- W empik go
Piwniczne Chłopaki - ebook
Piwniczne Chłopaki - ebook
Lucek to trzynastolatek z podmiejskiego bidula, który pewnej burzowej nocy ginie w pożarze podczas próby ratowania kolegów. I tak, jest pewien, że właśnie umarł, bo przecież stoi tam i patrzy na własne ciało z ciężko poparzoną twarzą!
Nie ma jednak czasu rozpaczać, bo oto z otchłani mrocznego lasu idą już po niego przerażający panowie Gwizd i Świst, a wielki, jednooki kruk wskazuje mu drogę do jedynego punktu, gdzie tej nocy tli się jeszcze światło – na przystanek autobusowy.
Zoja ma dziesięć lat, fajnych rodziców, supersiostrę, a za najbliższych przyjaciół dwójkę niskorosłych bliźniaków: genialnego wynalazcę Eryka i wszechstronnie utalentowaną artystkę Norę. Ma też rower, który nazywa Pegazem. A, no i straszną bestię w piwnicy, którą musi karmić surowym mięsem, by ta nie zjadła jej bliskich!
Brzmi intrygująco? No to dołóżmy jeszcze nordyckich bogów, straszne rytuały, poniemieckie skarby, szkolnych łobuzów, stwory z mgły i oddziały walecznych umarlaków. Ach, i jeszcze opuszczoną kopalnię. Bo co to za przygoda bez opuszczonej kopalni?!
Piwniczne chłopaki to osadzone w Polsce The Goonies rodem z nordyckiej Nibylandii! Szalona, pełna humoru, grozy opowieść o przyjaźni, siostrzanej miłości i o tym, co naprawdę znaczy być bohaterem!
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-971465-6-3 |
Rozmiar pliku: | 4,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
UCIEKAJ!
1
Lucek uciekłby razem z nimi, gdyby nie ta przeklęta burza.
Zaproponował nawet chłopakom, żeby z jej powodu przełożyli ucieczkę o jeszcze jedną noc albo przynajmniej zaczekali, aż nawałnica się skończy. Ale pozostali byli już tak nakręceni, że nie było mowy o żadnych zmianach. Koniecznie chcieli uciec, zanim zacznie się szkoła. A dziś mijał właśnie ostatni dzień wakacji.
Gdy powiedział, że w takim razie on nigdzie się nie rusza, zgodnie uznali, że stchórzył. Hubi stwierdził nawet, że Lucek zdradził i tak naprawdę nigdy nie zamierzał z nimi iść. Zanim wyszli, wszyscy trzej rzucili w jego stronę mnóstwo paskudnych słów, z których najgorsze było oczywiście nazwanie go pupilkiem Kiszczakowej. Tak nazywała się dyrektorka Placówki Opiekuńczo-Wychowawczej w Dziejowicach Mniejszych. Czyli inaczej domu dziecka lub po prostu bidula, z którego całym pokojem próbowali dać nogę.
Lucka te ich oskarżenia naprawdę zabolały. I jasne, rozsądek mu podpowiadał, że są zdenerwowani, że mówią tak przez emocje. Ale przecież nie mogli tak po prostu wszyscy w jednej chwili zapomnieć, że cała ta ucieczka to był jego pomysł i jego plan!
Przecież to on opracował go w najdrobniejszych szczegółach, tygodniami notując wszystkie za i przeciw na kartkach wykradzionych podczas zajęć plastycznych!
To Lucek wymyślił na przykład system wynoszenia jedzenia ze stołówki. Najpierw opracował listę, co warto zabrać, a czego nie, i dla każdego z chłopaków sporządził specjalne szelki z woreczków i sznurków, dzięki którym mogli wynosić szynkę, ser czy kromki czy to w nogawkach, czy w specjalnych kaburach pod pachami.
On też wpadł na pomysł, żeby pobliski staw wykorzystać jako lodówkę na gotowe zapasy, i to on wykradł deski na skrzynkę i stare gwoździe, z której chcieli ją zrobić.
Potem sami te deski zbijali, za pomocą kamieni służących za młotki. Próbowali na podwórku, ale wtedy zainteresowały się nimi opiekunki, więc później musieli to robić u siebie w pokoju. Z każdym uderzeniem kamienia o gwóźdź Wituś i Gałązka udawali, że kaszlą.
A że bardzo przejęli się rolą i robili to głośno i przekonująco, Kiszczakowa w końcu ściągnęła do nich lekarza. Skończyło się to dla nich bardzo źle, bo gdy lekarz uznał, że wezwała go bez powodu, zawstydzona i wściekła dyrektorka kazała woźnemu, panu Krzysiowi, sprać chłopaków pasem za wygłupy.
Wszyscy w bidulu bali się pana Krzysia, co wyglądał jak łysiejący stary niedźwiedź, bo miał siłę i gruby pas. Czego nie miał, to cela. Jego razy często więc szły po nogach, a bywało też, że po plecach. Po tamtych Gałązka miał nawet krew w sikach, ale powiedział o tym tylko Luckowi. I dobre dwa tygodnie on i Wituś spali tylko na brzuchach.
Nie odpuścili jednak. Wspólnymi siłami – i tym razem dużo ostrożniej i ciszej – zbili skrzynkę, a potem wyłożyli ją szczelnie resztą folii malarskiej pozostałą po niedawnym remoncie świetlicy. Taka konstrukcja mogła zostać zanurzona w stawie bez obawy, że jedzenie namoknie. Lucek sprawdził to osobiście, wykradając się z nią w środku nocy i przy okazji testując podrobiony klucz do głównych drzwi. Potem wrócił, by podzielić się wieściami, bo nie zamierzał przecież uciekać sam.
A, no właśnie. Podrobiony klucz. Jego Lucek też sam zrobił. Na nauczenie się jak wykorzystał kilkoro zajęć komputerowych, na które czasami jeździli do miasta. Instrukcję znalazł na YouTubie i z niej się dowiedział, że potrzebuje taśmy klejącej i zapalniczki, a także denka grubej konserwy. Klucz do podrobienia przyklejało się do taśmy, opalało go, a gdy zostawiał czarny ślad na taśmie, to potem wystarczyło taśmę nakleić na denku i starannie wyciąć. Trochę szlifowania i gotowe. Miał kopię klucza. Taką, która działała w starym zamku drzwi bidula.
Koszulki, majtki i skarpetki wykradli z Hubim z pralni na trzy dni przed skokiem. Trzymali je potem w rynnie za oknem. Mieli w niej co prawda metalową siatkę, ale oka były na tyle szerokie, że dało się przepchnąć rękę i wcisnąć koszulkę czy skarpetki zawinięte w jednorazową reklamówkę.
Słowem, Lucek naprawdę dużo zrobił, wymyślił i dużo ryzykował, szykując ten plan. Narażał się nie raz i nie dwa, żeby doprowadzić wszystko do skutku, miał też naprawdę dużo pomysłów, jak przeprowadzić fazę drugą tak, żeby nikt ich nie złapał.
Dlaczego więc z nimi nie poszedł? Powód był tyleż prosty, co wstydliwy. Nie było na świecie niczego, co przerażałoby Lucka bardziej niż burza.
W jego świadomości nic, żadne pająki, węże, wampiry czy seryjni mordercy w strojach klaunów, nie mogło równać się strasznością z nagłym błyskiem i wyładowaniami, od których niebo każdorazowo rozpadało się w stos odłamków niczym potłuczone lustro. Oczyma wyobraźni zawsze widział, jak zza tych kawałków o ostrych krawędziach wyłania się jakaś macka albo łypie jakieś potworne oko bestii, skrytej w innym wymiarze. I jeszcze to czekanie na huk, by przekonać się, jak blisko jest burza. Ten strach, że grom uderzy zaraz po błyskawicy, co oznaczało, że jesteś w samym środku tego przerażającego zjawiska.
Tak, burze przerażały i paraliżowały Lucka. A ta, która rozpętała się tamtej nocy, była najgorszą w jego życiu.
2
Plan zakładał, że uciekną do taty Witusia. Bo Wituś był jednym z niewielu dzieciaków w bidulu, którzy wciąż mieli przynajmniej jednego rodzica. To znaczy takiego, który się przyznawał, a nawet utrzymywał jakiś kontakt. Tata Witusia miał na imię Mirek i czasem dzwonił, by dowiedzieć się, co słychać u syna i jak mu się wiedzie.
Czasami zdarzało mu się wysłać synowi paczkę obklejoną zachodnimi stemplami, a w niej słodycze czy jakąś drogą zabawkę, którą potem rekwirowała Kiszczakowa, żeby innym dzieciom nie było przykro. Tak naprawdę to podobno sprzedawała te rzeczy później na Allegro albo brała dla swojego nieznośnego syneczka Daria.
Jak chociażby wtedy, gdy Wituś dostał koszulkę Messiego. Oczywiście nie mógł jej zatrzymać i od razu po pierwszym dniu poszła niby do magazynu. Ale miesiąc później w dokładnie takiej samej Dario przyszedł na gminny Dzień Sportu. I od razu było widać, że to nie jego, bo koszulka była na niego dobry rozmiar za ciasna i wyglądał w niej jak pasztetowa w folii z piłkarskim nadrukiem. Tak go nazwał Hubi, czwarty z pokoju Lucka, który miał talent do porównań, bo kiedyś chciał zostać pisarzem. I oczywiście śmiali się z tego, ale Witusia było im naprawdę szkoda.
Chłopak tyle z tego miał, że w wielkim meczu na finał festynu Dario zupełnym przypadkiem został sfaulowany aż dziesięć razy. I do domu jechał z rozkwaszonym nosem, dwoma wybitymi palcami i pewnie wielkim siniakiem na tyłku.
W każdym razie tata Witusia wydawał się w porządku. Oczywiście wszystkich zastanawiało, dlaczego w takim razie Wituś nie jeździ z nim po świecie, tylko musi siedzieć w bidulu, ale pan Mirek zawsze miał na to odpowiedź.
Podobno były to jakieś formalne sprawy. Jakieś zagubione ważne dokumenty, potem sędzia, co bardzo nie lubiła pana Mirka i nie chciała mu oddać syna, wreszcie zachodni pracodawcy, którzy nie lubili Polaków i nie pozwalali pracownikom przyjeżdżać z dziećmi, bo się bali emigracji. Słowem, ciągle jakieś problemy, które jednak już zaraz miały się skończyć i Wituś miał się połączyć w szczęśliwą rodzinę z ojcem.
– I zobaczycie, tata adoptuje was wszystkich – zapewniał z ekscytacją po jednym z telefonów. – Cały pokój. Opowiadałem mu o was i strasznie was polubił. Mówił, że tam w Bawarii to do zbierania winogron biorą też dzieciaki, więc wszyscy będziemy mieli pracę. I będziemy zarabiać w euro!
Do Lucka, który przez swoje dwanaście lat zaliczył już trzy domy dziecka i dwie tymczasowe rodziny zastępcze, nie trafiały obietnice adopcji, ale praca już tak. Zresztą sprawdził w sieci i faktycznie znalazł zdjęcia dzieciaków pracujących w winnicy. Co prawda nie rozumiał podpisów, bo były po niemiecku, ale obraz zastępował tysiąc słów. To była szansa na nowe, lepsze życie.
Myślał o tym teraz, kryjąc się pod kołdrą i czując na przemian strach i ogromny wstyd. Zawsze miał się za odważnego i przebojowego. W internetowym teście wyszło mu nawet kiedyś, że jest urodzonym przywódcą. A teraz co? Zamiast pójść z resztą chłopaków, trząsł się i podskakiwał przy każdym grzmocie. I to gdzie? W bezpiecznym kamiennym domu, z piorunochronami, podczas gdy oni…
Gwałtownie poderwał się z łóżka, odrzucając na bok kołdrę. Że też w ogóle o tym wcześniej nie pomyślał!
Plan był taki, że uciekną koło pierwszej, kiedy opiekunka na nocnym dyżurze pójdzie już spać. Ale potem musieli gdzieś przeczekać do czwartej trzydzieści, by załapać się na ciężarówki z mleczarni, którymi chcieli dojechać do miasta. Te kilka godzin mieli przeczekać na sianie w starej, sypiącej się, opuszczonej stodole Chawaluków, która znajdowała się wystarczająco daleko od domostw, by dało się do niej bezpiecznie podkraść.
I tam właśnie teraz siedzą Gałązka, Wituś i Hubi. Przeczekiwali potworną burzę w starej stodole, która na bank nie miała piorunochronu!
Lucek ruszył w stronę okna, ale gdy kolejny raz błysnęło, a potem rozległ się dźwięk, jakby ktoś rozdarł świat na pół niczym kartkę, odruchowo skulił się i zamknął oczy. Przez to wpadł na szafkę i tylko wepchnięcie pięści w usta powstrzymało go przed krzykiem. Tyle dobrze, że ból podziałał na niego otrzeźwiająco.
Nadal przerażony i roztrzęsiony, ale już nie sparaliżowany strachem stanął przy oknie. Zmusił się, by położyć dłonie na parapecie. Jeszcze więcej wysiłku kosztowało go przysunięcie twarzy do szyby. Robił to wbrew sobie, zupełnie jakby miał przyłożyć czoło do rozgrzanego pieca, ale wiedział, że bez tego nic nie zobaczy. Nie przez gluty rozbryźniętych na szkle wielkich kropel. Trzeba było przyłożyć oko do miejsca między nimi i wytężyć wzrok.
Zrobił to i gdy tym razem błysnęło, nie zdołał powstrzymać krótkiego okrzyku przerażenia. Odruchowo odbił się rękami, odpadł od okna i poleciał do tyłu, lądując plecami na łóżku Gałązki i waląc tyłem głowy w jego ramę. Syknął z bólu i przez chwilę dyszał ciężko, zaciskając pięści i próbując się uspokoić.
Tym razem nie wystraszył się burzy ani błyskawicy uderzającej w ziemię zaraz za linią drzew. Tym razem źródłem strachu było wielkie, czarne i zmoknięte ptaszysko, które siedziało na dachu i wpatrywało się w jego okno. Jakby tylko na niego czekało. W burzowym rozbłysku, który utrwalił mu ten obraz pod powiekami niczym zdjęcie, zobaczył czarne przemoczone pióra, lekko przechylony łebek i straszne paciorkowate oko. Jedno. W miejscu drugiego była jedynie zrośnięta skóra.
– Tylko ci się wydawało – zapewnił się na głos Lucek. Ale w szumie deszczu i huku gromów jego głos brzmiał cicho i słabo. Mimo to chłopak zmusił się, by wstać.
Podszedł do drzwi i upewnił się, że jego krzyk nikogo nie obudził i nie zaalarmował. Po prawdzie zdziwiłby się, gdyby tak było, bo dzieciom z bidula zdarzało się krzyczeć czy płakać w nocy i na nikim nie robiło to wielkiego wrażenia. Gdy nabrał pewności, że nikt nie biegnie, wrócił do okna.
Ptaka już nie było. Za to w oddali, za drzewami, czyli dokładnie tam, gdzie znajdowała się stodoła Chawaluków, dało się dostrzec źródło światła. Bijące od dołu, żółte, mocne i nieregularne. Walczące z deszczem w kłębach pary niczym dwa potwory z japońskich filmów. Ogień. Opuszczona stodoła płonęła!
3
To było tak, jakby widok ognistej łuny przestawił mu coś w głowie. Jakby w jednej chwili przerażenie wywołane burzą wyparowało, całkowicie wyparte przez lęk o los przyjaciół.
Ten nowy strach był jednak inny. Nie wciskał Lucka pod kołdrę, nie trząsł nim i nie zmuszał do zamykania oczu przy każdym rozbłysku. Ten pchał do działania. Sprawił, że chłopak rzucił się przez pokój, wybiegł z niego i pognał ku schodom.
Teraz nie miało znaczenia, czy ktoś go zobaczy czy usłyszy. Teraz liczyło się tylko, czy zdąży do stodoły, nim stanie się tragedia. Czy będzie w stanie cokolwiek zrobić.
Wpadł na schody i w trzech susach pokonał półpiętro. Zawinął na nim, mocno ściskając poręcz, i przeskoczył kolejnych kilka stopni. W połowie drogi pośliznął się, walnął krzyżem i syknął z bólu, ale nie odpuścił. Poderwał się raz-dwa i pognał dalej.
Był już na parterze, gdy przeszła mu przez głowę myśl: a co, jeśli zamknęli za sobą na klucz? Jak im wtedy pomoże?
W ogóle im nie pomożesz, rozległ się głos w jego głowie. Nieprzyjemny i skrzeczący, a jednocześnie zwielokrotniony echem, jakby dochodził z dna ciemnej studni. Tak mogłoby brzmieć to przerażające ptaszysko, które zobaczył przez okno. W ogóle im nie pomożesz, bo jedyne, co mogłeś, to władować ich w tę sytuację. To był twój głupi plan! To przez twój plan wszyscy zginą!
Wiedział, że to prawda, dlatego jeszcze przyspieszył, a gdy dopadł drzwi, złapał za klamkę i szarpnął tak mocno, jakby chciał te drzwi nie otworzyć, a wyrwać. Ustąpiły lekko, pchane dodatkowo wiatrem. Zacinający deszcz wpadł do środka, w jedną chwilę mocząc szmatę rozciągniętą na podłodze jako wycieraczka. Zaraz potem rozbłysk i grzmot, który nastąpił niemal natychmiast po nim, uświadomiły Luckowi, że burza nie tylko się nie skończyła, ale jest teraz dokładnie nad nim.
Nie można biec w burzy, znowu odezwał się tamten paskudny głos. Każde dziecko to wie. Nie wolno biegać w burzy, tak jak nie wolno stawać pod drzewami. Ani chować się w stodołach, w których…
– Zamknij się – warknął Lucek. Trząsł się cały, z zimna i ze strachu, a jego pięść wciąż zaciskała się na klamce. Deszcz zmoczył mu już nogawki spodni, przemoczył grube skarpety z antypoślizgami, służące za kapcie.
Nic już nie zrobisz, kpił skrzeczący głos. Nie uratujesz ich. Jest już za późno…
– Japa, frajerze!
Oderwał rękę od klamki, opuścił głowę niczym byk szykujący się do szturmu i rzucił się w noc. Wydawało mu się, że ktoś za nim krzyknął, był niemal pewien, że słyszy swoje imię wypowiedziane zaskoczonym i wściekłym kobiecym głosem, ale w tym momencie go to nie obchodziło. Wybiegł w noc.
Zacinający deszcz przemoczył go całego w sekundę i walił teraz w niego lodowatymi kroplami, bombardując głowę, wpychając się do ust i przymrużonych oczu. Był tak silny, że wydawało się wręcz niemożliwe, by podczas takiej ulewy ogień w stodole mógł się aż tak rozprzestrzenić. Ale przecież Lucek widział łunę, widział płomienie. Widział obłok pary tam, gdzie zderzały się żywioły.
Pośliznął się na błocie. Upadł i przez kilka sekund nie umiał się podnieść, ręce i nogi mu się rozjeżdżały. Gdy w końcu mu się udało, zobaczył, że niedaleko uderza kolejna błyskawica. Widział elektryczne wiązki mknące po ziemi i mógłby przysiąc, że poczuł mrowienie w stopach. Czytał kiedyś, że w takich momentach nie wolno podnosić nóg, odrywać ich od ziemi, bo można stworzyć iskrę i wyładowanie. Ale w tym momencie nie miało to znaczenia. Bo teraz był już pewien, że za plecami słyszy opiekunkę, która woła go po imieniu i nakazuje wracać.
Dobrze, pomyślał Lucek, wciąż pędząc przed siebie. Niech mnie ściga. Tam może być potrzebna pomoc!
Pod podeszwami grubych, przemoczonych skarpet czuł teraz każdy kamień, każdy patyk czy kawałek szkła. Coś wbiło mu się boleśnie w stopę, ale się nie zatrzymał. Gnał, cały czas mając nadzieję, że tamci zdążyli. Że zorientowali się, co się dzieje. Że zaraz zobaczy przyjaciół idących w jego stronę, wyłaniających się zza linii drzew. Że zobaczy ich przemoczonych, rozgoryczonych i wściekłych, może nawet wystraszonych tym, co ich czeka, ale jednak żywych.
To był twój plan, odezwał się głos w głowie. Twój plan. To przez ciebie oni teraz…
– Wiem, zamknij się.
Wbiegł między drzewa. Tym razem kolejny rozbłysk uratował go przed wpadnięciem wprost na pień. Lucek zrobił unik, potknął się o korzeń, ale złapał równowagę. Teraz od stodoły dzieliło go jeszcze niewielkie zalesione wzgórze, zza którego biła już żółtopomarańczowa łuna.
Opadł na czworaki i zaczął się wspinać po błotnistym, pokrytym liśćmi pagórku. Nie słyszał już opiekunki za sobą, ale nie był pewien, czy odpuściła pogoń, czy to przez szum deszczu. Miał nadzieję, że wróciła po telefon. Że dzwoni teraz na straż, na pogotowie, gdziekolwiek.
Był już prawie przy szczycie, gdy w kolejnym rozbłysku znowu dostrzegł jednookiego kruka. Ptak siedział na ułamanym konarze i przyglądał mu się z zaciekawieniem, przez jedną krótką chwilę Lucek był pewien, że zaraz się odezwie.
Nie zrobił tego, tylko rozłożył skrzydła i poruszył się tak, jakby był psem otrzepującym się z wody. A potem, w kolejnym rozbłysku burzy po prostu zniknął. Jakby nigdy go tam nie było.
Lucek pokonał resztę wzniesienia i zamarł z przerażenia. Stodoła płonęła już niemal cała, ogarnięta płomieniami, skąpana w obłoku pary. Ale nawet z miejsca, gdzie chłopak się teraz znajdował, dało się dostrzec, że w środku, za częściowo zawaloną bramą stały trzy postaci. Trzy niewyraźne chłopięce sylwetki, szarpiące się bezradnie w zamkniętej przestrzeni. Trzej jego przyjaciele próbujący wydostać się ze śmiertelnej pułapki!
Nie myśląc specjalnie o tym, co robi, Lucek rzucił się przed siebie, krzycząc głośno. W połowie drogi poczuł gorąc parującej wody, który z każdą sekundą narastał, grzejąc mu twarz, pierś, ręce. Błoto i trawa parzyły mu stopy, czuł się, jakby biegł po rozżarzonych węglach.
Trzymajcie się – próbował krzyknąć do uwięzionych przyjaciół. Ale ledwie otworzył usta, żar wepchnął mu słowa z powrotem do gardła, niemal pozbawiając przy tym tchu.
Krzyk jednak nie był potrzebny, bo uwięzieni chłopcy właśnie go dostrzegli. Najmniejszy z nich, czyli pewnie Wituś, wskazał na niego palcem, chyba coś zawołał. Pozostali też zwrócili się w jego stronę. Dzieliła ich teraz tylko brama przecięta na ukos zawaloną, przepaloną belką. Uderzenie w nią mogło utorować im drogę albo zawalić całą konstrukcję.
Trudno, pomyślał Lucek. Nie było czasu na zastanawianie się. Uświadomił sobie, że albo się uda, albo już za chwilę wszyscy umrą. Z jakiegoś powodu jednak ta myśl wcale go w tym momencie nie przeraziła.
Na ile mógł, przyspieszył i z pełnym impetem uderzył ramieniem w żarzącą się belkę. Natychmiast poczuł potworny ból, jednocześnie tępy i piekący, i usłyszał trzask pękającego drewna. Belka się ułamała, a on wpadł do środka.
– Szybko! – zawołał, padając na kolana. I właściwie tylko tyle zdołał, bo suche, rozgrzane powietrze wypełniło mu płuca, wywołując kaszel. Zaraz potem coś ciężkiego i gorącego runęło mu na plecy, przygniatając do ziemi. Ból był jak rozbłysk burzy.
Po nim nastąpiła ciemność.
4
Zapraszamy do zakupu pełnej wersjiKSIĄŻKĘ WSPÓŁTWORZYLI
REDAKTORKA
Marta Sobiecka
Rocznik 1990. Absolwentka dziennikarstwa oraz filozofii na UKW w Bydgoszczy. Publikowała prozę i publicystykę na łamach m.in. „Nowej Fantastyki”, „Nieznanego Świata”, „Fenixa. Antologii”.
W 2019 roku wyróżniona w konkursie Pigmalion Fantastyki. W 2022 nominowana do nagrody Reflektor przyznawanej przez redakcję „Nowej Fantastyki”. W 2021 roku wydała cyberpunkowy zbiór opowiadań „Algorytm życia”, w którym po raz pierwszy pojawia się oficer Kaori Nakamura. „Chindōgu” to kontynuacja przygód japońskiej policjantki. Na co dzień pracuje jako redaktorka i korektorka.
KOREKTORKA
Joanna Kłos
Redaktorka i korektorka. Wykonuje zlecenia dla wydawnictw i mediów, a także proofreading reklam i treści online. W pracy najbardziej cieszy ją różnorodność wyzwań. fb.com/loremipsumkorekty.
ILUSTRATOR
Piotr Sokołowski
Projektant graficzny, ilustrator. Autor okładek wielu książek, m.in. nowego wydania „Kłamcy”, czy książek autorstwa Marcina Mortki. Projektuje ilustracje do gier planszowych. Jest wielkim pasjonatem gier konsolowych. Dawniej dyrektor artystyczny magazynu technologicznego. CHIP.
SKŁADACZKA
Katarzyna Rek
Profesjonalnym przygotowaniem ebooków zajmuje się od 2015 roku. Publikacjami przez nią opracowanymi mogą cieszyć się nie tylko polscy czytelnicy, regularnie goszczą one również na wirtualnych półkach sklepów w Danii, Szwecji, Finlandii, Czechach, Holandii i Norwegii.
LEKTOR
Mikołaj Krawczyk
Zadebiutował w 1994 roku w roli Johna w spektaklu Piotruś Pan, na deskach Teatru Wybrzeże w Gdańsku. W 2000 roku ukończył Państwową Szkołę Baletową, również w Gdańsku. W 2004 roku ukończył studia na Wydziale Aktorskim PWSFTviT w Łodzi. Występował w Teatrach im. Stefana Jaracza w Łodzi, w Teatrze Komedia we Wrocławiu oraz w Teatrze Kamienica. Obecnie występuje w stołecznych: Teatrze Capitol i Teatrze Komedia.
Wystąpił w filmach, m.in.: Nienasycenie, Jeszcze raz, 7 rzeczy, których nie wiecie o facetach, Sobibor. Można go było zobaczyć w licznych serialach. Ostatnio w: _Misji Afganistan_, _Pensjonacie nad Rozlewiskiem_, _Przyjaciółkach_, _Ranczo_, _Komisarz mama_. Jest założycielem, wokalistą, gitarzystą, autorem tekstów i muzyki zespołu Rockoholic, a obecnie zespołu Cartell.
Ma na koncie zrealizowanych około 100 audiobooków. Swój głos oddał licznym postaciom w dubbingowanych produkcjach i programom telewizyjnym.