- promocja
- W empik go
Pitbul. Mroki Kopenhagi. Tom 3 - ebook
Pitbul. Mroki Kopenhagi. Tom 3 - ebook
Czy odważysz się odejść z nieczystym sumieniem?
Trwa lato stulecia. W bezlitosnej spiekocie dziennikarka śledcza Heloise Kaldan pracuje nad reportażem o wolontariacie hospicyjnym organizowanym przez Czerwony Krzyż. Podczas zbierania materiałów sama zostaje wolontariuszką i zaprzyjaźnia się z Janem Fischhofem, pochodzącym z Jutlandii Południowej starszym człowiekiem umierającym na raka. W napadzie delirium mężczyzna zwierza się jej, że w młodości przyczynił się do czyjejś śmierci i przeraża go myśl, że Bóg zażąda od niego kary.
Kiedy Heloise odkrywa, że śmierć, o której mówił, widnieje w policyjnych kartotekach jako nieszczęśliwy wypadek, postanawia pojechać do Jutlandii i na miejscu dowiedzieć się, co naprawdę przytrafiło się lokalnemu chuliganowi, na którego wołano Pitbul. Okazuje się, że sprawa ma związek z zaginięciem kilku młodych kobiet w połowie lat dziewięćdziesiątych. Heloise prosi o pomoc swojego przyjaciela – Erika Schäfera.
Jan Fischhof jest umierający. Heloise ma niewiele czasu, aby pomóc mu pojednać się z własną przeszłością i ujawnić prawdę. Kim naprawdę był Pitbul? Jaki związek z jego śmiercią miał Jan? I komu wierzyć, gdy lokalna policja kłamie?
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67069-84-7 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To twoja pierwsza ekshumacja? – Starszy aspirant Erik Schäfer wsunął kinga bez filtra między wargi i spojrzał na dźwig.
Podnośnik chrzęszczał i skrzypiał, gdy czerwone od rdzy monstrum z mozołem wyszarpywało oblepioną gliną trumnę z dołu przed nimi.
Heloise Kaldan ręką odgoniła muchę sprzed twarzy i potwierdziła skinieniem.
– To uprzedzam, że to nie jest dla dzieci.
– Ale chyba i tak niewiele zostało w środku, prawda? – powiedziała i przeniosła wzrok na kamień nagrobny z poczerniałego marmuru, który pracownicy zakładu pogrzebowego zdjęli, zanim zaczęli kopać. Leżał teraz napisem do dołu na żółtej, spalonej słońcem trawie.
Schäfer wykonał głową ruch oznaczający zarówno „tak”, jak i „nie”.
– To zależy – odparł. – Zwłoki zamknięte w trumnach bywają zaskakująco dobrze zachowane.
Heloise wyglądała na nieprzekonaną.
– Nawet po tylu latach?
Dłonią wielkości rękawicy bejsbolowej zasłonił płomień zapalniczki i przypalił papierosa.
– Zwłoki pozostawione na świeżym powietrzu szybko się rozkładają. – Gdy mówił, kłęby dymu buchały mu z ust i nosa. – Raz-dwa zostają z nich same kości. To dosłownie kwestia miesięcy, a nawet tygodni przy takiej pogodzie, jaką teraz mamy.
Schäfer przesunął wzrokiem po Zatoce Flensburskiej. Promienie słońca ślizgały się po wodzie i wszędzie bieliły się żagle.
Ponownie spojrzał na dźwig.
– Za to w trumnie można przetrwać w dobrym stanie nawet wiele lat. To, co tam jest, raczej ładne nie będzie, ale całkiem możliwe, że nadal przypomina człowieka. – Brodą wskazał na trumnę, która właśnie w tej chwili została wyciągnięta z dziury.
W słonym morskim powietrzu zmieszanym z zapachem węgla drzewnego, przywiewanym z pola namiotowego przy plaży, natychmiast pojawiła się nuta zgnilizny tak silna, że Heloise musiała zrobić krok w tył.
– I co teraz? – spytała.
– Przewieziemy trumnę do Zakładu Medycyny Sądowej i oni sobie zajrzą do środka.
Trumna uderzyła głucho w metalowe nosze stojące przed otwartą chłodnią samochodu.
– Wieziemy go do Aabenraa czy Sønderborga? – zapytał umundurowany funkcjonariusz, który stał obok kierowcy.
– Nie, nie. – Schäfer pomachał im palcem. – Na Wyspę Diabła*, panowie.
Podszedł do nich i Heloise słyszała, jak im tłumaczył, dokąd w Kopenhadze mają przewieźć trumnę. Z tylnej kieszeni spodni wyjął nakaz sądowy i pokazał policjantowi.
Heloise poczuła wibrowanie telefonu. Byli tak blisko granicy, że odbierała niemiecką sieć, a na wyświetlaczu nie pojawił się żaden numer.
– Halo?
– Dzień dobry. Czy rozmawiam z Heloise Kaldan? – spytał niemal szeptem męski głos.
– Tak, to ja.
– Nazywam się Markus Senger, jestem wolontariuszem Czerwonego Krzyża. Dzwonię w sprawie Jana Fischhofa.
Serce jej się ścisnęło i mimowolnie pochyliła głowę.
– Umarł? – zapytała i przesunęła dłonią po karku.
– Nie, ale nie zostało mu wiele czasu. Bardzo cierpi, cały czas na przemian traci i odzyskuje świadomość, dlatego… sądzimy, że to kwestia godzin.
– Wczoraj wieczorem rozmawiałam z inną wolontariuszką i wtedy wydawał się w miarę stabilny.
– Bo tak było. Ale w nocy bardzo mu się pogorszyło. Wielokrotnie pytał o panią. Dlatego dzwonię.
Heloise pokiwała głową i spojrzała na niemieckie wybrzeże po drugiej stronie zatoki.
– Jestem teraz poza miastem, ale… – Popatrzyła na zegarek. Do następnego lotu zostało trochę ponad dwie godziny. – Mogę być w Kopenhadze późnym popołudniem.
– Świetnie. Bardzo pani dziękuję. Będziemy trzymać kciuki, aby pani zdążyła.
– A teraz jest z nim ktoś?
– Tak. Wysłaliśmy do niego wolontariusza, ale Jan sobie nie życzy, żeby ktokolwiek wchodził do sypialni. Chce się widzieć tylko z panią.
– Rozumiem. – Heloise znów pokiwała głową. – Proszę mu przekazać, że już jadę.
– Dziękuję, przekażę.
– I jeszcze jedno… Markus, tak?
– Tak.
– Proszę mu powiedzieć… – Popatrzyła w bezchmurną nicość nad swoją głową, szukając właściwych słów. – Proszę mu powiedzieć, żeby się nie bał… i… – Przełknęła dwukrotnie. – I żeby na mnie zaczekał.
Rozłączyła się i napotkała wzrok Schäfera. Okazało się, że cały czas stał obok i obserwował ją z uniesionymi brwiami.
– Fischhof? – spytał.
Potwierdziła skinieniem i schowała telefon.
– Muszę wracać. Sądzą, że dziś umrze.
Starszy aspirant zaciągnął się mocno i uważnie jej się przyjrzał.
– Okej. – Pokiwał głową i odkleił strzępek tytoniu z dolnej wargi. – Tylko proszę cię, postaraj się przesadnie w to nie angażować.
– O co ci chodzi?
– O to, że to nie jest twoja rodzina, Heloise. Ten człowiek nie jest twoim ojcem, więc… Proszę cię tylko, żebyś zachowała perspektywę, nic więcej.
Heloise przytrzymała jego wzrok na kilka sekund.
– On jest umierający. Potrafisz to zrozumieć? Umiera i jest całkiem sam.
Schäfer pokiwał głową.
– Owszem, rozumiem to doskonale. Ale codziennie ktoś umiera. Nie możesz ich wszystkich trzymać za rękę.
Pokręciła głową. Była zbyt zmęczona, żeby się nakręcać.
– Nie zamierzam trzymać ich wszystkich za rękę. Mówię o jednym człowieku. Jednym, dla którego mogę coś zrobić. Teraz. Dziś! O to przecież chodzi w tym całym wolontariacie, prawda?
– Prawda. I to naprawdę bardzo szlachetne – przyznał i ponownie kiwnął głową. – Ale to wymaga odpowiedniej konstrukcji psychicznej.
– Tak, to oczywiste. Nie rozumiem, do czego pijesz.
Schäfer nieznacznie wzruszył ramionami.
– Wydajesz się niesłychanie poruszona tą całą sytuacją.
Heloise przeniosła wzrok z sińca pod okiem Schäfera na trumnę i z powrotem na niego.
– To chyba oczywiste, że jestem poruszona – powiedziała obronnym tonem. – Może nie zauważyłeś, ale ostatnie dni były dość intensywne. A teraz Fischhof umiera, a ja mu obiecałam, że przy nim będę. Obiecałam, że mu pomogę uwolnić się od tego ciężaru. – Wskazała na trumnę.
– Heloise, dajże spokój… – Schäfer pokręcił głową z politowaniem. – Nie jesteś przecież taka głupia, żeby…
– Wracam! – Odwróciła się i ruszyła w stronę samochodu. – Obiecałam.
Rzucił papierosa na ziemię i go przydeptał.
– I bardzo źle zrobiłaś – mruknął.
* Obszar w Kopenhadze utworzony na sztucznie usypanym terenie, gdzie od około 1904 roku zamieszkiwali bezdomni i wykluczeni. W 1948 roku miejsce przejęli rybacy i Wyspa Diabła została zlikwidowana (przyp. tłum.).1
Heloise otworzyła drzwi kluczem systemowym, który otrzymała w siedzibie Czerwonego Krzyża, i weszła do ciemnego przedpokoju. Od ich pierwszego spotkania przed trzema miesiącami coraz częściej zaglądała do małego domu z muru pruskiego w Dragør. W tym tygodniu była tu po raz trzeci.
Powiesiła torbę na haku i weszła do kuchni, aby oznajmić o swoim przybyciu drugiej wolontariuszce, która, jak słyszała, właśnie się tam krzątała.
– Cześć, Ruth – powiedziała do odwróconej plecami niskiej, korpulentnej kobiety, która akurat wycierała stół. Wykonywała ostentacyjne ruchy i nie spojrzała na Heloise. Głowę miała cały czas pochyloną, jakby pracowała w wielkim skupieniu. Była ostrzyżona krótko i po męsku. Między fałdami na jej karku widać było białe nieopalone paski.
Heloise zerknęła w głąb korytarza w stronę sypialni, której drzwi były uchylone.
– Śpi?
– Nie, chyba nie – odpowiedziała Ruth. – Zawiozłam go do ogrodu, żeby zaczerpnął trochę świeżego powietrza. – Mocno wycisnęła szmatkę i powiesiła ją na kranie. – Tu jest tak ciemno i ponuro, a on cały dzień siedział jak struty, więc pomyślałam, że to mu dobrze zrobi. Chociaż on oczywiście nie lubi wychodzić, stary maruda. Rzucał się, jakby jechał na amputację nogi.
Heloise się uśmiechnęła. Doskonale umiała sobie wyobrazić, jaką scenę mógł urządzić Jan Fischhof z powodu czegoś tak niewinnego jak odrobina słońca.
Zauważyła, że na stole stał talerz z nietkniętym kawałkiem pieczeni rzymskiej i dwoma przysmażonymi ziemniakami, które przywieźli z opieki.
– Dziś też nic nie zjadł?
– Ani kęsa. – Ruth wytarła ręce w fartuch. – Już mu zapowiedziałam, że nie dostanie piwa, jeśli nie zje choć trochę. Ale nic się nie da w niego wmusić.
– No, ale ostatecznie chyba dostał to swoje piwo, co nie?
– A zjadł ten swój obiad? – Ruth z pozbawioną wyrazu twarzą nakryła talerz folią.
– Oj tam, Ruth, nie bądź taka. – Heloise przechyliła głowę na bok. – Skoro staruszek życzy sobie, żeby ostatni posiłek przyjąć w płynie, to chyba powinnyśmy mu na to pozwolić.
Kobieta mocno zacisnęła wargi.
– Bo co? Bo taki sobie wymyśliłaś tytuł do artykułu? Że umarł z przepicia?
Słowa zabrzmiały nieadekwatnie ostro i Heloise odniosła wrażenie, że tylko czekały, aby wydostać się na zewnątrz. Uniosła brwi i uśmiechnęła się zaskoczona.
– Ruth, czy tobie przeszkadza, że tu jestem?
– Owszem, przeszkadza mi. – Odwróciła się i popatrzyła na Heloise, unosząc brodę i biorąc się pod boki. Na jej grubej szyi pojawiły się czerwone plamy. – Stary schorowany człowiek, który stoi nad grobem, nie powinien być materiałem do dostarczania ludziom rozrywki w gazetach. To, co tu robimy, to nie jest zabawa.
– Tak, cholernie dobrze zdaję sobie z tego sprawę.
– Ten wolontariat ma na celu otaczanie ludzi troską i towarzyszenie im w ostatnim trudnym czasie. Słuchamy, pocieszamy i robimy, co w naszej mocy, aby ulżyć im w tym ogromnym cierpieniu, jakim jest żegnanie się z życiem.
– Wiem i właśnie po to tu jestem. – Heloise potrząsnęła głową w konsternacji. – Nie wydaje ci się, że Jan lubi, gdy do niego przychodzę?
Ruth nie odpowiedziała od razu.
– Moim zdaniem zamiast mu pomagać, tylko przedłużasz jego cierpienie.
Heloise zmarszczyła brwi.
– Co ty wygadujesz? – spytała.
Ale tak naprawdę Ruth nie musiała mówić nic więcej. Heloise i tak znała odpowiedź. Kiedy zaczęła odwiedzać Jana Fischhofa, lekarze z Czerwonego Krzyża powiedzieli, że staruszek nie dożyje końca tygodnia. A to było prawie trzy miesiące temu. Teraz uważali, że to wizyty Heloise wszystko zmieniły. Że Fischhof zaczął mieć po co żyć, a to zobowiązywało w sposób, jakiego Heloise dotąd nie doświadczyła. Czuła się, jakby życie tego człowieka było w jej rękach, chociaż wiedziała, że to bzdura. Że on umrze bez względu na wszystko. Ale za nic nie chciała go zawieść.
– Heloise, on bardzo cierpi. Przez połowę czasu nie ma pojęcia, kim jest i na jakiej planecie się znajduje. – Ruth nawiązała do początków demencji Fischhofa. – Jego mózg zamienia się w papkę, a ciało… Zresztą sama widzisz, jak on wygląda! – Rozłożyła ręce. – Dlaczego wciąż tu przychodzisz? Dla jakiegoś artykułu do gazety? – Ostatnie zdanie niemal wypluła. – Zostaw go w spokoju, proszę cię. Daj mu wreszcie spokojnie odejść!
Heloise położyła dłonie na ramionach Ruth. Stały teraz dokładnie na wprost siebie.
– Posłuchaj. Rozumiem twoje obawy. Ale chcę, żebyś wiedziała, że chociaż z początku traktowałam to jak pracę, to z czasem te wizyty przerodziły się w coś innego. Nie przychodzę tu już tylko jako dziennikarka. Przychodzę, bo chcę tutaj być, bo chcę być przy nim. Bo Jan i ja… przywiązaliśmy się do siebie. Rozumiesz?
Kobieta milczała i tylko patrzyła na Heloise sceptycznie.
– Tu już nie chodzi o moją pracę – powtórzyła Heloise.
Ruth niechętnie pokiwała głową.
– Czyli nie będziesz o nim pisać?
Heloise na moment przygryzła wargę, szukając odpowiednich słów.
– Na pewno nie teraz i nie tak, jak to sobie wyobrażasz. To ci mogę obiecać.
Kobieta przyjęła to wyjaśnienie, o czym świadczyło lekkie drganie w kącikach jej ust. Wilgotną ręką poklepała Heloise po policzku na zgodę. Potem włożyła talerz z obiadem do lodówki i jednym ruchem zdjęła fartuch.
– No dobrze… To w takim razie skoro chcesz z nim trochę posiedzieć, ja chyba już pójdę.
– Jasne, leć – potwierdziła Heloise. – Obiecuję dobrze się nim zająć.
Ruth wyszła z kuchni, a gdy Heloise usłyszała trzaśnięcie drzwi frontowych, ruszyła w stronę salonu i otwartych drzwi na taras i do ogrodu. Jan Fischhof siedział na wózku pod dużym parasolem słonecznym w limonkowym kolorze. Jaskrawozielona tkanina odbijała się na jego twarzy, nadając jego karnacji odcień jeszcze bardziej chorobliwy niż normalnie. Miał łysą głowę, a jego zęby wydawały się nienaturalnie duże na kościstej twarzy ciasno obciągniętej skórą. Zapadniętym oczom brakowało rzęs i brwi. Miał dopiero siedemdziesiąt siedem lat, ale rak płuc w krótkim czasie nadał mu wygląd dziewięćdziesięcioletniego starca. Obok wózka stał aparat tlenowy. Mężczyzna siedział z zamkniętymi oczami i bezwładnie otwartymi ustami, a duże dłonie leżały na jego kolanach odwrócone wnętrzem do góry.
Heloise pomyślała, że wygląda, jakby już nie żył.
– Jan! – zawołała.
Nieznacznie uniósł powieki i przesunął po niej rozkojarzonym wzrokiem.
– Czyli nie śpisz. – Uśmiechnęła się.
Znowu zamknął powieki.
Podeszła do niego, dłonią osłaniając oczy przed słońcem. Od trzech tygodni panował potworny skwar. Plaże wschodniego wybrzeża zaczęły cuchnąć gnijącymi algami, pola wysychały na pieprz, a czarnowidze zgodnie z tradycją wieszczyli rychły koniec świata.
Jan Fischhof również źle znosił wysokie temperatury. Jego żyły pęczniały pod cienką jak papier skórą, a koszula na piersi była mokra od potu. W miarę zbliżania się do niego Heloise coraz wyraźniej słyszała jego świszczący, wymęczony oddech.
– Wyglądasz, jakbyś się zgrzał – powiedziała, kiedy przy nim kucnęła. Położyła dłoń na jego nodze i ścisnęła ją lekko. – Przynieść ci coś do picia?
Znowu podniósł powieki i tym razem popatrzył na nią bardziej uważnie. Powoli pokiwał głową.
– Tak, dziękuję. Przydałby się zimny pilzner.
Heloise się uśmiechnęła.
– Zaraz wracam.
Wstała i wróciła do domu przez taras. Wewnątrz małego budynku panował półmrok i było tam chłodno. Omiotła wzrokiem stojące w salonie meble. Pokój wyglądał, jakby został urządzony przez kobietę. Na kwiecistej kanapie leżały haftowane poduszki, a zakurzone półki regału były zastawione kryształowymi wazonami oraz porcelanowymi figurkami niedźwiedzi polarnych i małych dziewczynek z rękami złożonymi do modlitwy. Na biurku pod ścianą stał wazon Alvara Aalto z bukiecikiem wrzosów. Kwiatki dawno straciły kolor i Heloise pomyślała, że być może umieściła je tam przed wieloma laty zmarła żona Jana, Alice. I że to dlatego nie chciał się z nimi rozstawać.
Obok wazonu z kwiatkami stało w szeregu mnóstwo zdjęć w ramkach. Niektóre, te najstarsze, były w sepii. Inne pochodziły z czasów bardziej współczesnych. Heloise zatrzymała wzrok na jednym z nich. Przedstawiało żonę i córkę Jana i wyglądało na zrobione w atelier jakiegoś fotografa gdzieś na prowincji. Dziewczyna, której imię wyleciało jej z głowy, miała na sobie zamszową brązową kurtkę i marmurkowe dżinsy, a okulary w rogowych oprawkach zasłaniały jej połowę twarzy. Alice stała obok niej w jaskrawozielonej bluzie z wielkim logo Marc O’Polo i potężnymi poduszkami na ramionach, a na głowie miała trwałą. Heloise uśmiechnęła się na widok stylizacji obu kobiet i weszła do kuchni.
Otworzyła lodówkę, w której całą środkową półkę zajmowały leki w opakowaniach najróżniejszych kształtów i kolorów. Preparaty, które wspólnymi siłami miały odsunąć w czasie to, co nieuchronne – na kilka dni, godzin, może minut. Jan trzy tygodnie temu przestał przyjmować lekarstwa. Wszystkie te przedłużające życie zabiegi były bowiem obarczone całą masą działań ubocznych na tyle uciążliwych, że postanowił je odstawić, poza zimnym piwem.
Heloise wzięła butelkę carlsberga z półki na drzwiach, otworzyła ją i wróciła do ogrodu. Postawiła piwo na stoliku przed Janem i usiadła na wiklinowym krześle obok niego.
Starszy pan skrzywił się nerwowo, ale nic nie powiedział.
– Janie, to ja. – Postukała palcami w stół, żeby przyciągnąć jego uwagę. – Heloise.
– Heloise – powtórzył cicho. Zaczął kiwać głową, najpierw powoli, potem szybciej, aż gumowa rurka aparatu tlenowego wysuwała się i wsuwała w jego nozdrze.
Odwrócił głowę i skupił na niej wzrok.
– Heloise? – powiedział zdziwiony, jakby nie widzieli się od bardzo dawna.
Uśmiechnęła się i przytaknęła skinieniem.
– Jak się dziś czujesz?
Jego twarz się zmarszczyła.
– Myślę i myślę… – wymamrotał i gestem ręki odgonił jej pytanie.
Heloise oparła łokieć o stół, a brodę wsparła na dłoni, cały czas bacznie mu się przyglądając.
– O czym tak myślisz? – spytała.
– O tym i owym, i o śmierci. O tym i owym, i o śmierci – odparł, jakby to była dziecięca wyliczanka, którą właśnie sobie przypomniał. Rytmicznie w kółko powtarzał sylaby. Wydatna szczęka stukała do taktu.
Heloise podsunęła mu bliżej butelkę.
– Trzymaj. Napij się. Dziś jest gorąco, trzeba się odpowiednio nawilżać.
Jan Fischhof wsadził palec do butelki i wyjął go szybko, czemu towarzyszył dźwięk jak przy odkorkowaniu wina. Zaraz jednak podniósł butelkę do ust i ostrożnie wypił mały łyk.
Wiklinowe oparcie zatrzeszczało, kiedy Heloise odchyliła się na krześle i rozejrzała. Po drugiej stronie białego ogrodzenia, które otaczało ogród, biegła kręta i wąska brukowana uliczka, Von Ostensgade, a pod ścianami stojących wzdłuż niej starych, krytych strzechą domów rosły łubiny i dzikie róże. Stara część miasteczka Dragør była tak sielankowa, że wyglądała niemal na przerysowaną i dla wielu jej mieszkańców stanowiła pępek świata.
Dla Jana Fischhofa była czymś więcej. Była miejscem, w którym postanowił umrzeć.
– Ruth powiedziała, że jesteś dziś smutny – zagaiła Heloise i popatrzyła na niego łagodnie. – Może jest coś, na co masz ochotę? Coś, co poprawi ci humor?
Spuścił wzrok, znowu podniósł butelkę i zawahał się na chwilę, gdy szyjka dotknęła ułożonych w dzióbek ust. Ostatecznie potrząsnął głową i się napił.
– Chcesz zagrać w karty? Twój lekarz mówi, że dobrze jest ćwiczyć głowę. – Oparła dłonie na podłokietnikach i wstała, żeby przynieść karty.
Jan popatrzył na Øresund. Przez chwilę milczał.
– Znałem kiedyś dziewczynę, która mieszkała za wodą – powiedział wreszcie. – Miała na imię Claudia.
Heloise się uśmiechnęła i ponownie usiadła.
– No, no. Zarywałeś do Szwedki?
– Nie. Mówię przecież, że była z Glücksburga. Niemka! – Wskazał ręką na cieśninę. – Pracowała tu kiedyś latem przy takim… bo ja wiem, chyba to był jakiś festiwal. Coś, co zorganizowali dla nas, kiedy pracowałem w Benniksgaardzie.
– Ale, Janie, jesteśmy w Dragør. Za wodą jest Szwecja. Nie Niemcy.
Staruszek zmrużył oczy i zmierzył Heloise ostrym spojrzeniem, jakby zaraz miał ją zbesztać. Potem przez jego twarz przesunęła się chmura i znowu uciekł wzrokiem na bok. Pokiwał wolno głową.
– No tak. Rzeczywiście. Szwecja.
– Pamiętam, że urodziłeś się i wychowałeś w Jutlandii Południowej, ale teraz mieszkasz w Dragør. Mieszkasz tu od wielu lat.
Heloise widziała, że Jan lada chwila znów pogrąży się w czarnych odmętach demencji.
– Może opowiesz mi trochę o Rinkenæs? – zaproponowała, aby temu zapobiec. – Kiedy się stamtąd wyprowadziliście razem z Alice?
Popatrzył na nią i na jego twarzy zamajaczyło coś nieokreślonego.
– A twoja córka? – zapytała. – Przypomnij mi, jak ma na imię?
Jan Fischhof wyciągnął rękę przez stół i złapał Heloise za nadgarstek. Zaskoczyła ją siła jego uścisku, a oczy staruszka w jednej chwili stały się wielkie i kipiące przerażeniem.
– Wierzysz w Boga? – spytał szeptem.
– W Boga? – powtórzyła spokojnym głosem. Ostrożnie uwolniła rękę i sama ujęła jego dłoń. Próbowała go uspokoić, kciukiem głaszcząc jej żylasty grzbiet. – To cholernie ciężkie pytanie.
Do kościoła Marmurowego w Kopenhadze chodziła od dziecka. Zawsze było to dla niej miejsce szczególne, jej kryjówka. Unikała mszy świętych, ale odwiedzała ten kościół kilka razy w miesiącu i za każdym razem jej stopy same odnajdywały drogę w górę krętych schodów prowadzących na wieżę. Tam na górze było bezpiecznie i swojsko. I tam zawsze nachodziły ją najróżniejsze egzystencjalne pytania. Ale Bóg?
– W coś chyba wierzę. Między niebem a ziemią musi być coś jeszcze. Głębszy sens w tym wszystkim – odparła i wzruszyła ramionami. – A ty? Wierzysz w Boga?
Staruszek uniósł brodę i wciągnął głęboko powietrze w obolałe płuca. Zacisnął powieki i lekko pokręcił głową, ale nic nie odpowiedział.
– Wierzę, że gdy nasz czas tutaj się skończy, dokądś trafiamy – dodała Heloise. – Może to miejsce jest królestwem niebieskim, a może czymś innym, i wierzę, że wtedy…
– A może… piekłem?
Heloise przekrzywiła głowę i uśmiechnęła się do niego czule.
– Janie, tym nie musisz się przejmować. Może i jesteś starym zrzędliwym łobuzem, ale to jeszcze nie zbrodnia. Gdy zapukasz do drzwi tam, na górze, to na pewno cię wpuszczą.
– Ale mówi się, że trzeba… – Głos mu się załamał, a oczy zwęziły, gdy ból przeszył jego ciało. – …że trzeba się rozliczyć.
Heloise przed oczami stanęła twarz jej ojca, a w piersi poczuła drganie budzącego się lęku.
– Obawiasz się tego? – Instynktownie odsunęła się od niego, ale nie wypuściła jego ręki.
Potwierdził skinieniem i wyglądał jak dziecko, które boi się gniewu ojca.
Zmarszczyła brwi.
– Ale dlaczego? Z czego twoim zdaniem będziesz musiał się rozliczyć?
Staruszek zwrócił twarz ku niebu, a jego oddech stał się szybki i płytki. Kiedy mówił, wyrzucał słowa w gardłowych zrywach, jakby pochodziły z jakiegoś głęboko ukrytego miejsca i ich wydobywanie sprawiało mu ból.
– Mads… Orek – wyrzucił z siebie w gardłowych zrywach, jakby te dwa słowa pochodziły z jakiegoś głęboko ukrytego miejsca i wydobycie ich sprawiało mu ból.
Pochyliła się, żeby go lepiej słyszeć.
– Powiedziałeś: Mads Orek? Kto to jest?
Jan Fischhof potrząsnął głową.
– Nie. Mads Orek… Mads Orek.
Jego oczy zrobiły się duże, jakby zobaczył jakiś obraz z przeszłości, który go przeraził, a zmarszczki na jego twarzy na chwilę się wygładziły. Uniósł ostrzegawczo palec wskazujący przed twarzą Heloise.
– Jest napisane, Trzecia Księga Mojżeszowa, rozdział dwudziesty czwarty, werset dwudziesty.
Heloise pokręciła głową.
– Nie mam pojęcia, co…
– Oko za oko, Heloise. Ząb za ząb. Kto okaleczył człowieka, ten zostanie okaleczony.
Słowa zaiskrzyły w powietrzu między nimi.
– Janie, musisz mi wyjaśnić, o czym…
– Krew! – Zasłonił usta dłonią i przez szpary między palcami szeptał: – Heloise, tyle krwi, a ja… ja nie mogę…
– O czym ty mówisz? Gdzie? Gdzie była krew?
– Na moich rękach… Na moim ubraniu… Wszędzie! – W jego oczach wezbrały łzy. – Myślałem, że to już minęło, ale… to trwa! Musisz coś zrobić. To musisz być ty… Nie ufam nikomu innemu. Oni mnie obserwują, Heloise. Boję się. Musisz mi pomóc. Proszę, obiecaj, że mi pomożesz!
– Janie, jestem tu, przy tobie – powiedziała Heloise. – Staraj się oddychać spokojnie i spróbuj mi wyjaśnić, czego się boisz.
– Te drzwi, o których mówisz… – Wskazał na niebo. – Tam, w górze. – Chmura przesłoniła słońce i wydawało się, że temperatura spadła o kilka stopni. – Nie jestem pewien, czy mnie tam wpuszczą.2
Heloise przyjechała do Valby i zaparkowała przed małym domem z czerwonej cegły, w którym mieszkał Schäfer. Zarośniętą dróżką podeszła do drzwi. Wcisnęła dzwonek i czekała, aż usłyszy kroki w przedpokoju, ale słyszała tylko silnik własnego samochodu, który powoli stygł pod maską. Raz jeszcze nacisnęła dzwonek i zapukała dwukrotnie. Potem zmarszczyła brwi i spojrzała na telefon. Dwadzieścia minut temu napisała Schäferowi wiadomość z pytaniem, czy może wpaść, a on w odpowiedzi wysłał jej emotkę w kształcie uniesionego kciuka.
Heloise upewniła się jeszcze, czy jego samochód stoi na podjeździe, a następnie zaczęła obchodzić dom, zaglądając do wszystkich okien. Znalazła go z tyłu w ogródku. Leżał rozwalony na beżowym leżaku z plastikowej plecionki i opalał się ubrany tylko w czerwone spodenki i czapkę z daszkiem. Brzuch miał wielki i owłosiony, a nogi lekko rozchylone.
Nie usłyszał, jak przyszła, więc odchrząknęła, żeby zasygnalizować swoją obecność.
Odwrócił głowę w stronę dźwięku.
– Siema! – powiedział.
– Cześć. Przepraszam, że tak się zakradam, ale chyba dzwonek wam nie działa. – Wskazała za siebie na wejście od ulicy. – Pukałam, ale…
– Nic się nie stało. Klapnij sobie! – Ręką przywołał ją bliżej i wskazał na drugi leżak.
Heloise usiadła przodem do niego i plecami odwrócona do słońca. Na jego szyi błyszczał cienki złoty łańcuszek. Od początku ich znajomości uważała, że Erik bardziej przypomina patriarchę mafijnego klanu z New Jersey niż śledczego z Komendy Stołecznej. Dziś jego wewnętrzny Tony Soprano najwyraźniej postanowił pokazać się światu w pełnej krasie.
– Kawy? – Schäfer zmrużył oczy pod światło i wskazał na dzbanek stojący na stoliku. – A może wolisz białe wino? Powinniśmy chyba mieć gdzieś butelkę, tylko nie wiem, czy jest schłodzone…
– Nie, dzięki, nie mam na nic ochoty. – Oczy Heloise przesunęły się po jego ciele i musiała stłumić uśmiech, kiedy napotkała jego wzrok.
Schäfer uniósł brew.
– No co?
– Nic.
– Nigdy wcześniej nie widziałaś porządnego sadła? To o to chodzi? – Poklepał się po brzuchu.
Heloise docisnęła język do policzka.
– Nie, tylko… Zawsze widziałam cię w stroju roboczym. I nagle leżysz tu w kąpielówkach i wyglądasz jak rasowy gangster. – Palcami nakreśliła w powietrzu ramkę wokół jego leżaka. – Brakuje tylko striptizerek i cygara.
W tym momencie na schodach do piwnicy pojawiła się żona Schäfera z koszem prania w objęciach. Jej kędzierzawe włosy otaczały głowę dzikim gąszczem, a czarny kostium kąpielowy z głębokim dekoltem zlewał się z ciemną skórą. W talii miała przewiązany różowy fartuszek, który zastępował spódniczkę.
Schäfer uśmiechnął się z zadowoleniem na jej widok. Potem spojrzał na Heloise i ponownie uniósł brew.
– To jak, masz to cygaro?
Gdy Connie zobaczyła Heloise, uśmiechnęła się szeroko, odsłaniając olśniewająco białe zęby. Kosz z bielizną postawiła na trawie.
– Heloise! – zawołała zaskoczona. – Erik nic mi nie mówił, że dziś wpadniesz. – Jej duński był płynny, ale okraszony egzotycznie śpiewnym akcentem.
Heloise wstała i ją objęła.
– A, bo to taka spontaniczna wizyta – powiedziała. – Jest parę spraw, które chciałabym omówić z twoim mężem, policjantem.
– Ale chyba zostaniesz na kolację? Erik kupił steki z antrykotu i kukurydze na grilla.
Heloise zaskoczona popatrzyła na Schäfera, który potwierdził skinieniem.
– Ale jak to? Nie musisz iść do pracy? Myślałam, że w środy masz wieczorny dyżur.
Potrząsnął głową.
– Już nie mam.
– Hm, to w takim razie… – Spojrzała na zegarek. Dochodziła osiemnasta, a ona nie miała żadnych planów na wieczór. – Ale tylko, jeśli to nie będzie dla was kłopot.
Connie roześmiała się, jakby w życiu nie słyszała czegoś równie niedorzecznego, i zanim Heloise się zorientowała, stała z kieliszkiem chardonnay w ręce i przyglądała się, jak Schäfer odwraca befsztyki na ruszcie gazowego grilla. Kąpielówki zamienił na granatowe dżinsy, szary T-shirt oraz fartuch z napisem „FBI’S MOST WANTED” na brzuchu i dziewięcioma portretami groźnie wyglądających kobiet i mężczyzn. Zdjęcie w lewym górnym rogu przedstawiało Osamę Bin Ladena.
– To chyba dość stara lista – zauważyła i wcisnęła palec w brzuch Schäfera.
– Co? To? – Spojrzał w dół i wygładził fartuch dłonią. – Wygrałem to w świątecznym bingo dla pracowników komendy wieki temu. Sądzę, że dziś wszyscy nie żyją albo zostali wywiezieni. Terroryści ma się rozumieć. Nie pracownicy.
– A w ogóle co tam słychać? – spytała Heloise i wypiła łyk wina. – Na komendzie?
– Przenieśli nas do Teglholmen – odparł Schäfer i obrócił kolbę kukurydzy na grillu.
– No tak. I jak wam tam?
Wykrzywił kąciki ust do dołu i wzruszył ramionami.
– W porządku. Augustin przeszła do nowej jednostki specjalnej do walki z przestępczością zorganizowaną – powiedział, przywołując swoją dawną partnerkę. – Więc jej za często nie widuję, ale poza tym wszystko jest mniej więcej tak jak zwykle.
– A sprawy? Masz teraz coś wyjątkowego?
– A co w dzisiejszych czasach jest wyjątkowe? – Schäfer spotkał się wzrokiem z Heloise. – Granice tego, co uznajemy za bestialskie czy perwersyjne, znacznie się przesunęły w ostatnich latach. Ale nie, szczerze mówiąc, w wydziale zabójstw jest w tej chwili wyjątkowo spokojnie.
– Hm. To chyba dobrze, prawda? Mniej spraw oznacza mniej zabójstw?
– No tak, można na to spojrzeć w ten sposób. Ja mam jednak dojmujące przeczucie, że to tylko cisza przed burzą. Zawsze, ale to zawsze, kiedy człowiek myśli, że statystyki zaczynają wyglądać jak w bajce, z cienia wypełza coś paskudnego. – Zmniejszył odrobinę płomień w grillu.
Dołączyła do nich Connie i zaczęła nakrywać do stołu na tarasie.
– _Baby_, jaki mamy horyzont czasowy dla tych steków? – spytała.
– Heloise lubi mięso zwęglone, więc jej stek potrzebuje jeszcze ze dwie minuty, ale nasze już są gotowe – odparł i podał jej aluminiową tackę z mięsem.
Potem zdjął z rusztu kukurydze, a ostatni kawałek mięsa zostawił i docisnął go szczypcami, aż tłuszcz zaskwierczał na gorącym metalu. Wreszcie spojrzał na Heloise.
– A tak w ogóle to o czym chciałaś porozmawiać?
– To pewnie nic takiego – zaczęła i zakręciła winem w kieliszku. – Ale mam… jak to sam określiłeś, dojmujące przeczucie, że coś paskudnego wypełza z cienia.3
Słuchaj, a co u Jana Fischhofa? – spytała Connie i podsunęła Heloise miskę z sałatką. – Bo nadal go odwiedzasz, prawda?
Heloise uważała, że Connie miała w tych sprawach szósty zmysł. Zupełnie jakby instynktownie wyczuła, że to w tej sprawie Heloise się dziś u nich pojawiła. Albo to, albo po tylu latach dzielenia życia z Schäferem jego talent do rozszyfrowywania ludzi udzielił się również jej.
– Tak, nadal do niego chodzę – potwierdziła. – Ale szczerze mówiąc, zaczynam żałować, że włączyłam do tego gazetę.
– Naprawdę? Dlaczego?
– Po prostu teraz wydaje mi się, że jednak nie mam ochoty o nim pisać. Że to zbyt osobiste.
– Ojej, tak mi przykro. – Connie wyglądała na szczerze zmartwioną, a między jej brwiami pojawiła się pionowa zmarszczka. – Teraz żałuję, że cię do tego zachęcałam…
– Nie, Connie. To był świetny pomysł. I nadal uważam, że wolontariat hospicyjny to fantastyczny temat i należy o nim napisać. Ludzie powinni się dowiedzieć, na czym to polega. Nie mogę po prostu napisać o Janie. Nie chcę o nim pisać.
– O kim rozmawiacie? – spytał Schäfer.
– O Janie Fischhofie – odparła Connie.
– O kim?
– O nim. – Heloise wyjęła telefon z kieszeni i pokazała mu selfie, które zrobili sobie z Janem w poprzedni weekend. – Connie mnie z nim skontaktowała – wyjaśniła.
Schäfer rzucił okiem na zdjęcie i z rozwagą pokiwał głową.
– W tego typu relacjach ważne jest zachowanie zdrowego dystansu – stwierdził i przesunął nożem do steków po kawałku mięsa przed sobą. – To samo stale powtarzam Connie.
– Należy być blisko, ale nie za blisko – potwierdziła jego żona, kiwając głową.
Przez ostatnie dwanaście lat była wolontariuszką hospicyjną. Trzymała za rękę więcej umierających osób, niż była w stanie zliczyć, i to od niej Heloise po raz pierwszy usłyszała, że coraz więcej Duńczyków odchodzi z tego świata w całkowitej samotności. Bez rodziny, bez jednej bliskiej osoby przy boku. Namówiła Heloise, aby również została wolontariuszką i opisała swoje doświadczenia, by w ten sposób pokazać szerszej opinii publicznej, na czym polega taka działalność.
Im więcej osób zgłosi się do wolontariatu, tym mniej ludzi będzie umierało samotnie.
Heloise odkroiła kawałek steku. Jak dla niej wciąż był za krwisty, a białożółty pasek tłuszczu, który Schäfer pałaszował niczym największy delikates, jej kojarzył się z produkcją mydła i liposukcją.
– Nawet przy zdrowym dystansie uważam za niepojęte, że jesteś w stanie to robić od tylu lat – oznajmiła i popatrzyła z podziwem na Connie. – Człowiek mimo wszystko przywiązuje się do osoby, którą się opiekuje.
Connie potrząsnęła głową.
– Wydaje ci się tak tylko dlatego, że ciebie i Jana rzeczywiście połączyła szczególna więź. Do tanga trzeba dwojga.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Wielu staruszków ma pewien problem z takimi ludźmi jak ja. Powinnaś widzieć ich miny, kiedy po raz pierwszy przekraczam próg ich domu. – Connie przewróciła oczami, aż białka zaświeciły na jej ciemnej twarzy niczym światła mijania w samochodzie. – Jezu Chryste, Murzynka!
Schäfer pokręcił głową.
– Skarbie, niektórzy ludzie są niereformowalni. Wiesz o tym przecież.
– Tak, wiem, ale mimo to za każdym razem mnie to zdumiewa. Ostatecznie mówimy o ludziach, którzy stoją nad grobem. Są samotni, przerażeni i potrzebują kogoś, kto im potowarzyszy. Ale żeby tym kimś była czarna kobieta? O nie, tu mimo wszystko stawiają granicę. Daję im trochę czasu na oswojenie się z tą sytuacją i na ogół ostatecznie doceniają, że przy nich jestem. Śmierć każdego czyni bezbronnym, tak już jest! Ale nigdy nie nawiązujemy więzi tak głębokiej jak ta, o której mówisz, Heloise. Nigdy.
Heloise odłożyła gwałtownie sztućce.
– Wybacz, ale nie rozumiem, po jaką cholerę w ogóle sobie zawracasz głowę pomaganiem takim palantom?
Connie uśmiechnęła się lekko i wzruszyła ramionami.
– Dlatego że… oni przecież nic na to nie poradzą.
Heloise odchyliła się na krześle i zdębiała. Wyrozumiałość Connie ją zawstydzała.
– Ja nie potrafiłabym być tak wspaniałomyślna – stwierdziła.
– Bzdury!
– Wcale nie! Naprawdę jesteś wielka. Ja bym ich zostawiła, żeby zdychali w samotności. Powiedz, nie mam racji? – zwróciła się do Schäfera.
– Nie zaprzeczam.
– Okej, ale Jan Fischhof również nie jest najłatwiejszym człowiekiem – zauważyła Connie – a mimo to nie przestałaś go odwiedzać. Więc może masz w sobie więcej tolerancji, niż ci się wydaje.
– Nieprawda. Z Janem to inna historia. On nie jest taki jak ludzie, których opisujesz. Owszem, niełatwo do niego dotrzeć i bywa szorstki. I na pewno nie wszystkie opiekunki są jego fankami, ale gdy się go lepiej pozna, to okazuje się…
– Tak, wiem. – Connie pokiwała głową. – Sprawia sympatyczne wrażenie. Zaczęłam do niego chodzić jako jedna z pierwszych i rzeczywiście był wobec mnie bardzo grzeczny. Nie chciał jednak ze mną rozmawiać. W każdym razie nie tak naprawdę. Ale fakt, jestem pewna, że to nie mój kolor skóry go powstrzymywał.
– Zatem co?
Connie wzruszyła ramionami i polała swoją kukurydzę sosem maślanym.
– Wydawał się po prostu bardzo… Nie wiem, jak to nazwać. Chłodny. Ostrożny! Jakby się obawiał kogokolwiek do siebie dopuścić. Sądzę, że bardzo przeżył śmierć żony i od tamtej pory nigdy tak naprawdę nie miał kogoś, z kim…
– A co z jego córką? Wiesz coś o niej? – wpadła jej w słowo Heloise i dodała: – Dziś, gdy go o nią zapytałam, przestał nad sobą panować i zaczął wygadywać niestworzone rzeczy. Wyglądał na zatrwożonego.
– To znaczy?
– Chaotycznie wyrzucał z siebie przestrogi o karach biblijnych, krwi i w ogóle powiało grozą.
– Mówił o krwi? – Schäfer nadstawił uszu.
– Tak. Mówię wam, aż mnie przeszły ciarki – przyznała Heloise. I powtórzyła im wszystko, co powiedział Jan Fischhof, a gdy skończyła, talerze Erika i Connie były puste. Tylko jej własny befsztyk leżał nietknięty.
– Myślisz, że on mówił o jakiejś zbrodni? – Schäfer wyjął papierosa z paczki, którą trzymał w kieszonce koszulki.
– Nie wiem – przyznała Heloise. – Ale w każdym razie był w coś zamieszany i teraz boi się, że spotka go za to kara. Zacytował te wersety z Trzeciej Księgi Mojżeszowej. Te, które mówią o… No właśnie, o czym konkretnie? O karmie? O tym, że wszystko do nas wraca?
– _An eye for an eye_. – Connie pokiwała głową i dolała Heloise wina. – Kara za zbrodnię musi odpowiadać zbrodni. Ale to są klimaty ze Starego Testamentu. Przypomnij mu, że w wersji zaktualizowanej należy nadstawić drugi policzek.
Schäfer zapalił papierosa i przysłuchiwał się rozparty wygodnie na krześle.
– To wyglądało tak, jakby zaczął o tym wszystkim mówić ni stąd, ni zowąd, ale ja myślę, że to była reakcja na moje pytanie o jego córkę – powiedziała Heloise. – Nigdy tak naprawdę o niej nie rozmawialiśmy, a te kilka razy, gdy próbowałam się o niej czegoś dowiedzieć, odpowiadał wymijająco albo zmieniał temat. Dziś jednak poruszyłam w nim czułą strunę. Czara się przelała.
– Tak, pamiętam ją. – Connie pokiwała głową i patrząc przed siebie, próbowała sobie przypomnieć szczegóły tamtego spotkania. – Widziałam się z nią krótko, kiedy byłam u niego po raz pierwszy. Wydaje mi się, że mieszka w Sztokholmie albo gdzieś niedaleko. To dlatego poza nami nikt go nie odwiedza. Córka skontaktowała się z nami i poprosiła, abyśmy dopilnowali, żeby Jan nie był sam w tym ostatnim czasie. Ma męża Szweda i z tego, co pamiętam, nazywa się tak jak jeden z członków ABB-y…
– Agnetha? – spytała Heloise. – Albo Anni-Frid?
– Nie, chodzi mi o nazwisko. Po mężu ma takie samo nazwisko jak jeden z tych z ABB-y. Jakoś na U. To możliwe?
– Ulvaeus – wtrącił się Schäfer. – Björn Ulvaeus.
– O, właśnie. – Connie wskazała na niego palcem. – Ulvaeus!
– A pamiętasz, jak ma na imię? – zapytała Heloise.
– Jak to? Nie ma tego w dokumentach, które dostałaś od Czerwonego Krzyża?
Heloise potrząsnęła głową.
– Hm. Ale to nic. Jeśli chcesz, to mogę zapytać którąś z opiekunek – zaoferowała się Connie.
– O tak, byłabym ci wdzięczna. – Heloise skierowała uwagę na Schäfera. – A od ciebie też uda mi się wyciągnąć drobną przysługę?
Uniósł brodę i już czekał w gotowości.
– Co takiego?
– Chodzi o pewne nazwisko, które wymienił Fischhof: Mads Orek. Mógłbyś sprawdzić, kto to taki?
Schäfer zaciągnął się papierosem i przyglądał Heloise, powoli wypuszczając dym.
– Okej, tylko skoro sama mówisz, że ten Fischhof ma demencję, to istnieje spore prawdopodobieństwo, że to tylko bełkot. Masz chyba tego świadomość?
– Nie chcę, żebyś się w to zagłębiał. Chodzi mi tylko o szybkie wyszukiwanie w waszej bazie. Tylko żeby sprawdzić, czy jest coś na rzeczy. Muszę to wiedzieć, żeby móc go jakoś uspokoić.
– Żeby jego móc uspokoić czy siebie?
– Masz rację – przyznała Heloise. – Pytam również we własnym imieniu. Po tym, co swego czasu przeszłam z własnym ojcem, wolę się upewnić, że mam do czynienia z porządnym człowiekiem, zanim zdecyduję się być przy nim do samego końca. Tymczasem teraz pojawił się we mnie cień zwątpienia i to mi nie daje spokoju. Nie przepadam za niespodziankami, jak doskonale wiesz. Muszę się dowiedzieć, jakie szkielety trzyma w szafie ten człowiek.
Schäfer zacisnął wargi i pokiwał głową.
– Rozumiem, że chcesz mieć jasność sytuacji, i w pełni to popieram – powiedział. – Ale nie mogę tak po prostu wejść do systemu i kogoś sprawdzić, jeśli sprawy, które prowadzę, nie dają mi podstaw, aby się daną osobą interesować. To znaczy owszem, mogę, ale mi nie wolno.
– Dlaczego nie?
– Bo takie są zasady. W przeciwnym razie ludzie bez przerwy sprawdzaliby kryminalną przeszłość swoich sąsiadów albo nowego chłopaka byłej żony. To naruszenie prywatności, a zatem jest _verboten_.
Heloise przekrzywiła głowę i uniosła brew.
– Chcesz mi powiedzieć, że nigdy wcześniej nie nagiąłeś tych zasad?
– Owszem, ale to było dawniej. Wtedy ludzie nie byli aż tacy wyczuleni w tej kwestii. Dziś, kiedy kogoś wyszukujesz, zostawiasz ślad w systemie i jeśli ktoś się przyczepi, a ty nie masz dobrego wytłumaczenia, to może się skończyć postępowaniem dyscyplinarnym.
– Okej, ale jakie jest prawdopodobieństwo, że ktoś zacznie zadawać pytania akurat o tę sprawę?
Schäfer nie odpowiedział. Potarł tylko swoją zarośniętą szczękę płaską dłonią, aż głośno zaszurało. Patrzyli sobie z Heloise w oczy, jakby rywalizowali o to, które pierwsze zamruga.
Heloise skapitulowała i odchyliła się na krześle.
– Schäfer, nie bądź taki. Naprawdę nie możesz tego zrobić nawet dla starej przyjaciółki?
– Dla czyjej przyjaciółki? – spytał oschle i zgasił papierosa na talerzu. – Mojej czy tego starego świra?
Uśmiechnęła się.
– A jest jakaś różnica?