Piszą, więc żyją - ebook
Piszą, więc żyją - ebook
Zbiór esejów i felietonów tworzonych przez ukraińskich pisarzy przez sto kolejnych dni od wybuchu wojny na Ukrainie. Intelektualny zapis wojennych przeżyć, analiza emocji,próba zrozumienia, trwały ślad koszmarnej rzeczywistości pozostawiony w języku. Świadectwo, które pogłębia intelektualnie te niezwykle trudne doświadczenia. Szansa, by współodczuwać z tym, przez co przechodzą nasi najbliżsi sąsiedzi. Przejmujące głosy cenionych autorów (Jurija Andruchowycza, Sofiji Andruchowycz, Kateryny Babkiny, Ołeksandra Bojczenki, Andrija Bondara, Ołeksandra Irwancia, Andrija Lubki, Wasyla Machny, Romana Małynowskiego, Tarasa Prochaśki, Mykoły Riabczuka, Ostapa Sływynskiego, Jurija Wynnyczuka) w debacie nad aktualną sytuacją, przybliżające złożoność losu narodu ukraińskiego. Jedna z najbardziej osobistych pisarskich wypowiedzi Bohdana Zadury, choć poza tytułem i wstępem nie ma w niej ani jednego jego słowa.
Spis treści
Andrij BONDAR: Trup w zbroi
Ołeksandr BOJCZENKO: Zona ruskiego mira
Jurij WyNNyCZUK: Nie płacz, dziewczyno
Taras PROCHAŚKO: Przychodzą i wychodzą
Jurij ANDRUCHOWYCZ: W oczekiwaniu twardości
Taras PROCHAŚKO: Im węższe policzki, tym jest wyraźniejszy
Jurij ANDRUCHOWYCZ: Kiedy się śmiejesz. Czyli płaczesz
Andrij BONDAR: Coś się zaczęło
Mykoła RIABCZUK: Putin mrugnął pierwszy
Andrij LUBKA: Tak właśnie ona wygląda, jedność
Jurij WYNNYCZUK: Samotna niedonacja
Taras PROCHAŚKO: Wojna zaczyna się prywatnie
Ołeksandr BOJCZENKO: Grupowy portret z Chujłem
Ołeksandr IRWANEĆ: Notatki z czasu wojny
Wasyl MACHNO: Dzieci wojny
Ołeksandr IRWANEĆ: W poszukiwaniu rosyjskiego Jaspersa
Ołeksandr IRWANEĆ: Zaczął się drugi tydzień
Taras PROCHAŚKO: Czemu zawsze wojna
Jurij ANDRUCHOWYCZ: Wszystko się spełnia?
Ołeksandr IRWANEĆ: Moja niewygłoszona mowa
Andrij LUBKA: Bitwa o Kijów
Ołeksandr BOJCZENKO: Życie bez Puszkina
Jurij WYNNYCZUK: Z dziennika mojej wojny
Sofija ANDRUCHOWYCZ: Wszystko, co jest w człowieku
Roman MAŁYNOWSKI: Policzyć wojny
Taras PROCHAŚKO: Tam nic się nie zmieniło
Jurij WYNNYCZUK: Następcy czerwonych nazistów
Ołeksandr IRWANEĆ: Putinversteher! Auf Wiedersehen!
Kateryna BABKINA: Nie byłam na to gotowa
Andrij LUBKA: W pogoni za jubileuszem naszego Wynnyczuka
Ołeksander IRWANEĆ: Kijów w dni wojny
Taras PROCHAŚKO: Małpa Europy
Jurij ANDRUCHOWYCZ: Zło
Ołeksandr BOJCZENKO: Za te, które zostały oswojone
Jurij WYNNYCZUK: „Mosk tylko w Moskowii może być pokonany”
Andrij LUBKA: Kraj negatywnej selekcji
Jurij ANDRUCHOWYCZ: Półsacharow. Półzwycięstwo
Taras PROCHAŚKO: Do ciebie, miła rzeczko
Mykoła RIABCZUK: Za wolność waszą i naszą
Andrij BONDAR: Dosłowny odbiór
Taras PROCHAŚKO: Będziemy mieli z tobą co wspominać
Jurij ANDRUCHOWyCZ: Ballada o żołnierzyku
Ołeksandr BOJCZENKO: Za co?
Andrij LUBKA: Bezsilność
Taras PROCHAŚKO: Na naszym brzegu stały nasze dzieci
Andrij BONDAR: Cynk i polietylen
Jurij WYNNYCZUK: Dokąd toczy się Raszka
Taras PROCHAŚKO: Reprodukcja pod okupacją
Jurij ANDRUCHOWYCZ: Nordycka ukrainizacja
Andrij BONDAR: Całkowite rozpuszczenie się
Andrij BONDAR: Nazizm historyczno-kulturowy i cień cywilizacji
Ostap SŁYWYNSKI: Mocne słowa
Jurij ANDRUCHOWYCZ: Sto siedem w dwunastu
Przypisy
Piszą, więc żyją (Bohdan Zadura)
Spis treści
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67249-59-1 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zona ruskiego mira
Czytając Świetlisty szlak Stanisława Asiejewa, wciąż myślałem o pewnym paradoksie. Marek Hłasko nie był ani teoretykiem literatury, ani więźniem obozów koncentracyjnych, a jednak zauważył bardzo ciekawą – właśnie z literaturoznawczego punktu widzenia – różnicę między represyjnymi mechanizmami dwóch wzorcowych totalitaryzmów XX wieku:
Człowiek – pisze on – wkraczający w bramy niemieckiego obozu koncentracyjnego wiedział, iż istnieją tylko dwie możliwości wydostania się stamtąd. Pierwsza droga prowadzi przez komin krematorium; druga – to ewentualne wkroczenie wojsk alianckich czy też sowieckich sokołów. Ale od początku do końca osoby dramatu pozostają te same: kat pozostaje katem, ofiara ofiarą, dozorca niewolników do końca swej kariery nie wypuści bata z ręki. Człowiek wkraczający w bramy sowieckiego więzienia nie wie nic. Być może zostanie jutro rozstrzelany; być może odsiedzi dziesiątaka i odczytają mu następny wyrok opiewający na piętnaście lat; ale być może stanie się tak, że partia w międzyczasie zmieni taktykę i ofiara stanie się z kolei katem, a jej dotychczasowy oprawca będzie pełzał przed nim na kolanach, błagając go o paczkę sierawo, dopóki nie zostanie skierowany na oddział dla dachdiagów.
Dlatego – twierdził Hłasko – o niemieckim totalitaryzmie można napisać tragedię, a o sowieckim – nie. I Hłasko miał rację. Ale jeszcze większy paradoks polega na tym, że rację miał też Gustaw Herling-Grudziński, który z kolei zwracał uwagę na coś całkiem przeciwnego, nazywając GUŁag „bliźniakiem nazistowskich obozów koncentracyjnych”. Czy dwa określenia mogą być przeciwstawne i jednocześnie prawdziwe? Mogą. Z tym uściśleniem, że Herling-Grudziński miał na uwadze rezultat, a Hłasko – proces.
Rezultaty naziści i sowieci osiągnęli bliźniaczo podobne: dehumanizację i wyniszczenie milionów ludzi. To dlaczego jedna masowa zbrodnia stanowi materiał na tragedię, a druga – nie za bardzo? Dlatego że, powracając do procesu, fabuła tragedii – w ściśle literaturoznawczym rozumieniu – nie zależy ani od charakteru bohatera, ani od wad jego otoczenia, ani od przypadkowych okoliczności zewnętrznych, lecz wynika z narzuconego z góry losu. Właściwie tragedia to jest zmaganie z losem, ale bez szans na sukces. Porzućcie, jak to się mówi, wszelką nadzieję, którzy tu wchodzicie. Żydzi, którym przeznaczenie w osobie Hitlera wyznaczyło los ofiar, mogli zachowywać się jakkolwiek: mogli stawiać opór, posłusznie brnąć do komór gazowych albo „współpracować” z nazistami w Sonderkommandach czy służbach porządkowych – przewidywane rozwiązanie fabuły tak czy siak było jednakowe, bo nie mogli najważniejszego – przestać w oczach losu być Żydami, nawet jeżeli nie znali ani jidysz, ani hebrajskiego i sami uważali się za przedstawicieli niemieckiej kultury. A ponieważ nie mogli, to byli skazani na „ostateczne rozwiązanie”. Zresztą Stalin również umiał rozwiązywać różne kwestie w podobny sposób, co zademonstrował na przykładzie ukraińskich chłopów, ale teraz mowa nie o Hołodomorze, a o obozach koncentracyjnych.
Otóż sowieckie obozy koncentracyjne (następnie – „pracy poprawczej”) były miejscami nie mniej przerażającymi od nazistowskich, tylko – w sensie czysto gatunkowym – rozgrywały się tam nie tragedie, a jakieś krwawe farsy i dramaty absurdu. W działaniu nazistów obserwowało się, chociaż straszną, ale logikę: niszczyli tych obcych, którzy przeszkadzali im budować doskonały aryjski świat. Sowieci wyniszczali wszystkich z rzędu, a z największą zaciekłością – swoich, tych, którzy doprowadzili ich do władzy i zakładali podstawy ich państwa. Kryminalni przestępcy, urkowie, którzy handlowali zabójstwami i rabunkami, w zasadzie nie wykonywali żadnych prac gospodarczych. Natomiast doprowadzeni głodem, chłodem i pracą ponad siły do stanu zwierzęcego teoretycy i praktycy komunizmu, starzy bolszewicy oraz czerwoni komisarze, pierwsi czekiści czy organizatorzy pierwszych kołchozów, wczorajsi prokuratorzy i sekretarze komitetów obwodowych – wszyscy oni ławą padali w wieczną zmarzlinę.
Nawiasem mówiąc, jakby na potwierdzenie słów Hłaski o krążeniu ofiar i katów w sowieckiej przyrodzie, Warłam Szałamow opowiada w autobiografii Spisek prawników historię, jak go wyciągnięto z obozu i powieziono do tak zwanego Domu Waśkowa – magadańskiego więzienia, gdzie rozstrzeliwano skazanych. A potem nagle go wypuścili, bo okazało się, że w czasie gdy ciężarówka błądziła między kołymskimi sopkami, kapitan Rebrow, który szył na Szałamowa grubą sprawę, sam został ogłoszony wrogiem ludu i znalazł się na więziennej pryczy. Odpowiednio również wydane przez niego rozkazy zostały unieważnione.
Jest jeszcze jedna różnica między Sowietami a nazistami; gdyby nie ona, nie byłoby dzisiaj szczególnej potrzeby, żeby o tym wszystkim mówić. Trzecia Rzesza istniała dwanaście lat i razem z kilkoma tysiącami swoich obozów odeszła w niebyt. Dzisiejszym Niemcom jest co wytykać – przede wszystkim rozumienie się z Putinem – ale własne lekcje przeszłości przyswoiły one sobie dobrze i do dzisiaj pokutują za stare grzechy. Czego nie można powiedzieć o Rosji; prędzej powie się o niej coś wręcz odwrotnego. Wspomnianemu Herlingowi-Grudzińskiemu, który, fałszywie oskarżony, odbywał karę w archangielskich lasach, znajoma dała do przeczytania Wspomnienia z domu umarłych. Wrażenia z lektury okazały się niezapomniane:
Nie to w Dostojewskim było wstrząsające, że potrafił opisać nieludzkie cierpienia tak, jak gdyby stanowiły tylko naturalną część ludzkiego losu, ale to (...), że nie było nigdy najkrótszej nawet przerwy pomiędzy jego a naszym losem. (...) Teraz, kiedy wiem, że cała Rosja była zawsze i jest po dziś dzień martwym domem, że zatrzymał się czas pomiędzy katorgą Dostojewskiego a naszymi własnymi mękami (...).
Czas się zatrzymał – i w tym tkwi sedno. Bo czas to zmiany, a Rosja przez stulecia pozostawała istotnie niezmienna. Samowładztwo czy dyktatura proletariatu, rozwinięty socjalizm czy kierowana demokracja, rosyjskie imperium czy ZSSR – cała ta dekoracja nie ma znaczenia, bo kwintesencją ruskiego miru jest martwy dom, katorga, GUŁag. Rosja to jedna wielka zona, która pragnie stale się poszerzać kosztem przyległych terytoriów. Zagrabiać cudze ziemie, ogłaszać ludzi, którzy na nich mieszkają, za swoich – a ze swoimi Rosja się nie cacka.
Rosyjski świat funkcjonuje wedle obozowych praw, a obóz – z małymi wyjątkami – korumpuje wszystkich: od akademika po asenizatora i od najwyższego kierownictwa po ostatniego włóczęgę. Wspomniany już Szałamow – najlepszy w rosyjskiej literaturze znawca tematu – pisał:
Łagier to w całej pełni negatywna szkoła życia. Nikt nie wyniesie stamtąd niczego, co potrzebne i może przynieść korzyść – ani sam więzień, ani jego naczelnik, ani straż, ani mimowolni świadkowie... Każda minuta życia w łagrze jest trucizną... Okazuje się, że można czynić podłości i żyć. Można kłamać i żyć. Żebrać i żyć! Naczelnik przyzwyczaja się w obozie do niemal niekontrolowanej władzy nad aresztantami, przyzwyczaja się patrzeć na siebie jak na Boga... Inteligent zmienia się w tchórza i własny mózg podsuwa mu usprawiedliwienie jego uczynków... Wiele jest tam takiego, czego człowiek nie powinien wiedzieć, nie powinien widzieć, a jeśli widział, to lepiej, żeby umarł.
Wszystkie te i setki podobnych cytatów przypominały mi się podczas lektury książki Stanisława Asiejewa o donieckim obozie koncentracyjnym Izolacja. Książki, którą w Ukrainie powinien zapamiętać każdy, kto jeszcze nie całkiem zrozumiał, do jakiego moralnego i fizycznego spustoszenia zdolni są dojść i kaci, i ofiary (którym nierzadko zdarza się zamieniać rolami) tam, gdzie dzięki wsparciu miejscowych pałkarzy wprowadził się ruski mir. Naturalnie, zwyczajny człowiek nie może chcieć wojny, w szczególności – wojny z Rosją. Jakakolwiek wojna – czy przegrana, czy wygrana – zawsze jest straszna. Ale istnieje jedna jedyna rzecz od wojny straszniejsza. Straszniejsze od każdej wojny – to znowu stać się izolowanym od świata barakiem w zonie ruskiego mira.
31.01.2022JURIJ WYNNYCZUK
Nie płacz, dziewczyno
Wypadek, do którego doszło w Dnieprze, kiedy pewien żołnierz zastrzelił pięciu innych wojskowych, naprawdę nie jest czymś nowym. Za związku sowieckiego takie zdarzenia odbywały się dość często wraz z przypadkami samobójstw. Przyczyny były różne – głównie fala, ale też strzelano się lub wieszano z powodu dziewcząt. Żołnierz dostaje od kogoś list, że jego dziewczyna chodzi z innym, i zaczynają się męki i cierpienia, które mogą zakończyć się samobójstwem. Nie bez powodu najpopularniejszą „bojową” pieśnią było „Zaświeci słońce,/ Nie płacz, dziewczynko./ Żołnierz powróci,/ Ty czekaj tylko”.
A czekać trzeba było dwa lata. Mało która dziewczyna mogła tak długo być wierna.
W odróżnieniu od Janełocha ja w wojsku jednak służyłem. Pierwszego dnia służby zapytano mnie, czy mam dziewczynę. Miałem, i to nie byle jaką, bo córkę sędziego. Oficer chciał zobaczyć zdjęcie. Najwyraźniej po to, żeby się przekonać, że nie skłamałem. Popatrzył, pocmokał i oddał.
Wybiegając w przyszłość, powiem, że dziewczyna się na mnie doczekała. Pisaliśmy i te listy dla mnie wtedy były bardzo drogie, jak listy od rodziców.
Była późna jesień 1976 roku, z wyższym wykształceniem brano na rok. Nie powiem, że z radością poszedłem do wojska, bo prawie wszyscy moi przyjaciele różnymi sposobami się wykręcili. Ktoś nawet przeszedł przez szpital psychiatryczny w Kulparkowie. Mnie też dali do poczytania książkę, z której można było się dowiedzieć, jak się zachowywać, udając kuku na muniu.
Trzeba było to jednak robić nie w czasie komisji lekarskiej, ale wcześniej, a na komisję można było przyjść z zaświadczeniem o pobycie w zakładzie dla obłąkanych.
Trzeba było tylko zwrócić się do psychiatry i opowiedzieć o jakiejś swojej manii – na przykład o manii liczenia.
Wie pan, panie doktorze, wszystko liczę. Gdzie bym nie poszedł. Widzę sztachety – liczę, widzę drzewa – liczę, widzę bruk – liczę, widzę wróble – liczę... Nie mogę o niczym innym myśleć...
Przeczytałem to wszystko, ale perspektywa spędzenia dwóch miesięcy w Kulparkowie jakoś mi się nie uśmiechała. Później żałowałem, że nie zostałem na jakiś czas świrem, bo rok w armii okazał się stratą czasu i nerwów.
Służyłem w Charkowie w wojskach kolejowych, dokąd brali przeważnie przedstawicieli Azji Środkowej i Kaukazu. Słowianie albo byli debilami, albo mieli wyższe wykształcenie. Ci ostatni pracowali przy sztabie.
Wojska kolejowe zajmowały się układaniem torów. Nasza jednostka przekładała je na Biełogorodczyźnie. Trafiłem do sztabu jako pomocnik naczelnika wydziału politycznego. A kiedy batalion wyjechał „na trasę”, zostałem bibliotekarzem. Ale mi nie zazdrośćcie, bo spałem w ogólnych koszarach ze wszystkimi dziadkami i sierżantami. Dlatego bywało, że myłem i koszary, i kuchnię, i obierałem kartofle, i podkłady targałem, i okopy kopałem, i byłem porządkowym, i dyżurnym w sztabie. A jeszcze dwa razy w szczerym polu zimą stałem na warcie, pilnując magazynów z bronią.
Co prawda we wszystkich przypadkach udawałem Szwejka albo, jak wtedy mawiano, „szlaucha”. Czemuż to miałbym kicać na diabelskim zimnie, kiedy mogę sobie pospać? Obok magazynów broni był tak zwany czerwony kącik, gdzie stał stół z gazetami. Na nich też spałem. Na szczęście nikt nie zastukał. Chociaż był taki chorąży, który lubił podkaraulić wartowników, kiedy zadrzemią, i wyciągnąć im bagnet.
Najbardziej mi doskwierała na służbie pobudka: pościelić łóżko, potem biegiem do ubikacji, potem na zaprawę i dopiero wtedy do stołówki.
Korzystając z tego, że byłem sztabowcem, pewnego razu z umywalni pomknąłem do sztabu, skąd zadzwoniłem do dyżurnego: „Szeregowy Wynnyczuk natychmiast do sztabu!”. A kiedy przybiegłem z powrotem, wszyscy mnie już szukali i nawet zaścielili mi łóżko. Jeszcze dwa, trzy takie telefony i wszyscy w koszarach zrozumieli, jaką ważną osobą jest szeregowy Wynnyczuk. Wstawałem pięć, dziesięć minut wcześniej – żeby tylko nie na komendę – szedłem do biblioteki, moje łóżko ścielili, a ja spokojnie dooglądywałem sny.
Falę odczułem na szczęście nie w pełnym zasięgu, bo wobec „sztabowców” dziadki czuły pewien respekt i odnosiły się do nich trochę lepiej niż do prostych żołnierzy. Nie była ona również taka okrutna ani w wojskach kolejowych, ani w budowlanych – bo kiedy trzeba ciągnąć tory czy kopać rowy, pracują wszyscy. A we wszystkich innych wojskach fala kwitła. Tam dziadki zmuszały kotów, by czyścili im sprzączki pasów, coś tam szyli, prali, a oni zabierali im całe mięso ze wspólnego garnka i tak dalej. Jeśli podoficer kazał dziadkowi myć koszary, to dobrze wiedział, że ten tego nie będzie robił, bo dla dziadka to poniżające brać się za mopy czy szmaty. Musiał to za niego zrobić któryś z młodych żołnierzy.
Jeśli zajrzycie do Wikipedii, to ze zdziwieniem przeczytacie, że fala była tylko w ZSSR, a teraz jest w Rosji, ale nie w Ukrainie. To oczywiście kłamstwo. Fala i w obecnych czasach w służbie zasadniczej nigdzie się nie podziała. Z nią się nie walczy, bo dla dowódców jest wygodna. Dziadkowie zamiast nich utrzymują porządek, a sami dowódcy wykorzystują młodziaków pod dozorem dziadków dla swoich prywatnych potrzeb.
Kiedy skończyłem służbę i wróciłem do Lwowa, to jaki czas z pogardą patrzyłem na swoich przyjaciół, którzy „wyszlauchowali się” i nie służyli. Chciałem im opowiedzieć o swoich przygodach, ale nikogo one nie interesowały.
Wróciłem w grudniu, a po dowód poszedłem do WKU dopiero w lipcu. Pójść tam miałem w pełnym umundurowaniu – czyli w paradnym mundurze i w szynelu. Jednak zamiast zrobić to jak normalny człowiek od razu po zwolnieniu do cywila, wcisnąłem szynel oraz mundur do komórki i namiętnie rzuciłem się w wir życia.
Pewnego słonecznego dnia poszedłem do komórki i się przeraziłem. Paradny mundur i szynel zjadły mole! Mundur w dodatku pokrył się lepką pleśnią, bo w komórce była wilgoć. Szynel cały osypywał się i bielał gąsienicami moli. Zacząłem go czyścić i po godzinie doprowadziłem do porządku, ale z mundurem sprawa była przegrana. W takim mundurze nie mogłem w ogóle pojawić się w WKU. W takim mundurze mógłbym może szwendać się po śmietnikach w poszukiwaniu pustych butelek. Ale gdyby na wierzch założyć szynel, to będzie wszystko w porządku. Tak też zrobiłem, ale wziąłem ze sobą jeszcze teczkę ze spodniami i koszulą, żeby potem się przebrać.
I oto wyobraźcie sobie taką scenę. Lato. Słońce. Dziewczęta w minispódniczkach, faceci w koszulach z krótkim rękawem. A tutaj sunie jakiś wariat w ciężkim długim płaszczu do pięt, zapięty na wszystkie guziki. Dobrze, że chociaż wojskowej czapki uszanki nie naciągnął na głowę, choć ją też schował do teczki. Ten wariat, spływając siódmym potem, wsiada do tramwaju numer cztery, wysiada w centrum i dalej zmierza w kierunku Krakowskiego Targu. Ale tutaj już nakłada na głowę czapkę-straszydło, bo jeśli będzie ubrany nieprzepisowo, to natychmiast zauważy go wojskowy patrol. Ludzie się oglądają. Wariat wygląda dziko. Przez pół roku odrosły mu pukle i już w niczym nie przypomina żołnierza sławnej Armii Czerwonej. Bardziej wygląda jak żołnierz Nestora Machny. Poza tym, że na nogach nie ma wojskowych butów, lecz... sandały. Buty zdążył już podarować swojemu ojcu.
Moje pojawienie się w komendzie wywołało niemałą ekscytację, sekretarki nie mogły się nadziwić:
– Ty co, na biegunie północnym służyłeś? A pod czapką nie ma śniegu?
Komendant gorączkowo wertował moją książeczkę wojskową i nie potrafił zrozumieć, dlaczego nie mogłem tak długo do niego dotrzeć. Wymamrotałam coś, pocąc się pod płaszczem, który ogrzewał mnie w najcięższe mrozy, i nie odważyłem się rozpiąć ani jednego guzika, żeby nie zhańbić się swoim mundurem. Posapawszy, komendant przystawił w książeczce pieczątkę i oddał mi dowód. Zanurkowałem do pierwszej lepszej bramy, przebrałem się, a płaszcz, czapkę i mundur z teczką tam zostawiłem.
Już po chwili szedłem, niczym nie różniąc się od otoczenia. Nie wyobrażacie sobie, nie macie pojęcia, jaka to ulga po prostu rozpłynąć się w tłumie. Idziesz sobie i nikt niczego od ciebie nie chce.
A jak tam córka sędziego? – zapytacie. O, to całkiem inna historia. Ale jeśli was ciekawi, to w książce Gruszki w cieście jest opowiadanie „Seans ostrego seksu”. W nim znajdziecie odpowiedź.
02.02.2022
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------Piętnaście lat serii „Szkice”
Andrzej SOSNOWSKI „Najryzykowniej”
Jacek GUTOROW Urwany ślad
Piotr KĘPIŃSKI Bez stempla
Karol MALISZEWSKI Po debiucie
Jerzy JARNIEWICZ Od pieśni do skowytu
Krystyna MIŁOBĘDZKA W widnokręgu Odmieńca
Kacper BARTCZAK Świat nie scalony
Krystyna MIŁOBĘDZKA znikam jestem
Anna KAŁUŻA Bumerang
Joanna MUELLER Stratygrafie
Tadeusz RÓŻEWICZ Margines, ale...
Różni AUTORZY Dorzecze Różewicza
Marian STALA Niepojęte: Jest
Jacek GUTOROW Księga zakładek
Andrzej KOPACKI Muszle w kapeluszu
Piotr ŚLIWIŃSKI Horror poeticus
Różni aUTORZY Wielogłos. Krystyna Miłobędzka
w recenzjach, szkicach, rozmowach
Joanna MUELLER Powlekać rosnące
Piotr MATYWIECKI Myśli do słów
Andrzej SOSNOWSKI Stare śpiewki
Tadeusz RÓŻEWICZ Teksty odzyskane