Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pisma pośmiertne Juliusza Słowackiego. Tom 2 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pisma pośmiertne Juliusza Słowackiego. Tom 2 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 468 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Tom Czter­dzie­sty pierw­szy PI­SMA PO­ŚMIERT­NE

Ju­liu­sza Sło­wac­kie­go

Wy­da­nie dru­gie znacz­nie po­mno­żo­ne sta­ra­niem

Dr A. MA­ŁEC­KIE­GO .

Tom II

Lwów

NA­KŁA­DEM KSIĘ­GAR­NI

GU­BRY­NO­WI­CZA i SCHMID­TA.

1885.

Za­strze­ga się pra­wo wła­sno­ści na rzecz utwo­rzo­ne­go sty­pen­dy­um
imie­nia Sło­wac­kie­go dla mło­dzie­ży.

Kra­ków. – Druk Wł, L. An­czy­ca i Spół­ki,
pod za­rzą­dem Jana Ga­dow­skie­go.

B E N I O W S K I.

CIĄG DAL­SZY.

PIEŚŃ VI.

Z tej czę­ści po­ema­tu po­zo­sta­ły tyl­ko uryw­ki, któ­re się z sobą
w ca­łość nie wią­żą, Praw­do­po­dob­nie było osno­wą tej pie­śni, co
na­stę­pu­je:

Do fu­to­ru Sawy przy­by­wa od­dział Ko­za­ków, przy­sła­nych jemu
przez het­ma­na Ko­zy­rę, pro­wa­dzo­ny przez dwóch lir­ni­ków. Ci za­czy-
nają na­ma­wiać Sawę, aże­by sta­nął prze­ciw­ko szlach­cie i przy­uczył
się do haj­da­ma­ków, któ­rzy już roz­po­czę­li rzeź pa­nów i ży­dow­stwa.
Sawa nic na to nie od­po­wia­da, ale spa­ja lir­ni­ków wi­nem, toż
i resz­tę star­szy­zny; a po­tem do­sia­da swe­go ru­ma­ka i wy­pro­wa­dza
Ko­za­ków w po­chód, aże­by się z pa­na­mi po­łą­czyć. W le­sie jed-
na­kże po­wta­rza się na­le­ga­nie mo­łoj­ców i zna­cho­rów na Sawę, aże-
by sta­nął na cze­le rze­zi… a kie­dy ten sta­wił ich woli tym ra­zem
sta­now­czy opór, wią­żą go i spę­ta­ne­go po­rzu­ca­ją sa­mot­nie w le­sie.
Sami zaś idą – złą­czyć się z że­leź­nia­kiem. Po ich odej­ściu, na
dru­gi dzień, wy­zwa­la Sawę z pęt Wer­ny­ho­ra, któ­ry prze­jeż­dżał
tam­tę­dy. Haj­da­ma­cy zaś tym­cza­sem roz­no­szą po kra­ju mor­dy
i po­żo­gi. Mię­dzy in­ny­mi, na­pa­da pe­wien ich od­dział na wieś je-
dne­go szlach­ci­ca, któ­ry się był przy­łą­czył do kon­fe­de­ra­tów, dom
zaś i ro­dzi­nę swo­je po­zo­sta­wił bez­bron­nie, nie prze­wi­du­jąc dla
nich żad­ne­go nie­bez­pie­czeń­stwa. Na­zwi­sko tego szlach­ci­ca – Gru-
szczyń­ski, a wio­ski jego – Grusz­czyń­ce. Otóż w nie­obec­no­ści pana
domu, na­pa­da­ją rze­zu­nie dwór grusz­czy­niec­ki i okrut­nie mor­du­je
wszyst­kich jego miesz­kań­ców, żonę, dzie­ci i do­mow­ni­ków Gru-
szczyń­skie­go. Jed­na tyl­ko z có­rek po­zo­sta­wio­na przy ży­ciu; ale
i ta za­bra­na w nie­wo­lę i od­da­na Ta­ta­rom, w koń­cu do­sta­je się do
Kry­mu.– Na in­nem zno­wu miej­scu, przy­cho­dzi nie­zwłocz­nie po­tem do wal­nej po­tycz­ki po­mię­dzy woj­skiem pol­skiem (kon­fe­de­ra-
ckiem) a haj­da­ma­ka­mi. Szlach­cie przy­wo­dzi Po­toc­ki Pod­cza­szy, a
jed­nym z pod­ko­mend­nych jego jest i Grusz­czyń­ski; zbun­to­wa­ne­go
zaś chłop­stwa hersz­tem jest Że­leź­niak. Zra­zu zwy­cię­stwo w tej bi-
twie jest po stro­nie szlach­ty, tak iż Że­leź­niak oca­le­nia swo­ich szu-
kać zmu­szo­ny w ta­bo­rze, któ­ry two­rzy z wo­zów i ostro­ko­łów.
Jed­nak­że nie­za­dłu­go przy­by­wa mu w po­si­łek ów hu­fiec Sawy,
zbun­to­wa­ny prze­ciw­ko do­wód­cy swo­je­mu; a na do­miar nie­szczę-
ścia dla sze­re­gów szla­chec­kich, po­ja­wia się za­raz po­tom na polu
bi­twy i trze­cia siła, z któ­rą im wal­czyć po­trze­ba – czerń ja­kiejś
zbie­ra­ni­ny "pi­ja­ne­go po­spól­stwa obo­jej płci, zbroj­ne­go w noże i opa-
su­ją­ce­go ra­zem z Że­laź­nia­kiem ów szczu­pły za­stęp pol­ski ze wszyst-
kich stron, tak iż się ten wi­dzi wzię­tym w trzy ognie. Roz­po­czy­na
się wal­ka za­wzię­ta i roz­pacz­li­wa na nowo. Do zu­peł­ne­go prze­chy-
le­nia jed­nak­że sza­li zwy­cię­stwa na stro­nę Ko­za­ków i rze­zu­niów
nie przy­cho­dzi. Al­bo­wiem zja­wia się na si­wym ko­niu wśród wal-
czą­cych Wer­ny­ho­ra i po­wstrzy­mu­je za­cię­tość po­spól­stwa. Pod
wpły­wem wra­że­nia, ja­kie na niem zna­chor ten spra­wia, znaj­du­ją
kon­fe­de­ra­ci spo­sob­ność odej­ścia bez szwan­ku z pla­cu; po czem
jed­na część ich uda­je się na Po­do­le, dru­ga zaś wkra­cza w gra-
nice po­sia­dło­ści tu­rec­kich…

Te­raz da­je­my uryw­ki, po­zo­sta­ie z ca­ło­ści tej pie­śni, w ko­lei
jak praw­do­po­dob­nie na­stę­po­wa­ły po so­bie.

I.

Wi­dzie­li­ście Pana Sawę

Po­śród ste­pów ze Swen­ty­ną…

Bu­rza­na­mi szy­ki pły­ną

Jak brąz czar­ne, słoń­cem krwa­we,

I pro­por­ce wie­ją zło­te

I czer­wo­ne z Ar­cha­nio­łem…

Przy­je­cha­li po przed gro­tę,

Wy­szli z tłu­mu dwaj lir­ni­cy,

Ude­rzy­li Ha­nie czo­łem,

Uśmiech­nę­li do dzie­wi­cy…

– „Bóg nam cie­bie bo­ha­te­ra
Nie­chaj cho­wa po wsze cza­sy!

Przy­słał to­bie pan Ko­zy­ra,
Het­man Si­czy… pułk ko­zac­ki,
Szczob ty z Ru­sią szedł w za­pa­sy,
Hu­lał jak syn haj­da­mac­ki…

………………………..

II.

Przy­był wiec Sa­wie gdzieś z po nad li­ma­nów
Ku­reń ko­zac­ki, i wnet się przed gro­tą

Roz­ło­żył; sot­kę za­wie­sił sa­ga­nów,
Ogień za­pło­nął pi­ra­mi­dą zło­tą.

Ty­siąc spis, ty­siąc sza­bel, ja­ta­ga­nów,
Ły­ska na słoń­cu; lecz ja­kąś tę­sk­no­ta

Za­far­bo­wa­ne nie­bio­sa nad nie­mi.

I tak­że ja­kaś tę­sk­no­ta na zie­mi.

Lir­ni­cy sie­dli na wyż­szym ka­mie­niu,
Baj­da i Zna­chor – lecz nie dzwo­nią w liry;

Ko­nie się włó­czą i szu­ka­ją cie­niu,
Wy­so­kich or­łów do­la­tu­ją skwi­ry.

Swen­ty­na stoi przy jed­nym pło­mie­niu,
Rzę­sa­mi oczu na­kry­ła sza­fi­ry –

Duma.. jak kwia­ty wpół zwię­dłe je­sien­ne;

Na jej ra­mio­nach dwa go­łę­bie sen­ne.

Wszyst­ko po­nu­re; choć bli­ska wy­pra­wa,
Choć pój­dą bić się – śnią, nie wie­dzą sami

O czem… Na sza­bli opar­ty pan Sawa
Roz­ma­wia ci­cho, waż­nie – ze star­ca­mi.

Gdzież nas po­wie­dziesz? – mó­wią – to rzecz krwa­wa
Bić się z na­szy­mi brać­mi rze­zu­nia­mi!

Co za na­gro­da? co za przy­szłość na­sza

Wisz­nio­wiec­kie­go po­mnij Je­re­mia­sza!

„Oj! ta mo­gi­ła kie­dyś się otwo­rzy,
Gdzie za­snął sta­ry kat… i miecz wy­ki­nie;

Na na­szych gło­wach ten się miecz po­ło­ży
I na­szą zno­wu krwią go­rą­cą spły­nie.

Gdy wy­chodź­cy puł­ki, to na zo­rzy
Czte­ry świe­ci­ły słoń­ca w Ukra­inie

Po­zad­nie­przań­skiej! – woj­na bę­dzie krwa­wa,

A to­bie w gło­wie co? – grób, czy bu­ła­wa?

„Je­śli mo­gi­ła.. to do­brze! – pój­dzie­my,
Z jan­cza­rek huk­niem La­chom i z moź­dzie­rzy;

My chce­my gi­nąć z tobą – i bić chce­my,
Każ­de­mu ser­ce w pa­ła­szu ude­rzy!

Mie­cza­mi to­bie kur­han wy­ko­pie­my,
Je­śli chcesz spać, jak wódz, co we krwi leży.

Lecz może le­piej krwa­wej cze­kać doby,

A to­bie przyj­dzie kłaść.. na zie­mi gro­by.

„Z mo­hy­ły na mo­hy­łu, taj za­le­cisz
Aż na het­mań­stwo! – Ej, po­du­maj Sawa!

Komu ty sza­blą pod okiem za­świe­cisz,
Ten na try­bu­nał nie­pój­dzie do pra­wa;

Roz­każ – a po­żar ty taki za­nie­cisz,
Że go zo­ba­czy z okien aż War­sza­wa!

Ste­po­wy ty król!" Tu­taj na ko­la­no

Klik­nął, i z ognia do­byw­szy po­la­no,

Po­dał je Sa­wie; gdy z ża­rzą­cej głow­ni

Szły iskry, mruk­nął: „Weź, niech La­chy giną!

Sły­sząc, jak byli ko­za­cy wy­mow­ni,
Sawa z sa­mot­ną po­szep­tał Swen­ty­ną;

Ta szła do gro­ty za­raz, i z lo­dow­ni,
W któ­rej Ca­liń­skich było sta­re wino,

Daw­ny za­by­tek szla­chec­kie­go mie­nia.

Do­sta­ła spo­ić czem gło­wy ku­re­nia –

To jest po­etów i star­szy­znę. Po­tem

Po­szła osio­dłać ru­ma­ka Sa­wy­nie.
Grzy­wę mu bia­łą prze­pla­ta­ła zło­tem

Oraz kwiat­ka­mi, co na eglan­ty­nie
Kwit­ną. – Pod żad­nym Ara­ba na­mio­tem

Ża­den koń taką lot­no­ścią nie sły­nie,

Jak ów koń srebr­ny Sawy, koń je­dy­ny,
Zmyśl­ny jak czło­wiek, dru­gi brat Swen­ty­ny.

Z grzy­wy mu po­lne róże peł­ne rosy
Spa­da­ją, par­ska jak pło­mień czer­wo­no;

Zna róż­ne dźwię­ki i ro­zu­mie glo­sy,
Wie, kie­dy gło­wę spu­ścić za­my­ślo­ną.

Te­raz war­ga­mi wziął Swen­ty­ny wło­sy
I niby gry­zie, lecz gry­zie­nie ouo

W ko­lo­ry usta ubra­ło dzie­wi­cze

I prze­szedł przez nią dreszcz. Są ta­jem­ni­cze

Bły­ski, szme­ry krwi, nie­zna­ne sze­le­sty
W głę­bi dzie­wi­czych ciał, i te się bu­dzą

Bóg wie jak – są to aniel­skie in­ce­sty

Dusz brat­nich. –Ale rymy znów ma­ru­dzą

I znów się ze strof tych ro­bią Ore­sty

Sza­lo­ne z wło­sem roz­czo­chra­nym, z cu­dzą

Krwią na ob­li­czu, znów je­stem go­to­wy…

Lecz wróć­my le­piej nad ku­reń ste­po­wy.

Po­tem na ko­nia wsko­czył Sawa rześ­ko,
Ry­cer­skie bar­dzo za­my­śla­jąc czy­ny…

A był pod nie­ba ot­chła­nią nie­bie­ską
Jako ar­cha­nioł Mi­chał, Ukra­iny

Pa­tron – choć mło­dy – z po­wa­gą kró­lew­ską
Prze­mó­wił do tej ko­zac­kiej star­szy­ny

Tak do­brze, że miał echo w set­nych gło­sach

I wi­dział w sza­blach step – jak w zło­tych kło­sach…

O mat­ko Pol­sko, jak daw­no nie grzmia­ło

Na two­ich ste­pach ta­kie dzi­kie ha­sło!
Jak daw­no lu­dziom na ste­pie nie dnia­ło

Krwa­wo – i słoń­ce na sza­blach nie ga­sło!
Co dnia się mi­jasz z two­ją daw­na chwa­łą,

Zło się na two­ich ob­sza­rach roz­pa­sło; –
Za­le­d­wo chło­pek daw­na wia­rę cho­wa
I ser­ce… A ty się już ro­dzisz nowa,

W żłob­ku sero na­szych bied­nych po­ło­żo­na
Na zwię­dłym kwie­cie ma­rzeń i po­pio­łów:

Mat­ki my bied­ne… bo z na­sze­go tona
Pły­nie ci ogień – roz­to­pio­ny ołów,

A ty tak je­steś kar­mi upra­gnio­na,
Że ci za mat­ki my – i za anio­łów

I za obroń­ców, za dom – i za szań­ce

Mu­si­my dziś być… my – sami wy­gnań­ce…

…………………………………

Daw­na oj­czy­zno moja! o juk trud­no
Za­ko­cha­ne­mu w twej śmier­tel­nej twa­rzy

Za­po­mnieć wdzię­ku, co mło­dość od­lud­ną.
Wa­bił na daw­nych opłot­ki cmen­ta­rzy.

Inni już pie­ją two­je przy­szłość cud­ną; –
Ja zo­sta­wio­ny gdzieś na mo­gił stra­ży,

Jak żó­raw, abym nie spał śród oma­mień,

Trzy­mam me ser­ce w ręku… ser­ce ka­mień –

Bied­ne uwię­dłe ser­ce! – Inni mogą
Pło­mie­niem two­jej przy­szło­ści od­dy­chać;

Ja, two­je bied­ne dziec­ko, sto­ję z trwo­gą,
Bo mi płacz two­ich daw­nych mo­gił sły­chać.

Pro­szę cię w moję du­szę, jak w ubo­gą
Cha­tę, co już się za­czę­ła roz­sy­chać,

Roz­pa­dać, tylu wi­chry ro­ze­rwa­na,

Bied­na, tuk daw­no sto­ją­ca, gli­nia­nu.

Daw­niej… o! daw­niej mo­głem ja cię da­rzyć
Ró­ża­mi, list­ki ma­cza­ny­mi w zło­cie.

Te­raz ja mu­szę cho­wać się i ma­rzyć,
I w co­raz więk­szej schro­nio­ny pro­sto­cie

Po­dług na­tu­ry sąd­nej, sza­le wa­żyć

I dbać o cie­bie – gdy je­steś w po­lo­cie

Ku sied­miu gwiaz­dom strza­łą wy­pra­wio­na,
Choć masz na krzy­żu cia­ło i ra­mio­na.

Naj­biel­sza moja! naj­smut­niej­sza! – w to­bie
Śpie­wa­ją, ja­kieś pie­śni – i nad tobą;

Otoż ja złą­czyć chciał­bym pie­śni obie
I uczcić grób twój daw­ny ta ozdo­bą,

Któ­rą, wi­dzia­łem na ry­ce­rzy gro­bie,
Ka­mien­ną, dużą ry­cer­ską oso­bą,

Dla któ­rej kil­ka lamp gro­bo­wych spa­lisz,

A po­tem z gro­bu wsta­ją­ca – roz­wa­lisz.

I nie pa­mię­taj o mnie w tej go­dzi­nie,
Gdy cię Bóg wiel­kim da­rem uwe­se­li…

Lecz póki Ikwa ma ro­dzin­na pły­nie
Wez­bra­na Iza­mi po tych, któ­rzy mie­li

Ser­ce i du­cha, póki w Ukra­inie

Dziad cho­dzi z pie­śnią, a z Dnie­pru to­pie­li

Cią­gle niby gwar smęt­nych du­chów mgli się

I Pu­ław­skie­go śpiesz­ny ru­mak śni się;

Do­pó­ki lu­dzie w no­wych du­cha si­lach
Nie znaj­dą w so­bie ry­cer­stwa i śpie­wu:

Do­pó­ty ja mam pra­wo na mo­gi­łach
Sta­nąć i śpie­wać – sro­gi, lecz bez gnie­wu;

Bo wiem, jak trud­no ruch obu­dzić w bry­lach
I ka­zać w nie­bo iść ścię­te­mu drze­wu

I z tę­cza­mi się po­łą­czyć na nie­bie,

Ja, eo nie mo­głem wskrze­sić – na­wet sie­bie!

Dla tego w daw­nych Lu­dziach zło­tą wia­rę
I zło­te ser­ce mi­łu­ję nad wła­sne.

Da­lej więc! – mów­cie mi znów ser­ca sta­re.
Usta umar­łe dziś, lecz w oczach kra­sne!

Od­wiń­cie srebr­ną tru­mien­ną cza­ma­rę.
Po­każ­cie mi się du­chy żywe, ja­sne,

Ubra­ne w tę­cze, gwiaz­dy i mie­sią­ce.

Na urok pie­śni z nie­ba zla­tu­ją­ce!

Sawa, co w pie­śni mej gra Dy­jo­me­da

Rolę, i może za­jąć dłu­gie księ­gi,
A któ­ry tak­że tro­chę ma z Tan­kre­da,

Pól ko­zak, a pól szlach­cic, ale tęgi –
Krzy­czał jak wa­ry­at, że się wią­zać nie da,

A już był moc­no róż­ny­mi po­prę­gi
Przez swo­ich wła­snych lu­dzi skrę­po­wa­ny
Za to, że nie chciał iść i rze­zać pany.

Dłu­go pro­si­li go lir­ni­ki sępy,

Z Że­leź­nia­kiem mu obie­cu­jąc księ­stwo;
Ale Sawa był na to słu­chem tępy

I rzu­cił z gnie­wem w zna­cho­ry prze­kleń­stwo;
Ta­kim spo­so­bem utra­cił za­stę­py

I Po­toc­kie­mu wy­dar­te zwy­cię­stwo;
A ten, eo kró­la miał wią­zać w War­sza­wie,
Sam le­żał w le­sie zwią­za­ny na tra­wie,

Pa­chły mu wpraw­dzie gwoź­dzi­ki i smoł­ki
I miod­nik miód przy­po­mniał ka­pu­cy­nów

I wy­zie­ra­ły z pod tra­wy fi­joł­ki,
Po­ziom­ki tak­że oczka­mi z ru­bi­nów

Pa­trza­ły i brzóz lek­kie się wierz­choł­ki
Kła­nia­ły, le­jąc nad nim łzy bursz­ty­nów;

Ale te ja­sno lasy ma­lo­wa­ne

Rzu­ca­ły nań swój wdzięk, jak groch na ścia­nę.

Tak noc prze­le­żał bez­sen­ny – i sły­szał.
Jak brzo­zy o czemś ta­jem­nem szep­ta­ły,

Jak się las cały by cza­rem uci­szał
I pod księ­ży­cem stał spo­koj­ny, bia­ły.

Po­tem znów wia­trem ju­trzen­ki za­dy­szał
I śpie­wem pta­sząt ran­nym za­grał cały,

I na zo­rzo­wych każ­da brzo­za łu­nach

Była – jak har­fa o stu zło­tych stru­nach.

Ale to wszyst­ko nic, i ran­ny chło­dek
Na­próż­no rzeź­wił twarz; Sawa się wście­kał –

Próż­no się tar­gał, bo na ża­den śro­dek
(Li­tew­ski ten tryb mó­wie­nia tu cze­kał,

Aby się ci­cho wkradł i na roz­pło­dek

Zo­stał – choć po­wróz mu bar­dzo do­pie­kał,
Chor sza­mo­ta­niem się bar­dzo roz­nie­mógł,
Na ża­den śro­dek wię­zów star­gać nio mógł.

Na­resz­cie w po­moc we­zwał – nie wiem kogo –
Lecz wiem, że sko­ro we­zwał, upiór sza­ry

Na bia­łym ko­niu prze­nik­nął go trwo­gą:
Bo jesz­cze w le­sie mrok per­ło­wo­sza­ry

Pa­no­wał; – upiór twarz ma wiel­ce sro­gą,
Koń po ko­la­na gdzieś w pie­kiel­ne żary

Albo w krew wstą­pił i tak far­bo­wa­ny

W mgle czer­wo­ny­mi rzu­cał się ko­la­ny.

Czemś prze­stra­szo­ny był – może czuł Sawę,

Czło­wie­ka, a sam nio­są­cy upio­ra.
Chciał się za­wró­cić gdzieś w mgły słoń­cem krwa­we:

Czy go brzóz bia­łych prze­stra­szy­ła kora? –
Co­fał się, wspi­nał, i taka po­sta­wę

Miał, jak po­sąż­ny koń try­um­fa­to­ra,
Co zda się leci i w lot z oczu zgi­nie,
A nig­dy ruin sto­ją­cych nie mi­nie.

Kto inny, w ludu wie­rzą­cy po­da­nia,

Pew­nie­by wo­lał le­żeć tak zwią­za­ny.
Niż by mu du­chy do więz ro­ze­rwa­nia

Po­mo­gły, ja­sną ręką rwąc kaj­da­ny.
Lecz Sawa, któ­ry du­szę miał do da­nia

I chęt­nie by ją dał za kraj ko­cha­ny,
Nie dbał. Stąd wiel­ka bar­dzo dra­ma­tycz­ność
Po­ezyi, wdać się z upio­ra­mi w stycz­ność.

Za­czął więc krzy­czeć: „Hej po­mo­ży, bat'ku!” –
I wnet ów sta­ry czło­wiek ko­niem ki­nął,

A Sawa mu więc o swo­im przy­pad­ku
Po­wie­dział krót­ko; a że bar­dzo sły­nął, (Tę awan­tu­rę czy­ta­łem w do­dat­ku

Du­mo­urie­row­skiej de­pe­szy; czas mi­nął,

Sawy cień już mgły pa­mię­ci za­snu­ły,

A ten ka­wa­łek ów­cze­snej bi­bu­ły

Jesz­cze dziś gada o zło­tej mło­do­ści
Ry­ce­rza. Boże! gdzież proch jego cia­ła?

Gdzie po­trza­ska­ne wprzód ku­la­mi ko­ści?
Gdzie jest mo­gi­ła? – Oto w pie­śni wsta­ła

I nie brak jej gwiazd ani zie­lo­no­ści,
Jak na we­se­le zno­wu się ubra­ła,

I w tę­czo­wych się darń ko­lo­rach ską­pał,

Bo wie, że po niej duch znów bę­dzie stą­pał

Ten sam… ale już o sto­pień mo­gi­ły
Wyż­szy i mę­dr­szy swą gro­bo­wą wie­dzą,

Tym­cza­sem wię­zy ze­rwaw­szy, nim siły
Od­zy­skał, usiadł; on i lir­nik sie­dzą,

Gdzie w le­sie wzgó­rek był lek­ko po­chy­ły,
Z któ­re­go źró­dła swe pe­reł­ki ce­dzą;

Mię­dzy brzo­za­mi usie­dli i gwa­rzą

Na zło­te słoń­ce ob­ró­ce­ni twa­rzą.

O czem? – O Pol­sce; ona jako zmo­ra
Trzy­ma­ła wten­czas we śnie wszyst­kie du­chy.

Ten lir­nik był to sta­ry Wer­ny­ho­ra,
Sław­ny pod­ów­czas, tak że i ko­żu­chy

I kar­ma­zy­ny przed nim drża­ły wczo­ra

I step przed jego twa­rzą sta­nął głu­chy
I krew wy­bu­chła pa­ra­mi bia­ły­mi
I wcze­śniej srebr­ny mie­siąc wy­szedł z zie­mi.

………………………………………

IV.

Po­tem ściem­nia­ło, bo mgli­stej na­tu­ry
Był dzień – a już się tłusz­czą Że­leź­nia­ka

Po brze­gach wzdę­te na­je­ża­ły góry,
Sy­piąc się jako ple­wi­ny z prze­ta­ka;

I step się od nich na­gle stal po­nu­ry
I w obu woj­skach była ci­sza taka,
Że tyl­ko koni sły­sza­no par­ska­nie
I wiatr w cho­rą­gwi – albo w sza­ra­fa­nie.

Tu mi­mo­wol­nie mi duch ja­kiś boju,
Czu­ją­cy tych wojsk sza­lo­nych zbli­że­nie,

Glos mój na­gi­na do lep­sze­go stro­ju

I moim pier­siom daje szer­sze tchnie­nie;

Opi­szę ten bój, ale nie­po­ko­ju

Nie bę­dzie w ry­mach, choć stro­fę od­mie­nię;

Bój ten ba­ta­lio przy­po­mi­nał rząd­ne

So­bie­skich – trą­by za­gra­ły już sąd­ne.

Po­mnę, że wten­czas Po­toc­ki na so­bie
Sza­ra­fan let­ni miał – czer­wo­ne buty…

………………………………..

V.

Do ostro­ko­łów przy­par­ci, rą­ba­ni
Jak pod ko­wa­la mio­tem, pod sza­bli­cą.

Cię­ci i nig­dy nie­par­do­no­wa­ni,

Choć zło­żą ręce i że­la­zo schwy­cą –

Przez łeb tak cię­ci, że po­roz­wa­la­ni
Na dwie po­ło­wy mie­czów bły­ska­wi­cą

Ję­czą. Szlach­ci­ców ob­łok co­raz bliż­szy,

A nad ob­ło­kiem pan Po­toc­ki wyż­szy.

Jesz­cze mu swoi lu­dzie są na prze­dzie.

On się już na­przód za­pa­lo­ny ci­ska,
Cza­sem na człe­ka lub na tru­pa wje­dzie,

I od ca­łe­go wyż­szy bo­jo­wi­ska –
Nad gło­wą obuch, co oku­ty w mie­dzi

Zda się, jak pio­run Jo­wi­szo­wy, bły­ska
I wnet po­le­ci ogniem z rąk Po­la­ka.
A oczy jego w oczach Że­leź­nia­ka.

A wko­ło peł­no spis, któ­ro dru­ży­na
Wko­ło, dba­ją­ca o het­mań­skie zdro­wie,

Sza­bla­mi ła­mie, od­wra­ca, od­ci­na;
A on – z tym ja­snym pio­ru­nem na gło­wie

Gdy Że­leź­nia­ka uj­rzy, to się wspi­na
I cza­sem ci­cho coś do swo­ich po­wie,

I zno­wu wspię­ty, cich­szy, co­raz blad­szy

Że­leź­nia­ko­wi w oczy cią­gle pa­trzy.

Wresz­cie się za­czął pan Że­leź­niak trwo­żyć,
Blad­nąć i co­fać się na ostro­ko­ły;

Nim się obu­chem mógł Po­toc­ki zło­żyć,
On już prze­sko­czył i biegł na wą­do­ły,

By La­chom ta­bor opor­ny utwo­rzyć,
Ze­braw­szy w łań­cuch ko­nie, maże, woły,

Ko­bie­ty, popy, wszyst­ko w kapę spę­dził,

Zwi­nął, wo­za­mi wko­ło okra­wę­dził

I siadł na wo­zie; a tym­cza­sem La­chy
Le­cie­li – bi­jąc w trą­by, tnąc od ucha.

Tu ko­zak, wzię­ty na dzi­dy pod pa­chy,

Pod­le­ciał w górę, krew z pod ra­mion bu­cha,

A pod uim zło­te pro­por­ce i bla­chy,
A pod nim cała boju za­wie­ru­cha –

A on w tej chwi­li za cho­rą­giew słu­ży,

Ten trup, na spi­sach wy­rzu­co­ny z bu­rzy…

A tam w ta­bo­rze wozy pło­ną, dy­mią,
Tam za­pa­lo­ne sia­no wsta­je z jam

Nad gi­ną­cy­mi po­chod­nią ol­brzy­mią;
Tam świe­cą reszt­ki tę­czo­we sztan­da­ru…

Spo­koj­nie tyl­ko tru­py… zda się, drze­mią –
Na rę­kach leżą krwa­we sród cza­ha­ru –

Bez ru­chu – zda się, że z wiel­ką roz­pa­czą

Pa­dli na zie­mię i śpią – albo pła­czą.

A tam na wzgó­rzu, patrz, dziw­na ko­ro­na
Tej strasz­li­wo­ści, sto­ją trzy oso­by:

Był to w ko­la­sie pop, sot­ni­cza żona,
I jed­na, któ­rą będę od tej doby

Pa­mię­tał, bo mi bły­sła tak czer­wo­na
Nad po­lem peł­nem jęku i ża­ło­by,
I tak od słoń­ca mia­ła pięk­ne bar­wy,
Jak naj­pięk­niej­sze snów strasz­li­wych lar­wy.

Roz­bój­nicz­ka to była, co po dro­gach
Wprzód roz­bi­ja­ła lu­dzi nad li­ma­nem;

Nig­dy na pań­skich nie po­sta­ła pro­gach
I nig­dy może nie mó­wi­ła z pa­nem;

W czer­wo­nych była bó­tach, przy ostro­gach
I wy­da­wa­ła wie wiel­kim dra­ga­nem,

Tak ją to wzgó­rze oczom po­więk­sza­ło

I koń – i popa przy niej li­che cia­ło.

Hu­dy­mą zwa­na, sma­gła lecz ru­mia­na –
Wid­mo ma­lar­skich pędz­li pew­nie god­ne,

We­so­ła, śmia­ła, nie­po­ha­mo­wa­na,

Wyż­sza nad wszyst­kie dzie­wi­ce do­rod­ne;

Usta jak kar­min, oczy jak sza­ta­na
Czar­ne, a pier­si krą­głe ta­kie chłod­ne

Jak­by z mar­mu­ru, a brwi jak dwa łuki,

Czar­ne, jak piór­ka zgu­bio­ne przez kru­ki.

W uszach dwie wiel­kie dłu­gie z pe­reł dy­nie
Wi­szą, zda­je się, że łzy ru­sal­cza­ne

Ka­pią­ce ci­cho po ja­gód kar­mi­nie,
Zmru­żo­ne, bia­łe, Świe­że i świe­tla­ne.

Taka ta była sław­na w Ukra­inie
Ry­cer­ka, wid­mo strasz­ne, cho­ri ru­mia­ne –

We­so­łe i cho­ciaż go­to­we na szko­dę,

Na mord – krew umie roz­le­wać, jak wodę.

Otóż na gó­rze ta śród kil­ku cier­ni.
Na sa­mym grzbie­cie, tam gdzie błę­kit kona,

Sta­ła, a na nią ja­cyś dwaj pan­cer­ni,
Prze­ciw­ko słoń­cu zło­te nio­sąc łona,

Je­cha­li. Wi­dząc, że są nie od czer­ni,
A śmierć jej nio­są, wnet się też i ona

Ru­szy­ła, le­cąc czar­nym jaru grzbie­tem

Prze­ciw dwom, z sza­blą swą i pi­sto­le­tem.

I prę­dzej, niź­li wam w oczach to bły­śnie,

Nim ser­ca wa­sze ja­sne się roz­czu­lą,
Nim je ból po tych pod­cza­szy­cach ści­śnie,

Co się dziś pod płaszcz Chry­stu­so­wy tulą,
Pierw­sze­mu, co się na­przód ku niej ci­śnie,

W pan­ce­rzem zło­tą pierś ude­rza kulą;
A on drga­ją­cą ręką ścią­gnął źre­bię
Wła­sne i grzbie­tem wy­wró­cił na sie­bie.

A ta dru­gie­mu już się­ga­ła grzbie­tu

Sza­blą, któ­ry już stal pra­wie onie­mion,

Strza­ska­ła jemu ra­mię z pi­sto­le­tu,

Tak że nie­bo­rak wy­le­ciał ze strze­mion,

Swój zgon da­jąc jej do zgo­nów bu­kie­tu
Jak naj­pięk­niej­szy nar­cyz lub ane­mon;

Mło­dy był bo­wiem syn wdo­wy, sie­ro­ta –

Wspo­mniał o mat­ce i pro­sił ży­wo­ta.

I by­ła­by mu pięk­na roz­bój­nicz­ka

Mło­de i miłe zo­sta­wi­ła ży­cie,
Gdy na­gle owa przy­pa­dła sot­nicz­ka –

W sier­mię­dze, jak ten strach, co stoi w ży­cie –
A tak ją ona tam w dole po­tycz­ka

I haj­da­ma­ków mor­do­wa­nych wy­cie
Do krwi pod­że­gło, że my­śląc nie wie­le,
To­po­rem sie­kła tak, że w La­cha cie­le

Zo­stał, i wła­śnie pan Po­toc­ki, któ­ry
Sta­nął był wten­czas, czo­ło swo­je chło­dził

I pa­trzał na te trzy wid­ma u góry

I wi­dział to­pór, jak błysł i ugo­dził –

Choć był za­ję­ty ta­bor­ny­mi mury,
Spoj­rzał na szwa­dron, co sa­mo­pas cho­dził,

I wzgó­rze sza­bli uka­zaw­szy krzyw­cem

Rzekł: mój Piw­nic­ki, wziąć te baby żyw­cem!

Wnet się Piw­nic­ki, czło­wiek bar­dzo żywy,
Wy­pra­wił, z sobą nio­sąc strach nie­ma­ły;

Ody oto na­gle owe jaru grzy­wy
Grzy­wą się lu­dzi ogir­lan­do­wa­ły –

W koł­pa­ki i w kłos ja­snych sza­bel krzy­wy

Po­ro­sły, w słoń­ca za­chod­nie­go strza­ły.
Co bły­sły na­kształt Moj­że­szo­wych ro­gów.
Sło­wem na grzbie­cie sta­nął ku­reń wro­gów.

Sta­nął, i zra­zu jak­by w oko­li­cy

Nowo zja­wio­ny – zda­wał się za­chwia­ny;
Wtem po­ką­sa­li się ja­cyś lir­ni­cy,

Pod­nie­śli ręce na nie­bie­skie ścia­ny…
Wi­dzia­łeś ich gest – od lir bły­ska­wi­cy,

Sły­sza­łeś ha­sło strasz­ne: reży pany!
I jako po niem lud strasz­ny za­szu­miał: -
Po­toc­ki wi­dział, sły­szał – nie ro­zu­miał.

Wszak­że to Sawy ku­reń leci, spa­da
My­śli, że Sawę zo­ba­czy na cze­le;

O pana Sawę wszyst­kich pyta, bada –
Nikt nic wie, ani śmie za­rę­czyć wie­le;

Tym­cza­sem ku­reń ów. za­pew­ne zdra­da –

Na Piw­nic­kie­go wpa­da ka­ra­be­le,
A tak się z góry wiel­kim pę­dem to­czył,
Że po­tra­to­wał szlach­tę i prze­sko­czył

I bie­gi Że­leź­niak tak­że z dru­giej stro­ny
Wsta­je i zbie­ra lud, roz­pi­na wozy.

Wten­czas Po­toc­ki wi­dzi, że zgu­bio­ny.

Że prze­ciw so­lae ma już dwa obo­zy:
Zwo­łał więc trą­bą go­nią­ce szwa­dro­ny.

T le­jąc pra­wie z oczu gnie­wu ślo­zy
Wra­cał na daw­ne swo­je sta­no­wi­sko,
Na owo smęt­ne przy ka­plicz­ce rży­sko.

Lecz tam trze­cie­go wi­dzi wro­ga! Spi­ty
Lud zbroj­ny w koło ka­plicz­kę ob­le­wa;

Z no­ża­mi sto­ją chło­py i ko­bie­ty.

Ka­pu­cyn zdję­ty i Szmi­giel­ski z drze­wa.

Z obu odar­te sza­ty, grzbiet od­kry­ty,
Kil­ku za­kłu­tej szlach­ty tak­że zie­wa,

Sło­wem – z trzech stron…

…………………………….

Dział­ko kie­ru­je chłop, na szlach­tę samą
Ob­ra­ca, szy­ki znów Że­leź­niak zbie­ra –

Wkrót­ce to pole bę­dzie krwa­wą pla­mą,
Zwier­cia­dłem, gdzie się śmier­ci trup prze­zie­ra.

Słon­ce się zda­je wiel­ką dla dusz bra­mą –
Więk­sze­je.. zda się, pło­mie­nie roz­twie­ra

I cze­ka na bój dru­gi, jesz­cze krwaw­szy,

By po­szło… du­chy ry­ce­rzy za­braw­szy…

………………………………….

VI.

I pa­trz­cie, co to je­den czło­wiek może,
Gdy du­chem, gwiaz­dą na świa­ta się ki­rze

Za­pa­li. Je­chał przez bu­rza­nów mo­rze
Ko­zak już sta­ry; na mgli­stym sza­fi­rze

Ry­so­wał się tak, jak upiór – a boże
Wia­try mu gra­ły u sio­dła na li­rze;

On je­chał, zda się, ob­umar­ły, śpią­cy,

Bla­dy – na bia­łym ko­niu trup gra­ją­cy,

Bo rąk nie ru­szał ani ust… na­tę­żył
Du­cha i pro­sto szedł na wal­ki pole;

Zda się, że my­śli swe wszyst­kie zo­rę­żył,
Ubrał w pio­ru­ny i w skrzy­dła so­ko­le

I wy­słał… i duch ko­zac­ki zwy­cię­żył

I prze­ląkł – sobą sa­mym. Miał na czo­le,

Zda­je się, ja­kąś gwiaz­dę upior­ni­ka,

Oczy jako dwie pie­czę­cie z krwaw­ni­ka.

Mo­że­to słoń­ce o szkło się źre­ni­cy
Od­bi­ło, i tak ły­ska­ło strasz­li­wie,

Że się Śmi­lań­scy zlę­kli roz­bój­ni­cy
I sta­li, w stra­chu błą­dzą­cy i dzi­wie.

U haj­da­mac­kiej się tyl­ko dzie­wi­cy

Zna­la­zła śmia­łość, że się sama chci­wie

Na­par­ła je­chać, by do­nieść naj­wier­niej,

Cze­go ten strasz­ny zna­chor chce od czer­ni.

Po­toc­ki tak­że jed­ne­go dra­ga­na

Wy­słał, by star­ca obro­nił w po­trze­bie.

Tym­cza­sem mło­da Hu­dy­ma, ru­mia­na
Jako brusz­ni­ca, rzu­ca­jąc za sie­bie (Pew­nie w pa­rob­ku ja­kim roz­ko­cha­na)
Oczy i śmie­chy, któ­rym nie po­chle­bię

Mó­wiąc, że były tak gło­śne i śpiew­ne,

Jak w la­sach, kie­dy jęk­ną nim­fy drzew­ne,

A po­tem echo gra ka­ska­dą dużą

To­nów – Śmie­jąc się za sie­bie, zje­cha­ła,

Gdzie lir­nik sta­ry nad krwa­wą ka­łu­żą

Stał, a klacz jego srebr­na w krew pa­trza­ła.

Tam­że się słoń­ca ja­kieś we krwi nu­rzą,
Tam­że z czer­wie­ni para ja­kaś bia­ła

Wy­cho­dzi, dłu­gich pil­nu­jąc łań­cu­chów,

Jako gir­lan­da strasz­na srebr­nych du­chów.

I co­raz bar­dziej czar się ten czuć da­wał,
I co­raz sze­rzej roz­cho­dził po ja­rach;

I zda się, księ­życ wy­wo­ła­ny wsta­wał,
I, zda się, moc­niej czer­wie­nił w opa­rach;

Zda się, że sta­rzec tam ko­nia na­pa­wał,

A z ko­niem jed­no był, oczy miał w ża­rach.

Co­raz strasz­niej­sze, a co­raz mgła bia­ła

Gę­ściej­sza przed nim i za nim wsta­wa­ła.

W tych mgłach, któ­ry­mi już byli okry­ci,
Za­czę­ły pol­skie szy­ki rzu­cać pote,

A nie go­nie­ni byli i nie bici
I po­szli za­raz, jed­ni na Po­do­le,

Dru­dzy – już boju z Ko­za­ka­mi syci –
Do Tu­rek………

……………………………

VII.

Dzi­siaj po­dróż­ny prze­jeż­dża te ste­py
I nie wie o krwi, co się na nich lała

Przed laty ścież­ką, gdzie dziad cią­gnie śle­py

I skrzy­pią maże, pył ćmi, słoń­ce pała,
Rze­ki gdzieś da­lej błę­kit­nie­ją, kre­py

Z czar­nej sza­rań­czy ćmią się… Daw­na chwa­ła
Już za­po­mnia­na; ser­ce tyl­ko nuży
Pól jed­no­staj­ność, tę­sk­no­ta po­dró­ży.

Du­chy gdzieś po­szły i nie po­wie­dzia­ły
Swo­ich bo­le­ści tym, co po nich wsta­ną –

Ach! nic dla­te­go, By ze­msty nic chcia­ły;
Ale że z my­ślą bo­lem obłą­ka­ną

Nie mo­gły mó­wić – albo by ję­cza­ły
Mó­wiąc; lub chwa­ląc się ser­decz­ną raną.

U Boga by swe stra­ci­ły za­słu­gi

I swój aniel­ski rząd. Dziś wiek już dru­gi

Za­czął się: oni jesz­cze za­dzi­wie­ni.

Że nikt nie wspo­mniał imion, nikt nic słu­cha.
On oni mó­wią, gdy zo­rza ru­mie­ni

La­ski brzo­zo­we, kie­dy się głos du­cha
Z anio­łem pań­skim na ste­pach oże­ni

I cią­gle pła­cze; kie­dy wiatr od­mu­cha
Osi­ny, i liść ów srebr­ny po­ka­że,
Co tak w księ­ży­cu lśni, jak du­chów twa­rze…

Ach! kie­dy tak­że wyj­dą w step i sta­ną
I gdzieś na wio­skę spoj­rzą, daw­niej swo­ją,

Odzie żyto gnie się falą ko­ły­sa­ną,
Gdzie ci­che dwo­ry pod li­pa­mi sto­ją.

Gdy uj­rzą dziat­ki ru­mia­ne pod ścia­ną.
Któ­re się dzia­da z lirą srebr­ną boją,

A już nie wie­dzą, co to daw­ne lut­nie: –

O! jak im ci­cho… tym du­chom, jak smut­nie!

Na­wet gdy uj­rzą za­szcze­pio­ne drzew­ko

Przez sie­bie w sa­dzie, a dziś już stu­let­nie;

Na­wet gdy wró­ble ze srebr­ną pod­szew­ką
Lecą – i słoń­cu w takt mi­ga­ją świet­nie.

Jak gdy­by jaką nie­wi­dzial­ną śpiew­ką
Takt mia­ły dany – i w go­rą­co let­nie

Spa­da­ją w gę­ste ko­ro­ny cze­re­chów,

By har­fy srebr­ne, peł­ne swa­rów, śmie­chów:

O jak im smut­no! bo oni nie mogą
Od­le­cieć da­lej, aż od­le­cą z nami –

Taki takt w lo­cie, nim się loty wzmo­gą,
Po­eci mu­szą uczy­nić pie­śnia­mi.

Jak tym wró­bel­kom czy­ni Bóg… O! sro­go,
Sro­go nas uczy Bóg i krwią i łza­mi

La­tać nad domy i pola i sady,

Wy­da­jąc je­den boży ton z gro­ma­dy.

Leci do po­wie­ści!…. Gdzież mój sta­ry Gru­sza.

Cze­śnik? Co zro­bił z od­dziel­ną ko­men­dą?
Czy się gdzie w boju jesz­cze za­wie­ru­sza?

Czy mu już Par­ki wrze­cio­na­mi przę­dą?
Choć szorst­kie cia­ło, pięk­na w ser­cu du­sza!

By­ła­by szko­da, gdy­by ci, co będą
Jak on na stra­tę ko­men­de­ro­wa­ni,
Tak nie umie­li jak on paść… nie­zna­ni!

Z huf­cem się swo­im wy­pra­wił, i w dłu­gi
Jar wje­chał ów-to za Sa­sów dy­gni­tarz;

Więc jar ów ciem­ny, wzię­ty we dwie smu­gi
Gór, tak się cią­gnął, jak czar­ny ko­ry­tarz;

We środ­ku stru­mień srebr­ny, co kol­czu­gi
Od­bił, a da­lej… jak to sam wy­czy­tasz,

Byty przez chło­pów po­ło­żo­ne tamy

Wo­dzie, co w srebr­ne roz­la­ła się pla­my.

Pieśń VII.

Ciesz­my się w Bogu, i niech ta po­cie­cha

Po­ema­to­wi mo­je­mu od­bie­rze
Te smut­ku wiecz­nie wtó­ru­ją­ce echa,

Gdy o prze­szło­ści grzmi har­fa. Gra­bie­że,
Mor­dy – rzeź, krwa­wa Grusz­czy­niec­ka strze­cha –

To wszyst­ko są sny… Kor­suń­scy ry­ce­rze
Tak­że nie wię­cej mają ży­cia w so­bie,
Jak ognik z tru­pów tań­czą­cy na gro­bie.

A jed­nak dziw­na jest pięk­ność w od­da­li
I w per­spek­ty­wie po­etycz­nej. – Sawy

Ko­za­cy szli po mo­ście i bły­ska­li.

Bo za­chód słoń­ca wła­śnie świe­cił krwa­wy;

Lir­ni­cy w liry swo­je dzi­ko gra­li,
W Kor­su­niu peł­no zgieł­ku, gwa­ru, wrza­wy;

Dzie­dzi­niec peł­ny ży­dów i cy­ga­nów,

Szlach­ty, ko­za­ków, że­brac­twa i pa­nów.

Pod śli­wą wła­śnie stoi pro­sta lawa,

Na niej Po­toc­ki re­gi­men­tarz sie­dzi,
Jak Suł­tan, z wiel­kim bursz­ty­nem – pan Sawa

Zdjął koł­pak, sta­nął jak wy­ku­ty z mie­dzi:
Twarz jego smut­na i od słoń­ca krwa­wa;

Chciał mó­wić… z wła­snym ję­zy­kiem się bie­dzi,
Spoj­rzał w oko­ło… o Boże li­to­ści!
Grusz­czyń­ski sie­dzi sta­ry po­śród go­ści…

Na jego twa­rzy spo­koj­ność we­so­ła,

Za­pew­ne nie wie nic o wła­snym domu;

Pew­no wy­je­chał przed po­ran­kiem z sio­ła.
Że­leź­niak z wie­ścią nie dal ujść ni­ko­mu..

Nad spo­koj­no­ścią sre­brzy­ste­go czo­ła

Zda­la się wi­sieć chmu­ra peł­na gro­mu.
Sa­wie się zda­ło, że tru­pa zo­ba­czył –
Od­szedł – – bia­łe­go ko­nia roz­kul­ba­czył.

Łzy strą­ca i oczu i klnie – a tym­cza­sem

Po­toc­ki wiel­ką go­tu­je wy­pra­wę
Na haj­da­ma­ków, co pod bli­skim la­sem

Obo­zy swo­je roz­ło­ży­li krwa­we.
Z ran­ną mgłą my­śli na­paść i z ha­ła­sem.

Jak wro­ny, kie­dy le­cąc czy­nią wrza­wę.
Le­d­wo na za­mek spa­dły mgły wie­czo­ra,
Za­czął cza­ro­wać kule Wer­ny­ho­ra.

Za­mek za­bły­snął we środ­ku czer­wo­no
Od wiel­kich ogni, gdzie lano oło­wie;

Skry ognia, Nim­fy, ogni­stą ko­ro­ną

Wi­rzą się, wie­żom sia­da­ją na gło­wie –

Pły­ną­cych się chmur oczer­wie­nia łono;
Cza­sa­mi gwiaz­dy – jako anio­ło­wie

Przez czer­wień chmu­ry spoj­rzą srebr­ną twa­rzą

Cza­sa­mi skrzy­dło albo miecz po­ka­żą.

Sta­rzec trze lirę krwa­wą i wy­bu­cha

Z strun nie­ru­szo­nych ja­kaś pieśń zło­wro­ga.

Ta­jem­ni­cze­go peł­na w so­bie du­cha.
Za­krwa­wio­ne­go peł­na w so­bie Boga…

Szlach­ta na sza­blach swych opar­ta słu­cha,
Ko­zac­two cza­sem od­wrza­śnie; aż trwo­ga

Pada na pany, co przy sto­le sie­dzą
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: