- W empik go
Pisma pośmiertne Juliusza Słowackiego. Tom 2 - ebook
Pisma pośmiertne Juliusza Słowackiego. Tom 2 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 468 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Juliusza Słowackiego
Wydanie drugie znacznie pomnożone staraniem
Dr A. MAŁECKIEGO .
Tom II
Lwów
NAKŁADEM KSIĘGARNI
GUBRYNOWICZA i SCHMIDTA.
1885.
Zastrzega się prawo własności na rzecz utworzonego stypendyum
imienia Słowackiego dla młodzieży.
Kraków. – Druk Wł, L. Anczyca i Spółki,
pod zarządem Jana Gadowskiego.
B E N I O W S K I.
CIĄG DALSZY.
PIEŚŃ VI.
Z tej części poematu pozostały tylko urywki, które się z sobą
w całość nie wiążą, Prawdopodobnie było osnową tej pieśni, co
następuje:
Do futoru Sawy przybywa oddział Kozaków, przysłanych jemu
przez hetmana Kozyrę, prowadzony przez dwóch lirników. Ci zaczy-
nają namawiać Sawę, ażeby stanął przeciwko szlachcie i przyuczył
się do hajdamaków, którzy już rozpoczęli rzeź panów i żydowstwa.
Sawa nic na to nie odpowiada, ale spaja lirników winem, toż
i resztę starszyzny; a potem dosiada swego rumaka i wyprowadza
Kozaków w pochód, ażeby się z panami połączyć. W lesie jed-
nakże powtarza się naleganie mołojców i znachorów na Sawę, aże-
by stanął na czele rzezi… a kiedy ten stawił ich woli tym razem
stanowczy opór, wiążą go i spętanego porzucają samotnie w lesie.
Sami zaś idą – złączyć się z żeleźniakiem. Po ich odejściu, na
drugi dzień, wyzwala Sawę z pęt Wernyhora, który przejeżdżał
tamtędy. Hajdamacy zaś tymczasem roznoszą po kraju mordy
i pożogi. Między innymi, napada pewien ich oddział na wieś je-
dnego szlachcica, który się był przyłączył do konfederatów, dom
zaś i rodzinę swoje pozostawił bezbronnie, nie przewidując dla
nich żadnego niebezpieczeństwa. Nazwisko tego szlachcica – Gru-
szczyński, a wioski jego – Gruszczyńce. Otóż w nieobecności pana
domu, napadają rzezunie dwór gruszczyniecki i okrutnie morduje
wszystkich jego mieszkańców, żonę, dzieci i domowników Gru-
szczyńskiego. Jedna tylko z córek pozostawiona przy życiu; ale
i ta zabrana w niewolę i oddana Tatarom, w końcu dostaje się do
Krymu.– Na innem znowu miejscu, przychodzi niezwłocznie potem do walnej potyczki pomiędzy wojskiem polskiem (konfedera-
ckiem) a hajdamakami. Szlachcie przywodzi Potocki Podczaszy, a
jednym z podkomendnych jego jest i Gruszczyński; zbuntowanego
zaś chłopstwa hersztem jest Żeleźniak. Zrazu zwycięstwo w tej bi-
twie jest po stronie szlachty, tak iż Żeleźniak ocalenia swoich szu-
kać zmuszony w taborze, który tworzy z wozów i ostrokołów.
Jednakże niezadługo przybywa mu w posiłek ów hufiec Sawy,
zbuntowany przeciwko dowódcy swojemu; a na domiar nieszczę-
ścia dla szeregów szlacheckich, pojawia się zaraz potom na polu
bitwy i trzecia siła, z którą im walczyć potrzeba – czerń jakiejś
zbieraniny "pijanego pospólstwa obojej płci, zbrojnego w noże i opa-
sującego razem z Żelaźniakiem ów szczupły zastęp polski ze wszyst-
kich stron, tak iż się ten widzi wziętym w trzy ognie. Rozpoczyna
się walka zawzięta i rozpaczliwa na nowo. Do zupełnego przechy-
lenia jednakże szali zwycięstwa na stronę Kozaków i rzezuniów
nie przychodzi. Albowiem zjawia się na siwym koniu wśród wal-
czących Wernyhora i powstrzymuje zaciętość pospólstwa. Pod
wpływem wrażenia, jakie na niem znachor ten sprawia, znajdują
konfederaci sposobność odejścia bez szwanku z placu; po czem
jedna część ich udaje się na Podole, druga zaś wkracza w gra-
nice posiadłości tureckich…
Teraz dajemy urywki, pozostaie z całości tej pieśni, w kolei
jak prawdopodobnie następowały po sobie.
I.
Widzieliście Pana Sawę
Pośród stepów ze Swentyną…
Burzanami szyki płyną
Jak brąz czarne, słońcem krwawe,
I proporce wieją złote
I czerwone z Archaniołem…
Przyjechali po przed grotę,
Wyszli z tłumu dwaj lirnicy,
Uderzyli Hanie czołem,
Uśmiechnęli do dziewicy…
– „Bóg nam ciebie bohatera
Niechaj chowa po wsze czasy!
Przysłał tobie pan Kozyra,
Hetman Siczy… pułk kozacki,
Szczob ty z Rusią szedł w zapasy,
Hulał jak syn hajdamacki…
………………………..
II.
Przybył wiec Sawie gdzieś z po nad limanów
Kureń kozacki, i wnet się przed grotą
Rozłożył; sotkę zawiesił saganów,
Ogień zapłonął piramidą złotą.
Tysiąc spis, tysiąc szabel, jataganów,
Łyska na słońcu; lecz jakąś tęsknota
Zafarbowane niebiosa nad niemi.
I także jakaś tęsknota na ziemi.
Lirnicy siedli na wyższym kamieniu,
Bajda i Znachor – lecz nie dzwonią w liry;
Konie się włóczą i szukają cieniu,
Wysokich orłów dolatują skwiry.
Swentyna stoi przy jednym płomieniu,
Rzęsami oczu nakryła szafiry –
Duma.. jak kwiaty wpół zwiędłe jesienne;
Na jej ramionach dwa gołębie senne.
Wszystko ponure; choć bliska wyprawa,
Choć pójdą bić się – śnią, nie wiedzą sami
O czem… Na szabli oparty pan Sawa
Rozmawia cicho, ważnie – ze starcami.
Gdzież nas powiedziesz? – mówią – to rzecz krwawa
Bić się z naszymi braćmi rzezuniami!
Co za nagroda? co za przyszłość nasza
Wiszniowieckiego pomnij Jeremiasza!
„Oj! ta mogiła kiedyś się otworzy,
Gdzie zasnął stary kat… i miecz wykinie;
Na naszych głowach ten się miecz położy
I naszą znowu krwią gorącą spłynie.
Gdy wychodźcy pułki, to na zorzy
Cztery świeciły słońca w Ukrainie
Pozadnieprzańskiej! – wojna będzie krwawa,
A tobie w głowie co? – grób, czy buława?
„Jeśli mogiła.. to dobrze! – pójdziemy,
Z janczarek hukniem Lachom i z moździerzy;
My chcemy ginąć z tobą – i bić chcemy,
Każdemu serce w pałaszu uderzy!
Mieczami tobie kurhan wykopiemy,
Jeśli chcesz spać, jak wódz, co we krwi leży.
Lecz może lepiej krwawej czekać doby,
A tobie przyjdzie kłaść.. na ziemi groby.
„Z mohyły na mohyłu, taj zalecisz
Aż na hetmaństwo! – Ej, podumaj Sawa!
Komu ty szablą pod okiem zaświecisz,
Ten na trybunał niepójdzie do prawa;
Rozkaż – a pożar ty taki zaniecisz,
Że go zobaczy z okien aż Warszawa!
Stepowy ty król!" Tutaj na kolano
Kliknął, i z ognia dobywszy polano,
Podał je Sawie; gdy z żarzącej głowni
Szły iskry, mruknął: „Weź, niech Lachy giną!
Słysząc, jak byli kozacy wymowni,
Sawa z samotną poszeptał Swentyną;
Ta szła do groty zaraz, i z lodowni,
W której Calińskich było stare wino,
Dawny zabytek szlacheckiego mienia.
Dostała spoić czem głowy kurenia –
To jest poetów i starszyznę. Potem
Poszła osiodłać rumaka Sawynie.
Grzywę mu białą przeplatała złotem
Oraz kwiatkami, co na eglantynie
Kwitną. – Pod żadnym Araba namiotem
Żaden koń taką lotnością nie słynie,
Jak ów koń srebrny Sawy, koń jedyny,
Zmyślny jak człowiek, drugi brat Swentyny.
Z grzywy mu polne róże pełne rosy
Spadają, parska jak płomień czerwono;
Zna różne dźwięki i rozumie glosy,
Wie, kiedy głowę spuścić zamyśloną.
Teraz wargami wziął Swentyny włosy
I niby gryzie, lecz gryzienie ouo
W kolory usta ubrało dziewicze
I przeszedł przez nią dreszcz. Są tajemnicze
Błyski, szmery krwi, nieznane szelesty
W głębi dziewiczych ciał, i te się budzą
Bóg wie jak – są to anielskie incesty
Dusz bratnich. –Ale rymy znów marudzą
I znów się ze strof tych robią Oresty
Szalone z włosem rozczochranym, z cudzą
Krwią na obliczu, znów jestem gotowy…
Lecz wróćmy lepiej nad kureń stepowy.
Potem na konia wskoczył Sawa rześko,
Rycerskie bardzo zamyślając czyny…
A był pod nieba otchłanią niebieską
Jako archanioł Michał, Ukrainy
Patron – choć młody – z powagą królewską
Przemówił do tej kozackiej starszyny
Tak dobrze, że miał echo w setnych głosach
I widział w szablach step – jak w złotych kłosach…
O matko Polsko, jak dawno nie grzmiało
Na twoich stepach takie dzikie hasło!
Jak dawno ludziom na stepie nie dniało
Krwawo – i słońce na szablach nie gasło!
Co dnia się mijasz z twoją dawna chwałą,
Zło się na twoich obszarach rozpasło; –
Zaledwo chłopek dawna wiarę chowa
I serce… A ty się już rodzisz nowa,
W żłobku sero naszych biednych położona
Na zwiędłym kwiecie marzeń i popiołów:
Matki my biedne… bo z naszego tona
Płynie ci ogień – roztopiony ołów,
A ty tak jesteś karmi upragniona,
Że ci za matki my – i za aniołów
I za obrońców, za dom – i za szańce
Musimy dziś być… my – sami wygnańce…
…………………………………
Dawna ojczyzno moja! o juk trudno
Zakochanemu w twej śmiertelnej twarzy
Zapomnieć wdzięku, co młodość odludną.
Wabił na dawnych opłotki cmentarzy.
Inni już pieją twoje przyszłość cudną; –
Ja zostawiony gdzieś na mogił straży,
Jak żóraw, abym nie spał śród omamień,
Trzymam me serce w ręku… serce kamień –
Biedne uwiędłe serce! – Inni mogą
Płomieniem twojej przyszłości oddychać;
Ja, twoje biedne dziecko, stoję z trwogą,
Bo mi płacz twoich dawnych mogił słychać.
Proszę cię w moję duszę, jak w ubogą
Chatę, co już się zaczęła rozsychać,
Rozpadać, tylu wichry rozerwana,
Biedna, tuk dawno stojąca, glinianu.
Dawniej… o! dawniej mogłem ja cię darzyć
Różami, listki maczanymi w złocie.
Teraz ja muszę chować się i marzyć,
I w coraz większej schroniony prostocie
Podług natury sądnej, szale ważyć
I dbać o ciebie – gdy jesteś w polocie
Ku siedmiu gwiazdom strzałą wyprawiona,
Choć masz na krzyżu ciało i ramiona.
Najbielsza moja! najsmutniejsza! – w tobie
Śpiewają, jakieś pieśni – i nad tobą;
Otoż ja złączyć chciałbym pieśni obie
I uczcić grób twój dawny ta ozdobą,
Którą, widziałem na rycerzy grobie,
Kamienną, dużą rycerską osobą,
Dla której kilka lamp grobowych spalisz,
A potem z grobu wstająca – rozwalisz.
I nie pamiętaj o mnie w tej godzinie,
Gdy cię Bóg wielkim darem uweseli…
Lecz póki Ikwa ma rodzinna płynie
Wezbrana Izami po tych, którzy mieli
Serce i ducha, póki w Ukrainie
Dziad chodzi z pieśnią, a z Dniepru topieli
Ciągle niby gwar smętnych duchów mgli się
I Puławskiego śpieszny rumak śni się;
Dopóki ludzie w nowych ducha silach
Nie znajdą w sobie rycerstwa i śpiewu:
Dopóty ja mam prawo na mogiłach
Stanąć i śpiewać – srogi, lecz bez gniewu;
Bo wiem, jak trudno ruch obudzić w brylach
I kazać w niebo iść ściętemu drzewu
I z tęczami się połączyć na niebie,
Ja, eo nie mogłem wskrzesić – nawet siebie!
Dla tego w dawnych Ludziach złotą wiarę
I złote serce miłuję nad własne.
Dalej więc! – mówcie mi znów serca stare.
Usta umarłe dziś, lecz w oczach krasne!
Odwińcie srebrną trumienną czamarę.
Pokażcie mi się duchy żywe, jasne,
Ubrane w tęcze, gwiazdy i miesiące.
Na urok pieśni z nieba zlatujące!
Sawa, co w pieśni mej gra Dyjomeda
Rolę, i może zająć długie księgi,
A który także trochę ma z Tankreda,
Pól kozak, a pól szlachcic, ale tęgi –
Krzyczał jak waryat, że się wiązać nie da,
A już był mocno różnymi popręgi
Przez swoich własnych ludzi skrępowany
Za to, że nie chciał iść i rzezać pany.
Długo prosili go lirniki sępy,
Z Żeleźniakiem mu obiecując księstwo;
Ale Sawa był na to słuchem tępy
I rzucił z gniewem w znachory przekleństwo;
Takim sposobem utracił zastępy
I Potockiemu wydarte zwycięstwo;
A ten, eo króla miał wiązać w Warszawie,
Sam leżał w lesie związany na trawie,
Pachły mu wprawdzie gwoździki i smołki
I miodnik miód przypomniał kapucynów
I wyzierały z pod trawy fijołki,
Poziomki także oczkami z rubinów
Patrzały i brzóz lekkie się wierzchołki
Kłaniały, lejąc nad nim łzy bursztynów;
Ale te jasno lasy malowane
Rzucały nań swój wdzięk, jak groch na ścianę.
Tak noc przeleżał bezsenny – i słyszał.
Jak brzozy o czemś tajemnem szeptały,
Jak się las cały by czarem uciszał
I pod księżycem stał spokojny, biały.
Potem znów wiatrem jutrzenki zadyszał
I śpiewem ptasząt rannym zagrał cały,
I na zorzowych każda brzoza łunach
Była – jak harfa o stu złotych strunach.
Ale to wszystko nic, i ranny chłodek
Napróżno rzeźwił twarz; Sawa się wściekał –
Próżno się targał, bo na żaden środek
(Litewski ten tryb mówienia tu czekał,
Aby się cicho wkradł i na rozpłodek
Został – choć powróz mu bardzo dopiekał,
Chor szamotaniem się bardzo rozniemógł,
Na żaden środek więzów stargać nio mógł.
Nareszcie w pomoc wezwał – nie wiem kogo –
Lecz wiem, że skoro wezwał, upiór szary
Na białym koniu przeniknął go trwogą:
Bo jeszcze w lesie mrok perłowoszary
Panował; – upiór twarz ma wielce srogą,
Koń po kolana gdzieś w piekielne żary
Albo w krew wstąpił i tak farbowany
W mgle czerwonymi rzucał się kolany.
Czemś przestraszony był – może czuł Sawę,
Człowieka, a sam niosący upiora.
Chciał się zawrócić gdzieś w mgły słońcem krwawe:
Czy go brzóz białych przestraszyła kora? –
Cofał się, wspinał, i taka postawę
Miał, jak posążny koń tryumfatora,
Co zda się leci i w lot z oczu zginie,
A nigdy ruin stojących nie minie.
Kto inny, w ludu wierzący podania,
Pewnieby wolał leżeć tak związany.
Niż by mu duchy do więz rozerwania
Pomogły, jasną ręką rwąc kajdany.
Lecz Sawa, który duszę miał do dania
I chętnie by ją dał za kraj kochany,
Nie dbał. Stąd wielka bardzo dramatyczność
Poezyi, wdać się z upiorami w styczność.
Zaczął więc krzyczeć: „Hej pomoży, bat'ku!” –
I wnet ów stary człowiek koniem kinął,
A Sawa mu więc o swoim przypadku
Powiedział krótko; a że bardzo słynął, (Tę awanturę czytałem w dodatku
Dumourierowskiej depeszy; czas minął,
Sawy cień już mgły pamięci zasnuły,
A ten kawałek ówczesnej bibuły
Jeszcze dziś gada o złotej młodości
Rycerza. Boże! gdzież proch jego ciała?
Gdzie potrzaskane wprzód kulami kości?
Gdzie jest mogiła? – Oto w pieśni wstała
I nie brak jej gwiazd ani zieloności,
Jak na wesele znowu się ubrała,
I w tęczowych się darń kolorach skąpał,
Bo wie, że po niej duch znów będzie stąpał
Ten sam… ale już o stopień mogiły
Wyższy i mędrszy swą grobową wiedzą,
Tymczasem więzy zerwawszy, nim siły
Odzyskał, usiadł; on i lirnik siedzą,
Gdzie w lesie wzgórek był lekko pochyły,
Z którego źródła swe perełki cedzą;
Między brzozami usiedli i gwarzą
Na złote słońce obróceni twarzą.
O czem? – O Polsce; ona jako zmora
Trzymała wtenczas we śnie wszystkie duchy.
Ten lirnik był to stary Wernyhora,
Sławny podówczas, tak że i kożuchy
I karmazyny przed nim drżały wczora
I step przed jego twarzą stanął głuchy
I krew wybuchła parami białymi
I wcześniej srebrny miesiąc wyszedł z ziemi.
………………………………………
IV.
Potem ściemniało, bo mglistej natury
Był dzień – a już się tłuszczą Żeleźniaka
Po brzegach wzdęte najeżały góry,
Sypiąc się jako plewiny z przetaka;
I step się od nich nagle stal ponury
I w obu wojskach była cisza taka,
Że tylko koni słyszano parskanie
I wiatr w chorągwi – albo w szarafanie.
Tu mimowolnie mi duch jakiś boju,
Czujący tych wojsk szalonych zbliżenie,
Glos mój nagina do lepszego stroju
I moim piersiom daje szersze tchnienie;
Opiszę ten bój, ale niepokoju
Nie będzie w rymach, choć strofę odmienię;
Bój ten batalio przypominał rządne
Sobieskich – trąby zagrały już sądne.
Pomnę, że wtenczas Potocki na sobie
Szarafan letni miał – czerwone buty…
………………………………..
V.
Do ostrokołów przyparci, rąbani
Jak pod kowala miotem, pod szablicą.
Cięci i nigdy niepardonowani,
Choć złożą ręce i żelazo schwycą –
Przez łeb tak cięci, że porozwalani
Na dwie połowy mieczów błyskawicą
Jęczą. Szlachciców obłok coraz bliższy,
A nad obłokiem pan Potocki wyższy.
Jeszcze mu swoi ludzie są na przedzie.
On się już naprzód zapalony ciska,
Czasem na człeka lub na trupa wjedzie,
I od całego wyższy bojowiska –
Nad głową obuch, co okuty w miedzi
Zda się, jak piorun Jowiszowy, błyska
I wnet poleci ogniem z rąk Polaka.
A oczy jego w oczach Żeleźniaka.
A wkoło pełno spis, któro drużyna
Wkoło, dbająca o hetmańskie zdrowie,
Szablami łamie, odwraca, odcina;
A on – z tym jasnym piorunem na głowie
Gdy Żeleźniaka ujrzy, to się wspina
I czasem cicho coś do swoich powie,
I znowu wspięty, cichszy, coraz bladszy
Żeleźniakowi w oczy ciągle patrzy.
Wreszcie się zaczął pan Żeleźniak trwożyć,
Bladnąć i cofać się na ostrokoły;
Nim się obuchem mógł Potocki złożyć,
On już przeskoczył i biegł na wądoły,
By Lachom tabor oporny utworzyć,
Zebrawszy w łańcuch konie, maże, woły,
Kobiety, popy, wszystko w kapę spędził,
Zwinął, wozami wkoło okrawędził
I siadł na wozie; a tymczasem Lachy
Lecieli – bijąc w trąby, tnąc od ucha.
Tu kozak, wzięty na dzidy pod pachy,
Podleciał w górę, krew z pod ramion bucha,
A pod uim złote proporce i blachy,
A pod nim cała boju zawierucha –
A on w tej chwili za chorągiew służy,
Ten trup, na spisach wyrzucony z burzy…
A tam w taborze wozy płoną, dymią,
Tam zapalone siano wstaje z jam
Nad ginącymi pochodnią olbrzymią;
Tam świecą resztki tęczowe sztandaru…
Spokojnie tylko trupy… zda się, drzemią –
Na rękach leżą krwawe sród czaharu –
Bez ruchu – zda się, że z wielką rozpaczą
Padli na ziemię i śpią – albo płaczą.
A tam na wzgórzu, patrz, dziwna korona
Tej straszliwości, stoją trzy osoby:
Był to w kolasie pop, sotnicza żona,
I jedna, którą będę od tej doby
Pamiętał, bo mi błysła tak czerwona
Nad polem pełnem jęku i żałoby,
I tak od słońca miała piękne barwy,
Jak najpiękniejsze snów straszliwych larwy.
Rozbójniczka to była, co po drogach
Wprzód rozbijała ludzi nad limanem;
Nigdy na pańskich nie postała progach
I nigdy może nie mówiła z panem;
W czerwonych była bótach, przy ostrogach
I wydawała wie wielkim draganem,
Tak ją to wzgórze oczom powiększało
I koń – i popa przy niej liche ciało.
Hudymą zwana, smagła lecz rumiana –
Widmo malarskich pędzli pewnie godne,
Wesoła, śmiała, niepohamowana,
Wyższa nad wszystkie dziewice dorodne;
Usta jak karmin, oczy jak szatana
Czarne, a piersi krągłe takie chłodne
Jakby z marmuru, a brwi jak dwa łuki,
Czarne, jak piórka zgubione przez kruki.
W uszach dwie wielkie długie z pereł dynie
Wiszą, zdaje się, że łzy rusalczane
Kapiące cicho po jagód karminie,
Zmrużone, białe, Świeże i świetlane.
Taka ta była sławna w Ukrainie
Rycerka, widmo straszne, chori rumiane –
Wesołe i chociaż gotowe na szkodę,
Na mord – krew umie rozlewać, jak wodę.
Otóż na górze ta śród kilku cierni.
Na samym grzbiecie, tam gdzie błękit kona,
Stała, a na nią jacyś dwaj pancerni,
Przeciwko słońcu złote niosąc łona,
Jechali. Widząc, że są nie od czerni,
A śmierć jej niosą, wnet się też i ona
Ruszyła, lecąc czarnym jaru grzbietem
Przeciw dwom, z szablą swą i pistoletem.
I prędzej, niźli wam w oczach to błyśnie,
Nim serca wasze jasne się rozczulą,
Nim je ból po tych podczaszycach ściśnie,
Co się dziś pod płaszcz Chrystusowy tulą,
Pierwszemu, co się naprzód ku niej ciśnie,
W pancerzem złotą pierś uderza kulą;
A on drgającą ręką ściągnął źrebię
Własne i grzbietem wywrócił na siebie.
A ta drugiemu już sięgała grzbietu
Szablą, który już stal prawie oniemion,
Strzaskała jemu ramię z pistoletu,
Tak że nieborak wyleciał ze strzemion,
Swój zgon dając jej do zgonów bukietu
Jak najpiękniejszy narcyz lub anemon;
Młody był bowiem syn wdowy, sierota –
Wspomniał o matce i prosił żywota.
I byłaby mu piękna rozbójniczka
Młode i miłe zostawiła życie,
Gdy nagle owa przypadła sotniczka –
W siermiędze, jak ten strach, co stoi w życie –
A tak ją ona tam w dole potyczka
I hajdamaków mordowanych wycie
Do krwi podżegło, że myśląc nie wiele,
Toporem siekła tak, że w Lacha ciele
Został, i właśnie pan Potocki, który
Stanął był wtenczas, czoło swoje chłodził
I patrzał na te trzy widma u góry
I widział topór, jak błysł i ugodził –
Choć był zajęty tabornymi mury,
Spojrzał na szwadron, co samopas chodził,
I wzgórze szabli ukazawszy krzywcem
Rzekł: mój Piwnicki, wziąć te baby żywcem!
Wnet się Piwnicki, człowiek bardzo żywy,
Wyprawił, z sobą niosąc strach niemały;
Ody oto nagle owe jaru grzywy
Grzywą się ludzi ogirlandowały –
W kołpaki i w kłos jasnych szabel krzywy
Porosły, w słońca zachodniego strzały.
Co błysły nakształt Mojżeszowych rogów.
Słowem na grzbiecie stanął kureń wrogów.
Stanął, i zrazu jakby w okolicy
Nowo zjawiony – zdawał się zachwiany;
Wtem pokąsali się jacyś lirnicy,
Podnieśli ręce na niebieskie ściany…
Widziałeś ich gest – od lir błyskawicy,
Słyszałeś hasło straszne: reży pany!
I jako po niem lud straszny zaszumiał: -
Potocki widział, słyszał – nie rozumiał.
Wszakże to Sawy kureń leci, spada
Myśli, że Sawę zobaczy na czele;
O pana Sawę wszystkich pyta, bada –
Nikt nic wie, ani śmie zaręczyć wiele;
Tymczasem kureń ów. zapewne zdrada –
Na Piwnickiego wpada karabele,
A tak się z góry wielkim pędem toczył,
Że potratował szlachtę i przeskoczył
I biegi Żeleźniak także z drugiej strony
Wstaje i zbiera lud, rozpina wozy.
Wtenczas Potocki widzi, że zgubiony.
Że przeciw solae ma już dwa obozy:
Zwołał więc trąbą goniące szwadrony.
T lejąc prawie z oczu gniewu ślozy
Wracał na dawne swoje stanowisko,
Na owo smętne przy kapliczce rżysko.
Lecz tam trzeciego widzi wroga! Spity
Lud zbrojny w koło kapliczkę oblewa;
Z nożami stoją chłopy i kobiety.
Kapucyn zdjęty i Szmigielski z drzewa.
Z obu odarte szaty, grzbiet odkryty,
Kilku zakłutej szlachty także ziewa,
Słowem – z trzech stron…
…………………………….
Działko kieruje chłop, na szlachtę samą
Obraca, szyki znów Żeleźniak zbiera –
Wkrótce to pole będzie krwawą plamą,
Zwierciadłem, gdzie się śmierci trup przeziera.
Słonce się zdaje wielką dla dusz bramą –
Większeje.. zda się, płomienie roztwiera
I czeka na bój drugi, jeszcze krwawszy,
By poszło… duchy rycerzy zabrawszy…
………………………………….
VI.
I patrzcie, co to jeden człowiek może,
Gdy duchem, gwiazdą na świata się kirze
Zapali. Jechał przez burzanów morze
Kozak już stary; na mglistym szafirze
Rysował się tak, jak upiór – a boże
Wiatry mu grały u siodła na lirze;
On jechał, zda się, obumarły, śpiący,
Blady – na białym koniu trup grający,
Bo rąk nie ruszał ani ust… natężył
Ducha i prosto szedł na walki pole;
Zda się, że myśli swe wszystkie zorężył,
Ubrał w pioruny i w skrzydła sokole
I wysłał… i duch kozacki zwyciężył
I przeląkł – sobą samym. Miał na czole,
Zdaje się, jakąś gwiazdę upiornika,
Oczy jako dwie pieczęcie z krwawnika.
Możeto słońce o szkło się źrenicy
Odbiło, i tak łyskało straszliwie,
Że się Śmilańscy zlękli rozbójnicy
I stali, w strachu błądzący i dziwie.
U hajdamackiej się tylko dziewicy
Znalazła śmiałość, że się sama chciwie
Naparła jechać, by donieść najwierniej,
Czego ten straszny znachor chce od czerni.
Potocki także jednego dragana
Wysłał, by starca obronił w potrzebie.
Tymczasem młoda Hudyma, rumiana
Jako brusznica, rzucając za siebie (Pewnie w parobku jakim rozkochana)
Oczy i śmiechy, którym nie pochlebię
Mówiąc, że były tak głośne i śpiewne,
Jak w lasach, kiedy jękną nimfy drzewne,
A potem echo gra kaskadą dużą
Tonów – Śmiejąc się za siebie, zjechała,
Gdzie lirnik stary nad krwawą kałużą
Stał, a klacz jego srebrna w krew patrzała.
Tamże się słońca jakieś we krwi nurzą,
Tamże z czerwieni para jakaś biała
Wychodzi, długich pilnując łańcuchów,
Jako girlanda straszna srebrnych duchów.
I coraz bardziej czar się ten czuć dawał,
I coraz szerzej rozchodził po jarach;
I zda się, księżyc wywołany wstawał,
I, zda się, mocniej czerwienił w oparach;
Zda się, że starzec tam konia napawał,
A z koniem jedno był, oczy miał w żarach.
Coraz straszniejsze, a coraz mgła biała
Gęściejsza przed nim i za nim wstawała.
W tych mgłach, którymi już byli okryci,
Zaczęły polskie szyki rzucać pote,
A nie gonieni byli i nie bici
I poszli zaraz, jedni na Podole,
Drudzy – już boju z Kozakami syci –
Do Turek………
……………………………
VII.
Dzisiaj podróżny przejeżdża te stepy
I nie wie o krwi, co się na nich lała
Przed laty ścieżką, gdzie dziad ciągnie ślepy
I skrzypią maże, pył ćmi, słońce pała,
Rzeki gdzieś dalej błękitnieją, krepy
Z czarnej szarańczy ćmią się… Dawna chwała
Już zapomniana; serce tylko nuży
Pól jednostajność, tęsknota podróży.
Duchy gdzieś poszły i nie powiedziały
Swoich boleści tym, co po nich wstaną –
Ach! nic dlatego, By zemsty nic chciały;
Ale że z myślą bolem obłąkaną
Nie mogły mówić – albo by jęczały
Mówiąc; lub chwaląc się serdeczną raną.
U Boga by swe straciły zasługi
I swój anielski rząd. Dziś wiek już drugi
Zaczął się: oni jeszcze zadziwieni.
Że nikt nie wspomniał imion, nikt nic słucha.
On oni mówią, gdy zorza rumieni
Laski brzozowe, kiedy się głos ducha
Z aniołem pańskim na stepach ożeni
I ciągle płacze; kiedy wiatr odmucha
Osiny, i liść ów srebrny pokaże,
Co tak w księżycu lśni, jak duchów twarze…
Ach! kiedy także wyjdą w step i staną
I gdzieś na wioskę spojrzą, dawniej swoją,
Odzie żyto gnie się falą kołysaną,
Gdzie ciche dwory pod lipami stoją.
Gdy ujrzą dziatki rumiane pod ścianą.
Które się dziada z lirą srebrną boją,
A już nie wiedzą, co to dawne lutnie: –
O! jak im cicho… tym duchom, jak smutnie!
Nawet gdy ujrzą zaszczepione drzewko
Przez siebie w sadzie, a dziś już stuletnie;
Nawet gdy wróble ze srebrną podszewką
Lecą – i słońcu w takt migają świetnie.
Jak gdyby jaką niewidzialną śpiewką
Takt miały dany – i w gorąco letnie
Spadają w gęste korony czerechów,
By harfy srebrne, pełne swarów, śmiechów:
O jak im smutno! bo oni nie mogą
Odlecieć dalej, aż odlecą z nami –
Taki takt w locie, nim się loty wzmogą,
Poeci muszą uczynić pieśniami.
Jak tym wróbelkom czyni Bóg… O! srogo,
Srogo nas uczy Bóg i krwią i łzami
Latać nad domy i pola i sady,
Wydając jeden boży ton z gromady.
Leci do powieści!…. Gdzież mój stary Grusza.
Cześnik? Co zrobił z oddzielną komendą?
Czy się gdzie w boju jeszcze zawierusza?
Czy mu już Parki wrzecionami przędą?
Choć szorstkie ciało, piękna w sercu dusza!
Byłaby szkoda, gdyby ci, co będą
Jak on na stratę komenderowani,
Tak nie umieli jak on paść… nieznani!
Z hufcem się swoim wyprawił, i w długi
Jar wjechał ów-to za Sasów dygnitarz;
Więc jar ów ciemny, wzięty we dwie smugi
Gór, tak się ciągnął, jak czarny korytarz;
We środku strumień srebrny, co kolczugi
Odbił, a dalej… jak to sam wyczytasz,
Byty przez chłopów położone tamy
Wodzie, co w srebrne rozlała się plamy.
Pieśń VII.
Cieszmy się w Bogu, i niech ta pociecha
Poematowi mojemu odbierze
Te smutku wiecznie wtórujące echa,
Gdy o przeszłości grzmi harfa. Grabieże,
Mordy – rzeź, krwawa Gruszczyniecka strzecha –
To wszystko są sny… Korsuńscy rycerze
Także nie więcej mają życia w sobie,
Jak ognik z trupów tańczący na grobie.
A jednak dziwna jest piękność w oddali
I w perspektywie poetycznej. – Sawy
Kozacy szli po moście i błyskali.
Bo zachód słońca właśnie świecił krwawy;
Lirnicy w liry swoje dziko grali,
W Korsuniu pełno zgiełku, gwaru, wrzawy;
Dziedziniec pełny żydów i cyganów,
Szlachty, kozaków, żebractwa i panów.
Pod śliwą właśnie stoi prosta lawa,
Na niej Potocki regimentarz siedzi,
Jak Sułtan, z wielkim bursztynem – pan Sawa
Zdjął kołpak, stanął jak wykuty z miedzi:
Twarz jego smutna i od słońca krwawa;
Chciał mówić… z własnym językiem się biedzi,
Spojrzał w około… o Boże litości!
Gruszczyński siedzi stary pośród gości…
Na jego twarzy spokojność wesoła,
Zapewne nie wie nic o własnym domu;
Pewno wyjechał przed porankiem z sioła.
Żeleźniak z wieścią nie dal ujść nikomu..
Nad spokojnością srebrzystego czoła
Zdala się wisieć chmura pełna gromu.
Sawie się zdało, że trupa zobaczył –
Odszedł – – białego konia rozkulbaczył.
Łzy strąca i oczu i klnie – a tymczasem
Potocki wielką gotuje wyprawę
Na hajdamaków, co pod bliskim lasem
Obozy swoje rozłożyli krwawe.
Z ranną mgłą myśli napaść i z hałasem.
Jak wrony, kiedy lecąc czynią wrzawę.
Ledwo na zamek spadły mgły wieczora,
Zaczął czarować kule Wernyhora.
Zamek zabłysnął we środku czerwono
Od wielkich ogni, gdzie lano ołowie;
Skry ognia, Nimfy, ognistą koroną
Wirzą się, wieżom siadają na głowie –
Płynących się chmur oczerwienia łono;
Czasami gwiazdy – jako aniołowie
Przez czerwień chmury spojrzą srebrną twarzą
Czasami skrzydło albo miecz pokażą.
Starzec trze lirę krwawą i wybucha
Z strun nieruszonych jakaś pieśń złowroga.
Tajemniczego pełna w sobie ducha.
Zakrwawionego pełna w sobie Boga…
Szlachta na szablach swych oparta słucha,
Kozactwo czasem odwrzaśnie; aż trwoga
Pada na pany, co przy stole siedzą