­nych li­te­ra­tów. ale dziś wszy­scy twar­dym suem za­snę­li – do­star­czo­na kan­wa pew­nie­by w mar­ność mię­dzy ludź­mi po­szła. Żal mi jej, boć to pa­miąt­ka.

– Wiec już da­lej nic nie­ma? – za­py­tał stryj Krzysz­tof.

– Och! jak­że­by się bez sen­su mo­ral­ne­go przy za­koń­cze­niu oby­ło? Są jesz­cze trzy ob­ra­zy; pierw­szy przed­sta­wia Flo­ry­ana… gdy po wie­lu przy­go­dach wra­ca znów pa­nem i dum­nym sta­ro­ści­cem do spa­lo­ne­go dwo­ru; od cza­su woj­ny inne do­bra za­miesz­kał, ale ma się wła­śnie że­nić z cór­ką kasz­te­la­na, z pan­ną pięk­ną i dość po­saż­ną – klej­no­tów mu na ślub­ne upo­min­ki trze­ba.

Ze śvia­tłem w ręku, sam je­den, prze­cho­dzi znisz­czo­ne kom­na­ty: kie­dy się zbli­ża do miej­sca, w któ­rem nie­gdyś była ojca sy­pial­nia, lam­pa tak moc­no drży mu w ręku… jak gdy­by już mia­ła upaść na zie­mię – ale sta­ro­ścic gło­śnym śmie­chem do­da­je so­bie od­wa­gi.

– Toć nie za­bi­łem mo­jej sio­stry – mówi na­ko­niec, zu­chwa­le gło­wą po­trzą­sa­jąc i pew­niej­szą już nogą prze­kra­cza rzu­co­ne na po­przecz de­ski. Wszedł, sta­nął nad piw­ni­cą, za­my­śla się zno­wu. Drzwi były od­wa­lo­ne, scho­dy na­wpół spa­lo­ne, kil­ku pierw­szych bra­ko­wa­ło zu­peł­nie: jed­nak prze­li­czył odłam­ki, schód naj­waż­niej­szy nie­na­ru­szo­ny; zsu­nął się ku nie­mu ostroż­nie, na­ci­snął moc­no, za­wia­ska po dłu­gim opo­rze uka­za­ła się wresz­cie. Z trud­no­ścią mu przy­szło za­rdze­wia­łe że­laz­two po­ru­szyć, lecz do­ka­zał swe­go, tar­gnął z ca­łej siły i na­bok ustą­pi­ła – ustą­pi­ła, a nic się nie zmie­ni­ło w lo­cho­we­ra skle­pie­niu, żad­na ce­gieł­ka na osa­dzie swej nie za­drgnę­ła. Cze­kał przez chwi­lę – czo­ło w okrop­ne zmarszcz­ki mu się po­skła­da­ło, wąs nad usta­mi za­krzy­wił. Oczy pa­trzy­ły w górę z taką za­wzię­to­ścią, jak gdy­by ich spoj­rze­nie gła­zy roz­sa­dzić mo­gło, i zno­wu myśl Flo­ry­ana zdwo­iła się nie­spo­dzia­nie.

– Tu bę­dzie trze­ba sa­me­mu cięż­ką ro­bo­tę od­być–mó­wił pół­gło­sem spo­koj­nym – pew­nie wszyst­ko jak ta za­wia­ska za­rdze­wia­ło w głę­bi; może się uda kor­de­la­sem na skry­ty otwór tra­fić, ścian* pod­wa­żyć, a byle zna­ków nie zo­sta­ło żad­nych… – I ude­rzał w róż­ne miej­sca har­tow­ną sta­lą swe­go my­śliw­skie­go noża – lecz jed­no­cze­śnie w mó­zgu coś prze­kor­ne­go szep­ta­ło mu cią­gle:

– Może to Bóg sam nie chce, bym po­żą­da­ną cu­dzą wła­sno­ścią się bo­ga­cił. Od­stąp. Księ­dzu ja­kie­mu na spo­wie­dzi dla po­żyt­ku ubo­gich prze­każ ta­jem­ni­cę, ale od­stąp sam jak­naj­da­lej od tych lo­chów prze­klę­tych, od­stąp!

Flo­ry an nie od­stą­pił – z go­dzi­nę jesz­cze szu­kał gwał­tow­nem stu­ka­niem otwo­ru i na­ko­niec zna­lazł go. Ca­łym cię­ża­rem swo­im część muru od­chy­li­ła się nie­spo­dzia­nie, w jego ku gó­rze wznie­sio­ne ra­mio­na spa­dła ja­kaś czar­na masa na­wpół prze­gni­łych łach­ma­nów i ko­ści i na twarz jego spły­nę­ły zim­ną wil­got­ną za­sło­ną ja­kieś wło­sy zło­ci­ste, przy skó­rze ludz­kiej czasz­ki trzy­ma­ją­ce się jesz­cze…

Flo­ry­an co­prę­dzej wy­brał ze szka­tu­ły pie­nią­dze i kosz­tow­no­ści, sre­bra po­wy­no­sił, ostat­nie szcząt­ki tru­pa zło­żył w wy­próż­nio­nej szka­tu­le, za­tarł wszel­kie śla­dy ja­kie­go­bądź ukry­cia, ode­rwał na­wet za­wia­skę, któ­ra wra­zie osta­tecz­ne­go znisz­cze­nia scho­dów mysi ja­kich­bądź po­szu­ki­wań na­su­nąć mo­gła komu – i w parę dni opu­ścił ze skar­ba­mi swe­mi Świersz­czo­we, a sia­da­jąc do pysz­nej ko­leb­ki, raz jesz­cze po­szep­nął zci­cha:

– Bóg wi­dzi, nie ja za­bi­łem sio­strę moję… Póź­niej trze­ci kró­ciut­ki ob­ra­zek przed­sta­wia sta­ro­ści­ca już sta­ro­stą, ale i wdow­cem po mło­dej żo­nie i oj­cem nie­szczę­śli­wym nad małą tru­mien­ką cór­ki je­dy­nacz­ki! Choć tyle zgry­zot o ka­mien­ne jego ser­ce się obi­ło, dum­ny pan pierw­szy raz w roz­pa­czy tar­ga zbyt wcze­śnie po­si­wia­łe wło­sy, i pierw­szy raz za­ła­mu­je wy­chu­dłych rąk pal­ce i pierw­szy raz pła­cze gorz­kie-mi–och!–gorz­kie­mi łza­mi:

– Boże! Boże! za cóż mnie ka­rzesz tak okrut­nie!

Bez my­śli pew­nie rzu­cił ten zwy­kły każ­dej nie­po­wścią­gnio­naj bo­le­ści wy­krzyk, ale gdy mu się echo ścian ko­ściel­nych od­bi­ło, zgiął się aż do zie­mi pod spa­da­ją­cym na­gle ka­mie­niem su­mie­nia, roz­krzy­żo­wał się

– I cóż pań­stwo na to? – za­py­ta! pan Fran­ci­szek z lek­kim od­cie­niem próż­no­ści, jak gdy­by o jego wła­sną au­tor­ska sła­wę cho­dzi­ło.

– Nie­ma co mó­wić–od­rzekł mój oj­ciec-za­sto-so­wa­nie pe­da­go­gicz­ne nie­bez­piecz­nej skłon­no­ści do przy stop­niach oła­trza, tłukł bar­dem czo­łem o spy­lo­ną po­sadz­kę, lecz usta jego po­wta­rza­ły cią­głe:

– Nie, nie–ja nie za­bi­łem mo­jej sio­stry!

Ostat­nia wresz­cie przy­cho­dzi pró­ba. Sta­ro­sta Flo­ry­an na śmier­tel­nem łóżu przed za­kon­ni­kiem wy­zna­je wszyst­kie grze­chy swo­je­go ży­wo­ta. Słu­dzy i przy­ja­cie­le w bocz­nej izbie zgro­ma­dze­ni mil­czą i mo­dlą się za umie­ra­ją­ce­go; cza­sem głos jaki ode­zwie się z uża­le­niem, lub po­chwa­łą.

– Jesz­cze nie sta­ry czło­wiek!

– W sa­mej sile wie­ku, lat czter­dzie­ści za­le­d­wie.

– Do­bry są­siad, wzo­ro­wy oby­wa­tel dziel­ny żoł­nierz, pra­wy urzęd­nik.

– Opie­kun wdów i sie­rot. – Bo­go­boj­ny chrze­ścia­nie

I znów po tych świa­dec­twach ci­chość głę­bo­ka za­pa­da. Wtem z kom­na­ty cho­re­go wy­raź­niej­sze gło­sy sły­szeć się dają. Głos ka­pła­na miar­ku­je się, jak wi­dać, w pod­nie­sie­niu swo­jem, ale jest su­ro­wy i nie­za­chwia­ny – głos cho­re­go prze­cho­dzi w co­raz wyż­sze i do­bit­niej­sze brzmie­nia.

– Nie… ja nie za­bi­łem mo­jej sio­stry! – woła na­ko­niec prze­raź­li­wie i milk­nie. Zdu­mie­ni słu­cha­cze spo­glą­da­ją po so­bie lę­kli­wie; nic już wię­cej nie sły­chać. Po chwi­li drzwi się otwie­ra­ją: za­kon­nik w swo­jej bia­łej kom­ży z krzy­żem w ręku wy­cho­dzi, bla­dy i za­my­ślo­ny, a wo­dząc by­strem okiem po twa­rzach zgro­ma­dzo­nej dru­ży­ny:

– Bra­cia moi!–mówi po­waż­nie–mó­dl­my się za du­szę wiel­kie­go grzesz­ni­ka.

uży­tecz­ne­go celu wy­bor­nie się panu po­wio­dło; je­st­to praw­dzi­wie fakt god­ny uwa­gi pe­da­go­gów.

– A ja go so­bie w ten spo­sób jesz­cze wy­tłu­ma­czyć nie moge – ode­zwał się stryj Krzysz­tof – Sam pan mó­wi­łeś, że Ka­mil nie miał żad­ne­go w pi­śmien­nych ćwi­cze­niach za­mi­ło­wa­nia; zką­dże mu przy pierwr-szej pod­su­nię­tej my­śli taka ob­fi­tość szcze­gó­łów i wy­pad­ków, ta­kie zro­zu­mie­nie we­wnętrz­nej wal­ki po­kus i su­mie­nia? Mów pan co chcesz, ale mnie jesz­cze ciem­no wśród tego wszyst­kie­go; ja po­wta­rzam go­dło na­sze­go po­ety; „Wię­cej jest rze­czy na nie­bie i na zie­mi, ni­że­li o nich się wa­szej fi­lo­zo­fii śni­ło.u

Pan Fran­ci­szek uśmiech­nął się mo­nar­chicz­nie, za­żył ta­ba­ki, pew­nie ja­kąś bar­dzo ro­zum­ną przy­go­to­wał od­po­wiedź, lecz mi­łość wła­sna mów­cy, chęć za­cie­ka­wie­nia słu­cha­cza mi­mo­wol­nie górę nad dow­ci­pem wzię­ła.

– No… wy­obra­żam so­bie, w iłu to wnio­skach do­pie­ro pan Krzysz­tof się na­gma­twa, jak koń­ca mo­jej hi­sto­ryi się do­wie…– ale wspo­mnie­nie tego koń­ca za­raz uśmiech na twa­rzy pana Fran­cisz­ka zch­mu­rzy­lo. Wes­tchnął głę­bo­ko i tak da­lej mó­wił:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: